29 (22)


Wnet ruch uczynił się między żołnierzami, którzy radzi byli wyjechać z lasu na
daleki świat, tym bardziej że bali się jeszcze pościgu ze strony Bogusława
Radziwiłła, a stary Kiemlicz poszedł do chaty rozumując, że Kmicic będzie go
potrzebował.
- Wasza miłość chce jechać? - rzekł wchodząc.
- Tak jest. Wyprowadzisz mnie z lasu. Znasz tu wszystkie pasy?
- Znam, ja tutejszy... A dokąd wasza miłość chce jechać?
- Do króla jegomości.
Stary cofnął się ze zdumieniem.
- Panno Mądra! - zakrzyknął - do jakiego króla, wasza miłość?
- Jużci, nie do szwedzkiego.
Kiemlicz nie tylko nie ochłonął, ale począł się żegnać.
- To wasza miłość chyba nie wie, co ludzie powiadają, że król jegomość na Śląsk
się schronił, bo go wszyscy opuścili. Kraków nawet w oblężeniu.
- Pojedziem na Śląsk.
- Ba, a jakże się przez Szwedów przedostać?
- Czy po szlachecku, czy po chłopsku, czy na kulbace, czy piechotą, wszystko
jedno, byle się przedostać!
- Toż to i czasu okrutnego trzeba...
- Mamy czasu dość... Ale rad bym jak najprędzej...
Kiemlicz przestał się dziwić. Stary zbyt był chytry, aby się nie domyślić, że
jest jakiś szczególny i tajemniczy powód w tym przedsięwzięciu pana Kmicica, i
zaraz tysiące przypuszczeń poczęło mu się cisnąć do głowy. Lecz że żołnierze
Kmicicowi, którym pan Andrzej milczenie nakazał, nic nie rzekli ni staremu, ni
synom o porwaniu księcia Bogusława, tedy najprawdopodobniejszym wydało mu się
przypuszczenie, że to zapewne książę wojewoda wileński wysyła młodego
pułkownika z jakąś misją do króla. Utwierdzało go w tym mniemaniu zwłaszcza to,
że poczytywał Kmicica za gorliwego stronnika hetmańskiego i o jego zasługach
względem hetmana wiedział, albowiem skonfederowane chorągwie rozniosły o nich
wieść po całym województwie podlaskim, czyniąc Kmicicowi opinię okrutnika i
zdrajcy.
"Hetman posyła zaufanego do króla - pomyślał stary - to znaczy, że się pewnie z
nim godzić chce i Szwedów odstąpić. Musiały mu się już naprzykrzyć ich rządy...
Po cóż inaczej by posyłał?..."
Stary Kiemlicz niedługo się silił nad rozwiązaniem tego pytania, bo chodziło mu
zupełnie o co innego, a mianowicie o to, jaką by korzyść mógł dla siebie z
takich terminów wyciągnąć. Oto, jeżeli przysłuży się Kmićicowi, przysłuży się
zarazem hetmanowi i królowi, co nie będzie bez znacznej nagrody. Łaska takich
panów przyda się także, gdyby przyszło ze starych grzechów zdawać rachunek.
Przy tym pewnie będzie wojna, kraj rozgorzeje, a wtedy łup sam wlezie w ręce.
To wszystko uśmiechnęło się staremu, który i bez tego przywykł był słuchać
Kmicica, a nie przestał się go bać jak ognia, żywiąc zarazem ku niemu pewien
rodzaj afektu, jaki pan Andrzej umiał wzbudzać we wszystkich podkomendnych.
- Wasza miłość - rzekł - musi całą Rzeczpospolitę przejechać, by się do króla
jegomości dostać. Nic to jeszcze komendy szwedzkie, bo miasta można omijać i
lasami jechać... Ale gorsze to, że i po lasach, jako zwyczajnie w niespokojnym
czasie, pełno kup swawolnych, które podróżnych napastują, a wasza miłość ludzi
ma mało...
- Pojedziesz ze mną, panie Kiemlicz, razem z synami i z ludźmi, których masz,
to będzie nas więcej.
- Wasza miłość rozkaże, to i pojadę, ale jam człek ubogi. Jedna nędza u nas,
więcej nic. Jakże mnie to onej chudoby i dachu nad głową ustąpić?
- Co uczynisz, to się opłaci, a i dla was lepiej głowy stąd unieść, póki
jeszcze na karkach siedzą.
- Wszyscy Święci Pańscy!... Co wasza miłość mówi?... co?... Jak to?... Co mnie
niewinnemu tu grozi? Komu my w drogę wchodzim?...
Na to pan Andrzej:
- Znają was tu, hultaje! Mieliście kolokację z Kopystyńskim i usiekliście go,
potem zbiegliście przed sądami i służyliście u mnie; potem uprowadziliście mi
tabunek zdobyczny...
- Jako żywo! Panno Można! - zakrzyknął stary.
- Czekaj i milcz! Potem wróciliście do starego legowiska i poczęliście grasować
w okolicy jako zbóje, konie i łup wszędy biorąc. Nie wypieraj się, bo ja nie
twój sędzia, a sam najlepiej wiesz, jeżeli prawdę mówię... Bierzecie konie
Zołtareńkowym, to dobrze, bierzecie Szwedom, to dobrze. Jak was złapią, to i ze
skóry złupią, ale to ich rzecz.
- Godzi się to, godzi, bo nieprzyjaciołom tylko bierzem - rzekł stary.
- Nieprawda jest, bo i swoich napadacie, co mi już twoi synowie wyznali, a to
już prosty rozbój i szlacheckiemu imieniowi zakała. Wstyd wam, hultaje!...
Chłopami wam być, nie szlachtą!
Poczerwieniał na to stary wyga i rzekł:
- Wasza miłość krzywdzi nas, bo my, pamiętając na stan nasz, chłopskim
procederem się nie bawim. My koni nocą z niczyich stajen nie wyprowadzamy. Co
innego z łąk stadko porwać albo zdobyć. To wolno i nie masz w tym ujmy w
wojennych czasach dla szlachcica. Ale koń w stajni, święta rzecz, i chyba
Cygan, Żyd albo chłop go ukradnie, nie szlachcic! My tego, wasza miłość, nie
czynim. Ale co wojna, to wojna!
- Choćby i dziesięć wojen było, w bitwie jeno możesz łup brać, a jeśli go na
gościńcu szukasz, toś hultaj!- Bóg świadkiem naszej niewinności.
- Aleście już tu piwa nawarzyli. Krótko mówiąc, lepiej wam stąd uchodzić, bo
prędzej, później stryczek was nie minie. Pojedziecie ze mną; wierną służbą
zmażecie winy i cześć odzyskacie. Biorę was do służby, a już tam i korzyść się
znajdzie lepsza aniżeli z onych koni.
- Pojedziem z waszą miłością wszędy, przeprowadzim przez Szwedów i przez
hultajów, bo prawdę waszej miłości rzec, to nas tu źli ludzie okrutnie
prześladują, a za co? za co?... Za nasze ubóstwo - nic! jak za ubóstwo...Może
też Bóg zmiłuje się nad nami i poratuje nas w utrapieniu!
Tu stary Kiemlicz mimo woli zatarł ręce i błysnął oczyma.
"Od tych robót - pomyślał sobie - zagotuje się w kraju jak w kotle, a wtedy
głupi nie skorzysta."
Wtem Kmicic spojrzał na niego bystro.
- Jeno nie próbuj mnie zdradzić! - rzekł groźnie - bo nie zdzierżysz, a ręka
boska jedna zdoła cię wówczas wyratować!
- To się po nas nie pokazało - odrzekł ponuro Kiemlicz - i niech mnie Bóg
potępi, jeśli mi taka myśl w głowie postała.
- Wierzę - rzekł po krótkim milczeniu Kmicic - bo zdrada to jeszcze co innego
jak hultajstwo i niejeden hultaj przecie tego nie uczyni.
- Co wasza miłość teraz rozkaże? - zapytał Kiemlicz.
- Naprzód są dwa listy, potrzebujące prędkiej ekspedycji. Maszli ludzi
roztropnych?
- Gdzie mają jechać?
- Jeden niech jedzie do księcia wojewody, ale nie potrzebuje samego widzieć.
Niech jeno list odda w pierwszej książęcej chorągwi i wraca nie czekając
odpowiedzi.
- Smolarz pojedzie, to człek roztropny i bywały.
- Dobrze. Drugi list trzeba odwieźć ku Podlasiowi; pytać o chorągiew laudańską
pana Wołodyjowskiego i samemu pułkownikowi w ręce oddać...
Stary począł mrugać chytrze i tak myślał:
"To, widzę, robota na wszystkie strony, kiedy już i z konfederatami się
wąchają; będzie ukrop! Będzie!..."
Po czym rzekł głośno:
- Wasza miłość! Jeśli to nie tak pilne pismo, to może by, wyjechawszy z lasów,
komu po drodze oddać. Siła tu szlachty konfederatom sprzyja i każdy chętnie
odwiezie, a nam się jeden więcej człowiek zostanie.
- Toś roztropnie wykalkulował - rzekł Kmicic - bo lepiej, żeby ten co zawiezie
list, nie wiedział, od kogo wiezie. A czy prędko wyjedziem z lasów?
- Jak wasza miłość chce. Może jechać i dwie niedziele albo jutro wyjechać.
- Tedy potem o tym, a teraz słuchaj mnie pilno, Kiemlicz!
- Zważam wszystkim rozumem, wasza miłość.
- Ogłosili mnie - rzekł Kmicic - w całej Rzeczypospolitej za okrutnika i
hetmańskiego zaprzedańca albo zgoła szwedzkiego. Gdyby król jegomość wiedział,
ktom jest, mógłby mnie nie ufać i intencją moją wzgardzić, która jeżeli nie
jest szczera, Bóg widzi! Uważaj, Kiemlicz!
- Uważam, wasza miłość.
- Tedy nie nazywam się Kmicic, jeno Babinicz, rozumiesz? Nikt nie mamego
prawdziwego przezwiska wiedzieć. Gęby mi nie otworzyć, pary nie puścić. A będą
pytać, skąd jestem, to powiesz, żeś się po drodze do mnie przyłączył i nie
wiesz; natomiast rzekniesz: kto ciekaw, niech się samego pyta.
- Rozumiem, wasza miłość.
- Synom zapowiesz, czeladzi także. Choćby z nich pasy darto, nazywam się
Babinicz. Gardłem mi za to odpowiadacie!
- Tak i będzie, wasza miłość. Pójdę synom zapowiedzieć, bo tym szelmom trzeba
łopatą w łeb kłaść. Taka mi z nich pociecha... Bóg pokarał za dawne grzechy...
Ot, co... Pozwoli wasza miłość słowo jeszcze powiedzieć?
- Mów śmiele.
- Widzi mi się, lepiej będzie, jeżeli nie powiemy ni żołnierzom, ni czeladzi,
dokąd jedziem.
- Tak ma i być.
- Dość niech wiedzą, że pan Babinicz, nie pan Kmicic, jedzie. A po drugie:
chcąc w taką drogę jechać, lepiej by ukryć szarżę waszej miłości.
- Jak to?
- Bo Szwedzi glejty znaczniejszym ludziom dają, a kto nie ma glejtu, tego do
komendanta prowadzą.
- Ja glejty do komend szwedzkich mam!
Zdziwienie błysnęło w chytrych oczach Kiemlicza, ale pomyślawszy chwilę rzekł:
- Wasza miłość pozwoli jeszcze powiedzieć, co myślę?
- Byleś dobrze radził, a nie marudził, to mów, bo widzę, żeś człek obrotny.
- Jeżeli glejty są, to i lepiej, bo można w nagłym razie pokazać, ale jeżeli
wasza miłość z taką robotą jedzie, która ma zostać tajemna, to lepiej glejtów
nie pokazywać. Nie wiem ja, czy one wydane na imię Babinicza, czy na pana
Kmicica, ale pokazać, to ślad zostanie i pościg łatwiejszy.
- Jak w sedno utrafiłeś! - zawołał Kmicic.
- Wolę glejty zachować na inny czas, jeżeli można inaczej się przedostać!
- Można, wasza miłość, a to w przebraniu chłopskim albo chudopacholskim, co
będzie łatwiej, bo u mnie tu jest trochę ochędostwa jako to czapek i kożuchów
szarych, takich właśnie, jak drobna szlachta nosi. Wziąwszy tabunek koni, można
by pojechać z nimi niby po jarmarkach i przebierać się coraz głębiej, hen, aż
pod Łowicz i Warszawę. Co ja, z przeproszeniem waszej miłości, nieraz już,
jeszcze w spokojnych czasach czyniłem, i tamte drogi znam. Jakoś pod tę porę
przypada jarmark w Sobocie, na który z daleka się zjeżdżają. W Sobocie dowiemy
się o innych miastach, gdzie jarmark - i byle dalej ! byle dalej!... Szwedzi
też mniej na chudopachołków zważają, bo się mrowie tego po wszystkich
jarmarkach kręci. A spyta nas jaki komendant, to mu się i wytłumaczym, zaś
mniejszym kupom można będzie, jeżeli Bóg i Najświętsza Panna pozwoli, po
brzuchach przejechać...
- A jak nam konie zabiorą? - bo to rekwizycje w czasie wojny codzienna rzecz...
- Albo kupią, albo zabiorą. Jeśli kupią, tedy nie z końmi, ale niby po konie do
Soboty pojedziem, a jeśli zabiorą, podniesiemy lament i ze skargą będziem
jechali aż do Warszawy i Krakowa.
- Chytry masz rozum - rzekł Kmicic - i widzę, że mi się przydacie. Choćby też
Szwedzi te konie zabrali, to znajdzie się taki, który zapłaci.
- I tak ja miałem do Ełku, do Prus, z nimi jechać, to się dobrze składa, bo
właśnie tamtędy droga nam wypadnie. Z Ełku pojedziem granicą, potem wyprostujem
na Ostrołękę, a stamtąd puszczą aż pod Pułtusk i Warszawę.
- Gdzie to ona Sobota?
- Niedaleko Piątku, wasza miłość.
- Kpisz, Kiemlicz?
- Zaś bym śmiał - odrzekł stary krzyżując ręce na piersiach i skłaniając głowę
- jeno się tam tak dziwnie miasteczka nazywają. To za Łowiczem, wasza miłość,
ale jeszcze kawał drogi.
- I jarmarki znaczne w onej Sobocie?
- Nie takie jak w Łowiczu, ale jest jeden w tej porze, na który nawet i z
Pruskonie pędzą, i luda siła się zjeżdża. Pewnie tego roku nie będzie gorzej,
bo tam spokojnie Szwedzi wszędy panują i po miastach załogi mają. Choćby się
kto chciał ruszyć, to i nie może.
- Tedy przyjmuję twój sposób!...
- Pojedziemy z końmi, za które z góry ci zapłacę, ażebyś szkody nie miał.
- Dziękuję waszej miłości za poratowanie.
- Przygotuj jeno kożuchy, czapraki i szable proste, bo zaraz jedziem. A
zapowiedz synalom i czeladzi, ktom jest, jak się nazywam i że z końmi jadę, a
wyście do pomocy najęci. Ruszaj!
A gdy stary zwrócił się ku drzwiom, pan Andrzej rzekł jeszcze:
- I nie będzie mnie nikt nazywał miłością ni komendantem, ani pułkownikiem,
jeno waszecią, a z nazwiska Babiniczem!
Kiemlicz wyszedł i w godzinę później siedzieli już wszyscy na koniach, gotowi
ruszyć w daleką drogę.
Pan Kmicic, przybrany w szarą chudopacholską świtę, w takąż czapkę z wytartym
barankiem i z przewiązaną twarzą, jakby po jakim karczemnym pojedynku, trudny
był do poznania i wyglądał istotnie na szlachetkę włóczącego się z jarmarku na
jarmark. Otaczali go ludzie podobnie przybrani, zbrojni w proste szabliska i
długie baty do popędzania koni oraz arkany do chwytania rozbieganych.
Żołnierze poglądali ze zdziwieniem na swojego pułkownika, czyniąc sobie po
cichu różne o nim uwagi: Dziwno im było, że to już pan Babinicz, nie pan
Kmicic, że go mają z waszecia traktować, a najbardziej ruszał na to ramionami i
wąsami stary Soroka, który, patrząc jak w tęczę w groźnego pułkownika, mruczał
do Biłousa:
- Chyba mi ów waszeć przez gardziel nie przejdzie. Niech mnie zabije, a ja taki
po staremu oddam, co mu się należy!
- Jak rozkaz, to rozkaz! - odrzekł Biłous. - Ale się pułkownik zmienił
okrutnie.
Nie wiedzieli żołnierze, że i dusza w panu Andrzeju zmieniła się tak samo jaki
zewnętrzna postać.
- Ruszaj! - krzyknął nagle pan Babinicz.
Zaklaskały bicze, jeźdźcy otoczyli stadko koni, które zbiły się w kupę, i
ruszono.


Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
29 (22)
2007 06 22 29 Stawiarski
próbna 29 marca 2014
USTAWA O OCHRONIE OSÓB I MIENIA Z 22 SIERPNIA 1997 R
000805 29
różne (29)
29 TYT2ONOLXTO3XMADCJQIWF72RBCWOS4CTGRQQGQ

więcej podobnych podstron