25 (124)



















L. Ron Hubbard     
  Pole bitewne, Ziemia

   
. 25 .    





1
    Po raz pierwszy w tym posępnym, nudnym roku niewielki szary
człowiek wykazał czymś ożywione zainteresowanie. W sercu zaczęła mu się budzić
nadzieja, którą od pewnego czasu już stracił.
    Nie zainteresował go jednak oślepiający błysk, który
zaobserwował na ekranie, i nie zadawał sobie zbytniego trudu, by śledzić
zmąconą, brudną masę oszalałych chmur, które wznosiły się ponad ziemią.
Ożywienie wywołał chwilowy ślad na ekranie. Odpalanie teleportacyjne! Ślad,
którego już nigdy nie spodziewał się ujrzeć. Musiał koniecznie się dowiedzieć,
czy któryś z tych militarnych umysłów w pozostałych statkach zauważył ten
migocący ślad. Z niepokojem przysłuchiwał się ich gadaninie.
    - To na pewno była eksplozja nuklearna - powiedział Bolbod.
Wysunął z kołnierza swą wojowniczą twarz do przodu, jak gdyby prowokując kogoś
do dyskusji.
    Pułkownik Tolnepów natychmiast zaproponował, by polecieć w dół
i "rzeczywiście obrócić w proch tę planetę"!
    Hawvin rozważał, czy jest to sytuacja polityczna i próbował
wciągnąć w spór niewielkiego szarego człowieka. Ale niewielki szary człowiek
odpowiadał wymijająco: czekał aż się dowie, co inni wiedzą na ten temat.
    To właśnie nadporucznik Hocknerów wszystko podsumował. Włożył
monokl do oka i prychnął na nich pogardliwie.
    - Wy, koledzy, nie trafiliście w sedno sprawy! - powiedział. -
Wcześniejszy zwiad przekazał nam informację o nocnej grupie rajdowej, która
zniknęła w tym rejonie. To, co przed chwilą widzieliśmy, jest oczywiście
kulminacyjnym momentem wojny politycznej na powierzchni tej planety. I ja byłbym
zdania, że nastąpiła tam teraz zmiana rządu. Jak wiemy, scena polityczna była
tam niestabilna: poprzednio władzę na planecie przejął kler, ci żółci faceci w
długich szatach. Ale prawdopodobnie przegrali i zostali zepchnięci do świątyni
na południowej półkuli.
    - Jakieś grupy militarne - kontynuował Hockner - zniszczyły
byłą stolicę planety przy użyciu broni jądrowych. Przy dwóch niezależnych
buntach w ciągu zaledwie paru miesięcy polityczny klimat planety jest w
najwyższym stopniu niestabilny i dla nas nadszedł czas dokonania zgodnego ataku.

    - Tak! - zadudnił Bolbod. - Powinniśmy rzucić się w dół i
rozgnieść ich!
    Dowódca Jambitchow uśmiechnął się lekko.
    - Obawiam się, szlachetni panowie, że będziecie musieli mnie z
tego wykluczyć. Przynajmniej na razie. Czy przyjrzeliście się tej skarpie
szczytu górskiego - szczytu tuż na zachód od stolicy?
    Zapanowała cisza, a potem rozległy się odgłosy przestraszonego
sapania. Piętnaście doborowych samolotów bojowych i szturmowców piechoty
kosmicznej właśnie wchodziło w pole ich widzenia. - To była zasadzka! - zawołał
pułkownik.
    - Ba! - powiedział Bolbod. - Ich siła ognia nie może nawet
równać się z jakimkolwiek naszym większym statkiem wojennym! - Ale potrafią być
bardzo kąśliwi - rzekł Jambitchow swym śpiewnym głosem.
    Zapanowała chwila ciszy. Nagle jakaś twarz wypełniła ekran. Był
to Roof Arsebogger z "Północnego Kła", znajdujący się na pokładzie okrętu
liniowego "Zdobycz" należącego do lotniskowców klasy "Postrach".
    - Wasza Ekscelencjo - powiedział śliniąc się reporter czy
moglibyśmy skorzystać z tej chwili ciszy, by dowiedzieć się o pańskich
osobistych reakcjach na ogólny rozwój sytuacji?
    Niewielki szary człowiek był zawsze spokojny i nigdy nie ulegał
emocjom. Wszystko, co odpowiedział reporterowi spokojnym głosem, brzmiało:
    - Wynoś się z mego ekranu!
    - Och, tak, Wasza Ekscelencjo. Faktycznie, Wasza Ekscelencjo.
Natychmiast. - Schorowana twarz zniknęła z ekranu. Niewielki szary człowiek
skrzywił się z niesmakiem i zaczął ponownie analizować sytuację. Wcześniej czy
później dowódcy dojdą do jakichś wniosków i podejmą jakąś jednomyślną akcję.
Żaden z nich ani słowem nie wspomniał jeszcze o śladzie teleportacji. Żaden z
nich nie doszedł do jakiegokolwiek logicznego wniosku. Czyżby każdy z nich był
tak żądny nagrody pieniężnej, że trzymał wszystko w sekrecie przed innymi?
Zawsze bezpieczniej było przysłuchiwać się innym.
    "Połączone siły" ożywiły się i zaczęły zmieniać swą pozycję na
orbicie, by znów znaleźć się nad obserwowanym terenem. Na niebie widać było
płomienie wydobywające się z silników, a przez kanały foniczne dobiegało ze
statków mamrotanie wewnętrznych komend.
    To właśnie Hawvin poruszył sprawę, która musiała zaprzątać ich
umysły - nagrody.
    - Właśnie sobie wykalkulowałem, że to może być właśnie ten, ale
nie jestem pewien! Mam tu meldunek o wielkim Psychlosie, który chodził po
platformie odpalania dzisiaj rano.
    - No cóż, jeśli to był Psychlos, to czy nie sądzisz, że
powinien wiedzieć? - zapytał dowódca Jambitchow.
    Do dyskusji wtrącił się admirał, w zamyśleniu stukając się w
ząb. - Ponieważ istnieje teraz prawdopodobieństwo, że to oni, więc...
    Pozostałe twarze zwróciły się do ekranów, na których pojawił
się admirał, nie mogąc odgadnąć, jak doszedł on do tego wniosku. - ... więc nie
widzę żadnych powodów, żebyśmy się nie dowiedzieli czegoś więcej, najeżdżając po
prostu na planetę, ograbiając ją i wynosząc się stąd.
    - Ale z drugiej strony - kontynuował admirał z olśniewającym
przebłyskiem logiki - jeśli to oni, wtedy stanowią dla nas najwyższe zagrożenie
i dlatego powinniśmy ich zaatakować. Tak czy owak, po prostu uderzymy na nich,
podzielimy łupy i uciekniemy.
    - A nagroda pieniężna? - zapytał Jambitchow.
    - No cóż - odparł admirał - najłatwiej się tego dowiemy w
trakcie intensywnych przesłuchań wziętych do niewoli jeńców. Jako naczelny
dowódca tych połączonych sił...
    Natychmiast rozległy się głosy protestu. Wszyscy zgodzili się,
że powinni zaatakować planetę, złupić ją i potem wynieść się, ale nikt nie
wyraził zgody, żeby admirał został ich naczelnym dowódcą! Admirał miał bardzo
cierpką minę. Mając na pokładzie Roofa Arseboggera, chciał się mu jak najlepiej
zaprezentować. To nieporozumienie zupełnie mu nie odpowiadało, więc mocno się
zezłościł.
    Wynikła z tego awantura trwała przez dłuższy czas, więc
niewielki szary człowiek powrócił do obserwowania terenu w dole. Zauważył
nieduży konwój pędzący na południe. Składał się on z dwóch sekcji. Pierwsza,
mniejsza sekcja, gnała wzdłuż czegoś, co musiało być starożytną autostradą.
Druga sekcja była znacznie większa i jechała równie szybko. Początkowo mogło się
wydawać, że druga sekcja ściga pierwszą. Ale teraz obie sekcje dojechały razem -
bez walki - do brzegu rzeki. Wszyscy musieli być z tej samej grupy. Rzeka
znajdowała się w stanie wiosennego przyboru wody i wkrótce po przybyciu
pierwszej sekcji zamontowano w rzece pompy wodne i można było dojrzeć olbrzymie
rozpryski wody. Spłukiwali wodą pojazdy. Niewielki szary człowiek nie wiedział,
po co to robią, więc poszukał odpowiedzi w książkach. Promieniowanie! Najlepszym
sposobem odkażania było obfite spłukiwanie wodą. Cząstki radioaktywne mogły
zostać spłukane dzięki ich ciężarowi. A zatem to musiał być wybuch nuklearny.
Przez całe wieki Psychlosi bezlitośnie niszczyli każdego, kto próbował
wykorzystać taką broń. Był to już prawie zapomniany rozdział starożytnych wojen.

    Niewielki szary człowiek polecił swemu oficerowi łączności, by
lepiej dostroił ekrany wizyjne. Tam w dole wszystko było zamglone i pokryte
chmurami, przez co widoczność była znacznie utrudniona. Miasto na północy
zaczęło się gwałtownie palić, a łuna pożarów przebijała się poprzez kłęby
strzeliście wznoszącego się dymu. Wiatr wiał z południa i choć oczyścił on
trochę z chmur rejon rzeki, nad którą przybyły pojazdy, to i tak było mnóstwo
zakłóceń w odbiorze. Przez to krótkie spięcie linii zasilania starej bazy
górniczej. To ona powodowała zakłócenie pracy ekranów i skakanie obrazu.
Doprowadzenie się do porządku zajęło grupie nad rzeką trochę czasu. Kim oni
byli? Uciekinierami? Resztkami atakujących wojsk? I wtedy dojrzał konsolę
teleportacji, znajdującą się pod kopułą, którą właśnie dźwig niósł do góry.
Zaczął łączyć poszczególne wydarzenia. Nie wiedział dlaczego, ale ta walka i
eksplozja miały coś wspólnego z teleportacją. Zapewne któryś z dowódców statków
poprosi go w końcu o poradę. Udzieli im jednak wymijającej odpowiedzi.
Przynajmniej raz im nie pomoże. Miał nadzieję i modlił się o to, żeby nikt z
nich nie dojrzał w dole konsoli.
    W grupie chyba byli jacyś ranni, więc zajmowano się nimi, a
tymczasem nie zabezpieczona konsola stała tam widoczna jak na dłoni. W końcu
przyleciało i wylądowało sześć samolotów szturmowych piechoty kosmicznej. Poza
tym nad grupą pojawiła się dodatkowo silna osłona powietrzna.
    Niewielki szary człowiek nie spuszczał oka z konsoli. W końcu
została czymś okryta i wniesiona do jednego z samolotów szturmowych piechoty
kosmicznej.
    Nadporucznik Hocknerów nagle zapytał:
    - Czy to konsolę transfrachtu przenosili z ciężarówki do
samolotu? Jeszcze raz przejrzę zapis obrazów na swoim ekranie. Niewielki szary
człowiek się skrzywił. Nie chciał, żeby ją dojrzeli. Miał nadzieję, że nie
rozpoznaliby jej, nawet gdyby ją zauważyli.
    Próżne nadzieje!
    - To jest konsola! - powiedział z naciskiem Hockner.
    Załadowanie samolotów zabrało dość dużo czasu. Część samolotów
szturmowych była zupełnie pusta, a dwa z nich miały pełen ładunek. Niewielki
szary człowiek sprawdził ich pojemność ładowczą. Tak, dwa samoloty szturmowe
wystarczały, by pomieścić całą grupę.
    Dowódcy statków rozmawiali teraz bardzo szybko. Niektórzy z
nich mieli zdjęcia takich konsoli. Zaczęło wśród nich narastać podniecenie,
spowodowane wizją udziału w dwustu milionach kredytów nagrody pieniężnej.
    I wtedy grupa na dole porzuciła platformy transportowe, pompy i
dźwig oraz parę skrzyń przypominających trumny. Sześć samolotów szturmowych
piechoty kosmicznej uniosło się w powietrze. I zaraz wykonały one zagadkowy i
bałamutny manewr. Zamiast utworzyć uporządkowany szyk, samoloty zaczęły
przecinać wzajemne tory lotu, krążyć dokoła i miotać się w powietrzu. Nawet po
ponownym przejrzeniu zapisu obrazów na ekranach, niemożliwe było ustalenie,
który samolot miał na pokładzie konsolę.
    Cztery samoloty szturmowe znów wylądowały. Które z nich? Które
z nich miały ładunek?
    Dowódcy paplali na ten temat jak najęci. Odtwarzali zapisy
ekranów, szukając znaków identyfikacyjnych. Przy takich zakłóceniach statycznych
nie było to jednak możliwe.
    Nagle Hockner rozwiązał problem. Dwa samoloty, którym
towarzyszyła tylko mała część dodatkowej osłony powietrznej, wzniosły się
leniwie w powietrze - ich prędkość wynosiła zaledwie tysiąc mil na godzinę - i
leciały północno-wschodnim kursem. Pozostałe cztery szturmowce oraz większość
samolotów osłony powietrznej nadal tkwiły przy rzece.
    - To pułapka! - wykrzyknął porucznik. - Chcę, żebyśmy ścigali
tę północno-wschodnią grupę!
    Wszyscy obserwowali północno-wschodnią grupę, wykreślając na
planszach jej kurs. Przechodził on po tej stronie bieguna i - gdyby nie skończył
się wcześniej - przecinał to miejsce na południowej półkuli, w którym znajdowała
się pagoda. Z taką prędkością dotrą tam za około dziewięć godzin.
    Jakby na potwierdzenie podejrzeń Hocknera, cztery pozostałe
samoloty szturmowe oraz reszta osłony powietrznej nagle śmignęły w powietrze i
zaczęły gnać na północ. Leciały z prędkością dwóch tysięcy mil na godzinę.
    Pośpiesznie wykonana ekstrapolacja ich kursu wskazywała tylko
jedno miejsce przeznaczenia, którym była baza górnicza położona w pobliżu
miejscowości zwanej "Singapur".
    - To nam pasuje, przyjaciele - powiedział Hockner. - Mamy
meldunki, że w tamtym rejonie prowadzone są ożywione prace i wybudowano tam coś
w rodzaju platformy. Wiozą tę konsolę do Singapuru.
    Admirał próbował oponować. Powinni słuchać jego jako
najstarszego rangą oficera. Tłumaczył, że ich celem powinna być pagoda.
Przeświadczenie to wynikało z jego nienawiści do wszystkich religii. Ludzie
religijni są fanatykami, sprawiają kłopoty rządom i zawsze trzeba ich
unicestwiać. A tutaj prawdopodobnie mieli do czynienia z rewolucją religijną, na
co były nawet dowody. Zakon religijny obalił rząd planety, a teraz jeszcze
ukradł konsolę. To była właśnie "ta" planeta, więc rozkazywał, by skierowali się
nad cel, którym była pagoda.
    Jego rozkaz przeważył szalę. Połączone siły zostały wprawione w
kontrolowany ruch i pomknęły w pogoni za grupą zmierzającą do Singapuru. Ale
potężny okręt liniowy "Zdobycz", należący do lotniskowców klasy "Postrach", nie
podążył za nimi. Podbechtany przez Roofa Arseboggera do podjęcia działań, które
bardziej nadawały się do reportażu, oraz ze względu na swą nienawiść do
wszelkich religii, admirał Snowleter zawrócił w kierunku Kariba swój olbrzymi
statek liniowy, w którego brzuchu było pełno samolotów bojowych.









2
    Jonnie
przyszedł do siebie, gdy ogłoszono alarm. Ziemia dygotała! Pielęgniarka, która
przez cały czas czuwała przy jego łóżku, wyszła z pokoju.
    Rozejrzał się dokoła, nie mogąc przez chwilę zorientować się w
nie znanym mu otoczeniu. Znajdował się w jednym z pomieszczeń bunkra w Kariba,
który Chińczycy specjalnie dla niego wybudowali po wewnętrznej stronie stoku
niecki, w której mieściła się platforma odpalania. Całe wnętrze wzgórza
naszpikowali pierścieniem głębokich bunkrów, z których część była nawet wyłożona
kafelkami. Bunkry oświetlone były lampami górniczymi,
    Jego bunkier wyłożony był żółtymi kafelkami. Był on wyposażony
w łóżko, krzesła i szafę na ubrania. Na kafelkach był nawet wyryty portret
Chrissie, który skopiowano z jakiegoś rejestratora obrazów - była na nim nawet
podobna do siebie, z wyjątkiem nieco skośnych oczu.
    Ziemia znów się zatrzęsła. Bomby?
    Jonnie właśnie podnosił się z łóżka, gdy do pokoju wszedł
doktor Allen i uspokajającym głosem powiedział:
    - Wszystko w porządku. Mają pełną kontrolę nad sytuacją. W
drzwiach pojawił się Sir Robert. Na nosie miał założony przez doktora Allena
opatrunek.
    - Przedtem miałeś paskudny puls - powiedział doktor Allen. -
Ale teraz już jest normalny. Zastrzyk z serum, który dostałeś przed akcją,
zneutralizował trochę działanie trucizny. Resztę zawdzięczasz Sir Robertowi.
Wyssał truciznę i wlał do rany parę kropel serum.
    Olbrzymi zegarek ręczny Psychlosów, należący do Jonnie'ego,
leżał na stoliku obok łóżka. Jonnie spojrzał na tarczę. Spał osiemnaście godzin!
Bóg jeden wiedział tylko, co się w tym czasie zdarzyło.
    Doktor Allen odgadł jego myśli.
    - Wiem, wiem. Ale musieliśmy ci zaaplikować lek nasenny, żeby
zwolnić pracę serca.
    Przyłożył stetoskop do piersi Jonnie'ego. Przez chwilę pilnie
słuchał. Potem zwinął stetoskop.
    - Nie wykryłem żadnych uszkodzeń serca. Wyciągnij rękę!
    Jonnie wyciągnął.
    - Doskonale, żadnego drżenia - powiedział doktor Allen. Sądzę,
że wszystko jest w porządku. Parę dni w łóżku...
    W tym samym momencie ziemia znów się zatrzęsła. Jonnie próbował
wstać, lecz doktor Allen gestem nakazał mu spokój.
    - Sir Robercie! - zawołał Jonnie. - Co się dzieje?
    Doktor Allen dał znak głową Sir Robertowi, że wszystko jest w
porządku i wyszedł z pokoju. Sir Robert podszedł bliżej i stanął przy łóżku. Nie
odpowiedział na pytanie Jonnie'ego. Patrzył na niego rozpromienionym wzrokiem,
ciesząc się, że widzi go żywego. Ten chłopak miał nawet zarumienione policzki.

    - Co się dzieje? - powtórzył pytanie Jonnie, cedząc słowa.
    - To statek Tolnepów - odparł Sir Robert. Jest na wysokości
około dwustu mil, ale wciąż posyła na dół samoloty, które bombardują to miejsce.
Mamy osłonę powietrzną. Stormalong jest tutaj i to on kieruje obroną powietrzną.
Całą uwagę nieprzyjaciel poświęca Singapurowi.
    W drzwiach pojawił się Angus. Jonnie zawołał do niego:
    - Czy zainstalowałeś konsolę?
    - Och, tak - odparł Angus i wszedł do środka. - Dlatego właśnie
nie przeszkadzano tobie. Podniósł palec, wskazując nim do góry. - Przy całej tej
strzelaninie, przy naszych miotaczach przeciwlotniczych na zewnątrz ekranu oraz
przy pracy silników naszych samolotów nikt z nas nawet nie ośmieliłby się zrobić
użytku z instalacji odpalania. Ale wszystko jest podłączone. Chińczycy bardzo
ładnie urządzili to miejsce.
    - Przy następnym odpalaniu przełącznik powinien być ustawiony w
pozycji dolnej - powiedział Jonnie.
    - Tak. Sir Robert już nam o tym powiedział! Wszystko jest
gotowe do odpalenia, jeżeli tylko ta strzelanina kiedyś się skończy! Odpoczywaj
sobie!
    Agnus wyszedł i minął się z Thorem.
    - Jak się czujesz? - zapytał Thor.
    Jonnie pokręcił przecząco głową.
    - Nieważne. Tylko tyle pamiętam, że byłem w kopule. Lepiej więc
zapoznajcie mnie z obecną sytuacją.
    Opowiedzieli mu zatem, co zaszło i co oni zrobili.
    - Taki paskudny odrzut! - wykrzyknął Jonnie.
    - Jeszcze gorszy - powiedział Thor.
    - Ilu straciliśmy ludzi? - spytał Jonnie.
    - Andrew i MacDougala - odparł Thor. - Ale piętnastu rannych
znajduje się w tym małym szpitalu. Parę złamanych rąk lub nóg. Głównie jednak są
posiniaczeni, bardzo mocno posiniaczeni. Ołów w pokrywach trumien zapewnił im
wystarczającą osłonę. Nie ma żadnych oparzeń radioaktywnych. Andrew został
ciężko poraniony bagnetami przez Zbójów i nie miał siły, by zamknąć od środka
pokrywę swej trumny, więc otworzyła się podczas wybuchu.
    - A MacDougal? - zapytał Jonnie.
    - No cóż, to raczej smutna opowieść. Jego posterunek mieścił
się przy starej klatce i jego trumnę wyrzuciło w powietrze. Przez jakiś czas nie
mogliśmy nawet znaleźć ciała.
    Jonnie zauważył, że Thor trzyma w ręku jakiś ciężki pakunek: -
Zaczęliśmy więc szukać ciał. Wybuch porozrzucał je na wszystkie strony, a
większość zwłok była spalona. Podążaliśmy wzdłuż promienia wybuchu, sądząc, że
ciało MacDougala zostało wyrzucone z platformy, i natknęliśmy się na resztki
biura Terla. Kilka ciał z krawędzi platformy zostało przeniesionych podmuchem aż
do tego rejonu. Nie chcieliśmy, by ktokolwiek znalazł się na liście zaginionych,
więc staraliśmy się identyfikować zwłoki. I tak znaleźliśmy ciało MacDougala.
Oraz znaleźliśmy to. - Thor zaczął rozpakowywać ciężką paczkę. - Wiedziałem, że
będziesz zadowolony, gdy będziesz to miał. Jedne ze zwłok miały zupełnie spalone
ciało, a w kręgosłupie tkwiła ta kula.
    Była to kula wielkości grochu z nieznanego materiału, z którego
zrobione było jądro bomby.
    - Brown Kulas - powiedział Jonnie. - Terl rzucił tym w niego.
Jak pociskiem. Tak, jestem bardzo zadowolony, że to znalazłeś!
    - Znaleźliśmy też tę drugą paczkę, którą Terl mu wręczył
powiedział Thor. - Oddaliśmy ją Angusowi, żeby ją rozbroił. Mamy też całą
zawartość kosza jego przetwarzacza odpadków. Domyśliliśmy się, że będzie chciał
z niego korzystać, więc odcięliśmy prąd. Był naprawdę pełen! Mamy wszystko na
wózku transportowym, na wypadek gdybyś chciał to przejrzeć. Na szczęście,
wsadziliśmy wszystko do antyradiacyjnego wora. Thor kiwnął ręką w kierunku
drzwi.
    - Chapnęliśmy kosz, jak tylko Terl opuścił swe biuro. Giermek
wtoczył wózek do pokoju. Wszystkie materiały były na nim porządnie poukładane.

    - Tylko nie próbuj strzelać z tych pistoletów - dodał Thor.Ker
pozakładał w nich czopy, tak że strzelają do tyłu, w użytkownika. Ker
powiedział, że znów je doprowadzi do porządku.
    Podali Jonnie'emu jakieś broszury i papiery, które znajdowały
się w skrytkach ukrytych w tylnych ścianach i dnach szafek. Jonnie miał ich już
mnóstwo. Jego wzrok padł na broszurę: "Znane środki obronne wrogich ras oraz
przegląd ich planet". Przekartkował ją. Było tam wiele planet. Zajrzał pod hasło
"Tolnep":
    Jest to planeta należąca do systemu podwójnej gwiazdy.
(Lokalizację znajdziesz na mapie współrzędnych). Sam system ma tylko trzy
zamieszkane planety: siódmą, ósmą i dziewiątą. Rodzimą planetą Tolnepów jest
dziewiąta. Ma ona pięć księżyców. Z nich tylko Asart ma znaczenie. Jest on
wykorzystywany jako wyrzutnia startowa większych statków wojennych. Żaden ze
statków kosmicznych Tolnepów nie może przeprowadzać akcji wojskowych w
atmosferze, ponieważ ma zbyt słaby napęd; czerpie energię gwiezdną. Bazują one
na księżycu Asart, a ich załogi i materiały zaopatrzenia są dowożone z
powierzchni planety. Ponieważ od czasu do czasu wysuwane są propozycje. by
planetę Tolnep zająć i rozpocząć jej eksploataeję oraz uważa się, że zwyczajna
taktyka ofensywna byłaby adekwatna w przypadku takiej wojny, więc dotychczas
księżyc Asart nie był atakowany.
    Jonnie spojrzał na datę. Notatka pochodziła zaledwie sprzed
kilku lat.
    Jeszcze jeden głuchy odgłos i wstrząs ziemi.
    Nagle Jonnie zdał sobie sprawę ze skrywanego niepokoju, który
odczuwali wszyscy znajdujący się w pokoju. Oni po prostu usiłowali go uspokoić!
Gdy Jonnie czytał broszurę, Thor otrzymał jakieś pilne wezwanie. Do pokoju
wbiegł goniec z plikiem depesz do Sir Roberta i zaraz wybiegł. Jonnie zauważył,
że przez twarz Sir Roberta przemknął cień niezadowolenia, gdy czytał depesze.

    - Sytuacja jest gorsza, niż mi ją przedstawiacie - stwierdził
Jonnie.
    - No, no - powiedział Sir Robert. - Nic się nie bój, chłopcze!

    - Jaka naprawdę jest sytuacja? - zapytał stanowczo Jonnie.
    Siwy stary Szkot westchnął.
    - No cóż, jeśli już musisz wiedzieć, to wróg przejął inicjatywę
w swoje ręce. Z jakichś tam powodów nieprzyjaciel zdecydował się na atak
wszystkimi siłami - Sir Robert postukał palcem po depeszach. - Singapur trzyma
się i w chwili obecnej panuje nad większością ich sił. Ale nie wiadomo, jak
długo wytrzyma. Baza rosyjska stała się celem zainteresowania samolotów z
wielkiego kosmicznego statku wojennego. Edynburg jest atakowany. Żadne z tych
dwóch miejsc nie ma pancerza atmosferycznego. A tam w górze - wskazał ręką na
sufit - znajduje się potwornie wielki statek liniowy, który od wielu godzin śle
w dół samoloty i bomby. I może również wysadzić desant w sile do tysiąca
żołnierzy piechoty kosmicznej Tolnepów, a my nie mamy wystarczająco dobrego
uzbrojenia, by dać sobie radę z desantem naziemnym. Taka jest prawdziwa
sytuacja. Może się ona tylko pogorszyć, a nie polepszyć.
    - Zawołajcie doktora Allena - polecił Jonnie. - Wstaję z łóżka!

    Sir Robert próbował protestować, ale w końcu zawołał doktora.
Doktorowi wcale się to nie podobało.
    - Jesteś nafaszerowany znalezionym tu lekarstwem, zwanym
.,Sulfa", które chroni twój organizm przed infekcją i zatruciem krwi. Jeśli
nagle wstaniesz, będziesz miał zawroty głowy. Jonnie jednak nadal upierał się
przy swoim. Wiedział, że robili wszystko, co było w ich mocy, ale on chciał
osobiście zapoznać się z sytuacją. Nie mógł siedzieć bezczynnie i czekać, aż ich
rozniosą na kawałki. Do pokoju wszedł koordynator w towarzystwie starszego,
siwowłosego Chińczyka.
    - To jest pan Tsung - powiedział. - Odpowiada za porządek w
twoim pokoju. Uczy się angielskiego, więc będzie ci pomocny.
    Tsung pochylił się w ukłonie. Był wyraźnie zadowolony, że
poznał Jonnie'ego. Głuche odgłosy spadających bomb trochę go niepokoiły. Trzymał
w rękach miskę zupy i gdy ją podawał Jonnie'emu, dłonie mu lekko drżały. Jonnie
chciał, by ją postawił obok, ale Tsung potrząsnął głową.
    - Pij! Pij! - powiedział. - Może potem żadna okazja, żeby
zjeść.
    Ktoś kiwnął od drzwi na Sir Roberta i stary Szkot wybiegł na
zewnątrz. Tsung opanował się trochę. Sporadyczne odgłosy bomb - teraz, gdy miał
zajęcie - wydawały się mniej groźne. Gdy wyjmował broń Jonnie'ego, zaczął się
nawet uśmiechać z większą pewnością siebie.
    Doktor Allen miał rację, mówiąc, że Jonnie będzie miał zawroty
głowy, jeśli zbyt szybko wstanie. Jonnie przekonał się o tym, gdy zaczął się
ubierać. Ramię miał sztywne i obolałe. Miał nieco trudności z ubieraniem się.
Tsung ubrał go w zwykły zielony mundur, jaki nosili wszyscy. Zapiął pas, który
miał po lewej stronie kaburę na rewolwer typu Smith and Wesson, a po prawej
stronie kaburę na podręczny miotacz. Z czarnego jedwabiu zrobił temblak i
dopasował go tak, żeby Jonnie mógł szybko wyjąć z niego rękę i sięgnąć po
pistolet. Potem podał mu zwykły zielony hełm.
    - A teraz strzelaj do nich! - powiedział Tsung i złożywszy dłoń
na kształt pistoletu, zawołał: Bang! Bang!
    Był teraz bardzo pewny siebie i miał uśmiech na twarzy. Wetknął
ręce w rękawy i schylił się w ukłonie.
    "Gdyby to wszystko było takie proste" - pomyślał Jonnie. Ale
również schylił się w ukłonie i podziękował małemu człowiekowi. Dobry Boże,
jakże mu się kręciło w głowie! Gdy schylał się, cały pokój wirował wokół niego.

    Niezwykle silny wybuch wstrząsnął ziemią.









3
    Gdy Jonnie
wychodził ze swego pokoju, zauważył, że podziemne przejście wiodło wzdłuż
szpitala. I chociaż zamierzał wyjść na zewnątrz i udać się do niecki, w której
znajdowała się platforma odpalania, to jednak troska o rannych z grupy rajdowej
zatrzymała go pyry drzwiach wejściowych.
    Z pomieszczenia szpitalnego dobiegał jakiś łoskot. Coś, jakby
szczęk ryglowanych zamków. Broń? Jonnie wszedł do sali. Znajdowało się w niej
trzydzieści łóżek, z czego połowa była zajęta. Dwóch Chińczyków, których opaski
na ramionach wskazywały, że są oni ze zbrojowni, pchało przed sobą mały wózek
transportowy z posegregowaną bronią i wręczało rannym Szkotom ręczne miotacze,
karabinki AK-47 z amunicją termitową oraz ręczne granaty.
    Siwowłosa szkocka pielęgniarka zbliżyła się do Jonnie'ego.
Widać było, że nie aprobowała takiego zamieszania na swoim oddziale. I wtedy -
rozpoznawszy Jonnie'ego - wstrzymała się z wyproszeniem go z sali.
    Jonnie liczył rannych.
    - Tu jest trzynastu rannych z grupy rajdowej i dwóch
kanonierów. Czy jest ich więcej? - zapytał.
    - Dwóch chłopców ze wstrząsem mózgu jest na chirurgii odparła
pielęgniarka. - Doktor MacKendrick twierdzi, że operacje się udały i ich stan
zdrowia się poprawia. Czy pan powinien już być na nogach, MacTyler?
    Jeden z rannych Szkotów zdążył już dostrzec Jonnie'ego i
wykrzyknął jego imię. Jonnie właśnie zamierzał przejść się od łóżka do łóżka z
przeprosinami. Jak się wydawało, z trzydziestu jeden uczestników grupy rajdowej
aż siedemnastu odniosło rany. Nie, osiemnastu, wliczając również jego. Dużo!
Ludzie byli mocno potłuczeni, większość miała sińce pod oczami. Parę złamanych
kończyn. Czuł, że przy lepszym planowaniu rajdu można było tego uniknąć.
    Pozostali Szkoci też już go dostrzegli i zaczęli krzyczeć:
Szkocja zawsze górą! Siedzieli na łóżkach i wrzeszczeli. "Ci chłopcy wyrżnęli
Zbójów, dopełniła się krwawa wendeta - pomyślał Jonnie. - Byli zwycięzcami.
Staną się bohaterami narodu szkockiego". Niepotrzebne zatem były przeprosiny.
Najpierw usiłował przekrzyczeć wrzawę, a gdy mu się to nie udało, zasalutował i
z uśmiechem wycofał się na korytarz. Usłyszał, że znajdujące się na zewnątrz
głośniki grają uroczystą muzykę religijną, by zagłuszyć ewentualny podsłuch.
Wyszedł z podziemnego przejścia do bunkrów i popatrzył na dolinę. Światło dnia
było mroczne od snujących się dymów. Lekki zapach pancerza atmosferycznego
przestawionego na trzeci stopień zasilania mieszał się z zapachem węgla
drzewnego. Dolina miała jakieś tysiąc stóp średnicy. Kiedyś Jonnie uważał, że to
bardzo duża przestrzeń. Około trzy czwarte miliona kwadratowych stóp, jak
przypuszczał. Ale teraz wydawało się, że jest za mała dla żyjących tam ludzi.
Dach w kształcie pagody rozciągał się nad całą doliną znacznie poza samą
platformę. Wokół doliny z pagodą w środku ciągnęło się coś w rodzaju wyłożonej
płytami drogi. Wszędzie było pełno kręcących się ludzi. Dwóch szwajcarskich
elektryków doprowadzało dodatkowe przewody do niektórych bunkrów. Niemiecki i
szwajcarski piloci sortowali na wózku transportowym ładunek masek powietrznych.
Tuż obok szkocki oficer udzielał wskazówek rosyjskiemu żołnierzowi. Dalej na
lewo grupa szwedzkich żołnierzy sortowała amunicję na wózku transportowym. A
tam, tuż przy wyjściu z pasażu, który musiał prowadzić na zewnątrz, dwóch
myśliwskich Szerpów pchało wózek pełen mięsa afrykańskiego bawołu w kierunku,
gdzie musiała znajdować się kuchnia. To tu, to tam, jakby płynęli,
przemieszczali się z bunkra do bunkra buddyjscy Komunikatorzy. Wszędzie wzdłuż
wewnętrznych zboczy doliny rozlokowane były chińskie rodziny wraz z dziećmi i
całym dobytkiem. Na jednym z wielkich filarów podtrzymujących dach pagody,
Chińczycy zawiesili tarcze plemienne reprezentujące pozostałe na Ziemi plemiona.

    Scena naprawdę międzynarodowa - narody Ziemi.
    Jonnie właśnie zamierzał ruszyć dalej, gdy z tyłu zabrzmiał
głos mówiącego w psychlo:
    - Bardzo mi przykro - był to głos Szefa Czong-wona, przywódcy
plemienia Chińczyków i głównego architekta tej bazy - ale musieliśmy sprowadzić
tu wszystkich ludzi z wioski nad jeziorem. Jezioro jest szerokie, a pancerz
atmosferyczny ma w środku niewielką grubość, więc niektóre bomby powyżej tamy
przebijały się przez niego. Wywołane wybuchami fale zaczęły zagrażać wiosce.
Także dym z rozpalonych ognisk nie może przedostawać się przez pancerz na
zewnątrz.
    Czong-won pochylił się w ukłonie. Jonnie skinął mu głową. -
Spójrz - kontynuował Czong-won - moi inżynierowie kopią pod kablem tunele
powietrzne na drugą stronę pagórków.
    Stosy ziemi i skał po obu stronach doliny znaczyły miejsca, w
których Chińczycy świdrami drążyli kanały powietrzne na zewnątrz.
    - W jednym kanale zainstalują wentylatory ssące, a w drugim
wypychające powietrze. Kanały będą zakrzywione, aby podmuch z rozrywających się
bomb nie przedostawał się do wnętrza.
    - Uważam, że wszystko robisz wspaniale - powiedział Jonnie. -
Mówisz, że bomby wpadają do jeziora ponad tamą. Czy w tamie są jakieś
uszkodzenia?
    Szef Czong-won kiwnął ręką na chińskiego inżyniera i coś tam
przez moment mówili w narzeczu mandaryńskim. A potem Czong-won powiedział:
    - Nie, dotychczas nie ma, ale wybuchy niektórych bomb
spowodowały, że woda przelewa się ponad koroną tamy, więc trzeba było otworzyć
śluzy, by zmniejszyć przelew. Jeśli zaś ilość wody w jeziorze się zmniejszy, to
możemy nie mieć elektryczności.
    Pagodę w rzeczywistości stanowił tylko fantazyjny dach. Miało
się tu pełny widok na platformę transfrachtu. Chińczycy wypolerowali ją tak, że
błyszczała nawet w tym przytłumionym świetle. Jonnie wszedł pod wysoki dach, by
mieć lepszy widok na miejsce, w którym umieszczono konsolę. I wtedy się
uśmiechnął. Po drugiej stronie platformy zbudowano stanowisko konsoli, którego
boki miały kształt olbrzymiej, dziko wyglądającej, uskrzydlonej bestii! Przy
konsoli znajdował się Angus, który pomachał mu ręką.
    - To dopiero coś, nieprawdaż? - zapytał.
    Faktycznie, to było coś. Olbrzymia głowa, dwa skrzydła, wijący
się ogon. Wszystko z pancernego metalu. Pomalowane na czerwono i złoto.
    - Smok - powiedział Czong-won. - Kiedyś był to emblemat
Cesarskich Chin. Zobacz, to jest laminowany molekularny pancerz.
    Stanowisko konsoli w kształcie smoka było przykryte pancerzem
imitującym smocze łuski. Operator mógł nią sterować bez obawy, że ktoś
niepowołany zobaczy, co on właściwie robi. Na podwyższonej platformie konsoli
znajdowały się dwa stołki oraz boczna półka na komputer i dokumenty. I wszystko
było opancerzone. Nic nie mogło uszkodzić tej konsoli! I jaki kształt nadano jej
obudowie! Nie byłoby to zrozumiałe dla materialistycznych Psychlosów, którzy nie
znali malarstwa ani innych sztuk pięknych. I czegóż to ci Chińczycy nie
potrafili!
    - Widzisz? - zauważył Czong-won. - On jest taki sam jak inne
smoki.
    Wskazał ręką na smoka, który wieńczył jeden z pobliskich
szczytów dachu pagody. Każdy ze szczytów miał swego smoka. A potem Czong-won
wskazał na jakieś nie dokończone dzieło na stoku.
    - Każdy bunkier miał mieć nad wejściem smoka. Nie starczyło nam
jednak na to czasu.
    Miały to być znacznie mniejsze smoki wykonane z wypalanej gliny
i pomalowane na czerwono i złoto.
    Konsola wyglądała świetnie pod ochronnym przykryciem. Angus z
egzemplarzem księgi współrzędnych próbował zgłębić działanie konsoli, nie
naciskając jednak żadnych jej przycisków.
    - Całkiem nieźle to opanowałem - powiedział Angus. Tylko sporo
czasu zabierają obliczenia. Dla każdej planety podanych jest osiem ruchów i
trzeba tylko wybrać właściwą planetę. Ale to nie jest zbyt trudne.
    Jonnie spojrzał na niebo. Właśnie eksplodowała gdzieś jeszcze
jedna bomba.
    - Gdy tylko to się skończy, będziemy mieli mnóstwo roboty. Ale
nie mam jeszcze pojęcia, kiedy to nastąpi, a także co należy zrobić, aby
uruchomić tę konsolę.
    Czong-won wskazał na wewnętrzną stronę olbrzymiego filaru,
który podtrzymywał dach pagody i ochraniał platformę i konsolę przed deszczem.
Na każdym filarze zamontowane były reflektory górnicze, których światło
skierowane było na środek platformy.
    - W nocy - powiedział - nie będą dawać blasku na zewnątrz.
    Jonnie chciał teraz pójść do bunkra operacyjnego, ale Czong-won
zaprowadził go najpierw do wielkiej podziemnej sali mieszczącej się w zboczu
doliny. Była ona wyłożona miłymi dla oka kafelkami i miała podest z mównicą.
Wstawiono do niej krzesła i mogła pomieścić około pięćdziesięciu ludzi. Bardzo
ładna sala.
    A potem Czong-won pokazał Jonnie'emu jeden z trzydziestu małych
apartamentów, które wybudowali dla gości, niezależnie od pomieszczeń hotelowych
dla pilotów i personelu. Ci chińscy inżynierowie z pewnością potrafili budować i
z drewna, i z kamienia, i z kafelków, zwłaszcza gdy mieli do dyspozycji maszyny
Psychlosów.
    Jonnie wykazywał szczególne zainteresowanie rozmieszczeniem
wielokalibrowych miotaczy, które mogły chronić platformę. Przy odpowiedniej
liczbie żołnierzy można było skutecznie bronić bazę. Ale nie mieli ich
wystarczająco wielu.
    W końcu Jonnie doszedł do pomieszczenia operacyjnego. Panował w
nim ożywiony ruch. Była to miniatura centrum operacyjnego. które odkryli w
amerykańskiej bazie podziemnej. W środku pomieszczenia znajdowała się olbrzymia
mapa planety. W miarę jak napływały raporty z sąsiedniego biura łączności,
ludzie z długimi tyczkami przestawiali małe ołowiane modele samolotów i
znajdujących się na orbicie kosmicznych statków wojennych. Statki nieprzyjaciela
miały czerwone etykietki. Ich własne samoloty miały etykietki zielone.
    Był tam Stormalong w swym białym szalu, skórzanym kaftanie i
olbrzymich goglach. Po obu stronach miał buddyjskich Komunikatorów, którzy
mówili coś do mikrofonów rejestrujących wyłącznie ich głos. Ich gładko wygolone
głowy lśniły pod zbyt dużymi słuchawkami.
    Jonnie'ego poinformowano, że obsługują oni planetarny kanał
bojowy wykorzystywany przez Stormalonga oraz planetarny kanał dowódczy
wykorzystywany przez Sir Roberta. Szkocki wódz miał do pomocy trzynastoletniego
chłopca buddyjskiego, który obsługiwał jego kanał.
    Nikt nie musiał Jonnie'emu referować sytuacji. Wszystko było
widoczne na wielkiej tablicy operacyjnej. Singapur faktycznie był pod ostrzałem.
W rosyjskiej bazie zastosowano wiele środków przeciwlotniczych. Dunneldeen
zapewniał osłonę powietrzną nad Edynburgiem, Thor nad Kariba. Nic się nie działo
w bazie górniczej nad Jeziorem Wiktorii ani w pozostałych bazach.
    Jonnie przysłuchiwał się przez chwilę szemraniu głosów na
kanale dowódczym i bojowym. Było to jednak w pali, którego nie rozumiał. Było
tam jeszcze jedno stanowisko obsługiwane przez szkockiego oficera, które
prowadziło nasłuch korespondencji radiowej nieprzyjaciela. W końcu pomieszczenia
operacyjnego, gdzie znajdowały się zapasowe biurka, Glencannon garbił się nad
stosem zdjęć. Jonnie przyjrzał się im. Jak się zdawało, były to reprodukcje
zapisów ekranowych bitwy powietrznej. Czyżby tej, w której zginął Szwajcar?
Glencannon miał jeszcze jeden plik zdjęć niedawno wykonanych. Przedstawiały
olbrzymiego potwora, który znajdował się nad ich głowami.
    Glencannon wydawał się czymś bardzo poruszony i trzęsły mu się
ręce. Prawdopodobnie nie doszedł jeszcze do siebie po locie kurierskim.
Stormalong nie pozwolił mu na razie latać. Nic nie odpowiedział, gdy Jonnie
przemówił do niego.
    Sytuacja na tablicy operacyjnej nie wyglądała zbyt dobrze, ale
Jonnie nic na to nie mógł poradzić. Będzie to ciężki mecz z mnóstwem strzelonych
goli. Zastanawiał się - jak długo będą się bronić miejscowości nie mające
pancerza atmosferycznego. Edynburg był szczególnie narażony na atak. Pomyślał z
troską o Chrissie. Miał nadzieję, że jest bezpieczna w bunkrze pod Skalnym
Zamkiem. Sir Robert odpowiedział mu na to pytanie. Tak, wszyscy tam znajdowali
się w bunkrach. Edynburg był głównie broniony przez wielokalibrowe miotacze
przeciwlotnicze. Dunneldeen zajmował się przechwytywaniem samolotów, które
usiłowały przedrzeć się nad miasto. Bomby były niszczone przez wielkokalibrowe
miotacze przeciwlotnicze.
    Jonnie postanowił obejrzeć lokalny system obrony
przeciwlotniczej. Nigdy nie widział jeszcze w akcji dział Psychlosów. Zwłaszcza
z bliska. Wyszedł na zewnątrz. Czong-won gdzieś się zapodział. Wezwano go do
innych obowiązków. Chińskie rodziny siedziały dokoła, głównie w pobliżu
stanowisk strzeleckich. Twarze ludzi były zatroskane. Niektóre dzieci płakały.
Ale gdy Jonnie przechodził obok nich, rodzice wstawali, kłaniali się i szeroko
uśmiechali. Ich ufność i wiara w niego podniosły Jonnie'ego na duchu.
    Wyjście z doliny stanowił kręty korytarz podziemny przechodzący
pod kablem pancerza atmosferycznego, tak że nie trzeba go było za każdym razem
wyłączać, gdy ktoś chciał wyjść na zewnątrz. Zakręty korytarza zabezpieczały
przed dostaniem się do wnętrza podmuchu eksplozji i odłamków rozrywających się
bomb.
    Jonnie podszedł do pierwszego stanowiska artyleryjskiego.
Wielkokalibrowy miotacz przeciwlotniczy miał dokoła pancerne osłony. Obaj
kanonierzy mieli na sobie kuloodporne ubiory bojowe. Szkocki oficer dostrzegł go
i opuścił stanowisko.
    - Mamy ich za mało, a te tutaj mają zbyt mały zasięg powiedział
wskazując na działa. - Nie możemy bronić jeziora. Wszystko, na co nas stać, to
zapewnienie dolinie osłony przeciwlotniczej.
    Jonnie podszedł do działa. Miało ono celownik komputerowy,
który automatycznie nastawiał je na wszystko, co się w powietrzu ruszało.
Kanonier musiał tylko nacisnąć spust, a działo samo obliczało prędkość i
kierunek poruszającego się obiektu i miotało na jego spotkanie niszczący ładunek
energii, a następnie wyszukiwało kolejny poruszający się obiekt i znów go
niszczyło.
    Jonnie popatrzył w górę. Znajdujący się na wysokości dwustu
tysięcy stóp nieprzyjacielski samolot był ledwo widoczny. Jonnie wiedział, że
zasięg tego działa był o pięćdziesiąt tysięcy stóp mniejszy. Nieprzyjacielski
pilot też o tym widocznie wiedział.
    Samolot rzucał bomby.
    Działo szczęknęło pięć razy. Pięć bomb trafionych ładunkiem
energii eksplodowało w powietrzu.
    - Ta bomba, której wybuch odczułeś, walnęła w jezioro
powiedział szkocki oficer.
    - Są one poza zasięgiem naszego sektora ogniowego. I oczywiście
- wszystkie bomby, które walą w las. W ogóle się nimi nie przejmujemy.
    Jonnie popatrzył w kierunku lasu. W odległości sześciu lub
siedmiu mil widać było pożar. Nie, trzy oddzielne pożary. Wszystkie zwierzęta w
promieniu pięćdziesięciu mil musiały uciec z tej okolicy. Mieli na szczęście
mięso z bawołów prawdopodobnie wcześniej zabitych przez bomby. No cóż, las nie
będzie się palił zbyt długo, ponieważ po opadach deszczu było jeszcze mokro.

    Znów spojrzał na działo. Ileż spustoszenia mógł spowodować
jeden taki wielkokalibrowy miotacz podczas zeszłorocznych ataków Psychlosów na
bazy górnicze, gdyby szefowie bezpieczeństwa, tacy jak Terl, nie zaniedbywali
systemów obronnych Towarzystwa.
    Kolejna bomba walnęła w oddalone o dziesięć mil wzgórze i nawet
stąd było widać gejzer ognia i kłęby dymu. Ten kosmiczny statek liniowy zrzucał
ciężkie bomby. Gdyby któraś z nich trafiła w stożek ochronny, to nie wiadomo,
czy wytrzymałby pancerz atmosferyczny.
    Jonnie kierował się w stronę wyjścia, gdy zobaczył wychodzącego
na zewnątrz Glencannona, który zapinał ciężki kombinezon lotniczy. Nie było z
nim ani Komunikatora, ani kopilota. Szedł w kierunku otoczonego workami z
piaskiem samolotu. Jonnie myślał, że Glencannon ma jakieś specjalne rozkazy,
więc nie zatrzymywał go. Glencannon wsiadł do kabiny ciężko opancerzonego
samolotu typ 32, który został przystosowany do lotów na bardzo dużych
wysokościach. Jonnie właśnie zaczął schodzić w dół korytarzem wejściowym, gdy
wybiegł z niego Stormalong.
    - Glencannon! - zawołał.
    Ale pilot już wystartował.









4
    Glencannon dumał o tym już od wielu dni. Jego sny były pełne
nocnych mar. W uszach ciągle mu dźwięczały słowa jego szwajcarskiego
przyjaciela: "Leć dalej! Leć dalej! Ja ich zestrzelę. Kontynuuj lot!" A potem
jego krzyk, gdy został trafiony. Nie zdążył się już katapultować. Przed oczami
wciąż miał widok ekranów wizyjnych, na których nieprzyjacielskie miotacze
pokładowe rozszarpywały na strzępy ciało jego przyjaciela.
    Glencannon miał własne kopie zapisów ekranowych statku
wojennego, z którego startowały tamte samoloty. I miał też zdjęcia tego potwora
nad głową. Był to lotniskowiec kosmiczny "Zdobycz" należący do kosmicznych
statków liniowych klasy "Postrach". Nie miał żadnych wątpliwości. To była ta
sama jednostka, która zestrzeliła jego przyjaciela. Czuł podświadomie, że
powinien wówczas wrócić, nie bacząc na żadne rozkazy. We dwójkę mogliby
wykończyć samoloty bojowe Tolnepów, tego był pewien. Ale postąpił zgodnie z
otrzymanymi rozkazami.
    Nie mógł zdusić w sobie chęci, by wznieść się w górę i
zniszczyć ten statek. Miał uczucie, że jeśli tego nie zrobi, wówczas jego życie
zamieni się w koszmar.
    Na lokalnym kanale dowódczym usłyszał głos Stormalonga, który
wołał w psychlo:
    - Glencannon! Musisz wrócić! Rozkazuję ci, abyś wylądował!
    Glencannon prztyknął w wyłącznik i kanał zamilkł.
    Leciał na typie 32 należącym do Stormalonga. Samolot ten
znajdował się w "Nadzwyczajnej rezerwie". Był przystosowany do lotów na bardzo
dużych wysokościach, więc wszystkie drzwi i luki były dobrze uszczelnione. Miał
potężną siłę ognia, a nawet boczne bomby, ktore mogły pół miasta obrócić w
perzynę. Otoczony był grubym pancerzem, który chronił go przed najbardziej nawet
srogimi ciosami. I chociaż nie było pewne, czy jego artyleria pokładowa przebije
pancerz statku liniowego, to przecież były jeszcze inne sposoby.
    Nikt nie mógł za nim podążyć. Wszystkie inne samoloty typ 32
znajdowały się w bazie nad Jeziorem Wiktorii, a tu operowały tylko myśliwce
przechwytujące. Nie, nikt nie mógł za nim podążyć. Zwłaszcza na taką wysokość.
Mknął w niebo coraz wyżej i wyżej. Dopasował maskę powietrzną tak, żeby ściśle
przylegała do twarzy: zamierzał wznieść się ponad atmosferę.
    Lotniskowiec "Zdobycz" krążył wolno i ociężale po eliptycznej
orbicie znajdującej się trzysta pięćdziesiąt mil nad Kariba. Było to
pięćdziesiąt mil powyżej górnej granicy ziemskiej atmosfery. Miał teraz włączone
silniki odrzutowe, więc nie było to już zwykłe orbitowanie. Wylatywały z niego
samoloty, mknęły w dół ku swym celom, a potem wracały na uzupełnienie bomb i
amunicji. Jeden z samolotów spostrzegł Glencannona i zanurkował w jego kierunku.
Glencannon umieścił go w środku celownika, nacisnął spusty miotaczy pokładowych.
Typ 32 szarpnął w odrzucie. Tolnep wybuchnął płomieniem i jak kometa śmignął w
kierunku ziemi. Ostrzegło to "Zdobycz" o jego obecności. Gdy się nadal do niego
zbliżał, błysnęły jego stanowiska ogniowe i długie, wąskie języki ognia zaczęły
przecinać niebo wokół Glencannona. Jeden z nich rozbił się na boku Typu 32. Cały
pokład samolotu stał się gorący. Glencannon zatańczył w powietrzu i wycofał się
poza zasięg ognia. Zauważył, że z luków sterujących statkiem wydobywa się ogień
odrzutu i określił jego przyszły kurs. Ustawił się w odległości dwudziestu
pięciu mil przed nosem statku i zaczął operować przyciskami konsoli, by
utrzymywać stale tę pozycję. Był tuż poza zasięgiem ognia Tolnepów. Wyostrzył
ekrany wizyjne i zaczął obserwować. W rozciągającej się nad nim ciemności jasno
świeciły gwiazdy, ale nie zwracał na nie uwagi. Ziemia wabiła pod nim swymi
krągłościami, ale ich nie dostrzegał. Jego cała uwaga zwrócona była na
"Zdobycz". Po paru chwilach statek ponownie zaczął wypuszczać i przyjmować
samoloty. Glencannon zauważył, że tuż przed otwarciem olbrzymich drzwi w
przednim hangarze pokładowym zaczynało błyskać małe zewnętrzne światełko
ostrzegawcze. Miało to prawdopodobnie na celu ostrzeżenie powracających
samolotów, aby nie wlatywały w przedni sektor statku podczas otwierania drzwi i
startu samolotów z hangaru.
    Za każdym razem, gdy otwierano drzwi, Glencannon studiował
powiększone na ekranach wizyjnych odwzorowanie wnętrza hangaru. Cały pokład był
zawalony samolotami. Tolnepowie ubrani w ciśnieniowe kombinezony zwijali się
dokoła, zaopatrując samoloty w paliwo i amunicję oraz ładując bomby. Ładowali
teraz znacznie większe bomby. Drzwi od wewnętrznych magazynów pozostawiali
otwarte. Pojemniki z paliwem, którym prawdopodobnie były płynne gazy, były
porozrzucane w nieładzie po całym hangarze. Tolnepowie byli niedbali i zbyt
pewni siebie. Ale czego można było spodziewać się po handlarzach żywym towarem?

    Glencannon zwrócił uwagę na wznoszący się nad statkiem mostek
dowódcy w kształcie rombu. Widać w nim było dwie poruszające się sylwetki. Jedna
nie miała na sobie munduru. Była to prawdopodobnie osoba cywilna. Druga zaś, w
czapce floty kosmicznej, zdawała się poświęcać całą swą uwagę temu cywilowi.
Nie, wcale nie mieli się na baczności.
    Ponownie zaczął obserwować drzwi hangaru i zewnętrzne
światełko. Obliczył własną pozycję względem lotniskowca. Od czasu do czasu
powracała myśl o śmierci szwajcarskiego przyjaciela. Jak na jawie słyszał jego
głos: "Leć dalej! Leć dalej! Ja ich zestrzelę. Kontynuuj lot!" I to było
dokładnie to, co Glencannon zamierzał zrobić: zestrzelić ich. Po raz pierwszy od
dość dawna był spokojny, rozluźniony, pewny siebie. I absolutnie zdecydowany.
Zamierzał zrobić dokładnie to, co zaplanował.
    Następnym razem...
    Światełko się zapaliło. Jego ręce walnęły w konsolę. Typ 32
śmignął do przodu, a nagłe przyspieszenie o mało nie zmiażdżyło mu pleców,
wciskając w oparcie fotela.
    "Zdobycz" rozbłysnęła ogniem wielkokalibrowych miotaczy.
Jarzące się pomarańczowym blaskiem kuliste ładunki energii zaczęły bębnić o
kadłub Typu 32. Samolot przebił się przez zaporę ogniową. Gdy tylko znalazł się
za drzwiami hangaru, dłoń Glencannona walnęła w spust miotaczy i przycisk
zwalniania bomb.
    Następująca po tym eksplozja przypominała wybuch na Słońcu.









    Jonnie i Stormalong obserwowali eksplozję, stojąc za ekranami wizyjnymi dział
przeciwlotniczych ustawionych na zewnątrz stożka ochronnego. Widzieli samolot
Glencannona wlatujący do wnętrza statku przez drzwi hangaru, plujący ogniem ze
wszystkich miotaczy. Ale żeby zobaczyć blask eksplozji, nie trzeba było ekranów
wizyjnych. Nagły, oślepiający błysk rozjaśnił blaknące światło dnia w promieniu
pięćdziesięciu mil. Spowodował silny ból oczu. Ze względu na pustkę kosmiczną na
tej wysokości nad Ziemią, wszystko odbyło się w absolutnej ciszy. Gigantyczny
statek liniowy zaczął spadać w dół, najpierw bardzo powoli, a potem coraz
prędzej. Wreszcie wszedł w atmosferę i zaczął się żarzyć jeszcze jaśniej. Wciąż
leciał w dół, był coraz niżej.
    - Mój Boże! - wykrzyknął Stormalong. - Chyba zwali się w
jezioro!
    A on wciąż leciał w dół, coraz szybciej i szybciej, niczym
kometa zostawiając na niebie ognisty ślad. Jego trajektoria nachylona była do
ziemi pod pewnym kątem.
    Mięśnie Stormalonga naprężyły się, jak gdyby chciał siłą woli
odepchnąć spadający wrak sponad spiętrzonej nad tamą wody i skierować go na
wzgórza. Lecz on wciąż leciał: rozżarzone szczątki mknące z wielką prędkością.

    Walnął w jezioro w odległości pięciu mil od tamy. Powietrzem
targnął grom lecącego z naddźwiękową prędkością wraku. Potem rozległ się odgłos
uderzenia o wodę. Gajzery wody i pary wodnej uniosły się w górę na tysiąc stóp.
Potem zaś nastąpił błysk podwodny, gdy eksplodowały resztki paliwa. Przez
jezioro zaczęła mknąć olbrzymia fala podobna do wielkiej fali powodziowej, którą
poprzedzała niezwykle intensywna fala uderzeniowa. Opuszczona przez mieszkańców
wioska chińska została zmieciona z powierzchni ziemi. Fala uderzeniowa walnęła w
tylną ścianę tamy, przelała się nad nią, niszcząc zapory i tworząc potężne
kaskady wody prujące powietrze po przedniej stronie tamy.
    Zatrząsł się grunt pod stopami.
    Złapawszy z powrotem równowagę, Jonnie i Stormalong z zapartym
tchem utkwili wzrok w tamie. Czyżby mogło to zniszczyć całą tamę? Fale zaczęły
się zmniejszać. Tama nadal znajdowała się na swoim miejscu. Światła wciąż się
paliły. Generatory więc nadal działały. Z pomieszczeń elektrowni zaczęli
wychodzić wartownicy na słaniających się nogach.
    Nagle wezbrana woda w rzece z hukiem runęła w dół spływu,
porywając za sobą kawały podmytego brzegu i niszcząc rzeczne wysepki. Spod
ochronnego stożka zaczęli wybiegać technicy i inżynierowie. Większość
zaparkowanych w pobliżu jeziora pojazdów mechanicznych została porwana przez
fale. Inżynierowie biegali dokoła, próbując odnaleźć latającą platformę.
Znaleźli wreszcie jedną z nich, która utknęła na brzegu rzeki i do połowy była
pokryta błotem. Wyciągnęli ją stamtąd, oczyścili z błota, doprowadzili do stanu
używalności i wystartowali. Grupa inżynierów i operator platformy lecieli teraz
wzdłuż szczytu tamy.
    Jonnie i Stormalong stali przy samolocie w oczekiwaniu na
informacje, czy inżynierowie będą potrzebowali pomocy. Z górniczego radia
dobiegały ich mówiące po chińsku głosy.
    Pancerz atmosferyczny stożka ochronnego skwierczał na trzecim
stopniu zasilania. Wartownicy weszli do zabudowań elektrowni, wyłączyli kabel
ochraniający tamę, a zasilanie pancerza stożka przestawili na "Stopień
Pierwszy".
    Chociaż jezioro przy tamie miało długość stu dwudziestu mil, to
jednak wydawało się, że lustro wody się obniżyło.
    Jonnie i Stormalong właśnie zamierzali wystartować, by
przekonać się, czy inżynierowie coś wykryli, gdy ci wrócili już z powrotem.
Wylądowali i zaczęli zdawać sprawozdanie Czong-wonowi. Było tam mnóstwo
podekscytowanej i nerwowej gadaniny, więc Jonnie podszedł do nich.
    - Mówią, że tama nigdzie nie została uszkodzona - powiedział mu
Czong-won. - Uszkodzeniu natomiast uległy wszystkie zastawy w śluzach tamy, a
nawet niektóre fragmenty betonowego chodnika oraz wszystkie poręcze ochronne.
Ale to drobiazg. Grunt, że nie zauważyli żadnych pęknięć w samej tamie. Jednakże
po przeciwległej stronie tamy, tam gdzie styka się ze skarpą, nastąpiło
obluzowanie się jej spojenia ze stałym gruntem i przecieka woda. Twierdzą, że
woda ma duże własności erozyjne i przeciek może się powiększyć. Może on nawet po
pewnym czasie spowodować obniżenie się lustra wody to takiego poziomu, że
przestaną pracować turbiny.
    - Po jakim czasie? - zapytał Jonnie.
    Czong-won przetłumaczył pytanie. Mogli tylko snuć
przypuszczenia. Może cztery, może pięć godzin. Zrobią wszystko, co w ich mocy,
by zatkać przeciek i zatrzymać upływ wody. Nie mieli jednak zbyt wiele zaprawy
cementowej do zalania wyrwy. Wydaje się, jakby cały przeciwległy kraniec tamy
został wyrwany ze skarpy brzegowej. Chcą teraz z powrotem tam polecieć i zrobić
wszystko, co tylko będzie możliwe.
    Z podziemnego korytarza wybiegł Angus w poszukiwaniu
Jonnie'ego.
    - Możemy teraz odpalać! Nie ma już żadnej strzelaniny.
    - Być może teraz można już uruchomić platformę odpalania -
powiedział Stormalong, wciąż jeszcze wstrząśnięty samopoświęceniem się
Glencannona. - Ale na jak długo?
    - Przynajmniej to nam zapewnił - rzekł ze smutkiem Jonnie.









5
    Niewielki szary człowiek podążył za całą grupą zmierzającą w rejon Singapuru.
Kapitanowi swego statku nakazał, by nie wchodził on w drogę żadnemu ze statków
wojennych ze względu na przypadkowe natrafienie na źle wycelowany ładunek
energii. Spóźnili się przez to nieco na widowisko, gdyż bitwa już się zaczęła.

    Baza górnicza nie była trudnym celem do zlokalizowania - był to
błyszczący stożek obronnego ognia, w którym ładunki energii z dział
przeciwlotniczych zataczały łuki po niebie i skupiały się na kolejnych
atakujących obiektach. Była dość oddalona na północ od ruin starożytnego miasta,
a tuż za nią - również w kierunku północnym - znajdowała się zapora
hydroelektrowni. Intensywny ogień dział przeciwlotniczych zakłócał jego
infrapromienie, uniemożliwiając przez moment bliższy wgląd w sytuację na dole.

    Niewielki szary człowiek nie uważał siebie za specjalistę w
sprawach wojskowych i to, co wojskowy mógł ocenić na pierwszy rzut oka, jemu
zabierało zazwyczaj znacznie więcej czasu. Chciał znaleźć się na takiej
wysokości, która zapewniłaby mu pełne bezpieczeństwo, lecz z której mógłby
prowadzić właściwą obserwację pola walki, a identyfikacja tych dział była bardzo
żmudnym zadaniem. W końcu zidentyfikował je: lokalny parymetr obronny,
skomputeryzowane pojazdy antyszturmowe uzbrojone w działa miotające promienie,
powodujące wybuch bomb w atmosferze i poza atmosferą; szybkostrzelność - I 5 000
strzałów na minutę, maksymalny zasięg - 175 000 stóp, minimalny zasięg
bezpiecznego ognia - 2000 stóp; załoga - 2 kanonierów; lufy i płyty pancerza
ochronnego wykonane w Zakładach Zbrojeniowych Tamberta, Predicham; komputery
wykonane przez Uzbrojenie Intergalaktyczne Psychlo; Cena - 4 269 Kredytów
Galaktycznych loco platforma odpalania transfrachtu na Predicham.
    "Nie do wiary, jakie to tanie działa! - pomyślał niewielki
szary człowiek. - Ale takie było to Intergalaktyczne Towarzystwo Górnicze. Zysk
przede wszystkim, ostatecznie i zawsze zysk. Nic dziwnego, że mieli kłopoty! A
można się było tam spodziewać dział orbitalnych".
    A więc pozostawanie na orbicie na wysokości dwustu mil było
bezpieczne dopóty, dopóki nie wleźliby w drogę jakiemuś samolotowi wypuszczonemu
ze znajdujących się poza atmosferą, na wysokości trzystu pięćdziesięciu mil,
wielkich statków wojennych. Powiedział o tym swemu kapitanowi, a potem polecił
oficerowi łączności, by wyregulował ostrość infrapromieni i ześrodkował je na
tym czymś, co - jak się wydawało - było platformą otoczoną pancerzem
atmosferycznym.
    Spostrzegł ją od razu i poczuł nagły przypływ nadziei. To była
konsola! Tuż obok platformy znajdowała się konsola transfrachtu! Kręcili się
nawet wokół niej jacyś ludzie.
    Z napięciem obserwował swe ekrany wizyjne, szukając na nich
śladu teleportacji. Obserwował je dość długo. Ale nie dostrzegł żadnego śladu.
Dziwił się, że wojskowi w statkach wojennych nie zauważyli tego. Być moze nie
niedzieli nawet, że kontrolny ślad teleportacji w ogóle istniał. A może ich
ekrany wizyjne miały inną konstrukcję. Prawdopodobnie jednak nigdy nie widzieli
oni śladu teleportacji, ponieważ zawsze strzelali, a nie można było strzelać...

    Niewielki szary człowiek westchnął. Nie był detektywem. Tak
oczywisty dowód rzeczowy nie został dotychczas zauważony? Ludzie na dole w bazie
nie mogli korzystać z instalacji transfrachtu. Mieli przecież w powietrzu
również własne samoloty. A zarówno strzelanina, jak i obecność w powietrzu
samolotów uniemożliwiały jakąkolwiek teleportację. Cała instalacja rozleciałaby
się na strzępy wskutek odkształcenia przestrzeni.
    Wojskowi zwrócili teraz uwagę na jezioro przy zaporze
hydroelektrowni i próbowali je bombardować, by pozbawić bazę kopalnianą dopływu
prądu. Dało to nieco wytchnienia samej bazie, więc niewielki szary człowiek
zajął się bliższą inspekcją konsoli. Spojrzał na ślady minerałów w analizatorze.

    Węgiel! To załatwiało sprawę. Ta rzecz tam w dole była spaloną
konsolą. Był bardzo rozczarowany. Odsunął się nieco od ekranu i przez moment
obserwował ogólną sytuację. Samoloty "połączonych sił" nie odnosiły zbytnich
sukcesów w atakowaniu jeziora z powodu rozciągającego się nad nim pancerza
atmosferycznego, więc się zainteresowały znajdującymi się pod nimi samolotami
osłony powietrznej. Rozpętała się gwałtowna walka powietrzna i niewielki szary
człowiek zobaczył, że dwa samoloty bojowe Jambitchów zostały rozniesione na
strzępy.
    Polecił zwiększyć wysokość lotu swego statku. W dole, na
południe od niego, bombowce "połączonych sił" zaczęły zrzucać bomby na
opuszczone ruiny starożytnego Singapuru. W górę buchnął płomień pożaru. A potem
następny. Wciąż zadziwiała go mentalność wojskowych, którzy bombardowali nie
bronione miasto, nie mające żadnego znaczenia militarnego, ale w którym mogły
być jakieś - tak przez nich cenione - łupy. Ale oni zawsze tak postępowali.
    Znów zaczęła mu dokuczać niestrawność. To były okropne czasy.
Wydawało się, że w ogóle nie ma już żadnej nadziei. Niewielki szary człowiek
wiedział, że na północnym kontynencie, zwanym kiedyś przez ludzi "Rosją",
również znajdowała się baza, więc polecił kapitanowi swego statku, by tam się
udał.
    Jeden ze statków wojennych "połączonych sił" wypuszczał swe
samoloty właśnie nad tą bazą. Były to samoloty desantowe. Niewielki szary
człowiek zauważył oddział piechoty kosmicznej Hawvinów złożony z około pięciuset
żołnierzy, który szykował się do natarcia na równinie przed bazą. Osłaniając się
tarczami przeciwogniowymi, żołnierze zaczęli posuwać się do przodu. Odnosiło się
wrażenie, że baza w ogóle nie jest broniona. Nie otworzono żadnego ognia do
nacierających wojsk. Oddział coraz bliżej podchodził do bary. Rozbłysło parę
strzałów. Potem zaś oddział zaczął się wspinać w górę stoku, zdążając ku czemuś,
co musiało być podziemnym stanowiskiem obronnym. Był już od niego oddalony o sto
jardów, zasypując go gradem pocisków energetycznych, kiedy nagle ziemia pod
stopami atakujących wojsk zaczęła wybuchać.
    Miny! Cały teren zamienił się w morze ognia.
    Z bazy zaczęły błyskać płomienie ognia broni maszynowej.
Atakujący oddział pośpiesznie wycofywał się poza miasteczko. Oficerowie
krzyczeli, przegrupowując żołnierzy. Ale ponad stu rannych lub zabitych Hawvinów
pozostało na terenie przed bazą.
    Oddział znów sformował się do ataku i zaczął zmierzać w
kierunku bazy. Przez otwarte drzwi hangaru bazy zaczęły śmigać za zewnątrz
samoloty i szturmować atakujące wojska.
    Niewielki szary człowiek nie zauważył na swych ekranach
wizyjnych żadnych śladów odpalania. Prawdę mówiąc, to nie spodziewał się
odpalenia w tej strzelaninie. Polecił kapitanowi statku, by przeleciał nad
amerykańską bazą górniczą na wysokości czterystu mil. Zajęło to nieco czasu,
więc niewielki szary człowiek trochę sobie podrzemał. Brzęczyk oznajmił mu, że
znaleźli się już nad bazą, więc znów spojrzał na ekrany wizyjne.
    Daleko w dole rozciągała się zupełnie zniszczona baza górnicza.
Nad rzeką trwały w bezruchu porzucone ciężarówki i pompy górnicze. Co za
bezludna, pozbawiona życia sceneria! Pokrywająca konsolę kopuła nadal tam
leżała, podczepiona do haka dźwigu, ale pochylona teraz na bok. Miasto na
północy wciąż się paliło. Jego analizator minerałów wskazywał, że cały rejon był
mocno skażony promieniowaniem. Polecił kapitanowi tak zmienić kurs orbity, by
przelecieć nad Szkocją. Miał zamiar zatrzymać się tam i sprawdzić, czy stara
kobieta już wróciła, ale potem czujniki jego statku wychwyciły daleko na
horyzoncie najpierw promieniowanie cieplne, a potem wyraźny zarys statku
wojennego Drawkinów. Spojrzał na mapy. Nie były dokładne, gdyż wyjął je po
prostu ze szkolnych podręczników, ale miasto zidentyfikował bardzo łatwo. Był to
"Edynburg". Miasto się paliło.
    Jego radio trzeszczało, więc oficer łączności je wyregulował.
Odezwało się mnóstwo różnych głosów. Niektóre głosy rozbrzmiewały językiem
Drawkinów, lecz niewielki szary człowiek nie rozumiał ich mowy, choć mieli
władzę na dwudziestu planetach. Mowa ta była czymś w rodzaju histerycznych
wrzasków. Mógł skorzystać z wokodera, gdyż miał gdzieś obwód scalony z tym
językiem. Były to prawdopodobnie tylko komendy wydawane znajdującym się niżej
pilotom. Tego drugiego języka słuchał ostatnio dość często. Miał on łagodną,
medytacyjną tonację. Zmitrężył nawet trochę czasu nad tabelą deszyfracji
częstotliwości, próbując coś z tego języka zrozumieć, ale - jak się wydawało nie
można było go rozszyfrować. Nie musiał go jednak rozumieć. Fakty były
wystarczająco oczywiste. Toczyły się tam ciężkie walki powietrzne.
    Spojrzał w dół przez luk. Nad miastem wznosił się wielki cypel
skalny. Z niego to właśnie prowadzono ogień przeciwlotniczy. Skała otoczona była
morzem ogni palącego się miasta. Bombowiec Drawkinów eksplodował w powietrzu i
zaczął spadać w dół, by dorzucić jeszcze rozpryskujących się kropli zielonego
płomienia do pomarańczowej łuny palącego się miasta.
    Wykrycie jakichkolwiek śladów teleportacji było tu wręcz
niemożliwe. Tego był pewien. Był smutny i przygnębiony. Czyżby przemęczenie w
minionym roku uczyniło go podatnym na emocje? Na pewno nie! A jednak ta stara
kobieta na północy Szkocji, a zwłaszcza odkrycie, że opuściła swe domostwo,
poruszyły w nim jakieś sentymentalne struny. A teraz odczuwał lekki niepokój o
nią. Czy jest bezpieczna? Przecież tam w dole szaleje morze ognia! Było to
całkiem do niego niepodobne. Całkiem nieprofesjonalne.
    Pomyślał, że lepiej będzie, jeśli utnie sobie małą drzemkę, aby
po obudzeniu mógł zacząć myśleć jasno i rozsądnie. Cóż to był za straszny rok.

    Przeszedł do swej kabiny i położył się. A gdy się obudził - jak
mu się zdawało - zaledwie w parę chwil później, cała ta sprawa wyglądała jasno i
prosto.
    Ten zygzakowaty taniec wykonany przez ziemskie samoloty
szturmowe piechoty kosmicznej! Jakże był tępy! Oczywiście, nie był żadnym
taktykiem wojskowym, ale powinien uzmysłowić to sobie już dawno. Grupa samolotów
lecących z wielką prędkością do Singapuru stanowiła tyko przynętę. Wypalona
konsola była po prostu wabikiem. Poszedł do niewielkiego szarego biura i
przejrzał zapisy ekranowe tego "tańca samolotów", a potem bardzo dokładnie
wykreślił kurs właściwej grupy. Tak, lecąc tym kursem, grupa musiała dotrzeć do
owej pagody znajdującej się na południowej półkuli planety. Wydał odpowiednie
polecenia kapitanowi statku i zaczęli pędzić z prędkością dwa razy większą od
prędkości światła.
    Znalazł się na miejscu właśnie w tym momencie, gdy następowała
zagłada "Zdobyczy". Zdziwiło go to. Jak statek liniowy, należący przecież do
lotniskowców klasy "Postrach", mógł eksplodować na orbicie?
    Wydawszy ostrzegawcze polecenie na mostek, by wycofać się na
bezpieczną wysokość, niewielki szary człowiek obserwował, jak olbrzym się
rozpada, leci w dół przez atmosferę i wpada do jeziora przy tamie. Przez moment
jeszcze patrzył, by przekonać się, czy tama wytrzyma. Ocenił, że choć tama mogła
ulec uszkodzeniu, ale - jak się wydawało - na razie trzymała. Olbrzymia masa
wody rwała w dół koryta rzeki, tworząc pochłaniającą wszystko falę powodziową.
Ale nie było tam nic, co mogłaby ze sobą porwać.
    Nastawił ekrany wizyjne na tamę, dając maksymalne powiększenie.
Tak, była uszkodzona. Sporo wody przeciekało po jej lewej stronie, większość pod
spojeniem tamy. Sądząc z widoku, musiał być tam dość duży otwór. Musiała się tu
toczyć niezła bitwa. Drzewa w lesie się paliły. Tak, widać nawet było na
horyzoncie eskadrę samolotów ze "Zdobyczy", która uciekała w kierunku Singapuru
w nadziei, że zostanie przyjęta na pokład jakiegoś statku Tolnepów w tamtym
rejonie. Samoloty musiały być na zewnątrz statku w chwili, gdy "Zdobycz"
eksplodowała. No cóż, prawdopodobnie to się im nie uda. Nie miały
wystarczającego zasięgu. Zakończą swój lot w morzu. Lepiej zrobi, jeśli zacznie
obserwować pagodę. Nie było teraz wokół niej żadnych samolotów. Jego
infrapromienie nic nie mogły wykryć oprócz muzyki religijnej. Zagłuszała ona
wszelkie inne głosy. Skupił się więc na obserwacji ekranów. Nie musiał czekać
zbyt długo. Ślad teleportacji? Tak! Jeszcze raz przejrzał zapisy ekranów. To
byłoby zbyt piękne, by mogło być prawdziwe. Było powszechnie wiadome, że
wszystkie zdobyte konsole odpalały tylko raz. Nigdy nie odpalały po raz drugi.
Wydawało mu się, że czeka całe wieki. I oto na ekranach znów pojawił się ślad
teleportacji.
    Ta konsola odpaliła dwukrotnie. Odpaliła dwa razy!
    Radość wypełniła mu serce. Było to dotychczas nie znane mu
uczucie. Zastanowił się skąd u niego te sentymenty, niepokój? A teraz radość?
Jakie to nieprofesjonalne!
    Trzeba się było jednak zabrać do załatwiania pilnego interesu.
W jaki sposób mógłby nawiązać z nimi łączność? Kanał radiowy był pełen
spokojnej, melodyjnej mowy. O czym oni tak rozmawiają?
    Złapał swój wokoder. Rzucił się do nadajnika i położył wokoder
przed mikrofonem. Ale jaki wybrać język? Miał ich kilka w banku pamięci. Jednym
z nich był "francuski" - nie, to był kompletnie martwy język. Inny zwano
"niemieckim". Też nie, nigdy nie słyszał go w ich kanałach radiowych.
"Angielski"! Zacznie od języka angielskiego.
    Zaczął mruczeć do wokodera, a ten głośno powtarzał do
mikrofonu:
    - Proszę o bezpieczne przejście przez wasze linie. Mój statek
jest nie uzbrojony. Możecie skierować swe działa na mój statek. Nie mam żadnych
wrogich zamiarów. Byłoby dla obu stron korzystne, gdybyście zgodzili się na
rozmowę ze mną. Proszę o bezpieczne przejście przez wasze linie. Mój statek jest
nie uzbrojony. Możecie skierować swe działa na mój statek. Nie mam żadnych
wrogich zamiarów. Byłoby dla obu stron korzystne, gdybyście zgodzili się na
rozmowę ze mną.
    Niewielki szary człowiek czekał. Prawie nie oddychał. Tak wiele
zależało od ewentualnej odpowiedzi. następny   








Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
52 (25)
249 25
rozdział 25 Prześwięty Asziata Szyjemasz, z Góry posłany na Ziemię
Rodzaj i zakres … Dz U 1995 25
CCC 25
1) 25 02 2012
Zeszyt 25 Planowanie kariery zawodowej cz 2
Rdz 25
25 Znaczenie heksagramu
Chrześcijanin a samobójstwo wersja 25 11 2014
151 25

więcej podobnych podstron