Kordecki32


235






























VII
Braciszek Paweł na bramie pacierz odmawiał klęcząc, gdy ujrzał z
żołnierzem szwedzkim na powrozie wiedzionego księdza Błeszyńskiego,
bladego i ledwie mogącego utrzymać się na nogach; po sukni nawet znać
było, co wycierpiał, bo na niej i błoto, i sznury, i szarpanie żołnierzy
zostawiło ślady. Jak gdyby Bóg wysłuchał gorącej jego modlitwy, bo się
właśnie z innymi na tę intencję modlił, ukazał się ksiądz Błeszyński.
Poskoczył braciszek otworzyć, ale posmutniał, zobaczywszy, że
Błeszyński był sam jeden i w takim opłakanym stanie.

A, wracacie, dzięki Bogu!
rzekł wznosząc ręce.
Biegnę z tą wesołą
nowiną do księdza przeora. Gdzież ojciec Zachariasz?

Nie cieszcie się bardzo z mojego powrotu, bracie Pawle!
rzekł ksiądz.

Wróciłem tylko posłem szwedzkim... a ojciec Zachariasz został między
niewiernymi.

Jak to? Więc... więc was jeszcze nie uwolnili?...

Daj mi odetchnąć
i rzucił się przybyły na ławę w izdebce furtiana.

A! Bodaj to...
rzekł
bodaj każdemu swoim się parać! Jakże mi żal
tych chwil spokojnych w celi mojej spędzonych, w chórze, w kościele...
życie zakonne to raj ziemski, trzebaż nam je było zamienić na wojnę i
walki?...

A! Cicho! Cicho!
odrzekł brat Paweł z prostotą i zapałem dziecięcia.

Jeszcze kto usłyszy, że narzekacie! To ksiądz przeor kazał... i na
chwałę Matki Boskiej cierpimy. Co tu szemrać? Nie rozpaczajcie, wrócą
czasy spokojne. A może byście się czym posilili?
Ale ksiądz Błeszyński spuścił głowę i milczał, spoczywał... Jeszcze
wrzawa obozu tętniła mu w uszach, jeszcze ten tłum szalony wirował mu
przed oczyma i zdawało mu się, że go ktoś szarpie, że go wiodą. Mimo
tych mar strasznych, znużenie było tak wielkie, że usnął siedząc.
Zobaczył to brat Paweł i posłał. dać znać przeorowi, że Błeszyński
przyszedł, ale osłabły, jak siadł, nie wstaje, snem ujęty.
Wszyscy się więc potoczyli dla widzenia z nim do bramy, a trzask
wchodzących zbudził ze snu zakonnika, który krzyknął i obłąkanym
powiódł wzrokiem po znajomych twarzach.

Jak to?
rzekł nie oprzytomniony jeszcze.
Jestem tu, w klasztorze?
Cóż to było?

Uspokójcież się, uspokójcie!
zawołał Kordecki, siadając przy nim.

Dzięki Bogu, że was widzimy... a coście wycierpieli, ofiarujcie Bogu.

Prawda
rzekł Błeszyński, wiodąc ręką po czole
wycierpiałem wiele,
a Bóg wie, co mi jeszcze zostało do wypicia... może śmierć.

Jak to? Mówcież! A ojciec Zachariasz?

Ja wcale nie jestem uwolniony
rzekł Błeszyński
ani on... tamten
jeszcze w więzach, a ja tylko posłem od Millera tutaj. Noc i dzień
przebyliśmy okropne, napatrzywszy się, nasłuchawszy, nacierpiawszy
urągowiska, bicia i obelg, i bluźnierstw, że nam się to wiekiem zdało!
Szwedzi wymyślnie znęcali się nad nami. Służyliśmy im za zabawkę
nocną, a oka żaden z nas nie zmrużył, bo związani, przyparci do ściany
spalonego budynku, prócz mokrej ziemi nie mieliśmy lec na czym. W
ostatku śmiercią nam grożą. Dziś rano wysłał mnie Miller, zapowiadając,
że jeśli nie wrócę, ojciec Zachariasz powieszony zostanie, na co się
zaklął. I nietrudno wierzyć, że zrobić to gotów.

Jak to? Musicie znowu powracać?

Wrócę zaraz
rzekł Błeszyński
wrócę, wola Boża, nie obawiam się
śmierci, gorsza męczarni godzina w tej jaskini zbójeckiej. I przyszedłem

dodał z westchnieniem
nie pomnożyć waszą odwagę, ale jej odjąć...

Wy! Wy, ojcze Błeszyński?
spytał zdziwiony Kordecki.

Ja... tak jest... sumienie mi to każe. Ogrom sił szwedzkich, wprawni
wodzowie i wojsko, wszystkie drogi odsieczy przecięte... cóż na to
poradzim? Miller zaklął się zdobyć koniecznie i zdobędzie Jasną Górę, a
wówczas! A! Nie chcę pomyśleć nawet, co się stanie! Święte to miejsce,
które poddaniem tylko ocalić możemy, będzie legowiskiem heretyków i
placem ich świętokradzkiego igrzyska.

Ojcze
rzekł przeor smutno
samiście byli za obroną; mogłoż jednej
nocy cierpienie tak zmienić zdanie wasze?

Nie cierpienie to mnie tak zmogło, ale oczywistość; chybaby Bóg zesłał
aniołów swoich, inaczej obronić się niepodobna; samo usiłowanie o to w
pośmiewisko nas poda. Głód jeden zmusi do poddania. Czyńcie, co się
wam podoba, bo i życie moje oddaję na wolę waszą i nie wzdrygam się
cierpieć, ale widziałem oczyma własnymi potęgę Szwedów; znam garść
naszych niesfornych wieśniaków, w którą co chwila ducha wlewać
potrzeba, bo go co chwila traci; i świadczę się Bogiem, że nie dla siebie
to mówię, ale dla was. Traktujcie i poddawajcie się lub czyńcie...

...jak Bóg natchnie!
przerwał zamyślony przeor z westchnieniem.

Tak
dodał, poglądając na pana Zamojskiego znacząco
traktować
potrzeba, traktować będziemy, ale nie przymuszeni, z nożem na gardle,
nie postrachem parci, nie złapani w matnię, jak żacy; traktować będziemy
godnie i jak na nas przystało. Niech Miller wyda was naprzód, niech nie
postępuje z nami jak z dziećmi, które groźbą brać można, a naówczas
pomówimy.
Z wyraźną niechęcią przeor słów tych domawiał, wyrywały mu się one
jakby przemocą wyciśnięte, jakby z wzdrygnieniem wewnętrznym.

Co wy na to, panie mieczniku?

Ja? Zawsze i wszędzie godzę się na zdanie wasze, księże przeorze

odparł Zamojski
bo zawsze i wszędzie to zdanie najlepsze i
najzdrowsze; piszcie do Millera w ten sposób.

Nim się to uczyni, ojcze Błeszyński, chodźcie z nami
rzekł Kordecki

do kaplicy i klasztoru; odzyskacie siły, patrząc w oblicze świętej
Patronki, a ducha wam doda męstwo braci.

Ja na śmierć gotów jestem, a Bóg świadkiem, że się jej nie boję

odrzekł zakonnik
ale mi srogi żal Jasnej Góry, żeby jej w kupę gruzu
nie zmieniła ta tłuszcza siepaczy.

Ojcze! Ojcze! A Pan Bóg?
spytał surowo Kordecki, zawsze swoją
śpiewając piosnkę.

A czyżeśmy warci cudu?

My nie, ale święte Jego ołtarze.

Ma On ich wiele po świecie, a gdy ołtarz burzyć pozwala, to na karę
ludzi. Jemu chwałę wiekuistą śpiewają archaniołowie.
Ze spuszczoną głową, wolnym krokiem wybladły więzień szedł powoli, a
tu go wszyscy otaczać poczęli, z pytaniami, użalaniem, ciekawością
narzucając się natrętną. Odzyskał przytomność i trochę sił zakonnik.
Widząc się między swoimi, nie chciał nadaremnie straszyć zamkniętych
w twierdzy, a na zapytania ich odpowiedział tylko, że z listem przyszedł i
z listem powróci.
Ten powrót, który Błeszyński uważał za konieczność, bo nim ocalał
życie Małachowskiemu, wielu się wydał, czym był w istocie

heroizmern: największe bowiem podobieństwo było, że oba poginą. Tak
choć jeden mógł ocaleć; ale ksiądz Błeszyński dał słowo i pragnął
męczeństwa.
Wielkie znów były narady, wielka wrzawa w definitorium. Płaza,
przywódca tchórzów, wystąpił powtórnie z radą poddania klasztoru, ale
go Kordecki wprost ofuknął.

Szukałeś tu waść
rzekł mu
schronienia, siedźże spokojnie, módl się
i czyń, co ci czynić dadzą, dla wspólnej obrony, a nie mieszaj mi się do
tego, o co cię nie pytają. Ja tu jeden jestem naczelnikiem i wodzem, ja
rządzę i rozporządzam, ja Bogu i ludziom za to, co czynię, odpowiem.
Usunęli się więc znowu bójaźliwi i już się nie odzywali, a ksiądz
Błeszyński z listem powrócił do obozu.
Ledwie kilka upłynęło godzin, aż i ksiądz Małachowski za nim się zjawił,
w innej postaci, lecz nie mniej znękany swą niewolą; sił mu nie brakło,
bo je oburzenie podwajało, cały w płomieniach, wstrząsał się, zżymał i
pioruny Boże wzywał na Szwedów.

Nowy poseł
rzekł Kordecki, ujrzawszy go w swojej celi, gdzie się
zgromadzała rada wojenna, i wyciągnieniem ręki powitał ojca
Zachariasza.

Co nam przynosisz, ojcze?

To samo, co ksiądz Błeszyński, też słowa, też rozkazy, z dodatkiem, że
jeżeli się nie poddacie, jutro śmierć nam... Miller na to przysiągł.
Kordecki stanął wryty i wszyscy zamilkli.

Nic nie pisze?
spytał.

Nic. Dwa tylko polecił mi rzec słowa: "Jeśli się nie podda
Częstochowa, wezmę ją szturmem, ale wprzód wy, przewrotni posłańce,
wisieć będziecie".
Uśmiechnął się przeor dumnie i śmiało.

Bogu dzięki!
rzekł.
Wszyscy się zdumieli temu wykrzyknikowi.

Śmiercią
mówił Kordecki
nie może was ukarać, boby oburzył
wszystkich Polaków w obozie, a gdyby to i uczynił, wy męczennicy
bylibyście może zbawcami Polski, a krew wasza odro dzenia i
oswobodzenia stałaby się zakładem. Ale nie... nie! Czuje dusza moja, że
nie padniecie ofiarą! Nie! Słowa Millera są dla mnie dowodem siły
naszej! Dlategom rzekł: Bogu dzięki! Gdyby zdobycie było łatwe, po cóż
by groził, po co by szukał takich sposobów dla zmuszenia nas?... Nie
widzicież, że te fortele jak na dłoni ukazują, iż nas pokonać siłą nie
umie?
Pogodniejszy wyraz twarzy wszystkich zwiastował, że zrozumieli
przeora; on kończył:

Powiedzcie mi, ojcze Zachariaszu, a obłąkane owieczki, kwarciani i
inni Polacy, czy wspomagają Szweda?

Stoją tylko, płaczą i patrzą
odpowiedział ksiądz Małachowski
ale i
to zgroza, i to okropnie, że patrzeć mogą, a oręż im się nie zapali w
rękach, a dusza z nich nie skoczy! Wiecie, co to jest obóz szwedzki. Nie!
Nie! Wy go tylko widzicie z daleka różnobarwnym, wesołym, jasnym
zbiorowiskiem ludzi; a w środku... to piekło!
I wstrząsnął się ze zgrozą, i przeżegnał.

Co jest w świecie rozpusty i brudu, to się tam zlało, jak do rynsztoka...
Ale siła wielka i męstwo szatańskie, bo opiłe bestie, bydło bezrozumne,
jak bydło idzie na śmierć.

Takie wojsko nie może zdobyć kraju; może go opanować zdradą,
strachem, może chwilowo go zalać, ale go, zagarnąć
nigdy. Nie ma tam
siły, nie ma żywota, nie ma myśli. Ślepa odwaga żołdaków, umiejętność
wodzów nie dosyć; to nie są ludzie przeznaczenia, bo idą bez Boga. Karę
Bóg tylko domierzył sromotną i pokazał, kto niezgodnych zwyciężyć
może, ale to pierzchnie jak obłok w dzień letni, gdy wybije godzina...
Nikt nie odpowiedział.

Ojcze
dodał przeor
gdy spoczniecie, zanieście mu odpowiedź jedną:
niech was uwolni, a będziemy traktować; powiedzcie mu, że życie nasze
i wy, i my wszyscy poświęcim chętnie za sprawę świętą.. Niech się stanie
wola Boża!
Wniosek przeora, który z gróźb przewidział brak siły, trafił do
przekonania wszystkich: milczeli na wpół ubezpieczeni, wpół uspokojeni
nadzieją, że Szwed mnichów wyda i traktowanie się rozpocznie.
Dopiero po wyjściu wszystkich, gdy Kordecki sam z sobą pozostał,
trzeba go było widzieć, by mieć pojęcie potęgi ducha tego, który walczył
ze zwątpieniem, zewsząd mu wlewanym słowy i czynami... Z bohatera, z
wodza, u stóp krzyża, przed którym pokląkł w pokorze, stawał się
pokornym kapłanem, drżącym w obliczu Boga grzesznikiem. Ogrom
odpowiedzialności, ciążącej na jego ramionach, przerażał go; truchlało
serce, drżał cały; płakał i modlił się. A gdyby godziło się choć z dala
święte i boskie z ludzkim porównać cierpieniem, rzekłbym, że tak upadał
na duchu Chrystus Pan, gdy się zbliżała męki Jego godzina, choć znieść
był gotów męczeństwo.
Kordecki, mężny przy ludziach, sam z sobą trwożył się nieraz; ten ogrom
siły szwedzkiej, te zgodne wszystkich rady poddania się, to kraju
nieszczęście miotały jego duszą... Ale gdy pomyślał, że Jasną Górę
splamią heretycy, że po wieki powiedzą ludzie, zaświadczą dzieje, iż
Kordecki i paulini wrogom skarb ten wydali; gdy nieprzyjaciela
wspomniał, wszystko, co on uczynił na ziemi polskiej przeciwko jej
synom, na jej zgubę
męstwo się odzywało, oburzała dusza, zrywał się z
modlitwy i wołał:

Lepiej umrzeć w obronie!
Walczył w nim człowiek słaby z nieśmiertelnego ducha popędem; duch
czuł, że wszędzie i wszystko potęgą swą złamać powinien; człowiek
rachował, ważył i widział same niepodobieństwa. Lecz gdy wspomniał
na cuda, które Bóg Chrystus uczynił po wszystkim świecie, gdy pomyślał
o opiece Maryi, Królowej nieba, gdy zliczył chóry zastępów anielskich i
siły niewidoczne a potężne niebios... mężniał i krzepił się. I tak na
przemiany łzy z odwagą, zwątpienie z męczeństwem i wytrwałością biły
się w sercu jego. Ale Bóg sam widział walkę, ludzie widzieli wodzakapłana,
mężnego i nieugiętego, który na wszystkie namowy, wieści,
postrachy odpowiada stale:

Nie podda się Częstochowa!
Dwóch tylko ludzi w wielkiej liczbie oblężonych dorównywało mu
duchem: miecznik Zamojski i Czarniecki; reszta z różnym
usposobieniem przechodziła ze strachu do zuchwalstwa, kryła bojaźń
milczeniem lub objawiała ją bezwstydnie, wierzyła w klęskę i starała się
ją zmniejszyć, oczekując z rezygnacją lub rozpaczą... Lecz wielki, wielki
jest wpływ choćby jednego człowieka, co słowem, jak dłonią olbrzyma,
dźwiga serca i podnosi wysoko; czują ludzie wyższość, podbici nią
milczą, i wstyd im zeznać się słabymi w obliczu siły; pną się do niego,
choć pozornie chcą mu dorównać. Taki był wpływ Kordeckiego, którego
ukazania się dość było, aby zmienić szmery niechętne czasem w
chwilowy zapał.

KONIEC ROZDZIAŁU


Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
Kordecki1
Kordecki45
Kordecki49
Kordecki37
Kordecki41
Kordecki39
Kordecki9
Kordecki5
Kordecki19
Kordecki38
Kordecki7
Kordecki35
Kordecki52
Kordecki22
Kordecki31
Kordecki3

więcej podobnych podstron