cat mackiewicz kto mnie wolal









Stanisław Cat Mackiewicz - Kto mnie wołał, czego chciał...







Stanisław Cat Mackiewicz
Kto mnie wołał, czego chciał...
1972
 

(...)
 
Z DŻDŻYSTEJ
DOLI
Wrażenia i wnioski po przeczytaniu nadesłanych
na konkurs nowel nauczycielskich

Przed kilku miesiącami ogłosiliśmy konkurs na
nowelę napisaną przez nauczyciela kresowego, obrazującą życie takiego
nauczyciela. Do wskazanego terminu nadeszło ich 33. Jestem jednym z sędziów
konkursowych. Właśnie ukończyłem ich czytanie. Dopiero za tydzień odbędzie
się posiedzenie sądu, na którym przyznana będzie nagroda za utwór
najbardziej artystyczny. Nic, tylko kryteria artystyczne. Ale są i inne. O nich
wolno mi mówić dziś, przed posiedzeniem jury.
Przeczytanie tych 33 nowel dało mi więcej niż
poznanie 33 osób. Gdybym je poznawał, rozmowa toczyłaby się zapewne
banalnie, nie miałbym okazji "zaglądnięcia do duszy". A tak, w tych
nowelach, każdy autor wyłożył swoje intymności jak na półmisek. Liryką
przepojone są te nowele konkursowe. Liryką smutku. Niektóre jakby składały
ręce, jakby zawodziły: przecież to życie nasze jest nie do wytrzymania. Są
zresztą i optymiści, ale szczerość szeptana z całą namiętnością daje się
słyszeć w tych najbardziej pesymistycznych.
Są zawody, do istoty których należy łączenie
liryki z zimnymi, porządkowymi obowiązkami. Do takich należy zawód
karawaniarza. Musi mieć smutną minę i o wszystkim pamiętać. Jakiś
segregator trupów po wielkich rzeźniach armatnich, po jakimś Charleroi,
Verdun, Chemin des Dames, Thierry tak rozdzielał trupy: taki to regiment
infanterii, to królewsko-bawarscy ułani, to wojska indyjskie, to strzelcy
alpejscy. Moje nowelki nauczycielskie płaczą, jak ich szkolne dzieci, z biedy
czy z kar, czy z dwójek, a ja muszę wobec tych wyznań biedy, nędzy, zawodów
zachowywać spokojną minę i dzielić: 1) optymiści, 2) sprawa inspektorów,
3) nauczycielki-kobiety i małżeństwa, 4) sprawa białoruska, 5) inne problemy
społeczne.
Na ogół nowele sprawiają o tyle wrażenie
przyjemne, że piszą je idealiści. "Pozują" - powie ktoś. Odpowiem na to bardzo mądrym zdaniem: "Poza nie wyklucza
prawdy". Czym jest
poza? Poza jest programem. Każdy pozuje na tego, kim chce być, to jest jego
celem, jego ideałem. Otóż nauczyciele w 100 proc. swoich nowel opisują ciemnotę
chłopską. Lud nasz jest ciemny, głupi, jak Ajnowie na Kamczatce, jak mieszkańcy
Konga. Ale nauczyciel kocha ten lud, chce go kochać, czasem spod jakiegoś pióra,
przeważnie kobiecego, wyrwie się jakieś słówko nienawiści, ale milknie,
ale nie znajduje echa. Nauczyciel chce kochać tego, kogo uczy. To jest ta
prawda wypowiedziana gorąco w tych nowelach, z których większość była
pisana z całą liryczną szczerością, z całym nastrojem spowiedzi. I to
jednocześnie stanowi ten Złoty Krzyż Zasługi, który zawiesić trzeba na
piersiach tego nauczycielstwa kresowego, wśród którego zresztą kresowców,
"tutejszych", dzięki tendencyjnej polityce ministerstwa polskiego, nie
ma prawie wcale. (To także trzeba sobie zapamiętać, że szereg kuratorów
wileńskich tępiło element miejscowy wśród naszego nauczycielstwa.)
Na 33 utwory dwa wypadły stuprocentowo
optymistycznie. Jednej optymizm był dość naiwny, optymizm drugiego był dość
niesmaczny (zawsze można odróżnić, czy nowelę pisał "on" czy
"ona"). Tym optymistom podoba się wszystko: lud im mądrzeje, przełożeni
są szlachetni i wyrozumiali, prace społeczne potrzebne, "pan starosta",
a nie zwyczajny "starosta" - jak to się łączy należny szacunek z
ekspresją artystyczną! - daje celowe i właściwe zarządzenia. Jednym słowem,
nowele po kancelaryjnemu "rzeczowe". Ale w 95 proc. innych nowel na plan
pierwszy występuje niechęć, pretensje, nienawiść do inspektorów, do władzy
kontrolującej nauczyciela.
Ta niechęć, a raczej intensywność tej niechęci,
zdziwiła mnie i zaskoczyła. Przy czytaniu pierwszych utworów próbowałem
ustosunkować się do niej sarkastycznie. - Wydaje mi się - powiedziałem
panu Wyszomirskiemu - że ci, którzy najwięcej na inspektorów pomstują,
najwięcej też czynią błędów ortograficznych w swoich rękopisach. -
Ale później sarkazm ten musiałem w sobie stłumić, gdyż skonstatowałem, że
ci, którzy błędów nie popełniają, tak samo nie lubią inspektorów, że ta
niechęć jest powszechna. Skąd ona powstaje? Może z tego, że praca
nauczyciela jest to praca bardzo indywidualna, nauczyciel musi sobie
wyrobić własne metody, każdy nauczyciel jest w swoich metodach nauczania
oryginalny i każdy "panuje" nad dziećmi, a więc źle znosi
"panowanie" nad sobą. Jeden z nich wspomina, jak mu inspektor przy
dzieciach prawił morały i aż mu litery na rękopisie, gdy o tym pisze,
nabierają rumieńców wstydu, oburzenia i wściekłości. Poza tym ci wszyscy
nauczyciele to Polacy, inspektorzy także Polacy, a wiadomo, że dla Polaka najsłodszym
zajęciem jest rozkazywać komuś, okazywać komuś swoją władzę, dać
"poznać siebie", i znowuż Polak strasznie nie lubi słuchać czyichś
rozkazów, odwrotnie od Niemca, któremu to sprawia satysfakcję. Może z tego
wynika, że ci inspektorzy umieją być tak przykrzy, a nauczycielom tak to jest
nieprzyjemne. Ale stwierdzam fakt: oto 95 proc. tych nowelek aż zgrzyta zębami,
jak wypisuje wyraz "inspektor". A przecież inspektor i nauczyciel to
ludzie jednej sfery, jednego powołania, to przecież powinni być koledzy.
Wiem, że ten ostatni wyraz autorzy naszych nowel przyjęliby wybuchem
ironicznego śmiechu.
Z kolei przejdę do problemu:
kobieta-nauczycielka. Ale przedtem zajmę się kwestią erotyzmu tych nowel.
Czytałem z nich pierwszą, drugą, trzecią, dziesiątą, piętnasta, i
oto ani śladu romansu, fabuły erotycznej, miłości, pocałunków, co
stanowi zwykłą treść produkcji beletrystycznej. Przypomniało mi się, jak
mi mówił jakiś prezes proletariackiego związku literatów w Moskwie: Ten
wieczny trójkąt małżeński, wot szto nam nadojeło! - (...) Nowele te
(...) to praca, dzieci, otoczenie, a nie ma miłości, nie ma stosunku płci i
udręczeń oraz przyjemności stąd płynących. Wreszcie zaczęły się
zjawiać romansiki, lecz, Boże, jakie blade, jakie niedokrwiste! Jakaś dłoń
w dłoń, pocałunek w rączkę, muśnięcia włosami, "kochał ją" - i to
wszystko. O ile stosunek do ludu, o ile ten piękny, szlachetny i
uczciwy idealizm, który stanowił najistotniejsze cechy przesycające nowele
nadesłane na konkurs "Słowa", czynił je aż bardzo niewspółczesnymi,
takimi jakimiś z r. 1902, z lat spod znaku Wyspiańskiego i Żeromskiego (tak,
Wyspiański i Żeromski to są patronowie tych ludzi, według nich oni myślą,
czują, piszą i tworzą), o tyle fabuły ich powieści nie miały nic z 1902
r., zważywszy, że to także rok Przybyszewskiego,
że to jest epoka, w której jeszcze nie są napisane, lecz już się u Żeromskiego
zbiera na Dzieje grzechu, dziecinne trupy w wychodkach, u Tetmajera na różne
realizmy, a nie tylko Na Anioł Pański biją dzwony. Wśród nowel nam
przysłanych tylko kilka pozwoliło sobie na bardziej drażliwy stosunek do
niewiasty, wszystkie inne, które się na odrobinę romansu zdecydowały,
trzymają się formy "wszak pozwoli panna Krysia, że to mazur... w polskiej
ziemi". Nowele te nie są pod tym względem współczesne, nie mają nic z
uniłowszczyzny, z seksualnego brutalizmu, z Boya-Żeleńskiego,
intelektualnego mózgu płci, z bliższej im, bo wileńskiej, "skabrioznosti"
Jerzego Wyszomirskiego. Święte są i nietykalne. Przed otworzeniem kopert, w
których tają się nazwiska autorów, zdobędę się na jedno z przypuszczeń,
że świątobliwość ta i powściągliwość wypływa z ludowego pochodzenia
pisarzy. Nasi włościanie grzeszą myślą i uczynkiem dość intensywnie, ale
w mowie, a zwłaszcza w mowach reprezentacyjnych, na zewnątrz, są bardzo
dostojni. To jest zasługą wychowania katolickiego. Współczesna niemiecka
powieść robotnicza, aczkolwiek także miłość do niewiasty oddala na plan
dalszy (nie ma co, prawdziwie kochać umieją już tylko starsi panowie à
la
Junosza-Stęowski), to jednak nie szczędzi swoim czytelnikom drażliwych
i trywialnych określeń i wyrazów "po imieniu".
Kobiety-nauczycielki daleko bardziej narzekają
na dolę nauczycielską aniżeli ich koledzy. Panie, które nadesłały nam swoje
utwory, przeważnie w nich umierają albo czynią coś równie nieprzyjemnego.
Daleko też większe rozdrażnienie tam panuje przeciw inspektorom, więcej i
niecierpliwiej odczuta ciemnota ludzka. W ogóle znać, że pisze człowiek
bardziej pod ciężarem schylony. Zdeklasowanie nauczyciela, tego człowieka
zawieszonego pośrodku różnych warstw społecznych, skazanego na nieufność,
na przykry stosunek z ich strony - występuje tu silniej. Jedna nauczycielka
cały swój utwór poświęciła opisowi, jak ją pogardliwie pod względem
towarzyskim potraktowali oficerowie. Jednym słowem, nauczyciel się skarży.
Najgorzej, najsmutniej jest z małżeństwami.
Ludzie niezamężni piszą jeszcze o słońcu, o
burzach, jodłach, sosnach, wyjazdach do Gdyni - ale z opisami krajobrazu jest tak jak z miłością, są one
anemiczne. Krajobrazu naszego ludzie ci nie pokochali na tyle, aby się nim
delektować; odczuwają go raczej ze strony niewygód: straszne, ciężkie
drogi, błoto, trzęsące wózki, długie lasy, dalekie przestrzenie. Ten
krajobraz to nie: "miło jest angielską milą przejechać się czasem",
to nie Turgieniewowskie picie świeżości stawów wodnych i krzyku rannego
ptactwa jak wina burgundzkiego. Ten krajobraz to ich wróg, on ich deklasuje, znęca
się nad nimi swoim dżdżem, błotem, przestrzenią, bezdrożem, zimnem, jak te
karaluchy, co włażą do głośnika radiowego w izbach śmierdzących. Nie
otrzymaliśmy ani jednego wielkopańskiego opisu krajobrazu. Ale stadła małżeńskie
to już nigdy nie dostrzegają słońca i stale widzą deszcz i błoto. Kochać
dzieci to jest rzecz ludzka, patrzeć na głodne dzieci to rzecz nieludzka,
nieznośna dla stworzenia naszego gatunku. Nauczyciel, jeśli ma więcej dzieci,
to ma je głodne, bez obuwia, bez nauki, bez przyszłości. Chorują mu, dostają
gorączki, umierają bez opieki, w ciężkich warunkach higienicznych. Opis życia
małżeństw nauczycielskich to stronice najsmutniejsze, ciężkie, tragiczne. Lęk o posadę, lęk o dziecko, życie beznadziejne, radości pozostały w
tyle, a w przyszłości smutek i nędza. Mój Boże, rozumiem nauki Kościoła
katolickiego, to wzniosłe "nie zabijaj", związane z najbardziej
istotnymi, najbardziej genetycznymi źródłami naszej religii. Kobiety chcą być
matkami, a Polki nie mniej niż inne. Trzecia płeć - jak to pięknie wyczytałem
w jednej z nowel - to jest kobieta, której nie wolno będzie mieć dziecka,
ta trzecia płeć to przekleństwo. A jednak, a jednak... jakie to smutne, te
obrazki z naszego życia etatystycznego, tego państwa, które rodzi urzędników,
a potem ich głodzi jak owe stadła, mnożące potomstwo bez możliwości ich
wykarmienia. Smutne są wyciągnięto rączki tych biednych dzieci
nauczycielskich.
Tak się złożyło, że większość, nadesłanych
nam prac pochodzi z okolic prawosławnych i białoruskich. Problem białoruski męczy
tych ludzi... Co z nim robić - nie wiedzą. W jednej tylko z nowel dostrzegliśmy
jeśli nie sympatię, to wyrozumiałość do narodowościowych aspiracji białoruskich,
sumieniom innych widać wystarczy "dla nich przecież tak lepiej", no i
patriotyzm polski. Ten jest niezaprzeczalnie u wszystkich autorów bardzo duży,
a jedna z pań, suchej nitki nie zostawiająca na inspektorach, kuratorium i władzach
szkolnych, widać, że jednocześnie szczerze i głęboko kocha Piłsudskiego i
jego ludzi, zachwyca się Pierackim. Zdaje się jednak, że w przeważającej
ilości wypadków problem białoruski gryzie i męczy nie dlatego, że ci Białorusini,
z którymi nauczycielstwo nasze ma do czynienia, reprezentują jakieś
zdecydowane aspiracje, a po prostu dlatego, że to jest obcy język, że temu
dziecku trudno jest asymilować pojęcia określane obcymi dla niego wyrazami.
A czy wiecie, wy, szanowni panowie i panie, którzy
nie znacie doli nauczyciela wiejskiego, jaki wyraz języka polskiego ten
nauczyciel oblał łzami? Oto wyraz "frekwencja". Chłop nie posyła
dziecka do szkoły, bo mu ono jest gdzie indziej potrzebne, bo dziecko za niego
i na niego pracuje, bo ma istotnie konieczną dla swego nędzarskiego bytowania
pracę do wykonania. Zresztą czasami jest mróz, słota, powodzie, wylewy,
odległości. Nauczyciel nie może za to ukarać chłopa, nie może go zmusić,
ale za "frekwencję" odpowiada przed swoją władzą przełożoną.
Formularze o pracy nauczyciela rozumują: słaba frekwencja - zły nauczyciel.
W tym miejscu przystępujemy do tego, co w
danej chwili jest publicystycznie najaktualniejsze. Moje 33 przeczytane
spowiedzi życia nauczycielskiego mogę teraz rzucić na szalę dyskusji o
fikcjach w Polsce. Oto przystępując do tego konkursu, uprzednio nasłuchawszy
się o radykalizmie wśród nauczycielstwa, muszę się przyznać, że spodziewałem
się innego ich tenoru. Rzecz inna, że w ogłoszeniu konkursowym zastrzegliśmy
się, że będziemy nagradzać i wyróżniać wyłącznie według walorów
artystycznych, że żadne względy inne, polityczne, społeczne czy
patriotyczne, nie będą odgrywały żadnej roli podczas postępowania
konkursowego jury. Ale spodziewałem się jednak napaści na kler, duchowieństwo,
ziemiaństwo etc. Nic z tego. Ktoś tam w jednym czy dwóch wypadkach sarknął
na księdza proboszcza, ale raczej zastanowiła mnie duża na ogół religijność
tych nowel, wiele miejsca poświęconego modlitwom, wiele momentów mistycznych,
dużo głębokiej i poważnej wiary. Ziemianin jako problem nie był poruszany
ani razu, nikt żadnych uraz do ziemianina nam nie demonstrował, kwestia ta jak gdyby nie
istnieje. Powtórzę, że podkreślam to raczej ze zdziwieniem, bo się
spodziewałem czego innego. Natomiast fikcje: tutaj nauczyciel występuje jako
nasz sojusznik. We wspaniały sposób, plastyczny, przekonywający, opowiadają
ci nauczyciele i nauczycielki o szalonej sprzeczności pomiędzy robotą
papierową a rzeczywistością. W papierach pisze się o skoczniach, świętach
lasu, świętach pieśni, dziesiątkach organizacji, szerzeniu najwspanialszych
i najidealistyczniejszych pomysłów, a w rzeczywistości nauczyciele mają do
czynienia z wszami, brudem, ciemnotą, głodem, kromkami chleba przyniesionymi w
śmierdzących, nędzarskich torbach. To jest rzeczywistość, a tamto piękne
teorie. Ale teorie te żyją, trzeba o nich składać raporty, gorzej - trzeba
na te różne cele opodatkowywać rodziców chłopskich dzieci. I znowu czuję
rumieńce wstydu i zażenowania przez litery rękopisu jednej nauczycielki, jak
opisuje, że musiała z chłopów ściągać po 5 groszy na ozdóbki choinkowe,
a chłopi tych pieniędzy nie mieli. Ale co tam 5 groszy! Nauczyciel musi żądać
kwot znacznie większych, ludzie warszawscy nie rozumieją, że zmiana podręczników
szkolnych ciąży finansowo naszemu chłopu, a tu stoi nauczyciel nie mający żadnej
egzekutywy wobec włościanina, ale nauczyciel duszony natomiast przez swoje władze,
nauczyciel, któremu kazano, aby ten włościanin kupował ciągle nowe książki,
płacił ciągle nowe składki, brał udział w państwowotwórczych pochodach,
uroczystościach, akademiach, radościach, które go kosztują. Kazać komuś,
aby ktoś inny coś robił, i nie dać jednocześnie temu, komu się rozkazuje,
możności egzekutywy wobec tego trzeciego, to są istotnie dość trudne do
wykonania metody organizacyjne. Nauczyciel zabiega, prosi, przekonywa, "wpływa
psychicznie". Rozumiemy z tych nowel, że owo "wpływanie
psychiczne" lepiej się udaje nauczycielom-mężczyznom niż
nauczycielkom-kobietom. Rozumiemy jednak uczucia, które w nauczycielach budzą
długie liczby różnych organizacji, które mu się każe organizować,
prowadzić, wykazywać żywotność. "Znów nowa organizacja, znów wójt, sołtys
i nauczyciel jako członkowie zarządu, znów składki na sztandar i... na tym
koniec" - pisze jeden z nich. 
A różne szkoły "reprezentacyjne",
murowane za tysiące wyduszonych od nędzarzy podatków, żeby jakiś
inspektor czy inny starosta miał się czym przed bezkrytyczną swą władzą
pochwalić. Na taką jedną szkołę murowaną i luksusową wypada kilkadziesiąt
izb brudnych, dusznych, śmierdzących.
Kiedyś, jak miałem lat siedem, mieszkałem w górach,
z lasami i ruinami. To było moje średniowiecze. Drapałem się wtedy przez las
do gotyckiej kapliczki, obok której mieszkał mnich-pustelnik. W przedsionku
tej kapliczki narysowany był obraz z XVIII w. Zgrabne panie w lila i pąsowych
sukniach, panowie we frakach i białych perukach tworzyli koło taneczne, tylko
że pomiędzy panie i panów wchodziły szkielety i każdy tancerz swą dłoń i
każda tancerka swą rączkę trzymała w kiści strasznego szkieletu. Oczywiście,
że ten obraz robił wówczas na mnie ogromne wrażenie i dlatego, gdy słyszę
wyrazy "taniec szkieletów", to określenie takie z powodu tych
dziecinnych reminiscencji wprowadza mnie w pełnowartościowy nastrój. Otóż
po tych dwóch nocach, w czasie których wczytywałem się w biedy i udręki
kresowego nauczycielstwa naszego, te wszystkie "prace społeczne",
"organizacje", "szkoły murowane", "domy szklane", cały
ten idealizm na papierze, całe to poetyzowanie okólników ministerialnych i
kuratoryjnych, wszystko to, co się robi, aby jeden półdygnitarz robił swoją
karierę na złość drugiemu półdygnitarzowi, wydaje się takim tańcem
szkieletów, w którym rolę szkieletów biorą na siebie nauczyciele i
nauczycielki wiejskie.

"Słowo" 24 stycznia 1935 r.
 
 
 
 
DWIE PANIE UMIERAJĄ PO ROZMOWIE ZE MNĄ
Maszynopis (papiery pośmiertne)

 
I
Wydarzenie autentyczne. Zresztą wszystko w moich
opowiadaniach jest autentyczne.
Egzamin latem 1959 r. w Warszawie. Z literatury.
Kandydatka chwalebnie podaje do wiadomości, że czytała Wojnę
i pokój.
- A kto
napisał Wojnę i pokój? - pyta egzaminator.
- Tołstoj - bezbłędnie odpowiada
kandydatka.
- A nie pamięta pani, jak miał na imię, bo
przecież było trzech pisarzy tego nazwiska?
Kandydatka długo zastanawia się nad odpowiedzią,
marszczy piękne czoło, wreszcie odpowiada:
- Lampart.
Otóż swego czasu wielki Lew Tołstoj pouczał
Czechowa, którego opowiadania cenił i kochał: Szekspir jest marnym pisarzem
scenicznym, a pan nawet od niego jest gorszy - Szekspir płochoj pisatiel, a
wy i towo chużie.
Tołstoj o tyle miał rację, że Czechów
dramaturg jest o wiele słabszy od Czechowa gawędziarza. W opowiadaniach swoich
Czechow jest wesoły i smutny, w dramatach tylko smutny. Humor jest czymś
daleko głębszym, rozumniejszym, bardziej humanitarnym, o wiele sprawniejszym
instrumentem artystycznego natchnienia, twórczości i szlachetnej pracy aniżeli
przygnębienie i wycie nad własną niedolą.
To rzekłszy, zacznę właśnie wyć nad własną
niedolą. Tenże Czechow, w mistrzowski sposób
wykorzystując swoją wiedzę lekarską, analizuje stany głupiego niepokoju, które
bez żadnych przyczyn ogarniają czasami człowieka. Co do mnie, to nie znoszę
zmierzchu. Zwłaszcza odczuwałem to wśród potwornie olbrzymiego Londyniszcza.
Kiedyś pociąg kolei podziemnej wyskoczył z tunelu, wybiegł na bezkresne
obszary domków i z prawej strony był zmierzch, i przez lewe okno widziałem
zmierzch, i były to może najcięższe minuty w moim życiu.
Jednego czwartku stałem na peronie kolejki South
Kensington i zbliżyła się do mnie jakaś pani z wesołą miną. Wytrzeszczyłem
oczy, bo jestem kaleką co do pamięci twarzy, co do poznawania ludzi.
- Przecież przedwczoraj byliśmy razem na
kolacji u pani Borhardowej. Jestem Herling-Grudzińska.
Kolacje pani Borhardowej gromadziły bardzo
wyszukane towarzystwo w polskim Londynie. Prezydowała na nich pani marszałkowa
Piłsudska, a ja miałem zaszczyt siedzieć koło osoby najlepiej wychowanej na
świecie, to jest dr Wandy Piłsudskiej.
A teraz znowu był zmierzch i ogromna pokusa
rozproszenia ciężkich nastrojów przez czyjeś towarzystwo. Po wymianie kilku
zdań powiedziałem:
- Ach, z jakąż rozkoszą zaprosiłbym panią
na wino, cóż, kiedy nie mam szylinga przy duszy.
Pani Herling zaprosiła mnie sama na wino, ale
mimo wszystko tej miłej propozycji przyjąć nie chciałem.
Natomiast w dwa dni później, w sobotę,
zadzwoniłem do Domu Literatów na Finchley Road, gdzie ona mieszkała, i umówiłem
się na spotkanie do Lyonsa.
Lyonsy są dwojakie - albo są to restauracyjki
dla najuboższych, rozsiane po całym Londynie, albo niewiele droższe, lecz miłe
lokale - ogromne sale, sztucznie wytwarzane powietrze, orkiestra, tanie
karafki jakiegoś wina algierskiego czy południowoafrykańskiego, które można
pić, śniąc, że to wino prawdziwe.
Pani Herling, żona znanego polskiego literata - sama pochodziła z jakiejś sfery ziemiańskiej czy półziemiańskiej, w
każdym razie dalekiej od sfery pochodzeniowej swego męża. Była rysowniczką,
malarką, zarabiała w Londyniszczu jako modelka, aby się utrzymać, wykazywała
cienką inteligencję w charakterystykach ludzi.
Długo mi powtarzała swoje spostrzeżenia o
najbliższym moim krewnym, które zakończyła słowami:
- To jest człowiek bardzo nieszczęśliwy.
Z jakimże rozumnym akcentem mówiła wyraz:
"bardzo".
- Pan - mówiła dalej, widać trzymając się
jednej rodziny - jest człowiekiem zupełnie innym w stosunku do mężczyzn, a
innym w stosunku do kobiet. W stosunku do mężczyzn pan jest pyszny, wyniosły,
opryskliwy; w stosunku do kobiet - nie tylko grzeczny, ale powiedziałabym, że
nieśmiały.
O godzinie pierwszej w nocy zamykają wielką salę
Lyonsa na Coventry, ale pani Herling zaprowadziła mnie do jakiejś knajpki, w
której bywają uczniowie szkoły rysowniczej. Siedzieliśmy tam jeszcze długo.
Było to pierwsze nasze spotkanie.
Nad ranem chciałem ją odwieźć do Związku
Literatów, ale skonstatowałem, że będzie mi brakowało pieniędzy na taksówkę
do mego domu położonego w całkiem innej dzielnicy Londynu i odległego od
Finchley Road o kilometrów co najmniej dwadzieścia. Pani Herling zaproponowała,
że mnie przenocuje w jadalni Związku Literatów.
W tym Związku Literatów zawsze się coś działo.
Kiedyś któryś z twórców spuszczał się z okna po sznurze. O opinii tej
instytucji świadczy pewien telefon:
Mówiła policja i opowiadała:
- Zatrzymaliśmy tu, na ulicy, jakiegoś
biednego Polaka, wariata. Czy macie swobodne łóżko?
Policja była przekonana, że to dom wariatów.
Na łaskawie wyznaczonej mi kanapce zasnąć nie
mogłem. Jakiś nieprzyjemny zapach źle utrzymanych kotów przeszkadzał mi.
Doczekałem świtu, kiedy ruszyły pierwsze kolejki podziemne, i cicho opuściłem
lokal, pełen natchnienia z niedostatkiem higieny.
Była to więc niedziela rano.
Nazajutrz, w poniedziałek, poszedłem jak zwykle
do British Museum i jak zwykle przywitałem się z Grydzewskim, ponieważ my
dwaj czytaliśmy w British Museum stale i codziennie.
Grydzewski mi powiedział:
- Czy pan wie, że pani Herling się otruła?
- Ale, żartuje pan.
- Z takich rzeczy się nie żartuje. Otruła się
wczoraj wieczorem. Brała na przemian pastylki nasenne i jeszcze jakieś, i w końcu
umarła.
Potem odbyła się ceremonia spopielenia zwłok
biednej pani Herling, lecz nie mogłem być na tej ceremonii.
 
II
Hrabiankę Krystynę Skarbek, która przez pewien
czas była panią Giżycką, lecz po rozwodzie wróciła do swego nazwiska,
poznałem w Londynie w początkach wojny. Była ona jedną z głównych sprężyn
dywersji angielskiej na zajętych przez nieprzyjaciela terenach. Dziś w Anglii
czytanych jest kilka powieści obrazujących jej życie. Miała wszystkie
wojenne odznaczenia, jakie tylko można sobie wyobrazić, i przyjęła poddaństwo
angielskie. Odcinki, które jej podlegały w robocie dywersyjnej, były ogromne.
O ile się nie mylę, obejmowały w pewnym czasie teren od Lugdunu do
granicy włoskiej. Odegrała wielką rolę w angielskiej machinacji usunięcia
ks. Pawła z regentury jugosłowiańskiej i zastąpienia go królem Piotrusiem.
Toteż zdziwiło mnie, że ta angielska
nad-bohaterka po wojnie dla chleba musiała pracować jako kelnerka w skromnej
polskiej kawiarence "Marynka", należącej do pani Wierzbiańskiej.
Chodziła wieczorami do klubu, do którego uczęszczali bohaterowie wojenni:
lotnicy o nieprawdopodobnych wyczynach, dywersanci, znakomici szpiedzy - wszystko to było bez posad i na wpół głodne, i
żyło rozmowami o
wspomnieniach. Wreszcie Skarbkównie los się uśmiechnął. Bohaterka wojenna
angielska, była hrabianka polska, otrzymała awans społeczny: z kelnerki w
"Marynce"
została kelnerką na statku pasażerskim.
Kiedy wróciła z tego statku, miałem pewnego
wieczoru bardzo długą, bardzo ciekawą z nią rozmowę. Każde jej zdanie
oszklone było nieprawdopodobną awanturą.
- Trzeba na terenie nieprzyjacielskim być
ubraną w ten sposób, aby nie zwracać na siebie najmniejszej uwagi. Wystarczy
przypiąć kwiatek, aby już ktoś mógł powiedzieć: "Ta z kwiatkiem".
Nie powiedziałem, lecz uprzejmie w tej chwili
pomyślałem, że Skarbkówna jest tak ładna, że przez
to samo już mogła zwrócić uwagę.
- A rewolwer miała pani przy sobie?
- Ale skądże znowu. Rewolwerem można się
obronić co najwyżej od jednego człowieka, granatem ręcznym przed pięcioma
lub nawet dziesięcioma. Miałam zawsze granaty ręczne.
Zaczęła mi opowiadać, jak kiedyś nocą miała
być zrzucona na teren nieprzyjacielski, niedaleko granicy szwajcarskiej we
Francji. Widzialność była na zero i pilot odmówił wyrzucenia jej z
samolotu.
- Ale był moim podwładnym, musiał mnie słuchać,
kazałam się zrzucić.
Kiedy minęła gęstwę zaciemnionych chmur,
spostrzegła ze strachem, że leci wprost na spiczastą wieżyczkę kościoła.
Największym w świecie wysiłkiem potrafiła zmienić nieco kierunek upadku.
Obudziła się dopiero o dziesiątej rano na dziedzińcu kościelnym z głową
potłuczoną o kamienie. Obok leżał spadochron i nikogo nie było dokoła.
Kiedy indziej jechała motocyklem na siodełku z
tyłu, z jednym ze swoich podwładnych. Skądś znalazł się oddział
niemiecki, który ich otoczył, zatrzymał, ściągnął z motocykla i przystąpił
do rewizji. Tak się złożyło, że jej podwładny nie miał przy sobie nic
kompromitującego, żadnej broni. Ona była wypakowana granatami ręcznymi.
Niemcy ograniczyli się do rewizji mężczyzny i potem puścili oboje.
- Po cóżeście pchnęli do wojny tę Jugosławię?
Do klęski w ciągu pięciu dni. Przecież to wam nic nie dało.
- Ach, pan się na tym nie rozumie, opóźniło
to desant niemiecki na Kretę o kilka dni.
Pamiętam, żeśmy się tak rozgadali, że w końcu
zabrała mnie do siebie, do mieszkania jakiegoś posła do parlamentu
angielskiego. Mieszkanie to było puste. Było koło trzeciej rano. Przez okna
było widać światła na Tamizie.
- Byłam także w Polsce - opowiadała mi
dalej. - Ale zażądałam odwołania. Zorganizowałam wysadzenie szyn na kolei
i Niemcy tytułem odwetu rozstrzelali całą wioskę najniewinniejszych w świecie
chłopów. Nerwy moje nie wytrzymały.
Chwilę wahałem się pomiędzy uprzejmością
wobec niej a powiedzeniem prawdy. Już miałem na języku: - "Pani Krysiu, a czy w Bułgarii, Jugosławii, we Włoszech było
inaczej? Czy wszędzie pani nie płaciła olbrzymiej ceny krwi w interesie
robienia przez Anglików wojny cudzymi rękami?"
Ale w salonie było cicho, światła na Tamizie
były wciąż widoczne; kobieta była z duszą pochłonięta swoimi
wspomnieniami.
Nic nie powiedziałem.
Dość niedługo potem odprowadzałem ją z tejże
"Marynki", w której niedawno była kelnerką, do jej mieszkania w
hoteliku należącym do Polskiego Czerwonego Krzyża na rogu ulicy Cromwell Road.
Na pożegnanie przed wejściem do hoteliku pocałowałem ją w rękę.
- Może pan zajdzie do mnie? - spytała.
Miałem wielką ochotę, ale zapytałem się, tak
jak człowiek mówi zawsze w takich okolicznościach: - Boję się, że pani
jest bardzo zmęczona.
Nie nastawała.
Wobec tego poszedłem sobie do domu.
Nazajutrz jak zwykle przyszedłem raniutko do
British Museum i jak zwykle natknąłem się na Grydzewskiego.
- Czy pan widział prasę dzisiejszą? - zawołał.
- Jeszcze nie.
- Wie pan, że Skarbkówna została zamordowana
wczoraj wieczorem?
- Ha, ha, ha, to nieprawda, cały wieczór byłem
w jej towarzystwie.
- A o której się pan z nią rozstał?
- O jedenastej wieczorem przed jej hotelem.
- Zgadza się. O jedenastej wieczorem została
pchnięta nożem w przedpokoju swego hotelu i zaraz umarła.
Mordercą był niejaki Muldowney, Irlandczyk. W
czasie, kiedy pani Krystyna była stewardessą na okręcie, ten Muldowney był
prezesem związku zawodowego pracowników tego statku i z tego tytułu świadczył
jej różne usługi, przy tym zakochał się bez pamięci. Kiedy powróciła
do Londynu, Muldowney starał się ją widywać, ale ona go unikała. Zazdrość
chwyciła go w swe straszliwe szczypce. Wreszcie zaczaił się w przedpokoju i
czekał.
Nie ulega wątpliwości, że gdybym tej nocy
przyjął zaproszenie pani Krystyny odwiedzenia jej w hotelu, cios nożem w brzuch w pierwszej kolejności
skierowany byłby na mnie. Muldowney powieszony został bez sądu.
- Jak to bez sądu? - zapyta zdumiony
czytelnik.
A więc ściśle mówiąc bez sądu według
naszych pojęć europejskich. U nas śledztwo nie nazywa się sądem, tylko
przygotowaniem do sądu. W Anglii jest inaczej. Muldowney został powieszony na
podstawie wyroku instytucji zbliżonej do naszego sędziego śledczego.
Na tym śledztwie Muldowney, który był
katolikiem i miał nieposzlakowaną kartę życia za sobą, oświadczył wręcz,
że Skarbkównę zabił z powodu miłości do niej i że jest całkowicie winny.
Sędzia był człowiekiem ludzkim, ale znowuż
to, co zaraz opowiem, odbiega od naszych pojęć o formach wymiaru sprawiedliwości.
- Radzę panu - powiedział na rozprawie śledczej
- która odbywała się publicznie - nie przyznać się do winy i zażądać
adwokata.
- Nie zrobię tego - zawołał Muldowney - raz jeszcze powtórzę, że zabiłem. 
Na to sędzia:
- A w takim razie niech Bóg ma pod opieką
duszę twoją.
Formuła powyższa oznacza wydanie wyroku śmierci.
- Będzie ją miał - zawołał znów
Muldowney z przekonaniem. I to wszystko.
Kilka dni później Muldowney został powieszony.
Oczywiście ani w Polsce, ani w żadnym innym
kraju, nad którego wymiarem sprawiedliwości ręce miłosierdzia są
rozpostarte i obowiązuje rozpoznanie pobudek każdego przestępstwa, podobny
wyrok i podobny stryczek byłby niemożliwością. Toteż wzbudził on wielkie
zdziwienie i poruszenie wśród pomywaczy brudnych naczyń u Lyonsa i w jeszcze
wielu innych miejscach, gdzie pracowali polscy sędziowie i adwokaci. Przyznanie
się nie stanowi według naszych praw dowodu ostatecznego. Przypominano sobie
proces, jaki kiedyś miał miejsce w Poznaniu, w którym oskarżony, urzędnik
pocztowy, zawzięcie upierał się, że to on kradł pieniądze z kopert, i
dopiero sąd uznał, że to nieprawda, że te pieniądze kradła koleżanka, w
której on był zakochany. Poza tym u nas nie można powiesić człowieka podczas śledztwa i muszą być
rozpatrywane zarówno przeszłość człowieka, jak i intencje, które miał w
czasie popełniania swej zbrodni, jak wreszcie stan jego poczytalności w chwili
przestępczego działania. Toteż mógłbym się powołać na bardzo poważnych
polskich prawników praktyków, którzy twierdzili, że u nas taki Muldowney
otrzymałby od trzech do czterech lat więzienia. A ława przysięgłych czułej
i czułostkowej Francji - kto wie - może by go nawet uniewinniła, uważając,
że morderstwo ukochanej będzie i tak jak widmo prześladować go całe życie
i że to może być karą wystarczającą. W każdym razie o tym człowieku da
się powiedzieć, że miłość jego była silniejsza od chęci życia.
Ale w Anglii inne są poglądy. Zabiłeś, proszę
na stryczek, a powody, dla których zabiłeś, nas nie interesują. Toteż w
poradniku podróżniczym francuskim napisane jest: "En arrivant en Angleterre,
jeune homme, ne tuez pas".
 
 
 
 
Polacy w Londynie
(...)
Kiedy napisałem swego Dostojewskiego, to
rozpisywałem się o jego kompleksach. Wielki pisarz nie miał kompleksu niższości,
przeciwnie, oceniał siebie i swoją twórczość bardzo wysoko, że pisze
lepiej niż wielcy ówcześni mistrzowie literatury rosyjskiej. Ale życie
wyrobiło w nim kompleks upokorzenia; złożyło się na to wiele przyczyn w
jego młodości i wieku dojrzałym. Za arkusz druku płacono wówczas
Turgieniewowi 500 rubli, Dostojewskiemu - 150 rubli. Dostojewski, monarchista
i zwolennik władzy Romanowów, prawie do końca swego życia był pod nadzorem
policyjnym i listy do niego adresowane były otwierane i czytane przez głupiego
komisarza policji jego cyrkułu. Turgieniew - liberał i republikanin - był
zapraszany na śniadanie do cara.
O tej mojej książce o Dostojewskim napisał
jeden z najwnikliwszych i najinteligentniejszych krytyków, że upodabniam
Dostojewskiego do siebie, że ja mam także ten kompleks upokorzenia. Jakby tam
nie było, uważam za stosowne powołać się na te dwie okoliczności, aby wytłumaczyć
czytelnikowi na emigracji, co mnie najwięcej oburza, drażni i upokarza, i
jednocześnie dać temu czytelnikowi możność kontrolowania, czy nie
przesadzam pod tym względem. Użyję tu wielkich słów i powiem, że chcę się
zapytać naród polski, czy podziela moje uczucia podrażnienia, jakie wywołują
pewne fakty, czy też ten naród tak się zmienił od czasów Sienkiewicza, że
pewne rzeczy są dla niego zupełnie obojętne. 
Do końca wojny emigranci polscy
w Anglii korzystali z zasiłków, wypłacanych im przez rząd polski w Londynie
pod pozorem, że pełnią jakieś funkcje, które w około 99 proc. były nikomu
niepotrzebne i na nic niezdatne. Po wojnie ilość ich znakomicie się zwiększyła
skutkiem przyjazdu Polaków z obozów jenieckich w Niemczech i wszyscy zostali
na lodzie. Niektórzy zaczęli korzystać z zasiłków Opieki Społecznej. Zasiłki
te rozdawane są w Anglii szczodrze i hojnie. Trzeba było tylko po te zasiłki
czekać w poczekalniach Opieki Społecznej. Za czasów Sienkiewicza nazywałoby
się to "wyciąganiem ręki po dobroczynność publiczną". Nie wszystkim
by to smakowało. Jeden z moich dobrych znajomych, profesor uniwersytetu, człowiek
stosunkowo młody, chodził zawsze we środę po ten zasiłek, ale od czasu do
czasu zawiadamiano go, że jest dla niego miejsce. Ze wspaniałym humorem
zapowiadał mi zawsze, że będzie tak się zachowywał, że od razu go przepędzą.
Rzeczywiście, zwykle nie pracował dłużej niż dwa dni i potem wracał do
swego zasiłku dla bezrobotnych. Kiedyś w kawiarni u Daquise'a mi powiedział:
- Jutro się nie spotkamy, bo znów mi
przydzielono zamiatanie peronu na stacji kolejki podziemnej.
- I cóż pan zrobi?
- Niech się pan nie boi, za dwa dni będę już
wylany.
Tak też się stało.
Znana mi dama "z wyższych sfer
towarzyskich", jak się wyrażały powieściopisarki, jest służącą u
jednej damy angielskiej. Do kraju nie wraca, ponieważ mówi, że w
Anglii ma stanowisko.
Hm...
Znałem w Londynie parę aktorów. I on, i ona
byli ludźmi bardzo sympatycznymi i nieprzeciętnymi artystami w swoim
zawodzie. On miał "Virtuti Militari", zdobyty podczas okupacji, i
przemawiał na zebraniach publicznych, udekorowany tym orderem. Odwiedziłem ich
kiedyś w ich kuchni, pracowali bowiem u jednego bogatego Anglika jako służba
domowa, on jako lokaj, ona jako kucharka. Ten Anglik nie miał żony, żył ze
swoim psem. Mój znajomy chodził z kochankiem swego pana na spacery ranne i
wieczorne. Temu jego angielskiemu "panowi" trudne było zapamiętać
nazwisko polskiego aktora. Ponieważ mój znajomy grał kiedyś rolę Kordiana,
więc Anglik wołał na niego: Kordian.
W ten sposób echo bohatera Słowackiego zawędrowało
do centrum Londynu.
Fotografowałem pewną panienkę z rodziny
ziemiańskiej, którą znałem jeszcze w Polsce. Bardzo urodziwa była pannica
i bardzo sympatyczna. Pracowała później w jakiejś nocnej restauracji jako
sprzedawczyni papierosów. Ubrana była tam w porteczki, które pozostawiały
jej uda całkiem gołe. Restauracyjni goście szczypali ją, gdzie mogli. Z
grandezzą wielkiej damy poszła poskarżyć się na to do właściciela lokalu
oświadczając, że całe siedzenie ma w siniakach. Na to ten odpowiedział, że
to należy do zawodu i że skarg jej przyjmować nie będzie. Daj jej Boże
zdrowie; później wyszła za mąż za bogatego cudzoziemca, ponieważ udało
jej się osiągnąć szczytową karierę polskiej emigrantki, gdyż została
stewardessą na aeroplanie, na którym to stanowisku albo raczej z którego to
stanowiska bardzo łatwo upolować męża, jak na to praktyka wskazuje.
Czyli że po zakończeniu wojny wśród emigracji
polskiej nastąpiło powszechne pieniężne "sauve qui peut", czyli ratuj
się, kto może.
Anglicy nie dopuszczają Polaków do zajęć
bardziej lukratywnych, tym się różnią nie tylko od Amerykanów, u których
start zarobkowy jest równy dla wszystkich, ale i od Francuzów, którzy
pozwalali byłym oficerom carskim na zajmowanie się szoferką nocną, co jest
wykluczone dla cudzoziemca w Anglii. Znałem panie, które pochylały ładne główki
nad bardzo mizernie opłacaną pracą, nad nawlekaniem sztucznych pereł na
nitki. Potem porzucały tę pracę i stawały się kelnerkami w dziennych lub
nocnych lokalach.
Kelnerka... Żadna praca nie hańbi. Mam jednak
swoje przesądy. W londyńskim lokalu nocnym kelnerka otrzymuje napiwek albo go
nie otrzymuje. Mój tok rozumowania jest następujący: wysokość napiwku zależna
jest czasami od uśmiechu lub braku uśmiechu na ustach kelnerki. Nic dla mnie
nie ma piękniejszego niż uśmiech na twarzy kobiety. Ale są dobra na tym świecie,
które są tylko wtedy dobrami miłymi, kiedy znajdują się extra commercium,
poza obrotem gotówkowym. Odmierzanie uśmiechów na pensy i szylingi nie bardzo
mi się podoba... Może jestem oryginałem. W każdym razie w tym powszechnym
emigracyjnym "sauve qui peut" nikt nie podzielał mego zdania.
Kelnerzy.... Spotykałem kelnerów z głośnymi
polskimi nazwiskami. Różnili się między sobą tym, że jedni pracowali w
bardzo eleganckich restauracjach lub lokalach nocnych, inni w restauracjach
drugorzędnych - z biegiem czasu stawało się to już miarą towarzyskiej wyższości
lub niższości.
Mycie naczyń w wielkich restauracjach Lyonsa,
obejmowanie nocnych szycht w ciężkich zawodach fizycznych, wszystko to były
prace bardzo powszechne, lecz przynajmniej nie drażniły jakimś specjalnym
upokorzeniem.
Gorsze było, jeśli piękne polskie dzieci, które
nie pozbyły się swego sentymentalnego spojrzenia, zalewały się rumieńcem,
kiedy ich mama lub tata zjawiali się w szkole i swoim złym akcentem angielskim
wywoływali pogardliwe uśmiechy wśród kolegów.
Dzieci polskie na obczyźnie nie tylko często się
wynaradawiają, co jest objawem naturalnym, lecz czasami wstydzą się polskości
swoich rodziców, co jest już rzeczą nie tylko osobiście, lecz narodowo
upokarzającą.
Czyżby te wszystkie odczucia tych faktów, które
tu powyżej wymieniłem, były skutkiem jakichś wyłącznie moich zboczonych
kompleksów? Naród polski był narodem, który zawsze chełpił się wielkim
poczuciem swej narodowej godności. Czyżby te parszywe fakciki powyżej
przytoczone nie zaczepiały narodowej godności w żadnym stopniu?
Ucieczka dzieci od polskości jako od czegoś
poniżającego i gorszego - czyżby to było obojętne z punktu widzenia godności
narodowej?
Czyżby na szalę przeciwną można było rzucić
ten fakt, że mało, bardzo mało ludzi w Londynie, jacyś dentyści, lekarze,
ludzie wyjątkowo obrotni, uzyskali silniejszą pozycję gospodarczą i mają
samochody? Jakże jest ich mało i jakże zaczynają się łączyć między sobą
w zamknięte koła towarzyskie.
Ale cóż. Kraj odczuwa czasami dobrodziejstwa
emigracji z powodu paczek. Bardzo to ładnie o nas świadczy to żywe poczucie
pokrewieństwa i chęć posyłania upominków. Otrzymujący taką paczkę nie myśli
o tym, że może je posyłać dozorczyni szaletów publicznych, niegdyś żona
polskiego ministra, której zły akcent angielski wzbudza pogardliwe uśmieszki
wśród publiczności obdarowującej ją drobnymi monetami.
(...)
W czasie wojny żyliśmy jeszcze wiadomościami
z kraju, którego bohaterstwo napawało nas dumą. Braliśmy wówczas od Anglików
olbrzymie "Schweigegeld", to znaczy pieniądze za przemilczanie o
rzeczywistości politycznej, jak to zresztą podczas wojny swoim współemigrantom
w swych broszurach wielokrotnie wypominałem. Ale wojna się skończyła, skończyły
się pieniądze hojnie rozdawane z rozdętego budżetu państwowego polskiego,
zamknęły się niezliczone biura, zajmujące obszerne lokale, rozsiane po całym
Londynie, gmachy zajmowane przez rząd emigracyjny, ministerstwa, których
jedynym zadaniem było utrzymywać urzędników nikomu niepotrzebnych, lecz będących
ludźmi zasłużonymi, porządnymi, przyzwyczajonymi do dobrego życia, o których
się mówiło, że gdyby nie pensje rządowe, to musieliby zdechnąć z głodu.
I oto to wszystko się skończyło; ludzie ci z głodu nie zdechli, jak to
zapowiadano, zostali tylko skazani na wielkie upokorzenia.
Już rosyjski emigrant, Marek Ałdanow, w swoich
emigracyjnych powieściach podkreśla, że emigracja staje na głowie: ci, którzy
byli obrotnymi finansistami w Rosji, na emigracji staczają się do nędzy, a ci
właśnie najmniejsi, jakieś popychadła, wlokące nędzny żywot, raptem
windują się w górę, obrastają w pieniądze i stają się czasami dobroczyńcami
swoich byłych chlebodawców. Polska emigracja w Londynie o tyle potwierdzała
ten pogląd, że właśnie nasi najwięksi, właśnie ludzie o nazwiskach, które
znamy z polityki, ze sztuki, z literatury, schodzą tutaj na; stopień ostatni
pod względem dobrobytu. Znałem pannicę, która wypalała porcelanę. Rozpalić
piec do tego wypalania porcelany przychodził do niej były marszałek senatu.
Znany pisarz i publicysta obozu narodowego, autor różnych syntetycznych
opracowań naszych dziejów, ojciec licznych dzieci, był pracownikiem
piekarskim w jakiejś prymitywnej piekarni, obracał drągami z
bochenkami chleba. Pracę miał nocną. Zresztą przeważnie polscy dygnitarze, ministrowie, generałowie, byli dowódcy armii pracowali nocą. Była taka
wytwórnia biszkoptów, która utrzymywała szychtę nocną dla opakowywania
tych biszkoptów. Pracowali tam wyłącznie byli dygnitarze polscy, a wśród
nich znany konferansjer warszawski, pan Jarossy. Nie tracili humoru. Mieli tę wyższość
nade mną, że nigdy nie byli zasępieni.
Wracam do tego pisarza i pracownika piekarskiego,
którym był oczywiście Jędrzej Giertych. Kiedyś spotkałem go, jak z
dwiema swymi małymi córeczkami, mogącymi mieć jedenaście i dziesięć lat,
zdążał na wystawę fotografii dworów polskich, którą urządził w Londynie
pan Mieczysław Jełowiecki. Mam zwyczaj zwracania się do dzieci per
"pan" lub "pani", toteż zwracając się do córeczek Giertycha zapytałem się:
- Panie chodzą do szkoły z małymi
Angielkami? 
Na to otrzymałem niespodziewaną odpowiedź, która, jak
to określają
Rosjanie, posadziła mnie do kalosza:
- Małymi? Jest to rzecz względna. One mają
tyle samo lat co my.
Dziwne były stosunki na emigracji powojennej.
Jedna pani, żona naszego byłego ministra pełnomocnego, była dozorczynią
klozetu w jednym z klubów. Syn jej, bardzo dystyngowany młodzieniec, grał z
królewną Małgorzatą w tenisa.
Anglicy zupełnie nie dopuszczali Polaków do
jakiejkolwiek wykwalifikowanej pracy. Całe społeczeństwo angielskie spychało
nas do mycia naczyń u Lyonsa lub do innych prac zbyt paskudnych, aby mieć
amatorów wśród Anglików (...)
Było kilka polskich kawiarń i restauracji. Wszędzie
kelnerkami były panie z inteligencji. W Klubie Marynarzy przez pewien czas usługiwała
pani o nazwisku rodziny, która w XVIII w. była najbogatszą rodziną nie tylko
w Polsce, lecz w Europie całej. W kawiarni Daquise, czyli Daszewskiego, w
rozmowie z wielkim leaderem politycznym mówię:
- Nie wiem, czy bezbłędnie powiem po łacinie:
"facies non omnem una, nec diversa tamen, qualis dicet esse sororum".
- A to ja może pana poprawię - powiada
kelnerka, panna Kasia, wyglądająca na lat osiemnaście. - Miałam zawsze piątki
z łaciny.
- Boże - zawołałem - jak to trudno będzie
po powrocie do domu, do kraju, w którym kelnerki nie będą umiały poprawić
ci łacińskich wierszy.
 








Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
cat mackiewicz byl?l
cat mackiewicz dostojewski 4
cat mackiewicz dostojewski 1
cat mackiewicz odeszli w zmierzch
cat mackiewicz dostojewski 3
cat mackiewicz
cat mackiewicz dostojewski 2
cat mackiewicz europa in flagranti
cat mackiewicz klucz do pilsudskiego

więcej podobnych podstron