Deforges Regine Niebieski rower 04 Czarne tango(txt)


Regine Deforges Czarne tango Tom Całość w tomach Zakład Nagrań i Wydawnictw Związku Niewidomych Warszawa 1995 Przełożyła Regina Gręda Tłoczono pismem punktowym dla niewidomych w Drukarni Zakładu Nagrań i Wydawnictw Zwizku Niewidomych, Warszawa, ul. Konwiktorska 9 Przedruk z wydawnictwa "Bellona", Warszawa 1993 Pisała J. Szopa Korekty dokonały I. Stankiewicz i D. Jagiełło Moim dzieciom, Franckowi, Camille i L~ei Dokdże, Władco święty i prawdziwy,@ nie będziesz sdził i nie wymierzał za krew nasz kary@ tym, co mieszkaj na ziemi?@ Apokalipsa św. Jana (Pismo Święte Starego i Nowego Testamentu, Wyd. Pallottinum, Poznań - Warszawa 1989.) 1 L~ea stanęła jak wryta, gdy ujrzała idcego jej na spotkanie Fran~cois Taverniera trzymajcego za rczkę małego Charlesa. To naprawdę byli oni, tutaj, w MOntillac, w tym samym Montillac, które uznała za stracone na zawsze, a gdzie teraz rozbrzmiewały odgłosy piły cieśli, uderzenia młotków, piosenka robotnika: Murarz piosenkę śpiewał,@ wysoko tam, na domów dachu.@ Jej dom się odradzał... Serce jej przepełniło szczęście, gdyż się domyśliła, że to jego dzieło. Stojc bez ruchu patrzyła na odnalezionego kochanka; żył! Żył naprawdę, przygldał jej się z podziwem, nie dowierzajc własnym oczom, olśniony, wstrzśnięty... Rzucił się ku niej, lecz Charles był szybszy. L~ea ze wzruszeniem ściskała dziecko w ramionach, bełkoczc bez ładu i składu czułe słowa. Odsunęła je delikatnie od siebie i przyklęknęła, by mu się lepiej przyjrzeć. Ależ urósł! Jaki był podobny do matki! Na wspomnienie nieżyjcej Camille z jej piersi wyrwał się jęk. - Coś cię boli? - zaniepokoiło się dziecko. - Nie, mój kochany, tak bardzo się cieszę, że cię widzę... - No to dlaczego płaczesz? Jak tu wytłumaczyć pięcioletniemu chłopcu, że łzy mog równie dobrze wyrażać radość, jak i smutek? Co to za jasnowłose dziecko uczepiło się spódnicy jej munduru i kim była ta młoda kobieta ubrana w kwiecist suknię, która przypominała suknię, jak jej matka nosiła w lecie poprzedzajcym wojnę. - Fran~coise?... Nim się ucałowały, siostra pomogła jej podnieść się z klęczek. A potem kolejno witała się z ubran według ostatniej mody Laure, z Lis o różowiutkiej cerze i białych puklach włosów, z Estelle, której gładko ścignięte w koczek włosy nie mogły zatrzeć pełnego dobroci wyrazu twarzy, z Ruth, z drog Ruth, skarbnic wspomnień z dzieciństwa, podstarzał, zgarbion, z biednymi trzęscymi się wciż dłońmi... Przechodziła z ramion do ramion, niezupełnie przytomna i świadoma, co się dzieje, jak gdyby te pocałunki, pieszczoty, czułe słowa nie do niej były kierowane. Po widoku ruin Berlina, pokonanych Niemiec L~ea odbierała jak coś nierzeczywistego to, że znalazła się na tej ziemi, w tej posiadłości, dokd - jak sdziła - miała nigdy nie powrócić. Stopniowo odpływało uczucie szczęścia, ustępowała radość, jaka j ogarnęła na widok zmierzajcych ku niej Fran~cois i Charlesa. Nic nie było prawdziwe; to jakaś farsa, jakaś maskarada... To tylko zjawy... Co tutaj robiła ta gestykulujca ogolona kobieta w sukni jej matki?... I ta za mocno wymalowana młoda dziewczyna przypominajca luksusowe dziwki włóczce się z niemieckimi oficerami po barach Bordeaux?... A te hałaśliwe dzieciaki o buziach i rczkach usmarowanych sokiem z jeżyn?... Te stare kobiety w czarnych sukniach, wygldajce jak dewotki z Saint-Macaire?... A ten mężczyzna z blizn na twarzy o ironicznym uśmiechu?... Dlaczego się uśmiecha? Co widzi takiego śmiesznego?... A jak on jej się przygldał! Narastajce rozdrażnienie mciło jej myśli. Nigdy!... Nigdy nie powinna była postawić nogi w Montillac, wszystko tu było zniszczone, zbrukane, martwe!... Wydawało jej się, że za chwilę z alei grabowej wynurzy się Maurice Fiaux z policjantami... W głowie huczały jej krzyki, wycie... To nie stukot młotków cieśli słyszała, ale uderzenia kolb karabinów przy wyważaniu drzwi domu... A ten tuman, który się unosi nad stokiem poniżej tarasu, to nie dym z wypalanej trawy, lecz swd buchajcy z umęczonego ciała cioci Bernadette... L~ea gwałtownie roztrciła kobiety i czepiajce się jej dzieci. Nie oszukaj jej... Nie da się nabrać... Zaskoczone ciotki i siostry patrzyły za uciekajc L~e. Tylko Fran~cois Tavernier domyślał się, co czuła. Biegła przez winnice jak przerażone zwierztko, potykała się o bryły ziemi, przewracała się, podrywała, znowu padała... Gdy był o kilka kroków od niej, dostrzegła go, lecz nie poznała. W jej zmconym umyśle kołatała jedna tylko myśl: Nie nabior mnie!... Nie nabior mnie!... Strach i nienawiść dodawały jej skrzydeł, zerwała się do biegu, mknęła jeszcze szybciej mimo poobcieranych kolan. Gdy mijała dom Sidonie, wydawało jej się, że słyszy głos Mathiasa... Spod jej stóp wzbijał się tuman białego kurzu z drogi wiodcej do kapliczki w Verdelais, miejsca schronień i świadka jej dziecinnych smutków i zmartwień, melancholijnych wtpliwości okresu dojrzewania, a potem strachu i obaw młodej kobiety w obliczu wojny i śmierci. Do krwi pozdzierała sobie skórę rk odgarniajc kolczaste gałęzie zarośli... Na czworakach wdrapała się po schodkach do kapliczki... schwytał j i na tych stopniach zmagali się ze sob w milczeniu. Fran~cois musiał wytężyć wszystkie siły, by udaremnić jej próby podrapania mu twarzy. Gdy poczuł, że słabnie, zaczł szeptać jej kojce, uspokajajce słowa: - Spokojnie, maleńka, spokojnie... Nie bój się... Już się skończyło... No, no, uspokój się... Kochana, już nikt więcej cię nie skrzywdzi, przyrzekam ci. Jej drżce ciało powoli się odprężało, a ze spojrzenia zniknęło szaleństwo. Zamknęła oczy i pozwalała się kołysać... Miała osiem lat i ojciec j pocieszał, gdy boleśnie się poturbowała podczas upadku... Gdy tak się do niego przytulała, wyciszało się łkanie, uśmierzał ból... Teraz brał j na ręce i niósł do łóżka... Fran~cois ułożył j w cieniu dębu. Jak dziecko natychmiast zapadła w sen, dłoni wczepiwszy się w jego rękę. Żywo mu to przypominało te niezbyt liczne noce, kiedy po zbliżeniu zasypiała, nie dokończywszy zdania; na tym między innymi polegała jej siła, na tej zdolności ucieczki w sen. Chusteczk do nosa delikatnie starał się otrzeć kurz, jaki przylepił się do zalanej łzami twarzy. Znowu wzruszyła go uroda, energia i kruchość, wrażliwość na zranienia, jakie biły z tej ubrudzonej twarzy. Podobnie jak podczas wszystkich spotkań po długiej rozłce, ten kontrast uderzał go i poruszał. Poprzez drżenie zamkniętych powiek wyczuwał cierpienia, jakich doznała. Poprzysigł sobie, że zrobi wszystko, by o nich zapomniała, że zapewni jej szczęśliwe i spokojne życie, obsypie j prezentami, biżuteri, pokaże jej świat, nowe pejzaże, miejsca nie tknięte przez człowieka, do których człowiek nawet nie dotarł... Znowu będzie go dręczyła swoj kokieteri, znowu usłyszy jej śmiech, będzie patrzył, jak pije szampana, porwie j do walca, w którym strac głowę. Ach, żeby tak jakimś sposobem przegnać te obrazy okropności, które przyprawiały j o przerażenie!... - Fran~cois! - Tak, dzieweczko, jestem tutaj. - Fran~cois, gdybyś ty wiedział!... - Wiem, kochanie, wiem. Teraz musisz się starać zapomnieć... Poczuł, jak ciało jego przyjaciółki sztywnieje, gotowe znowu mu się wymknć. - Będzie ci trudno, ale tak trzeba. Musisz odbudować dom, masz dziecko, które musisz wychować, rodzinę... - Przestań! Przestań! Zaciśniętymi pięściami biła go w piersi. Zaśmiał się. Rozzłoszczona jego śmiechem, spróbowała go podrapać, uderzyć! Przygniótł j swoim ciałem, przytrzymał wycignięte ramiona nad głow. - Nie uważasz, że mamy coś lepszego do roboty niż kłócić się? - spytał szukajc jej ust. Wyrwała mu się i ugryzła go tak boleśnie, że zwolnił uścisk. Potargana, z zeszpecon gniewem twarz L~ea podniosła się; przez dług chwilę mierzyli się wzrokiem. Powoli uspokoiła się, wściekłość ustpiła miejsca smutkowi. Łzy obficie popłynęły z szeroko otwartych oczu i zmywały pył z policzków. Ta żałość bez spazmów uciszyła j. Gdy Fran~cois podał jej chusteczkę do nosa, podziękowała słabym uśmiechem. - Przepraszam cię, jestem żałosna. - Wcale nie jesteś żałosna, no, chodź, przytul się. Wtuliła się w jego ramiona, czekajc na pożdanie, które rozproszy lęki. Rozpięła guziki koszuli i wsunęła dłoń w jej rozchylenie, znowu odnalazła gładkość skóry swojego kochanka, jego zapach. Jak jej go brakowało przez te długie miesice! Do tego stopnia za nim tęskniła, że omal nie uległa pewnemu młodemu i przystojnemu angielskiemu oficerowi! On z kolei szybkim ruchem rozpił guziki jej surowej koszulowej bluzki, rozluźnił krawat i zsunł ramiczka halki... Odsłoniły się wspaniałe, bujne piersi. Do diabła z wojn, cierpieniami. Zapomnieli o ziemi, niebie, śmierci... Istnieli tylko mężczyzna i kobieta, których ciała połczyły się jak od prawieków, szukajc tylko rozkoszy; nagłej i krótkotrwałej rozkoszy, która ich, nienasyconych, zaskoczyła. Fran~cois pomógł jej wstać. Obejmujc się ruszyli drog ku Montillac. W Bellevue L~ea usiadła na starej kamiennej ławie pod domem Sidonie. Wodziła wzrokiem po znajomym krajobrazie. Nic się nie zmieniło, nic nie wskazywało, że przetoczyła się tu wojna, że w tych lasach, wioskach ludzie poświęcali życie, by ocalić te dzwonnice, miasteczka, pola, winnice. Nic! Przed oczyma stanł jej obraz biednego obnażonego ciała Sidonie. Zamykajc oczy, przegnała tę grozę, chciała zachować tylko wspomnienie dzielnej, uczciwej kucharki, która j pytała: - Malutka, napijesz się mojej nalewki z czarnej porzeczki? Zbliżała się jesień, światło chylcego się dnia podkreślało cał wspaniał urodę tego ukochanego krajobrazu. - Spójrz, widać Pireneje! Pewnie to nie było prawd, ale Sidonie tak często jej powtarzała, że w pogodny dzień widać te stare góry. Potrzsajc głow jak koń, który przegania natrętn muchę, wyprostowała się i wbiła wzrok w oczy kochanka. To spojrzenie mówiło mu: "Jestem tutaj, żyję, chcę używać życia, szybko, teraz! Jesteś tutaj, żeby mi pomóc, bo mnie kochasz. No bo przecież mnie kochasz, prawda?" Przycignęła drabinę do wejścia na górkę z sianem i wspięła się po obruszanych szczeblach. Ileż to razy chowała się tutaj przed dorosłymi, razem z Mathiasem i innymi towarzyszami dziecięcych zabaw. Siano z ostatnich sianokosów upojnie pachniało. Zapadajc się nogami w pachnc masę, L~ea ścignęła z siebie ubranie i naga wycignęła się, nie zważajc na ukłucia wysuszonej trawy. Oparty o belkę Fran~cois przygldał się jej i nie próbował ukryć wzruszenia. Z kolei on wolno się rozebrał, nie spuszczajc z niej wzroku. Był już późny wieczór, gdy wyczerpani i szczęśliwi powrócili do Montillac. Nikt nie zaprotestował, gdy wbrew konwenansom L~ea i Fran~cois ułożyli się do snu w jednym pokoju. Panny de Montpleynet, Fran~coise, Laure, Ruth i dzieci jakoś koczowały w mieszkaniu zarzdcy składów z winem w oczekiwaniu ukończenia robót w dużym budynku. Zaangażowany przez Taverniera architekt przyrzekł, że wszystko będzie gotowe w połowie października. Estelle i Ruth powtpiewały w jego zapewnienia; Laure popędzała zbyt wolno jej zdaniem pracujcych robotników; Fran~coise nie miała odwagi się odezwać, od kiedy któryś ze starych murarzy mruknł, gdy go mijała: "Dziwka". Pochyliwszy się, odeszła i nigdy więcej noga jej nie postała na placu budowy. Przyjazd L~ei zmobilizował wszystkich, prześcigali się, żeby jej sprawić przyjemność. Ku swemu zaskoczeniu odkryła gabinet ojca w niemal nie zmienionym stanie: sadza tylko przybrudziła ksiżki, ściany i dywany. Nie pytajc sióstr o zdanie, rozgościła się w tym pomieszczeniu. Gdyby jej posłuchano, wszystko zostałoby jak przedtem, lecz Fran~cois zdołał j przekonać, by kazała odmalować ściany, wyczyścić dywany i zmienić zasłony. Jedyna rzecz, co do której nie przyznała mu racji, to stara kanapa: L~ea nie chciała o niczym słuchać; nikt nie waży się tknć tego sprzętu, który, jak pamiętała, zawsze był stary i zniszczony. Fran~cois ustpił. L~ea w napięciu śledziła relacjonowany w prasie i radiu toczcy się w Luneburgu proces oprawców z obozu Bergen-Belsen. Pamiętała szefa obozu, Josepha Kramera, którego angielska policja wojskowa z największym trudem zdołała wyrwać z rk poruszajcych się jeszcze więźniów i żołnierzy brytyjskich, a także doktora Fritza Kleina, którego alianci zmusili do pozowania do fotografii rozczochranego, w długich butach, z zapuchnięt, obrzękł twarz, stojcego pośród nagich trupów. Pamiętała łzy młodych angielskich żołnierzy na widok żywych kościotrupów wycigajcych do nich tak wychudzone ramiona, że obawiali się ich dotknć, by nie złamać, przypominała sobie osłupienie, a następnie zgrozę lekarzy, gdy odkryli, że niektórym zwłokom brakowało policzków, rk, pośladków, a nawet wtroby, i gdy zrozumieli, że te części ciała zjedli współwięźniowie z głodu doprowadzeni do obłędu. Kiedy skończy się ten przeraźliwy koszmar? Wojna już się skończyła, trzeba zapomnieć. Zapomnieć? Nie, nie można, nie wolno. W głowie L~ei bez przerwy zderzały się te sprzeczne myśli. Było to dla niej o tyle trudniejsze, że nie chciała o tym rozmawiać, nawet gdy te koszmary nie pozwalały jej usnć, gdy zrywała się w środku nocy z przeraźliwym krzykiem. Fran~cois próbował j wypytywać, lecz musiał zrezygnować, bo zaczynała płakać albo wpadała w złość. Tłumaczył jej, że wyartykułowanie dręczcych myśli pozwala je lepiej zrozumieć, należycie je ustawić, ale L~ea odrzucała tę mdr radę. Estelle de Montpleynet, z któr podzielił się wiadomości o problemach L~ei, obawach i lękach, doradzała mu cierpliwie czekać: za wcześnie, jeszcze trzeba czasu, dużo czasu, żeby L~ea, o ile nie zapomniała, to przynajmniej osignęła pewn równowagę i spokój. Ale jak to osignć? Wspomnienia szczęśliwych chwil nieustannie przesłaniały wspomnienia okropności. Między innymi śmierć Raoula Lef~evre, którego pogrzebała z pomoc jego brata Jeana i doktora Jouvenela koło piwnicy z winem, za kęp ligustru i bzów. Ciało jej przyjaciela z dzieciństwa wciż tam spoczywa. Pewnego dnia, gdy składała na tym prowizorycznym grobie zerwany w ogródku bratek, zaskoczył j Fran~cois. Znał okoliczności śmierci Raoula, ale ona nigdy mu nie powiedziała o miejscu, gdzie spoczywały jego zwłoki. Starał się j nakłonić do powiadomienia żandarmów. To nowe czekajce j przeżycie łagodziła radość, że znowu zobaczy, przy okazji tak przykrej, żywego Jeana Lef~evre'a. Wczesnym rankiem przyjechali żandarmi, a za nimi merowie z Verdelais, Saint-Macaire i z Saint-Maixant, byli członkowie ruchu oporu, towarzysze zmarłego. W obecności pani Lef~evre podtrzymywanej przez syna, który przeżył wojnę, przystpiono do ekshumacji. Czas i przyroda dokonały swego dzieła: szkielet w strzępach ubrania, które matka rozpoznała. Ani jednego okrzyku, ani jednego jęku, tylko ciżca cisza, któr potęgował zgrzyt łopat zagłębiajcych się w miękk piaszczyst glebę i głuche plaśnięcia wyrzucanej ziemi. Jean Lef~evre przyprowadził młodego księdza o wychudzonej twarzy, na którym zwisała wyrudziała znoszona sutanna. Pobłogosławił on żałosne szcztki, które złożono w trumnie. Nie dowierzajc własnym oczom szczęśliwi Jean i L~ea padli sobie w ramiona. Matka Raoula uściskała przyjaciółkę swych synów, szepczc podziękowania, które jeszcze bardziej przygnębiły dziewczynę. Po ucieczce z Montillac Jean Lef~evre, pomimo odniesionych ran, dotarł do Pauillac w Modoc, gdzie odnalazł towarzyszy, którzy ocaleli z oddziału partyzanckiego Grand-Pierre'a. Wykurował się w jakimś gospodarstwie niedaleko Lesparre i dołczył do grupy Charly'ego, a 23 lipca z siedemdziesięciu partyzantami wził udział w ataku na składy prochu w Sainte_$h~el~ene, gdzie zginęły dziesitki Niemców, a z nimi również dwudziestu siedmiu jego kolegów. Znowu ranny, dostał się do niewoli i został przewieziony ze swoimi towarzyszami niedoli do fortu H~a. Bity i torturowany, został w końcu załadowany do pocigu wiozcego francuskich i więźniów innych narodowości do Niemiec. Większość z nich została aresztowana w rejonie Tuluzy, a następnie 2 lipca przeniesiona z więzień do synagogi i fortu H~a w Bordeaux. Stłoczeni po siedemdziesięciu w jednym wagonie, w okropnym upale, bijc się o odrobinę powietrza, kroplę wody lub piętkę chleba. Niektórzy więźniowie poddali się rozpaczy lub popadli w obłęd. Unikajc ostrzału z broni maszynowej alianckich samolotów, pocig minł Tuluzę, Carcassonne, Montpellier, N~imes, dolinę Rodanu... i 27 sierpnia dotarł do Dachau. Jean żył, ale w jak okropnym był stanie! Podczas podróży zmarło osiemnastu jego towarzyszy. Na każdym postoju, gdy Niemcy otwierali drzwi, wypychano trupy na nasyp. Kiedy dotarli na stacyjkę kolejow w Dachau, sześć ciał wydzielajcych nieznośny odór rozkładu wyrzucono na peron. Podczas tej nie kończcej się podróży Jeana podtrzymywał na duchu i opatrywał młody zakonnik, ksidz z oddziału ruchu oporu w Corr~eze, Michel Delfand, którego nazywano bratem Henrim. Sam z wysok gorczk udzielał kapłańskiej posługi umierajcym, pocieszał i dodawał otuchy pozostałym. Wszyscy zastanawiali się, jak, przy jego konstrukcji fizycznej, sam będc chorym, wytrzymywał to wszystko. Wytrzymał do 29 kwietnia 1945 roku, dnia wyzwolenia obozu przez Amerykanów. Wówczas to złożył go tyfus, który zbierał obfite żniwo w obozie. Przeniesiony na rewir, otrzymał ostatnie namaszczenie z rk jakiegoś polskiego księdza i z błogim uśmiechem szykował się na spotkanie z Panem Bogiem. Lecz nie wybiła jeszcze jego godzina: kruche ciało oparło się chorobie. Po zarzdzonej przez wyzwolicieli kwarantannie, ojciec Henri i Jean wrócili do Francji. Bardzo wycieńczeni spędzili dwa miesice w domu wypoczynkowym w Sabaudii, a potem powrócili do rodzin. Podczas tej rekonwalescencji obu mężczyzn połczyły bardzo silne więzy przyjaźni. Ojciec Henri, jako że stan zdrowia nie pozwalał mu wieść surowego trybu życia kapucynów, uzyskał od swoich przełożonych zgodę na opuszczenie klasztoru. Posłano go do Bordeaux, do pomocy księdzu z Saint-Michel. Zaraz po przyjeździe skontaktował się ze swoim przyjacielem, który powrócił do domu poprzedniego dnia. Podczas jego pierwszego pobytu w La Verdelais żandarmi oznajmili pani Lef~evre o majcej się nazajutrz odbyć ekshumacji ciała jej syna Raoula. Wówczas Jean opowiedział matce i przyjacielowi o okolicznościach śmierci swojego brata. Dwutygodniowa przepustka, jak wystawiła jej pani de Peyerimhoff, kończyła się i L~ea musiała się zgłosić w siedzibie Czerwonego Krzyża w Paryżu. Winogrona dojrzewały, siostry umówiły się z ssiedztwem na pierwsze w wyzwolonej Francji winobranie. Dzięki pienidzom od Fran~cois Taverniera można było przyjć około trzydziestu osób do zbioru winogron, przy czym dwie trzecie stanowili więźniowie niemieccy. L~ea z dusz na ramieniu zostawiała to wszystko, co znowu pokochała. Te dwa tygodnie spędzone w Montillac pozwalały jej uwierzyć, że można zaczć od pocztku. Podróż do Paryża wielk limuzyn Taverniera przypominała wyjazd na wakacje: było ciepło i słonecznie, oberże gościnne, a Fran~cois zakochany i wesoły. Zaraz po przyjeździe L~ea udała się do siedziby Czerwonego Krzyża do pani de Peyerimhoff. Ucieszyła się niezmiernie, gdyż spotkała tam Claire Mauriac i Jeanine Ivoy, które wróciły z Berlina. Trójka dziewczt padła sobie w ramiona, a ich krzyki i śmiech sprawiły, że pani de Peyerimhoff wyjrzała ze swojego gabinetu. - Cóż to, moje panny, co się tu dzieje?... Proszę o spokój, co sobie pomyśl nasze amerykańskie koleżanki o zachowaniu Francuzek! - Daj spokój, moja droga, to zupełnie normalne w ich wieku, że lubi się śmiać - powiedziała z wyraźnym amerykańskim akcentem piękna wysoka kobieta, która stanęła w drzwiach gabinetu. - Laureen, pozwól, że ci przedstawię trzy moje dziewczęta. Wygldaj na trójkę trzpiotek, lecz s pierwszorzędnymi pracowniczkami, odważne, sprawne, współczujce; głowy w obłokach i złote serca, kokietki, ale dzielnie znosz chłód i brud, łase na jedzenie jak kotki, a dziel swoje mizerne racje z nieszczęśnikami. Wszystkie trzy przyjechały z Niemiec i maj tam wrócić. Panienki, przedstawiam wam Laurreen Kennedy. - Czy któraś mówi po niemiecku? - spytała Amerykanka. - Myślę, że L~ea Delmas. Miała chyba pani piastunkę czy też guwernantkę, która uczyła pani niemieckiego, czy tak? - spytała pani de Peyerimhoff. - Niezupełnie, opowiadała nam historyjki, śpiewała piosenki, czytała wiersze po niemiecku, ale żeby nazwać to nauk... Była Alzatk, więc... - No więc co? Można być Alzatczykiem i porzdnym Francuzem, co nie przeszkadza mówić swoim ojczystym językiem. - Tak, jeśli jest nim język niemiecki - odparła sucho L~ea. Pani de Peyerimhoff aż podskoczyła, gdy usłyszała jej twardy ton. Zaskoczona poprzestała na srogim spojrzeniu. - Mówi pani po niemiecku czy nie? - Mówię raczej źle, za to sporo rozumiem. - Zatem, jeśli pani de Peyerimhoff zechce się zgodzić - powiedziała Laureen Kennedy - będzie mi pani towarzyszyć do Norymbergi. - Do Norymbergi? - Tak, tam odbędzie się proces zbrodniarzy wojennych. 2 Dla Sary koszmar wciż trwał. Odkrycie jej przez L~eę wśród trupów w Bergen-Belsen i "ucieczka" z obozu nadal wydawały się nierzeczywiste, podobnie jak jej obecność w szpitalu wojskowym na przedmieściach Londynu. Każdej nocy okropności, jakie przeżyła, ożywały na nowo: burdel dla żołnierzy, gdzie pomimo blizn po oparzeniach papierosami podczas przesłuchań przez Massuy'ego należała nadal do dziewczt, o które najczęściej dopominali się oficerowie SS. Na darmo jej umęczone ciało odmawiało posłuszeństwa. Gdy zbyt trudno było w ni wniknć, esesmani smarowali sobie członek tłuszczem, a najlepiej nadawał się do tego - jak twierdzili wybuchajc odrażajcym śmiechem - tłuszcz z Żydów. Za pierwszym razem, gdy dotarło to do jej świadomości, zemdlała. Ocuciła j szklanka lodowatej wody. Odtd, gdy wślizgiwały się w ni prcia pokryte substancj, której nie była w stanie nazwać, powtarzała nazwiska wszystkich zamordowanych przyjaciół Żydów i przysięgała, że przeżyje, by ich pomścić, bo nie miała odwagi targnć się na własne życie, by uniknć haniebnych zbliżeń. Pewnego dnia przestała się podobać i posłano j do robót drogowych. Tam, w obozie w Ravensbr~uck, znosiła złośliwości więźniarek noszcych zielony trójkt, skazanych za pospolite przestępstwa. Wciż ponętne kształty Sary wzbudzały zazdrość, dla innych więźniarek były obelg, urgały ich wychudzonym ciałom. - No jak tam, dziwko Boszy, dobrze ci było? - Odesłali cię, bo nie umiałaś ssać ich pyt? - To od ich chujów takaś pulchniutka? Wstyd i wściekłość dodały jej sił. Jak dzikie zwierzę rzuciła się na dwie jędze, którym kości sterczały pod pasiakami, i bez najmniejszego trudu powaliła je na ziemię. Runęła na ni sfora rozwścieczonych więźniarek. Swoje ocalenie zawdzięcza interwencji kapo i strażniczek z psami. Obie kobiety leżały martwe w błocie. Wyznaczono sześć więźniarek, które miały zacignć trupy do pieca krematorium. Sara bez najmniejszych oznak emocji dała się zaprowadzić do ambulatorium, gdzie młoda, prześliczna więźniarka udzieliła jej pierwszej pomocy i ułożyła na pryczy, w której pościel sztywna była od brudu i ropy. Sara zasnęła. Gdy się obudziła, u jej wezgłowia stała postawna kobieta w mundurze. Dość przystojna pomimo prostackich rysów twarzy. - Nazywam się doktor Schaeffer, jestem asystentk doktora Oberheusera, lekarza w tym zafajdanym obozie. Wyczytałam z twojej karty, że jesteś Niemk, a dokładniej Żydówk i Niemk; o jedno za dużo, nie uważasz? Żydzi to męty, zakała ludzkości i jako takich trzeba ich wybić w pień. Nasz Fuhrer doskonale to zrozumiał i dlatego postanowił uwolnić świat od tych podludzi, od tych prawie małp. Ale że mimo wszystko jesteś Niemk, będę cię leczyć, żebyś jako Żydówka w dobrej formie trafiła do komory gazowej. - Do komory gazowej? - wyszeptała Sara unoszc się na posłaniu. - Tak, to skuteczny sposób usuwania setek pasożytów. Ach... Ach... Gdybyś widziała, jak się skręcaj, jak się bij, jak się zabijaj nawzajem w swojej klatce... Jak wszy... Och... och... jak wszy... Nie ma nic lepszego nad solidn dawkę cyklonu, żeby uwolnić się od tego żydowskiego robactwa... Sara chwyciła j za gardło i próbowała udusić z sił zwielokrotnion przez nienawiść, jaka w niej rozgorzała. Krzyk młodej więźniarki zaalarmował kapo. We trzy ledwo zdołały zmusić Sarę do rozluźnienia uścisku. Kaszlc i krztuszc się doktor Schaeffer z czerwon pręg na szyi, na której perliło się kilka kropli krwi, usiłowała złapać oddech. Sara, z rozciętym łukiem brwiowym i popękanymi wargami, znowu straciła przytomność i jak nieżywa leżała w kcie. Odzyskawszy przytomność umysłu lekarka, gdy już złapała oddech, wyładowała się na bezwładnym ciele Sary, maltretujc je kopniakami. Niechybnie zakatowałaby j na śmierć, gdyby jedna z kapo nie powiedziała: - Pani j zostawi, pani doktor, może się przydać do pani doświadczeń. Wówczas dla Sary rozpoczęło się zstępowanie do piekieł. Rzucono j na barłóg w głębi izby chorych, gdzie spoczywała przez kilka dni bez jedzenia i opieki lekarskiej, dostawała tylko odrobinę cuchncej wody. Przynosiła j młoda Polka, której amputowano nogę. Rankiem trzeciego dnia zdarto z niej porwane ubranie i gorczkujc, ale przytomn, zacignięto do pewnego rodzaju kojca, w którym stłoczono setkę nagich kobiet z głowami ogolonymi do gołej skóry. Nie sposób było określić ich wieku, większość przypominała kościotrupy, niektórym amputowano ramię lub nogę, wszystkie miały otwarte, zaognione, ropiejce rany - niekiedy wręcz roiło się w nich od robactwa - rany na ramionach, na brzuchu, na piersiach, na udach. Pokryte zaschnięt krwi, błotem i odchodami kobiety te siedziały w kucki lub leżały na wilgotnej podłodze pokrytej nieczystościami, zgnił słom i ohydnymi łachmanami. Gdy Sarę wrzucono w ten ścisk, natychmiast została odepchnięta przy wtórze wrzasków gniewu i bólu kobiet, na które upadła. Musiała przemóc swoj słabość i walczyć, by uniknć ciosów i ugryzień. W gorczce odbierała to wszystko jak coś nierzeczywistego. To jakiś koszmarny sen - myślała - zaraz się obudzę. Sara "obudziła się" dopiero następnego dnia i wydawało jej się, że się dusi. Panował mrok. Gdzie jest? Kto j tak mocno obejmuje? Z wielkim trudem udało jej się wyswobodzić jedno ramię i macajc dokoła siebie usiłowała zorientować się, gdzie się znajduje. Jej ręka trafiła na coś zimnego i miękkiego, potem dotknęła czegoś twardego i lodowatego, znowu coś miękkiego, twardego, miękkiego, zimnego, miękkiego... Z wrzaskiem wydostała się spod masy ciał, pod którymi spoczywała. Martwe, wszystkie okaleczone kobiety z kojca były martwe; sine, zielone, szare, żółte zwłoki; kolory te przebijały spod brudu i nieczystości. Twarze zastygłe w wyrazie cierpienia, ślina cieknca z otwartych ust, splecione powykręcane kończyny, ciała wygięte w łuk pod wpływem nie wiedzieć jakiego, nie do zniesienia bólu. Martwe! Jak to się stało?... Dlaczgeo?... Kiedy?... I co ona tutaj robi? Najwyraźniej ocalała jako jedyna. Miota się naga próbujc uciekać, miażdży jakś czaszkę, zapada się w czyjś brzuch, łamie jakieś ramię, depcze w brunatnej i cuchncej brei, posuwa się po omacku, potyka się i wstaje, znowu się przewraca i wciż szuka drogi ratunku i wybawienia... I nagle słyszy wybuchy śmiechu, klaskanie w dłonie, żwaw, radosn melodię gran na organkach i ten zaskakujcy zapach benzyny... Och, co za koszmar!... Zdawało jej się, że się obudziła, a ona nadal śni. To chyba z głodu ma takie potworne sny... Zatrzymała się - czyż można uciec przed własnymi snami? - i stojc tak z zamkniętymi oczyma i opuszczonymi rękoma czekała, aż się obudzi. Nagle poczuła ciepło i otworzyła oczy: przed ni niebieskawe płomienie chciwie lizały zwłoki wśród smakowitego skwierczenia, a dobywajca się z nich woń wywołała w jej umyśle obraz wspaniałej uczty, jak wydał po jakimś koncercie król Maroka na cześć swego ojca: dziesitki baranów pieczonych na rozżarzonych drewnach rozjaśniajcych noc. Sarze pociekła ślina. Niemal w tej samej chwili ogarnęło j uczucie wstydu. Otrzsnęła się z tej fascynacji. Poprzysięgła sobie, że za tę ślinę napływajc do ust, za te ciała, które przez sekundę jawiły jej się jako jadalne, za wstyd i hańbę, jakie czuła, gdy ujęła kolbę karabinu podanego przez rechoczcego esesmana, za strach, który ściskał jej wnętrzności, w krótkim przebłysku świadomości, będzie się mścić, póki zapomnienie nie zatrze tych obrazów i tego obscenicznego, nieposkromionego pragnienia zaspokojenia głodu. Na rozkaz jednej z kapo cztery więźniarki chwyciły Sarę za ręce i nogi i zaniosły do niemal czystego baraku, gdzie za czerwon zasłon stało rzędem cztery-pięć łóżek. W głębi pomieszczenia stała napełniona wanna; do niej kobiety bez ceremonii rzuciły brzemię, które niosły. Sara krzyknęła, bo woda była lodowata. Spróbowała wydostać się z wanny, ale jedna z więźniarek zwróciła się do niej po francusku: - Lepiej zrobisz, jak będziesz cicho, szybciej się to skończy; mamy cię umyć... - Umyć? - Tak, musisz się podobać grubej Bercie... - Jakiej grubej Bercie? - Doktorce z obozu, nie nazywa się tak, ale między sob tak o niej mówimy. Lubi kobiety. Kiedy jakaś kobieta jej się spodoba, każe j wykpać, zanim jej nie wykorzysta, no a potem... - Cicho bdź! - nakazała jej więźniarka, która musiała być kiedyś piękna. - U nas mówi, że za jednego bitego chłopa, dwóch nie bitych daj, a co dopiero powiedzieć o babie!? Tak do niej przemawiajc, myły jej ciało i włosy różowym mydełkiem o mdlcym zapachu. Pomimo zimnej wody Sara doznawała pewnej przyjemności. - Musisz jej się bardzo podobać, bo masz prawo do mydełka. W ubiegłym tygodniu mała Jugosłowianka musiała zadowolić się mydłem z tłuszczu Żydów. - Cicho bdź, nie mamy na to żadnych dowodów... - Dowodów? Jakich dowodów? Do czego oni s zdolni, do jakich potworności?... Zgrywasz się teraz na świętoszkę i pouczasz, a przecież sama zgadzasz się wykonywać różne roboty za dodatkow miskę zupy i kawałek kiełbasy od czasu do czasu. - Tak, wiem, wiem!... Ale błagam, przestań już! Łzy płynęły po policzkach nieszczęsnej dziewczynie, gdy płukała Sarze włosy. - Masz piękne włosy. Jak to się stało, że nie ogolili ci głowy jak innym? - Nie wiem. - Nie wypytuj, była w burdelu; dobrze wiesz, że nie lubi łysych dziwek. Leżała w białej pościeli, opatrzono jej rany, nakarmiono gęst gorc zup. Miała na sobie koszulę ze zgrzebnego płótna, sztywn, ale czyst. Leżc próbowała zebrać myśli. Skd taka nagła zmiana? Bij j, pozostawiaj bez opieki lekarskiej, zabijaj setkę kobiet, a jej nie, ratuj j z płomieni, myj, pielęgnuj, karmi, no i leży spokojnie w cieple, w wygodnym łóżku, ale dlaczego? Sara wolałaby nigdy nie uzyskać odpowiedzi na to pytanie. Doktor Schaeffer kazała leczyć młod kobietę nie po to, żeby została jej kochank, lecz by była bardziej świadoma tego, co j czekało. Jako młoda lekarka, która przed wojn błyskotliwie zdała egzaminy z ginekologii, doktor Rosa Schaeffer została asystentk profesora Carla Clauberga, wziętego ginekologa, który testowi na działanie progesteronu zawdzięczał światow sławę, a jego artykuły o leczeniu hormonami traktowano jako wypowiedź autorytetu w tej dziedzinie. Najpierw praktykowała w szpitalu w K~onigshutte, a następnie pomagała profesorowi podczas eksperymentów nad sterylizacj kobiet tak zwanych niższych ras, jakie przeprowadzano w Auschwitz przy udziale pielęgniarza B~unninga i chemika G~obla, przedstawiciela zakładów farmaceutycznych Schering_Kahlbaum. Zupełnie nieporuszona i obojętna asystowała, a także brała czynny udział w sterylizacji dziesitek kobiet. Wszystkie były Żydówkami: francuskimi, holenderskimi, belgijskimi, greckimi, polskimi, rosyjskimi... Carl Clauberg i Rosa Schaeffer, potworna para pobudzajca do śmiechu: on miał metr pięćdziesit wzrostu, a ona metr siedemdziesit pięć!... Gdy j wysłano do Ravensbr~uck, gdzie miała kierować oddziałem położniczym, zwizała się z doktor Bert Oberheuser, asystentk profesora Karla Gebhardta, przyjaciela i lekarza Himmlera, który sprawdzał na więźniarkach skuteczność działania sulfamidów. Wiele spośród poddanych ich eksperymentom kobiet, które pieszczotliwie nazywali "króliczkami", zmarło, a inne do końca życia zostały kalekami. W Ravensbr~uck doktor Schaeffer bratała się z najbardziej nikczemnymi członkami załogi obozu, z więźniarkami skazanymi za pospolite przestępstwa i z prostytutkami. Biada dziewczętom i młodym kobietom, które zapraszała na swoje wyszukane spotkania towarzyskie. Niemal zawsze trafiały stamtd prosto do komory gazowej albo umierały na "zawał serca" wywołany śmiercionośnym zastrzykiem. Zostać wybran przez grub Bertę oznaczało pewn śmierć. Niektóre, jeszcze ładne, więźniarki mazały sobie twarz sadzami albo ziemi, żeby ich nie zauważyła ta wspaniała amazonka, która nie lubiła niczego bardziej niż świeże ciało i upokarzanie swoich zdobyczy. Przez lata przywykła do widoku swoich współpracowników, a potem więźniarek drżcych przed ni ze strachu, a bunt Sary wprawił j we wściekłość i zaskoczenie, jakie trudno sobie wyobrazić. 3 Wszystkie proste mieszczańskie zasady Estelle i Lisy de Montpleynet skruszyły cztery lata okupacji niemieckiej, zdzierstwo i łapówkarstwo, jakie rozpleniły się po wyzwoleniu, atmosfera nienawiści i podejrzliwości, nieufności, w jakiej pogrżyła się Francja, a teraz braki i niedostatek, których kresu nic nie zapowiadało. Wojna się skończyła, lecz nie powrócił dawny ład i porzdek; przydziały żywności, tekstyliów, węgla - takie same jak za okupacji. Były teraz steranymi życiem kobietami, drżcymi ze strachu na myśl o niepewnej przyszłości. Dawniej myślały, że koniec walk będzie równoznaczny z końcem wyrzeczeń. Wraz z upływem czasu musiały się pogodzić z t oczywist prawd, że już nigdy nie zaznaj tak wygodnego życia, jakie wiodły przed wojn. Tymczasem życie codzienne było tak samo ciężkie jak przez te wszystkie mroczne lata: ograniczenia, niedostatek, braki podstawowych artykułów, kartki żywnościowe, nie kończce się kolejki przed pustymi sklepami. Gdyby nie poktny handel, jaki prowadziła Laure, nie mogłyby utrzymać się przy życiu, tym bardziej że zaczynało im braknć pieniędzy. Pod względem psychicznego samopoczucia było znacznie gorzej: hańba Fran~coise spadła i na nie. Stopniowo odwiedziny przyjaciół stały się coraz rzadsze. Lisa była niepocieszona, gdyż nie miała partnerów do brydża. Estelle wykazywała większ siłę charakteru. Cierpiała dotkliwie z tego powodu, lecz swoje strapienie kryła głęboko. Wyrzucała sobie, że nie potrafiła upilnować córek Isabelle, że nie była bardziej stanowcza wobec poczynań L~ei i podejrzanych operacji handlowych Laure. Biedna kobieta nie mogła już nawet szukać pociechy w modlitwie; straciła wiarę. Na tym właśnie polegał jej wewnętrzny dramat. Często nawiedzało j wspomnienie ojca Adriena. Jedynie myśl, że zasmuci dziewczęta, a przede wszystkim Lisę, któr zawsze traktowała jak dziecko, nie pozwalała jej pójść w ślady dominikanina i położyć kres swoim dniom. Panny de Montpleynet musiały pogodzić się z oczywist prawd: ich fortuna przepadła. Pozostało im jedynie mieszkanie przy ulicy de L'Universit~e i mały domek w Langon nad Gironde, który nabyły za rad Pierre'a Delmas, żeby na stare lata być blisko ukochanej Isabelle. Ich stary notariusz stwierdził kategorycznie: powinny sprzedać mieszkanie i przeprowadzić się do Langon. Ale co zrobiłaby wtedy Fran~coise ze swoim synkiem oraz Laure i L~ea odpowiedzialna za wychowanie Charles'a? odpowiedzi na to trudne pytanie dostarczył Fran~cois Tavernier, który zaszedł złożyć im uszanowanie, gdy był przejazdem w Paryżu. - Szanowne panie maj absolutn rację chcc opuścić stolicę. - Ale co się stanie z dziećmi? Gdzie się podziej dziewczęta? - Mog pojechać do Montillac. - Do Montillac!... Przecież Montillac, wedle tego, co nam doniesiono, to ruina. - Domy podnosi się z ruin. Proszę się rozejrzeć dokoła, chodzi po prostu o zwykł odbudowę. - Ale nasze biedactwa nie maj pieniędzy, a i my same, niestety!... Estelle nie zdołała powstrzymać łzy, któr dyskretnie otarła. Jej smutek nie umknł uwagi Fran~cois. Udał jednak, że niczego nie dostrzega. - Czy maj panie jakieś wieści od L~ei? Rozstałem się z ni w Berlinie przed miesicem i od tamtej chwili nie mam żadnych wiadomości. - Rzadko pisze. Jej ostatni list szedł dwa tygodnie. Otrzymałyśmy go jakiś tydzień temu. Pisze w nim o pana wyjeździe z Berlina. Proszę, niech pan przeczyta. Estelle wyjęła z kieszeni list pisany na niebieskim papierze. Fran~cois wzruszył się rozpoznajc wielkie nierówne pismo. "Moje ukochane cioteczki, Laure maleńka, moja droga Fran~coise, moja droga Ruth! Słóweczko tylko, bo koleżanka za chwilę wsiada do samolotu. Dostałam wasz list i fotografie, stokrotne dzięki. Charles jest naprawdę śliczny, a jaki podobny do matki; Laure ma kapelusz, który mi się bardzo podoba, pożyczę go sobie od niej, jak wrócę; nowa fryzura Fran~coise jest bardzo twarzowa; mały Pierre wyszedł bardzo niewyraźnie na zdjęciu - chyba się poruszył - i nie wiem, jak naprawdę wyglda. Zdaje się, że życie w Paryżu jest bardzo ciężkie, a zaopatrzenie w żywność wcale się nie poprawiło. To tak jak tutaj, na okrgło jemy amerykańskie konserwy. U mnie wszystko w porzdku, pomimo bardzo ciężkich warunków pracy. Wczoraj wróciłam z trzydniowej wyprawy nad Bałtyk w okolice Schwein (Świnoujście?). Pogoda była przepiękna. Przywiozłam jednego więźnia francuskiego i dwóch belgijskich. Inne samochody były pełne. Musiałam jechać cztery godziny noc ze słabymi reflektorami, a kiedy zaczł padać deszcz - bez wycieraczek, zupełnie nic nie widziałam, do tego stopnia, że jechałam w całkowitych ciemnościach. Byłam święcie przekonana, że nie dojadę cała, a nerwy miałam napięte jak postronki, tak że na koniec niemal modliłam się o zderzenie, byle tylko skończył się ten koszmar. Ale kierowcy w spódnicach maj swoje opiekuńcze bóstwo i dojechałam cała i zdrowa do celu, lecz w jakim nastroju! Doskonale się zgadzamy z Rosjanami, uławiaj nam działanie w swoim sektorze, nie tak jak Amerykanie, którzy przysparzaj nam tylko kłopotów. Przejechałam sto pięćdziesit kilometrów z jednym Rosjaninem, który okrywał mnie szalem za każdym razem, gdy zsunł mi się z ramion. Kiedy wyjeżdżamy z nimi w teren, dziel się z nami posiłkami. A oto typowy jadłospis: na śniadanie zupa; na obiad pur~ee z ziemniaków i pokrajana brukiew; na kolację zupa; a następnego dnia znowu to samo. Jak widzicie, nic miłego dla takiego łakomczucha jak ja. Na szczęście jest jeszcze wódka. Bdźcie spokojne, nie piję jej dużo. Nie tak jak nasi przyjaciele, którzy mog pochłaniać jej niewiarygodne ilości. Nie wiem, jak j zdobywaj, gdyż obrót alkoholem jest ściśle reglamentowany. Czy mogłybyście przysłać mi trochę pieniędzy? Nie mam już ani centyma. Będę mogła wam je zwrócić, gdyż we Francuskim Czerwonym Krzyżu czeka na mnie spora sumka. Kupiłam sobie wspaniały aparat fotograficzny. Claire Mauriac zrobiła mi zdjęcie przy moim ambulansie; posyłam je wam t sam poczt. Kupiłam także trzydzieści pięć paczek papierosów. Jestem doszczętnie spłukana. Fran~cois Tavernier wyjechał z Berlina tydzień temu, bardzo mi go brakuje. Co za dziwaczny pomysł ze sprzedaż mieszkania przy ulicy de L'Universit~e i przeprowadzk do Langon. Nie ma mowy, żebym zamieszkała w tej okolicy, wiże się z ni za dużo okrutnych wspomnień. Jak wrócę, poszukamy jakiegoś wyjścia. Będę pracować. Tymczasem Laure musi sobie jakoś radzić. A przy okazji, Laure, malutka moja, czy możesz zdobyć dla mnie jakieś dobre pantofle? Została mi już tylko jedna para i nie jestem pewna, czy długo jeszcze wytrzyma? Dziękuję Ci, siostrzyczko. Liczę na Ciebie. Opiekujcie się troskliwie Charlesem i ucałujcie go ode mnie. Powiedzcie mu, że często o Nim myślę. Muszę kończyć, bo daj mi do zrozumienia, że samolot nie będzie czekać. Dbajcie wszystkie o siebie, całuję Was z całego serca. Wasza L~ea" Fran~cois złożył list. - Biedna dziecinka, jak ona może prowadzić tak wielkie pojazdy - powiedziała Lisa podajc zdjęcia przysłane przez L~eę. Jak miała smutn minę ta piękna dziewczyna siedzca ze spuszczonymi nogami na schodkach pojazdu, który prowadziła! Wszystkie trzy otaczajce j koleżanki były uśmiechnięte! Na innym zdjęciu w szaroniebieskim mundurze Czerwonego Krzyża, w przepisowym kapeluszu mocno nasadzonym na głowę, w rękawiczkach, z nienagannie zawizanym krawatem, stała na baczność przed rzędem ambulansów podczas przegldu, którego dokonywał komendant Rozen. Zwracajc zdjęcia Fran~cois Tavernier uświadomił sobie, że nie ma jej podobizny. - Jak j pan znalazł podczas ostatniego spotkania? - spytała Estelle. - Cudownie - odparł uśmiechajc się. - Co proszę? - Przepraszam... chciałem powiedzieć, że znalazłem j w świetnej formie. - Czy nie nazbyt przemęczon prac? - Tak, trochę, oczywiście; ale L~ea jest bardzo wytrzymała, bardzo dzielna. Jej zwierzchnicy nie mog się jej nachwalić, zaś wszystkie koleżanki j wprost uwielbiaj, choć jest najładniejsza. - Bardzo miło nam to słyszeć. Tak się niepokoję o tę nasz dziecinkę; wrażliwość ma po swojej matce, ale po ojcu odziedziczyła uparty charakter. Jest dumna i zacięta, silna, jak pan mówi, ale też i delikatna, krucha... - Wiem, to sprawia między innymi, że jest tak ujmujca. - ...Obawiam się, że z trudem przyjdzie jej powrócić do normalnego trybu życia, wyjść za mż, urodzić dzieci. Nie sdzi pan, panie Tavernier? Jakież były urocze te panny Montpleynet, takie naiwne i jakże szczere, dobroduszne, zwłaszcza Lisa o białych puklach, którym fryzjer nadał zbyt mocne różowe refleksy. Fran~cois zręcznie uchylił się od odpowiedzi na to pytanie. - Powróćmy do naszych planów. Czy sprzedaż mieszkania pozwoli paniom żyć dostatnio? Proszę wybaczyć mi tę niedyskrecję... - Ależ panie Tavernier, jesteśmy wśród przyjaciół i skoro poruszamy ten temat... Zdaniem naszego notariusza - tak, pod warunkiem, że nie będziemy szalały, rzecz oczywista. Lecz to nie rozwizuje problemu naszych dziewczt. - Mogę paniom pomóc w rozwizaniu tego problemu. - Jak? - Pożyczajc paniom pienidze na remont Montillac... - Ależ drogi panie! - Pozwol panie, że dokończę: pienidze siostrzenice pań zwróc mi, gdy podejm odszkodowania za zniszczenia wojenne... - Ależ to nie wystarczy! - Zapominaj panie o winnicy. Wino z Montillac to dobre wino. - Ale nie ma nikogo, kto zajłby się posiadłości. - O to proszę się nie martwić, znajdziemy kogoś. Najważniejsze, żeby Fran~coise, Laure i L~ea tego chciały. Czy sdz panie, że tego pragn? - Myślę, że Fran~coise jest wszystko jedno. Tutaj czy gdzie indziej, cóż j to obchodzi; jest bardzo nieszczęśliwa i same już nie wiemy, co zrobić, żeby ulżyć jej cierpieniom, uśmierzyć jej ból. Laure nie jest jeszcze pełnoletnia i może zdołałybyśmy j przekonać, żeby się z nami przeprowadziła; byłby to doskonały sposób, by j wyrwać ze środowiska, w jakim się obraca. Natomiast jeśli idzie o L~eę, z jej listu nie wynika, by miała wrócić do Montillac. - To nie takie pewne, jest jednak córk tej ziemi, jest do niej bardzo przywizana. Boi się, że zastanie dom w ruinie, a odbudowany pokocha na nowo. - Tak pan myśli? - Tak, na sercu będzie jej leżeć wydźwignięcie majtku przez wzgld na pamięć ojca i matki. A poza wszystkim innym, czy tak naprawdę ma inne wyjście? Powinny panie przyjć moj propozycję. Lisa westchnęła głęboko, Estelle spuściła głowę. Wszyscy troje milczeli dłuższ chwilę. - Czy ja z kolei mogę zadać panu niedyskretne pytanie? - spytała Estelle. - Bardzo proszę. - Otóż... trudno mi to przechodzi przez gardło, proszę mi wybaczyć... ale muszę panu zadać to pytanie, nim przyjmę pana szlachetn ofertę... Jakie s pana uczucia wobec L~ei... Jakie s pana względem niej zamiary? - Chce pani zapewne spytać: drogi panie, czy zamierza pan j poślubić? - powiedział z większ, niż tego chciał, doz ironii. - Tak, dokładnie tak. - Żeby uczciwie odpowiedzieć na to pytanie, trzeba się dobrze zastanowić... - Jakże to? - zdziwiły się równocześnie siostry. - Chcę przez to powiedzieć, że nie jestem wcale przekonany, że L~ea byłaby dobr żon, a jeszcze mniej przeświadczony, czy by mnie chciała za męża. - W takim razie, panie... - rzekła Estelle wstajc. - Proszę usiść, droga pani, nie chciałem pań dotknć, po prostu chciałem powiedzieć, że nie zależy ode mnie, lecz od L~ei. Ażeby prościej odpowiedzieć na to pytanie: tak, chętnie ożeniłbym się z pań siostrzenic. Ogromne westchnienie ulgi dobyło się z piersi obu starszych dam. - Ale nas pan przestraszył! - zdławionym głosem wykrzyknęła Lisa, wachlujc się chusteczk. Estelle nic nie rzekła, uśmiechnęła się tylko. - Drogie panie, jeśli panie pozwol, udam się na rozmowę z notariuszem pań. Jak jego godność? - Mecenas Loiseau, mieszka przy bulwarze de Courcelles. - Świetnie, wstpię do niego w tym tygodniu. Fran~cois Tavernier spotkał się z notariuszem i zaproponował mu, że kupi mieszkanie za bardzo korzystn dla starszych pań cenę pod warunkiem, że nazwisko nabywcy aż do odwołania zostanie utrzymane w tajemnicy. W towarzystwie Fran~coise udał się do Montillac, by zobaczyć, w jakim stanie znajduje się posiadłość. Zniszczenia domu były mniejsze niż myślał. Należało na nowo pokryć dom dachem i częściowo naprawić wizania; w reszcie zabudowań, po uprztnięciu wystarczy odmalować ściany albo położyć nowe tapety, dokupić kilka mebli. Fran~coise nie potrafiła ukryć wzruszenia, widzc znowu miejsca, gdzie spędziła dzieciństwo. - Nie sdziłam, że nasz kochany dom tak ucierpiał! Ale ma pan słuszność: tutaj powinnyśmy mieszkać. Jeśli o mnie chodzi, decyzja już zapadła - osidę tutaj z moim synem. Tu najłatwiej przyjdzie mi zapomnieć i wychowywać moje dziecko. Mam nadzieję, że zdołam przekonać Laure i L~eę, żeby też tu wróciły. - Podejmuje pani mdr decyzję, życzę, by siostry również wykazały się takim rozsdkiem. - Trudno mi cokolwiek powiedzieć o L~ei. Moim zdaniem tylko pan może j do tego przekonać. Bardziej niepokoję się o Laure. Przywykła już do lekkiego światowego, paryskiego stylu. Trudno mi sobie wyobrazić, że powróci do zwykłego, spokojnego życia na prowincji. - W znacznym stopniu podzielam pani zdanie. Ale czy możecie zostawić j sam w Paryżu? Jest jeszcze taka młoda. - W każdym razie zrobi co będzie chciała. Wiem, że chciała opuścić mieszkanie przy ulicy de L'Universit~e i przenieść się do kawalerki przy ulicy Gr~egoire_de-Tours. Znam j i wiem, że jeśli zdecydowała osiść w Paryżu, nic nie zdoła odwieść j od tego zamiaru. Jest jeszcze bardziej uparta niż L~ea. Zasięgnwszy opinii Fran~coise, Tavernier zlecił prace architektowi z Bordeaux, który zobowizał się jak najrychlej przedstawić im kosztorys. Dzięki opiece ssiada winnica nie ucierpiała zanadto. Poczciwy pan Testard polecił im na stanowisko zarzdcy swojego krewnego. Cztery lata okupacji Alain Lebrun spędził w winnicach nad Renem, gdzie pod nieobecność właściciela posiadłości i jego synów walczcych na froncie dokonał istnych cudów. Spodobał się do tego stopnia, że gospodyni, która po działaniach wojennych nie miała żadnych wieści od swych mężczyzn, zaproponowała mu małżeństwo z jedn z córek. Alain uprzejmie odrzucił jej propozycję i po zakończeniu winobrania szykował się do powrotu w swoje strony. - Sumienny z niego chłopak - zapewniał Testard - kocha i szanuje ziemię, zgodził się tam zostać do końca winobrania. Panienki Delmas nie znajd nikogo lepszego, ręczę za to. Napisałem do niego, żeby wybadać jego zamiary. Odpisał mi, że jeśli jego osoba odpowiada panienkom, to on się chętnie zgadza. - Przypominam go sobie - powiedziała Fran~coise. - To chłopak w moim wieku, nie ma rodziny ani majtku. Wychowywał go wuj, bednarz z Saint-Macaire. W młodości był pracowity i małomówny. Jeśli się nie zmienił, to dokładnie kogoś takiego potrzeba nam w Montillac. Fran~coise napisała do niego i umówili się na rozmowę po jego powrocie. W cigu następnych dwóch miesięcy wszystko potoczyło się bardzo szybko i z pocztkiem lata panny de Montpleynet razem z Fran~coise, jej synkiem i małym Charles'em opuściły Paryż. Laure zgodziła się spędzić wakacje w Montillac, ale zdecydowanie odmówiła zamieszkania tam na stałe, mówic, że ucieknie, jeśli ciotki j do tego zmusz. Znużone utarczkami jej opiekunki zgodziły się wynajć kawalerkę przy ulicy Gr~egoire-de-Tours. Wdzięczna Laure przyrzekła, że podejmie przerwan naukę i pomoże w doprowadzaniu Montillac do stanu używalności. Fran~cois Tavernier poprosił, by nie informowano L~ei o wielkich zmianach w życiu rodziny. - To będzie niespodzianka - powiedział. Pierwsze tygodnie upłynęły w euforii i bałaganie. Dom w Langon był za ciasny, by pomieścić wszystkich. Rozlokowano się jak popadło w Montillac. Pogoda była piękna, a takie koczowanie bawiło dorosłych i dzieci. Poza tym roboty posuwały się szybko. Z wielk radości Fran~coise i Laure powitały swoj star guwernantkę Ruth. Jakże się zmieniła!... Zachowały we wspomnieniach obraz kobiety w sile wieku, a tymczasem... jej nieustannie trzęsce się dłonie świadczyły o ciężkich przejściach. Jej obecność była wszystkim droga. Wydawało im się, że życie toczy się dalej swoim torem, że dzieciństwo jeszcze zupełnie nie odeszło w przeszłość, póki ta, która opowiadała im takie piękne historie, śpiewała kołysanki tak czule, była tutaj z nimi i znowu snuła opowieści o wróżkach i wilkach, potworach i pięknych śpicych królewnach, lecz tym razem dla dwóch małych chłopczyków, którzy nie umawiajc się nazywali j babci Ruth. 4 Po dwóch miesicach spędzonych w szpitalu Sarę Mulstein rodzina majora George'a Mc$clintocka zaprosiła do swojej dużej posiadłości w północnej Szkocji. Tam młoda kobieta, otoczona troskliw opiek, w atmosferze przyjaźni, powracała do zdrowia z szybkości, która w podziw wprawiała lekarzy. Jeden z nich jednak zaniepokoił się jej stanem psychicznym. Uparcie odmawiała mówienia o tym, co przeszła w Niemczech, a w mniemaniu wszystkich sprawiała wrażenie, że chce zapomnieć o przeszłości. Jedna rzecz wszakże przeczyła temu: gdy włosy zaczęły odrastać, a stało jej sił, ogoliła sobie głowę do gołej skóry. Na pytania gospdoarzy odpowiadała tylko z zimn ironi, że bardziej jej z tym do twarzy. Lady Mary, matka George'a Mc$clintocka, sprowadziła z Londynu wspaniał perukę; Sara zdawkowo podziękowała i dodała, że nigdy nie będzie mogła jej włożyć, gdyż przypomina włosy, jakie całymi belami wysyłano z obozów do fabryk materaców. Była to jedna z nielicznych aluzji do świata hitlerowskich obozów koncentracyjnych, jakie uczyniła podczas swojego pobytu. Choć zaszokowani jej postaw, potrafili dać dowody taktu i zrozumienia. Jesieni oznajmiła im, że nosi się z zamiarem powrotu do Niemiec, by spróbować dzowiedzieć się, co stało się z siostr jej ojca i kuzynami, a także jak potoczyły się losy jej męża i ich majtku. George Mc$clintock usiłował odwieść j od tego pomysłu. - Miałam rodzinę w Berlinie i w Monachium, chcę się dowiedzieć, czy ktoś z nich przeżył. Poza tym rozpoczn się procesy przeciwko zbrodniarzom hitlerowskim. Nie chcę tego przegapić i gotowa jestem zeznawać. - Berlin to same ruiny i zgliszcza, podobnie musi być w Monachium, jak też i w innych dużych miastach Niemiec. - Wiem, lecz mimo wszystko zależy mi na tym, by tam pojechać. Czy nie udaje się pan do Norymbergi? Proszę zabrać mnie ze sob. - Nie jest jeszcze pani w stanie tam wrócić! - Myli się pan. Jeśli nie zechce mnie pan zabrać, pojadę sama. Mc$clintock musiał ustpić i zajł się niezbędnymi formalnościami. Odwiózł Sarę do Monachium, a sam udał się do Norymbergi. W dawnej stolicy Bawarii Sara miała szczęście odnaleźć jednego z kuzynów, przed wojn młodego adwokata, Samuela Zedermana, który cudem wymknł się policji w dniu aresztowania całej rodziny: rodziców, dziadków, braci i sióstr. Wysłano ich do Mauthausen. Samuel przeżył dzięki kryjówce w piwnicy swojej przyjaciółki nie_Żydówki, która przez dwa lata karmiła go i przechowywała w tajemnicy przed wszystkimi. Gdy bombardowania zaczęły się nasilać, zwykli razem spędzać noce w piwnicy. Tam też przyszła na świat ich córeczka, która zmarła zaraz po urodzeniu. Pogrżeni w rozpaczy rodzice pogrzebali j w kcie piwnicy. Pewnego wieczora przyjaciółka nie zjawiła się; daremnie wyczekiwał jej przyjścia przez kilka kolejnych dni. Gdy wygłodniały i doprowadzony do szaleństwa z niepokoju zdecydował się wreszcie wyjść ze swojego schronienia, nie mógł rozpoznać otoczenia. Wokół były same ruiny, a pośród nich snuły się jakieś szare postacie, które grzebały w gruzach. Długo szedł bez celu, aż trafił na nietknięty budynek samotnie wznoszcy się pośród zgliszcz; na parterze mieściła się kawiarnia, szyby w oknach zastpiono kartonem. W środku jedyna lampa naftowa, czy też może na ropę lub oliwę, skpo oświetlała salę. Jacyś ludzie stali lub siedzieli na ławach, pochyleni nad zbieranin naczyń, nad którymi unosiła się smużka pary. Posunęli się, żeby zrobić mu miejsce, a jakaś młoda dziewczyna, chuda i blada, o nic nie pytajc, postawiła przed nim wyszczerbion miseczkę z dymicym płynem. Z wdzięczności przyjł poczęstunek o trudnym do określenia smaku, ale za to gorcy. Zakręciło mu się w głowie; stracił przytomność. Gdy przyszedł do siebie, sala była pusta, wyły syreny. Niebawem wybuchły pierwsze bomby. Wokół niego trzęsła się ziemia, drżały mury, na półkach stukały o siebie szkła, wydajc krystaliczny dźwięk, szybko zagłuszony przez huk wybuchów, a kawałki sufitu posypały się Samuelowi na głowę. Trzeba było uciekać, lecz przedtem musiał zdobyć coś do jedzenia. Wszedł za kontuar i przeszukał szafki. W głębi jednej z nich znalazł paczkę suchych ciasteczek i trzy puszki skondensowanego mleka. Czubkiem noża otworzył jedn z nich i z rozkosz wypił gęsty napój. Miał dość silnej woli, by nie wysczyć wszystkiego. Schował puszkę do chlebaka. Wykazał tyle przytomności umysłu, że nim wyszedł ze swojej kryjówki, zapakował nieco bielizny, srebrny kubek, kolię z pereł należc niegdyś do jego matki i fotografię przedstawiajc go z przyjaciółk. Ledwo zdżył opuścić kafejkę, bomba obróciła budynek w perzynę. Podmuch wybuchu powalił go na ziemię. Podniósł się ogłuszony, kaszlcy, lecz wyszedł z tego bez szwanku. Znajdował się w środku nieprzejrzystego tumanu kurzu. Na niebie słychać było jedynie warkot odlatujcych samolotów, a na ziemi trzask płomieni dobywajcych się z zawalonego budynku. Zasłaniajc się ramionami i potykajc o rumowisko oddalił się od pogorzeliska. Obłok kurzu stopniowo rzedł. Zobaczył, jak na podobieństwo upiorów pojawiaj się stworzenia o wygldzie z lekka tylko przypominajcym istoty ludzkie. Zdawało się, że wyłaniaj się z mroku; ani jednego krzyku, żadnego płaczu, najcichszego jęku, postacie poruszajce się jak na filmie o zwolnionych obrotach. Niebawem uformowała się niewielka grupa odchodzca powoli, bezgłośnie. Samuel wmieszał się w ten niewielki tłum. Były tam przede wszystkim kobiety - pokrywajcy je pył nie pozwalał określić ich wieku - bardzo starzy, zgarbieni mężczyźni i dzieci; wszyscy szli prosto przed siebie, nieśpiesznie, jakby bez celu. Jak długo trwała jego wędrówka poprzez zniszczone Niemcy, ucieczka przed nalotami, hordami szabrowników, dezerterów? Nigdy się tego nie dowiedział. Ocknł się któregoś dnia na poboczu drogi. Podtrzymywał go wielki czarnoskóry amerykański żołnierz, który podawał mu coś do picia. Gdy spotkali się z Sar, młody zdolny adwokat, służył jako tłumacz między wojskami francuskimi a amerykańskimi, a jednocześnie starał się dowiedzieć, co się stało z jego rodzin. Udało mu się przekonać francuskiego dowódcę regionu o potrzebie zatrudnienia tłumaczki, która zajmowałaby się przede wszystkim dziećmi. Pewnego dnia jechali za konwojem Międzynarodowego Czerwonego Krzyża, którego zadanie polegało na repatriacji licznych sierot, podróżujcych pod opiek lekarzy i pielęgniarek niemieckich. Wysiadajc z pocigu każde dziecko dostawało kubek ciepłego mleka i tabliczkę czekolady. Biedne maleństwa, znajdujce się w stanie szoku, najczęściej odziane w marne ubrania w trudnych do określenia kolorach, ogromnymi oczyma, które zajmowały im niemal cał blad i brudn twarz, przypatrywały się tym łakociom z obaw, a potem połykały je błyskawicznie z krótkim szczęściem w oczach. Samuel przywołał jednego z dwóch lekarzy, których poznał po opaskach na ramieniu, i spytał, kto odpowiada za konwój. - Das bin ich (To ja) - odpowiedziała postawna, dość ładna kobieta. Na dźwięk tego głosu Sara znieruchomiała ogarnięta przerażeniem. Za cenę niesłychanego wysiłku zdołała odwrócić się, lecz jej oczy, w których szkliły się łzy, nie były w stanie rozróżnić rysów twarzy, zauważyła jedynie jak przez mgłę, że lekarka, która się odezwała, miała na sobie niebieski mundur Czerwonego Krzyża... Chyba śni, to nie do pomyślenia. - Die Kinder sind blutarn aber im algenmeinen ziemlich gesund, nicht wahr Inge? (Dzieci te cierpi na anemię, lecz ogólnie rzecz biorc, ich stan jest zadowalajcy. Prawda, Inge?) - Ja, Frau Doktor, wie haben unser Bestes getan, um sie zu pflegen (Tak, pani doktor, opiekujemy się nimi jak najlepiej.) - odpowiedziała stojca obok niej pielęgniarka. A ten drugi głos?... Nie!... Nie!... Musiała krzyczeć, bo Samuel natychmiast do niej przyskoczył. - Co ci jest? Źle wygldasz, co się z tob dzieje? Sara trzęsła się, nie była w stanie wykrztusić z siebie słowa, brakło jej powietrza i była trupio blada. Wymierzył jej policzek. - Te opiekunki z Czerwonego Krzyża... - zdołała wreszcie powiedzieć wskazujc lekarkę i pielęgniarkę. - O co ci chodzi, to przecież osoby kompetentne, którym alianci zlecili poszukiwania dzieci rozproszonych po całych Niemczech. - Ale to niemożliwe, tylko nie one! - Nie rozumiem, co chcesz przez to powiedzieć?! Konwojentki spostrzegły poruszenie tej kobiety w ubraniu przypominajcym mundur wojskowy i w nakryciu głowy, spod którego nie było widać włosów. Jej twarz coś im niewyraźnie przypominała. Nagle ta, któr nazywano Inge, zbladła i nachylajc się do ucha swojej towarzyszki, szepnęła: - Ich ertkenne sie, sie war diejenige, die Ihren im Ravensbr~uck widerstand leistete. (Poznaję j, to ta, co się nam stawiała w Ravensbr~uck.) - Spricht nicht so laut, du Idiotin!... Du hast recht! (Ciszej mów, idiotko!... Masz rację!) Na stację wjeżdżał akurat pocig i amerykańskie pielęgniarki odsuwały dzieci od torów. Powstał lekki zamęt, z czego natychmiast skorzystały obie Niemki. Przemknęły za kłębic się grup i udały się do wyjścia. Z nowego pocigu wysiadali podróżni, zrobił się tłok, co pozwoliło obu kobietom uciec, nim Sara i Samuel mogli zareagować. Gdy dotarli na placyk przed dworcem, obie kobiety zniknęły. Nie pozostawało im nic innego, jak złożyć doniesienie do władz amerykańskich. - Czy jest pani pewna, że jest to doktor Rosa Schaeffer, lekarka z obozu w Ravensbr~uck, i pielęgniarka Ingrid Sauter? - zapytał Sarę komendant, który ich przyjł. - Tak samo pewna, jak tego, że pana widzę. Jako lekarz jest odpowiedzialna za śmierć setek więźniarek. Na dziesitkach kobiet przeprowadzała doświadczenia, które jeśli nie spowodowały ich zgonu, to okaleczyły je do końca życia. Byłam jedn z nich i gotowa jestem zeznawać. - Dziękuję pani. Obie znajduj się na naszych listach osób, które należy aresztować. Uczynimy wszystko, by je odnaleźć. - Ale jak to się stało, że udało im się wślizgnć w szeregi Czerwonego Krzyża? - Nie mam najmniejszego pojęcia, mogę jedynie powiedzieć, że musieliśmy skorzystać z pomocy niemieckich lekarzy i pielęgniarek, gdyż nasze służby medyczne już nie dawały sobie rady. Nie jest to pierwszy wypadek, jaki został nam zasygnalizowany, że nazistowscy lekarze skorzystali z tej okazji. Stworzyli sieć ludzi zajmujcych się zdobywaniem fałszywych dokumentów, przygotowywaniem pewnych schronień u miejscowych. Organizuje się siatki, których zadanie polega na wywiezieniu z kraju najbardziej skompromitowanych hitlerowców. Duża część służb alianckich zajmuje się rozpracowaniem tych siatek. Nie jest to łatwe, gdyż korzystaj nie tylko z poparcia i pomocy części ludności, lecz również ze środków płyncych z zagranicy. W tym przypadku jednak nie powinno być trudności ze schwytaniem zbrodniarek. Po tym okropnym spotkaniu Sara, przybita, zdruzgotana, na dwa dni zamknęła się w swoim pokoju i nie chciała z nikim rozmawiać. Świadomy szoku, jakiego doznała kuzynka, Samuel Zederman zostawił j w spokoju, ale w końcu nie wytrzymał i wybuchnł: - Nie będziesz się chyba tak zadręczać bez końca i bezczynnie czekać, aż ci je tutaj przyprowadz. A zreszt, kto ci może zagwarantować, że Amerykanie je odnajd, takich przypadków maj przecież tysice, to tak jakby szukać igły w stogu siana. To my powinniśmy zaczć polowanie, to my musimy dokonać aktu zemsty. Ale przedtem należy spróbować odnaleźć naszych bliskich. Wiele osób, które przeżyły Mauthausen, przebywa obecnie koło Linzu w obozie dla uchodźców. Możemy tam pojechać, przecież Linz leży zaledwie trzy godziny drogi od Monachium. Podróż trwała dwa dni. Jechali przepełnionym pocigiem, który niekiedy stał w szczerym polu po kilka godzin. Gdy już dotarli do celu podróży, po szczegółowych kontrolach tożsamości, wygłodniali, pośpieszyli do obwoźnego sprzedawcy ciepłych napojów i kiełbasek. Zaspokoiwszy głód, spytali czy w mieście istnieje jakaś możliwość znalezienia noclegu. Ten w bezsilnym geście rozłożył ręce, lecz szepnł im, że jego siostra mogłaby ewentualnie ich poratować w zamian za przystępne komorne. Przystępne komorne okazało się równe cenie apartamentu w luksusowym paryskim hotelu. Ale w pokoju stały dwa łóżka za parawanem i piec, co w tych trudnych czasach było szczytem luksusu. Odświeżywszy się, pośpiesznie udali się do niedawno utworzonego Komitetu Żydowskiego w Linzu. Tłum kobiet i mężczyzn o wychudzonych i bladych obliczach, na których tym bardziej widoczne były ciemne cienie pod oczyma, odziany w marne ubrania, za luźne lub przyciasne, cisnł się w dwóch pomieszczeniach i na progu biura Komitetu, by przeczytać listy osób, które ocalały. Krzyki, śmiech, płacz, uściski, złorzeczenia, przekleństwa... Ogłuszona tym hałasem, potrcana Sara wyszła na zewntrz. Oparła się o ścianę i zapaliła papierosa. Zaraz wycignęły się ręce, w które wetknęła paczkę z papierosami. Wełniany turban zakrywał jej ogolon głowę, gabardynowy płaszcz był świetnie skrojony, torebka i pantofle z prawdziwej skóry. Przechodnie przygldali się jej uważnie, zwłaszcza kobiety. Zatopiona we własnych myślach nie od razu zauważyła, że jakiś mężczyzna, bardzo wysoki i bardzo chudy, zatrzymał się przed ni. - Czy mogę w czymkolwiek pani pomóc? Podniosła głowę i napotkała przejmujce spojrzenie, niezmiernie intensywne, głębokie, badawcze, które zdawało się czytać w jej myślach, spojrzenie dobrotliwe, a zarazem smutne, niewymownie smutne. - Dziękuję panu, nie wydaje mi się, by mógł mi pan być w czymkolwiek pomocny. Mój kuzyn jest wewntrz. - Szuka pani krewnych, przyjaciół? - Ja nikogo nie szukam, mój ojciec i mój mż nie żyj. Cała moja rodzina zginęła z wyjtkiem mojego kuzyna Samuela, który właśnie ma jeszcze nadzieję, że odnajdzie kogoś ze swoich bliskich. - Ma rację, że żywi nadzieję, nadzieja pozwala żyć. Niektórym udaje się odnaleźć, spotkać. Sara zareagowała szyderczym uśmiechem. W tej samej chwili Samuel zbiegł po schodach, przeskakujc po kilka stopni. Twarz miał zalan łzami, a na ustach promienny uśmiech. Cignł za sob bardzo młodego mężczyznę przerażajco chudego. Oszalał - pomyślała Sara. - To Daniel... Odnalazłem Daniela, mojego braciszka... Bóg jest dobry, Saro... mojego najmłodszego braciszka!... Bóg jest dobry!... Skd mu się to wzięło?! Co też wymyślił ten inteligentny adwokat ateista! Czuła, jak narasta w niej zimna wściekłość. Jej spojrzenie napotkało spojrzenie chłopca, wyczytała w nim tak sam złość. - Jak pani widzi, nie należy tracić nadziei - rzekł nieznajomy. - Tak, zapewne - odparła oschle. Nie puszczajc brata, Samuel podszedł do nich. - Danielu, nie znasz jeszcze naszej kuzynki Sary Mulstein, przywitaj się z ni. Uścisnęli się pod uważnym spojrzeniem obcego mężczyzny. - Simon, pośpiesz się, jesteś potrzebny - rzekła do niego kobieta, która wyszła z biura. - Już idę. Do widzenia i powodzenia. Sara zatrzymała go. - Przepraszam, czy zna pan kierownika Komitetu? - Ja właśnie nim jestem. - Chciałabym z panem porozmawiać, to bardzo ważne. Kiedy mogłabym się z panem zobaczyć? - Proszę przyjść dziś koło ósmej wieczorem do mojego mieszkania przy Landstrasse. - Dziękuję. Nazywam się Sara Mulstein. - A ja Simon Wiesenthal. Przy obiedzie Daniel pokrótce opowiedział - chłodno, bez szczegółów - o swoim i rodziców aresztowaniu. O przybyciu do obozu, gdzie dziadków od razu zagazowano. Pewnego dnia matka i siostry zniknęły, sdził, że wywieziono je do Ravensbr~uck. Ojciec zaś zmarł z wyczerpania w jego ramionach. Niedawno skończył osiemnaście lat, mówił swobodnym tonem, bez wyraźnego wzruszenia, emocji. Gdy tylko Sara go ujrzała, z miejsca wyczuła w nim bratni duszę, lecz on miał się na baczności przed t zbyt piękn - mimo blizn na policzkach - kobiet, zbyt eleganck, jak mu się zdawało. Dopiero później, gdy zdjęła turban i pokazała mu tatuaż na ramieniu, porzucił swoj nieufność i płaczc padł jej w ramiona. Przez kilka chwil szlochał jak dziecko na łonie matki. Tego dnia zrodziło się między nimi uczucie braterstwa, wzajemnego zrozumienia, całkowitej zgodności charakterów. Był to jedyny raz, gdy Daniel zapłakał nad sob. Sara uparła się, że sama uda się na spotkanie z Simonem Wisenthalem. Mieszkanie składało się z jednego pokoju, bardzo skromnie umeblowanego, a okna wychodziły na niewielki ogród. To właśnie ten ogródek urzekł Wiesenthala. - Czym mogę służyć? - Pomóc się zemścić. - Wiedziałe. że właśnie o to pani przyjdzie mnie prosić. Widziałem to w pani oczach. Rozumiem pani uczucia, ale ich nie akceptuję. To, czego ja się domagam, to sprawiedliwość. - Jak pan może mówić o sprawiedliwości, pan, który tak jak i ja doświadczył okropności nazizmu! - wykrzyknęła rozdrażniona Sara. - Właśnie dlatego. Musimy zaświadczyć przed całym światem. Nie wierzę w odpowiedzialność zbiorow narodu niemieckiego. Ja osobiście mogę złożyć świadectwo, że zdarzali się żołnierze S$s, którzy po ludzku postępowali z więźniami Żydami... - Musiało ich być niewielu - przerwała mu Sara z szyderczym uśmiechem. - Wystarczy jeden sprawiedliwy, proszę przypomnieć sobie Sodomę i Gomorę... - O, nie! Nie przyszłam do pana, żeby wysłuchiwać cytatów z Biblii. Jeśli Bóg kiedykolwiek istniał, zginł w obozie. - Wyszła pani z tego i ja też. Dlaczego? Dlaczego nas oszczędził los, podczas gdy setki tysięcy innych zamordowano... Cóż takiego uczyniliśmy, co by dawało nam prawo do przeżycia? Czy nie powinniśmy uczynić wszystkiego, co w naszej mocy, by uzasadnić tę łaskę losu? Ja również w pierwszym odruchu myślałem o zemście; cała moja rodzina została eksterminowana, moj matkę zabrano na moich oczach, myślałem, że moja żona też zginęła... Dla kogóż żyć, po cóż żyć, powtarzałem sobie. Czas płynie, a lista zaginionych wciż się wydłuża... zabijali milionami... - A czy te miliony zabitych nie krzycz o zemstę? - Nie, domagaj się sprawiedliwości. Domagaj się, by ich zabójców osdzić i skazać, domagaj się, by zbrodnie zostały ujawnione przed całym światem, nakazuj nam nigdy nie zapomnieć i sprawić, by nasze dzieci i dzieci naszych dzieci po wsze czasy przechowywały pamięć o nich, aby podobna rzecz znowu się nie powtórzyła za dwadzieścia, za sto lat... Izba była zbyt mała dla tego chudego i wysokiego mężczyzny, który chodził wszerz i wzdłuż, zamaszyście wymachujc ramionami, on, taki spokojny, taki opanowany na pocztku rozmowy teraz ulegał tak gwałtownym uczuciom. - ...Żyd, który wierzy w Boga i w swój naród, nie może obarczać zbiorow odpowiedzialności narodu niemieckiego. Oczywiście, nie był on całkowicie nieświadom okrucieństw, jakie popełniono za kolczastymi drutami obozów zagłady, ale ze strachu, ze wstydu, wolał odwracać wzrok przed zdewastowanymi sklepami Żydów, nie chciał widzieć, jak wywoż ssiadów-Żydów, przepędzaj ze szkół ich dzieci, maluj swastyki na wystawach żydowskich magazynów... - To, co pan mówi, świadczy o tym, że Niemcy o wszystkim wiedzieli, i utrzymuje pan, że ich wina nie jest win zbiorow? - Czyż my sami, Żydzi, nie cierpieliśmy przez tysiclecia dlatego, że oskarżano nas, iż ponosimy zbiorow odpowiedzialność, wszyscy, nawet dzieci, które miały się dopiero narodzić, za śmierć Chrystusa, epidemie w średniowieczu, za komunizm, za kapitalizm, straszliwe wojny i równie okropne traktaty pokojowe? Bo wszystkie nieszczęścia ludzkości, od dżumy po bombę atomow, to "wina Żydów". Jesteśmy odwiecznymi kozłami ofiarnymi. My wiemy doskonale, że nie ponosimy odpowiedzialności zbiorowej; a więc jakże możemy oskarżać jakikolwiek inny naród o to samo, o zbrodnie, których się dopuściły niektóre z jego dzieci? Jednakże modlę się do Boga, by mi dał siły, bym mógł wykonać zadanie, jakie sobie narzuciłem; by żaden przestępca nie czuł się bezpieczny, by wiedział, że wszędzie, gdziekolwiek się znajdzie aż po kres jego dni będziemy go tropili, osaczali i powodowali, by odpowiedział przed sdami za zbrodnie przeciw ludzkości. Wyczerpany Wiesenthal opadł na krzesło. Poruszona Sara przygldała mu się. Jakże ten człowiek mógł mówić o sprawiedliwości? Odczuwała pełen niedowierzania podziw dla jego wiary w sprawiedliwość, dla odwagi i wewnętrznej siły tego mężczyzny. Nic, co widział i i co przeżył, nie było w stanie podważyć czy zabić w nim wiary w człowieka. Atmosfera w pokoiku była tak naładowana emocjami, że przez długi czas oboje pozostali zatopieni w swoich myślach. Sara pierwsza otrzsnęła się z zadumy. - Podziwiam pana, ale nie mogę pójść w pana ślady. Wiem, że nie będę mogła żyć, jeśli nie zemszczę się nie tylko za krzywdę, jak mi wyrzdzono, lecz również za zło, jakie uczyniono innym. Wiem, że ma pan listy przestępców, śiadectwa zbrodni, jakie przekazał pan do Norymbergi podczas przygotowań do procesu. Proszę pana tylko o jedno: o nazwiska zbrodniarzy z Ravensbr~uck. - Listy te znajduj się w rękach władz alianckich. Ludzie ci zostan osdzeni i ukarani odpowiednio do ich winy. Nie jest pani pierwsz osob, która mnie odwiedza z podobn propozycj. My, ofiary, musimy powścignć nasz chęć zemsty, zaufać sdom i respektować wyrok, jaki by on nie był. My, Żydzi, nie zachowujemy się jak naziści, którzy zabijali, bo sdzili, że maj do tego prawo. Zabijać ich bez sdu, to postępować dokładnie tak, jak oni postępowali. - Nie! Nigdy w to nie uwierzę! Nigdy, przenigdy! Nie mogę czekać, bo inaczej wtopi się w ow "niewinn" masę. Kilka dni temu spotkałam dwa postrachy Ravensbr~uck w mundurach Czerwonego Krzyża. Przysięgam panu, że poruszę niebo i ziemię, żeby je odnaleźć i unicestwić, bo tylko śmierć może przeszkodzić temu robactwu roznosić nazistowk zarazę. - Przysporzy sobie pani tylko nowych cierpień. - To nie ma najmniejszego znaczenia. Zostawiłam tam moj duszę. Pan nadal ma swoj... Na tym polega cała różnica. Sara wyszła bez słowa pożegnania. Siedzcy na krześle Simon Wiesenthal płakał. 5 L~ea wyszła z przegrzanej sali przesłuchań Pałacu Sprawiedliwości w Norymberdze. Była mocno poruszona, zbierało jej się na mdłości. Nie mogła już słuchać tego długiego wyliczania okrucieństw, a wyświetlane filmy z obozów koncentracyjnych w Dachau i w Buchenwaldzie zupełnie skruszyły jej odporność i wytrzymałość. Podczas projekcji, L~ea ze słuchawkami w uszach, by móc śledzić wystpienia w języku angielskim, z fascynacj przygldała się oskarżonym. Niespotykanie ciężkie milczenie panowało pośród zgromadzonych. Hans Fritzsche, szef propagandy, z dłońmi kurczowo wbitymi w fotel ogldał przerażajce obrazy z wyrazem wielkiego cierpienia na twarzy. Hjalmar Schacht, prezes Banku Rzeszy, zwiesił głowę na piersi i nie chciał patrzeć na ekran. Hans Frank, były adwokat, generalny gubernator na Polskę, płakał gryzc palce lub zakrywał oczy rękoma. Franz von Papen, kanclerz, siedział sztywno wyprostowany, jak gdyby zastygł w tej pozie. Baldur von Schirach, protektor Czech i Moraw, przywódca Hitlerjugend, mężczyzna o pięknej, bladej, poważnej twarzy, śledził film bardzo uważnie, niekiedy ciężko wzdychajc. Rudolf Hess, z obłędnym spojrzeniem, drżcy z zimna, choć szczelnie zawinięty w pled, zdawał się zastanawiać, gdzie się znajduje. Albert Speer, minister do spraw uzbrojenia, stawał się coraz smutniejszy, a admirał Karl D~onitz wiercił się na swoim miejscu i najczęściej miał zwieszon głowę. Hermann G~oring, marszałek Rzeszy, od czasu do czasu wodził wokół siebie pełnym zniechęcenia wzrokiem. Joachim von Ribbentrop, minister spraw zagranicznych, podnosił drżce dłonie do czoła. Julius Streicher, dyrektor dziennika "Der St~urmer", siedział nieruchomo nie okazujc emocji; Alfred Rosenberg, główny ideolog III Rzeszy, filozof i twórca doktryny nazistowskiej, grabieżca dzieł sztuki z całej Europy, miotał się na wszystkie strony. Ernst Kaltenbrunner, szef bezpieczeństwa, zdawał się nudzić. Generał Alfred Jodl, niezwykle sztywny, jeszcze bardziej wygldał na pruskiego oficera niż zwykle. Feldmarszałek Wilhelm Keitel, również bardzo wyprostowany, niekiedy rozgldał się. Artur Seyss_Inquart, kanclerz Austrii, ze stoickim spokojem przecierał szkła okularów. Constantin von Neurath najczęściej miał spuszczone oczy. Wilhelm Frick, minister spraw wewnętrznych, potrzsał głow, jak gdyby chciał przegnać jakś natrętn muchę. Walter Funk, minister gospodarki, szlochał. Fritz Sauckel, odpowiedzialny za nabór na przymusowe roboty, z ustami rozchylonymi, jak gdyby brakło mu powietrza, bez przerwy ocierał sobie twarz, natomiast Erich Raeder siedział, jakby przygwożdżono go do fotela. Od rozpoczęcia procesu 21 listopada 1945 roku przez amerykańskiego prokuratora generalnego Roberta H. Jacksona, który wygłosił następujc mowę: "Fakt, że cztery wielkie narody, zwycięskie, acz pokrzywdzone, nie dokonuj aktu zemsty na więźniach nieprzyjacielskich, stanowi właśnie jeden z najważnieszych atrybutów, jakie kiedykolwiek mocarstwo zapłaciło rozsdkowi, rozumowi", L~ea nieustannie zastanawiała się, czy nie żyje w jakimś świecie szaleńców lub czy nie znalazła się w teatrze, gdzie graj jakś marn sztukę bulwarow o zabójstwie. Wszystko jawiło jej się jakby wyjęte prosto z teatru marionetek Grand Guignol łcznie z koszmarnym spektaklem zbrodni, i zadawała sobie pytanie, jak to się stało, że tak przeciętni, pozbawieni jakiegokolwiek wyrazu, tak marni i nędzni ludzie, byli w stanie odegrać role, w których obsadził ich niejaki Hitler. Jedynie dwaj czy trzej "aktorzy" jej zdaniem dorastali do wymogów postaci, jakie mieli kreować: czuło się, na przykład, że G~oringowi sprawia przyjemność uczestniczenie w tym przedstawieniu. Bez przerwy powracało to obsesyjne pytanie: jak to się stało, że ci na pozór zwyczajni ludzie byli tacy bliscy zawładnięcia światem? Wprawdzie na podstawie praktycznych testów ustalono, że większość sdzonych odznaczała się inteligencj ponad przeciętn, lecz fakt ten nie tłumaczył jeszcze, jak to się stało, że ich pogldy podzielała większość narodu niemieckiego. To również zdawał się sugerować sędzia Jackson: "Chcielibyśmy także podkreślić, że nie zamierzamy obwiniać o zbrodnię całego narodu niemieckiego. Wiemy, że partia nazistowska nie doszła do władzy w wyniku głosowania większości Niemców. Wiemy, że przejęła ona władzę dzięki zgubnemu paktowi najgorszych nazistowskich rewolucjonistów i reakcjonistów niemieckich, najbardziej zajadłych i najbardziej agresywnych militarystów. Gdyby naród niemiecki przyjł program nazistów, partia nie potrzebowałaby od pocztku bojówek, oddziałów szturmowych, a następnie obozów koncentracyjnych ani gestapo. Te dwie instytucje zostały utworzone, gdy tylko naziści przejęli kontrolę nad państwem niemieckim. Dopiero gdy te zbrodnicze innowacje sprawdzono w Niemczech, zastosowano je za granic. Naród niemiecki powinien teraz wiedzieć, że naród Stanów Zjednoczonych nie żywi wobec niego ani obawy, ani nienawiści. Jest prawd, że to Niemcy pokazali nam okropności, okrucieństwa nowoczesnej wojny." L~ea nie podzielała tez tego wystpienia, była przekonana - a nie była odosobniona w tym przeświadczeniu - że całe Niemcy ponosiły odpowiedzialność za zbrodnie, za które tylko niektórzy będ sdzeni. Siedzc przy stoliku w bufecie sdu, starała się powstrzymać obrzydzenie i dla poprawienia nastroju zamówiła lampkę koniaku. Miarka się przebrała, jeszcze tego wieczora wyśle telegram do pani de Peyerimhoff, żeby powiadomić j o swojej dymisji. Nadawana bez przerwy łagodna, cicha muzyka działała jej na nerwy. Czyżby organizatorzy uważali, że odrobina muzyki wystarczy, by powstrzymać przypływ nienawiści, jaki ogarniał wszystkie osoby obecne na tym procesie: sekretarki, adwokatów, tłumaczy, policję wojskow. Ich właśnie opanowało to uczucie podczas przesłuchań oprawców i ofiar? Wiele osób nie rozumiało sensu tego procesu: ci łajdacy nie zasługiwali na tak wspaniałomyślność! Wszyscy byli winni, wszyscy, doskonale o tym wiedzieli: Rosjanie, Amerykanie, Anglicy, Francuzi zgodni byli w tym punkcie. No to po cóż szukać dowodów, żeby ich powiesić, czy rozstrzelać? L~ea także podzielała to zdanie. Proces służył jedynie podsycaniu, wzmożeniu nienawiści do pokonanych. Cóż z tego, że całe Niemcy nie ponosz odpowiedzialności za masakrę milionów Żydów, Cyganów, Rosjan, komunistów, partyzantów, kobiet i dzieci, za te z rozmysłem popełniane masakry, zaplanowane ludobójstwo. Jak można sobie wyobrazić, że bez współudziału większości narodu takie okropności byłyby możliwe? - Poproszę koniak - odezwał się po angielsku jakiś kobiecy głos. Obok niej usiadła wysoka i piękna ciemnowłosa kobieta, ubrana w jasnoszary kostium z zamotanym wokół szyi jedwabnym szalem. L~ea przypomniała sobie, że widziała j już wcześniej w sdzie. Jedna z nielicznych obecnych na procesie kobiet siedziała przygnębiona, jej palce nerwowo szarpały chusteczkę do nosa. Pomimo makijażu była bardzo blada. Tym razem po francusku wyszeptała: - Co za wstyd!... Co za hańba!... Jednym haustem wychyliła kieliszek alkoholu, który podał jej kelner. - Jeszcze jeden, proszę. Napije się pani czegoś? - zapytała, zwracajc się do L~ei. - Przepraszam, ale nie rozumiem angielskiego. - Ach! Jest pani Francuzk. Jakaż to dla mnie radość spotkać tutaj, wśród tych okropności, Francuzkę. Ale jest pani za młoda, żeby uczestniczyć w roztrzsaniu takich potworności. Czy wypije pani jeszcze kieliszek? Dobrze to pani zrobi. Mnie, choć nie znoszę alkoholu, stawia dzisiaj na nogi. No to jak? - Czemu nie. - Dwa koniaki... To moja pierwsza po wojnie podróż do Europy. Zastanawiam się czy dobrze zrobiłam, godzc się tutaj przyjechać; w Argentynie nikt nie będzie chciał uwierzyć w to, co opowiem. Och! Nie przedstawiłam się: Victoria Ocampo z Buenos Aires, pracuję w czasopiśmie "Sur". Znalazłam się tutaj dzięki moim angielskim przyjaciołom. Przed wojn często przyjeżdżałam do Europy, a zwłaszcza do Francji. Francja to moja druga ojczyzna, jej literatura jest najlepsza na świecie... Jestem niepoprawna, proszę mi to wybaczyć, ale wszystko sprowadzam do literatury. Czy może ona jeszcze istnieć po tym wszystkim, po Hiroszimie? Zamilkła, a L~ea również się nie odezwała. Po długiej chwili Victoria Ocampo podjęła: - Czy nie odnosi pani wrażenia, że oglda marne przedstawienie? Czyż generał Jodl nie przypomina Flipa, chudego Flipa, kiedy nakładajc hełm na głowę mówi do Flapa: "Pozwól mi zrobić, co chcę, nałożę ten hełm po swojemu." Czy spostrzegła pani, że ten proces to sprawa tylko mężczyzn? Jest pani pierwsz kobiet, jak spotykam od chwili, gdy na pokładzie dakoty opuściłam Londyn. Zdawałoby się, że kobiety wcale nie s przydatne w tego rodzaju sporcie... Hitlerowski spisek uknuli mężczyźni; nie ma ani jednej kobiety na ławie oskarżonych, lecz czy jest to wystarczajcy powód, by nie było żadnej wśród sędziów? Ponieważ wyroki będ miały wpływ na losy Europy, czy nie byłoby rzecz sprawiedliw, by kobiety były wśród przysięgłych? Czy zachowały się tak niegodnie podczas konfliktu? Jeszcze jeden koniak, proszę. Obie kobiety zamilkły. Pochłonięte myślami nie zauważyły grupy francuskich oficerów, którzy weszli do bufetu. Jeden z nich podszedł do ich stolika i zwrócił się do L~ei: - Czy panna Delmas? - Tak. - Porucznik Labarr~ere. Jestem tutaj z majorem Tavernierem. - Fran~cois jest tutaj? - wykrzyknęła L~ea tak głośno, że natychmiast umilkła zażenowana. - Tak, proszę pani, jest członkiem francuskiej delegacji. - Gdzie on jest? - Czekamy na niego. Czy zechce pani uczynić nam ten zaszczyt i zaczekać na niego w naszym towarzystwie? L~ea spojrzała na Victorię Ocampo, która skinieniem głowy dała jej do zrozumienia, by przystała na propozycję. Obie kobiety uścisnęły sobie ręce i L~ea, szczęśliwa, podżyła za porucznikiem, który przedstawił jej swoich kolegów. Młodzi ludzie usiedli i zaczęli gawędzić. Nie umawiajc się, rozmawiali o nagrodzie krytyki przyznanej Raomin Gary'emu za "Education europ~enne", nagrodzie Goncourtów dla Jean-Louis Bory'ego za "Moj wieś w godzinie klęski", czy o nagrodzie Renaoudot, która ukoronowała "Stary dom" Henri Bosco, o najnowszym filmie z Danielle Darieux, o czterystu gramach tytoniu miesięcznie, które miały przysługiwać kobietom, o zabójstwie paryskiego wydawcy, o tym, że odżywa życie towarzyskie, o lokalach jazzowych, które wszędzie otwierano, rozmawiali o wszystkim, tylko nie o procesie. L~ea była im za to wdzięczna. - Na dzisiejszy wieczór jesteśmy zaproszeni do naszych angielskich kolegów na urodziny jednego z nich. Byłoby cudownie, gdyby poszła pani z nami. Młoda kobieta z radości przyjęła propozycję. Od przyjazdu do Norymbergi atmosfera nie sprzyjała rozrywce. Każdego wieczora członkowie alianckich delegacji wracali przez ruiny do hoteli czy na kwatery prywatne. Byli zdruzgotani, jakby ogłuszeni tym, co usłyszeli czy zobaczyli. Atmosfera nienawiści i śmierci wisiała nad miastem, które przemierzały patrole M$p w białych kaskach, zachowujce się z rezerw, lecz i brutalnie, gdy stawiano im opór. - Spójrzcie, oto i major Tavernier. Poderwała się, jak ukłuta czymś ostrym. Znowu zadziałała jakaś czarodziejska siła: przypływ szczęścia, nieodparta chęć, by przytulić się do niego i o niczym nie myśleć. Zmierzał ku niej długimi krokami. Na ustach miał uśmiech szczęśliwego zdobywcy. Nie zważajc na kolegów, którzy powstali z miejsc, schwycił L~eę w objęcia i mocno przycisnł do siebie. - Nareszcie, moja śliczna, mam cię. Tęskniłem za tob. Nie sdziłem, że może mi ciebie aż tak brakować. Niech_no ci się przyjrzę... Nawet w tym brzydkim mundurze wygldasz uroczo. L~ea nie odzywała się, dawała się ponieść fali błogości; tylko się nie poruszyć, pozwolić, by jego ciepło przemieszało się z jej, czuć jego ciało. Jego dłoń w jej włosach, osuwajca się po karku, zagarniała j, jak się bierze jakieś zwierztko: kocitko czy szczeniaka. Tym gestem bardziej niż innym podporzdkowywał j sobie najskuteczniej i doskonale o tym wiedział. Czy słusznie zrobiła, wyznajc mu to w przypływie uczuć miłosnych? Dyskretne pokasływanie przywołało ich do rzeczywistości. - Panie majorze... - Tak, słucham pana, Bernier, proszę usiść. - Pozwoliliśmy sobie zaprosić pannę Delmas do Anglików. - Świetnie. Doskonale. Gdzie mieszkasz? - W budynku zarekwirowanym przez Czerwony Krzyż, w domu posępnym i zimnym, w którym jesteśmy zgrupowane jak pensjonarki z zakazem wychodzenia po dwudziestej pierwszej. - To się da załatwić. Komu podlegasz? - Laureen Kennedy. - Laureen to moja stara znajoma! Nie wiedziałem, że jest tutaj. Z przyjemności się z ni znowu zobaczę. To czarujca kobieta, choć trochę stuknięta. Dobrze się z ni rozumiecie? - Nieźle. Trochę mnie złości tym swoim cigłym mówieniem o Ameryce: Amerykanie to, Amerykanie tamto. Stany Zjednoczone to dla niej wyrocznia. W jej mniemaniu Europa to kraj dzikusów, a Francja - oczywiście po Niemczech - jest największym degeneratem. Denerwuje mnie. - Wcale mnie to nie dziwi, taka przecież z ciebie szowinistka - rzekł Tavernier, wybuchajc śmiehcem. Jak dobrze słyszeć jego śmiech! L~ea miała wrażenie, że nie słyszała śmiechu od swojego przybycia do Norymbergi. Inni zapewne pomyśleli o tym samym, gdyż obrzucano ich spojrzeniami pełnymi nagany, ale i zaskoczenia. - Coś mi się wydaje, że nasze zachowanie nie spotyka się z aprobat - szepnęła mu na ucho. - Niestety, serduszko, masz rację. Trudno mieć to za złe. A przecież życie toczy się dalej, trzeba od nowa uczyć się żyć, śmiać się, bawić i kochać - powiedział ujmujc jej rękę. Niczego bardziej nie pragnęła; opuścić to ponure, cuchnce śmierci miejsce i wyjechać gdzieś pod łagodniejsze niebo, do krajów, których mieszkańcy nie znaj wojny. Na pewno marzyła, łudziła się; czyż jest w ogóle kraj, który nigdy nie zaznał wojny? Oczywiście, taki kraj nie istnieje. Gdy Laureen Kennedy zobaczyła Fran~cois Taverniera, podeszła do niego tak śpiesznie, że wydało się to L~ei podejrzane. Czy ci dwoje byli kochankami? Nie! Sposób, w jaki się ściskali, przypominał raczej starych kumpli ze szkoły albo z wojska. Coś w stylu: "Jak się masz, stary draniu?" Ale ten przypływ zazdrości j zaniepokoił. Czy przypadkiem nie była w nim bardziej zakochana niż myślała? L~ea wiedziała, zdawała sobie sprawę, że kocha Fran~cois, ale instynkt mówił jej, by się miała na baczności, że od tego mężczyzny zazna wszystkiego, co najlepsze, ale i tego, co najgorsze; a tego co najgorsze L~ea nie chciała - std też jej postawa oddania, poddania, podporzdkowania ale i rezerwy, niemal chłodu, która zbijała Fran~cois z tropu przy każdym spotkaniu po dłuższym niewidzeniu się. W tym jakże silnym zwizku, sdziła, że boi się swego kochanka, a w gruncie rzeczy obawiała się samej siebie. Dlaczego nie udawało jej się poddać temu uczuciu bez oporów? Z jego strony spotykały j tylko miłe rzeczy. Czego więc się bała? Laureen Kennedy zgodziła się na przepustkę do północy pod warunkiem, że nazajutrz wieczorem Fran~cois zje z ni kolację, by powspominać "stare dobre czasy". Tavernier przyjł zaproszenie, przyrzekł, że przyjdzie po L~eę około osiemnastej, i że liczy, iż dziewczyna zrobi się na bóstwo. - Wchodźcie, wchodźcie, witajcie - odezwał się po francusku głos z silnym angielskim akcentem. Angielski oficer, który otworzył im drzwi, stanł jak wryty, z otwartymi ze zdziwienia ustami, zaskoczony, trzymajc butelkę szampana w wysoko uniesionej dłoni. - George! - wykrzyknęła L~ea. Uradowana nieoczekiwanym spotkaniem z Georgem Mc$clintockiem rzuciła mu się na szyję i została oblana szampanem. - To na szczęście! I szczęścia ci życzę! - krzyczała śmiejc się. Purpurowy na twarzy Anglik również śmiał się i cieszył bełkoczc: - Najmocniej przepraszam... Tak mi przykro... Jestem taki szczęśliwy... L~ea... Nie mogę w to uwierzyć... To niemożliwe... Pani tutaj!... - Tak, to ja we własnej osobie. George, przedstawiam panu majora Taverniera. Fran~cois, to właśnie mój angielski wielbiciel, major Mc$clintock. Obaj mężczyźni, którzy słyszeli o sobie od L~ei, uścisnęli sobie dłonie z pewn powścigliwości. - To właśnie George zaopiekował się Sar? Jak ona się czuje? - Dobrze na tyle, na ile to możliwe, to nawet cud zdaniem lekarzy. Od kilku dni jest w Niemczech... - Jak pan mógł na to pozwolić, żeby tu przyjechała?! - wykrzyknł Fran~cois Tavernier przerywajc mu ze złości. - Drogi panie, sdzę, że jako stary znajomy pani Mulstein, wie pan, że nie jest to osoba, która pozwoli sobie dyktować, co ma robić, jak ma postępować. Chciała wrócić do Niemiec, nie mogłem jej tego zakazać, zabronić, nie mogłem jej w tym przeszkodzić, chyba że kazałbym j umieścić w zakładzie zamkniętym. - Na pana miejscu to właśnie bym zrobił! - Fran~cois, George, bardzo was proszę, przecież najważniejsze jest, by Sara wyzdrowiała. Nie psujcie mi tego wieczoru. Dzisiaj się bawimy, chcę myśleć tylko o zabawie i o niczym innym, chcę się śmiać, pić i tańczyć. Odnalazłam was obu i na razie to się najbardziej liczy. Łaskawie nie okazali tego na ile każdy z nich umiarkowanie docenił jej słowa, i z uśmiechem na ustach wkroczyli do salonu ze sw piękn przyjaciółk. L~ea stała się sensacj wieczoru. Wspaniale wygldała w długiej obcisłej sukni z czerwonego aksamitu, któr ukradkiem wrzuciła do walizki. Pierwszy raz miała j na sobie. Suknia odsłaniała plecy i ramiona, podkreślała talię, linię bioder. Na jej widok mężczyźni przełykali ślinę, a nieliczne obecne tam kobiety ogarniała zazdrość. Tańczyła ze wszystkimi, a jej radość była zaraźliwa. Na kilka godzin jej młodość i śmiech pozwoliły gościom zapomnieć, że znajduj się w Norymberdze. Północ dawno minęła, gdy Fran~cois dał znak do wyjścia nieco pijanej L~ei, która twierdziła, że przetańczy cał noc. Zrujnowane miasto było puste i ciemne - jedynie okolice Pałacu Sprawiedliwości korzystały z rzęsistej iluminacji, a ciszę od czasu do czasu przerywały patrole policji wojskowej. Strażnicy przemierzali miasto wzdłuż i wszerz. Na ulicach szalał zimny wiatr. Fran~cois prowadził wolno sennego ślicznego postrzeleńca, którego główka spoczywała na jego ramieniu. - Dokd mnie zabierasz? - Dziś wieczorem nigdzie. Moja gospodyni jest nieugięta: żadnych damskich wizyt w domu. - Och! Nie! Tak bym chciała zostać z tob. - Ja też, ale dzisiaj to niemożliwe. Jutro coś załatwię. Nawet podobało mu się to oczekiwanie, ta zwłoka, która nasilała jego pożdanie. Dla L~ei było to nie do zniesienia: czekać, cigle czekać! - Jutro tak daleko - powiedziała z ustami przy jego szyi. Jej ochrypły głos skruszył jego cierpliwość. Zaparkował samochód opodal zrujnowanego budynku, zgasił silnik i światła. Nagle zaczł się śpieszyć. Gdy jego dłoń napotkała ciepło jej ud tuż nad pończoszk, a potem wilgotne runo, którego nic nie chroniło, wiedział, że nie zdzierży. - Ty spryciulko, o wszystkim pomyślisz. Zaśmiała się cichutko, opadajc na siedzenie. Jeśli nawet Laureen Kennedy wiedziała, o jak późnej porze L~ea wróciła z przyjęcia, nazajutrz nie uczyniła żadnej aluzji ku wielkiej uldze Fran~cois, który bał się, że Amerykanka może pozbawić jego przyjaciółkę przepustek. Przez miesic widywali się niemal codziennie. Wrogość gospodyni zniknęła jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki, gdy "wspaniały francuski major" przyniósł masło, kiełbasę, czekoladę i alkohol. Rozpływała się w uśmiechach, pomimo chłodu L~ei, która jej nie cierpiała, gdyż uważała, że kobieta ta ma okrucieństwo w oczach, uśmiecha się fałszywie i robi porozumiewawcze obleśne miny. - Jestem przekonana, że podsłuchuje pod drzwiami. Spacerowali ulicami zasypanymi gruzem, zastawionymi zasiekami, zaporami, z kontrolowaniem dokumentów na każdym skrzyżowaniu. Udawali obojętność wobec wrogich spojrzeń ludzi, żebraniny dzieciaków w łachmanach. W tym zburzonym mieście, w którym siedemdziesit tysięcy trupów leżało jeszcze pod zawalonymi domami, wyczuwało się nienawiść tych, którzy przeżyli. Wieczór 31 grudnia 1945 roku spędzili zamknwszy się w pokoju, w którym palił się w kominku ogień. Fran~cois Tavernier nalegał, by Laureen Kennedy poprosiła pani de Peyerimhoff o odwołanie L~ei do Francji. Wiadomość nadeszła 5 stycznia. Wyjazd przewidziano na 10. Laureen wystawiła swojej podopiecznej przepustkę, by mogła przygotować się do wyjazdu. Uradowana tym, że opuszcza Norymbergę, L~ea nie zauważyła zatroskanej miny swojego kochanka. Otrzymał on wiadomości od Sary Mulstein, ale nie podobały mu się one. Młoda kobieta w patetycznych słowach oznajmiła, że należy do siatki żydowskiej, która za swój obowizek uznaje ściganie ukrywajcych się hitlerowskich przestępców wojennych. "Liczę na ciebie, że weźmiesz udział w tej zemście. Zadzwoń do mnie, gdy tylko wrócisz do Paryża." Chęć zemsty przeszkadzała Tavernierowi, ale niepokoiło go to, iż Sara, niedawno wydostawszy się z piekła, już pędzi tropić ukrywajcych się nazistowskich przestępców. Przeczuwał, że zamiast ukoić ból dawnej więźniarki obozów koncentracyjnych, pragnienie zemsty wywoła w niej tak spiralę uczuć, napięć, że wyjdzie z tego jeszcze bardziej skrzywdzona, poszkodowana, zraniona. Napisał do niej w tym duchu, usiłujc znaleźć słowa, które by wyperswadowały jej ten pomysł. Lecz zaangażowanie Sary w sprawę palestyńskich Żydów było już całkowite i stanowiło dla niej źródło sił witalnych. Pamiętał determinację ochotników palestyńskich, będcych żołnierzami armii brytyjskiej, których spotykał w północnych Włoszech podczas którejś ze swoich misji. Wszyscy zacignęli się do wojska, by pomścić swoich braci i z niecierpliwości czekali na tę chwilę, kiedy rusz na Niemcy z armi okupacyjn; a tam ten przeklęty naród przekona się, do czego s zdolni synowie Izraela: będ zabijać, gwałcić, podpalać, z ziemi zrównaj miasta i wioski, by ci, którzy przeżyj, zapamiętali, że naród żydowski nie zapomniał swoich męczenników i że nadszedł czas nieubłaganej, bezlitosnej zemsty. W przededniu ich wyjazdu do Niemiec podczas parady wojskowej pod sztandarami z gwiazd Dawida, regimentom palestyńskim odczytano "Przykazania hebrajskiego żołnierza na ziemi Niemców": Pomnij na sześć milionów zamordowanych braci; Znienawidź po wsze czasy oprawców twojego narodu; Pamiętaj, że waleczny naród powierzył ci misję; Pamiętaj, że dzielna Brygada Żydowska stanowi w Niemczech żydowskie siły okupacyjne; Pamiętaj, że pojawienie się naszej Brygady z jej znakiem i sztandarem już samo w sobie stanowi zapowiedź zemsty na narodzie niemieckim; Pamiętaj, że krwawa zemsta stanowi cel całej wspólnoty, i że wszelki nieodpowiedzialny uczynek, posunięcie, akt działa na niekorzyść naszej wspólnoty; Zachowuj się, jak Żyd dumny ze swego pochodzenia i swojego sztandaru; Nie skalaj swego honoru i nie zadawaj się z nimi; Nie słuchaj ich i nie chodź do ich domów; Niech będ przeklęci, oni sami, ich kobiety i ich dzieci, ich dobra i wszystko, co ich jest; przeklęci po wsze czasy; Pamiętaj, że twoja misja to uratowanie Żydów, imigracja do Izraela, wyzwolenie ojczyzny; Twój obowizek to oddanie, wierność i miłość wobec tych, którzy uniknęli śmierci, ocalonych z obozów. Stojc na baczność słuchali tej przysięgi, kipic niecierpliwości. Do diabła z ładnymi słowami; będ aniołami śmierci i zniszczenia dla tego narodu oprawców, siepaczy, katów. Jednakże Brygadzie Żydowskiej nie sdzone było stanć na niemieckiej ziemi: w ostatniej chwili dowództwo brytyjskie zrezygnowało z tego planu. Zakwaterowano j koło Tarvisio. Tam niektórzy członkowie Brygady dokonali aktów zemsty na austriackich uchodźcach, którzy schronili się w tym małym mieście, oraz na byłych esesmanach ukrywajcych się w górach. Tego armia brytyjska nie mogła tolerować. Dowództwo nakazało poszukiwania winnych; okazały się one bezskuteczne. Podczas swojej misji Tavernier spotkał Izraela Karmira, jednego z przywódców Hagany, tajnej organizacji palestyńskiej, oficera odpowiedzialnego za Brygadę Żydowsk. Nie pierwszy raz spotkali się ci dwaj mężczyźni. Darzyli się nawzajem szacunkiem, a nawet przyjaźni. Rzecz oczywista, nie rozmawiali ze sob o swojej działalności, lecz Tavernier dość szybko się domyślił, co w tygodniach, które nadeszły, było powodem zniknięć wysoko postawnionych dygnitarzy nazistowskich, oficerów S$s i szefów gestapo, których zwłoki niekiedy znajdowano. Popierał to. Natomiast Sara to był osobny przypadek: trzeba było koniecznie znaleźć sposób, by j odsunć od mścicieli. Tak wyczekiwany przez L~eę dzień nareszcie nadszedł. W wigilię wyjazdu Laureen Kennedy i jej przyjaciółki zorganizowały wieczorek, na który zaprosiły Fran~cois Taverniera i George'a Mc$clintocka. Przyjęcie było bardzo ożywione. Wszyscy bardzo się cieszyli, że L~ea opuszcza miasto, w którym panowała tak napięta atmosfera. Nie mówili tego głośno, lecz uważali, że nie jest to odpowiednie miejsce dla tej ładnej dziewczyny. Fran~cois nalegał, by szybko wróciła do Montillac, by zajć się posiadłości i Charlesem. Z pewnymi oporami przyrzekła, że się nad tym zastanowi. Kochankowie rozstawali się bez większego bólu, gdyż wiedzieli, że niebawem znowu się zobacz; Taverniera wzywano do Paryża, gdzie miał się w następnym tygodniu stawić u generała de Gaulle'a. 6 Po powrocie z Norymbergi czekała L~eę niespodzianka: Sara zapraszała j do mieszkania przy Place Vosges. Nie tracc czasu na rozpakowywanie bagażu i przebranie się, dziewczyna jeszcze w mundurze niezwłocznie udała się pod wskazany adres. Drzwi otworzył jej młody jasnowłosy chłopak o dziewczęcej twarzy. - Pani jest L~e Delmas? Proszę wejść, pani Mulstein oczekuje pani. Młody mężczyzna wprowadził j do obszernego salonu o przyćmionych złoceniach i przypadkowo dobranych meblach, zadymionego i przegrzanego, w którym namiętnie dyskutowało pięć czy sześć osób, w tym dwie kobiety. Jedna z nich, szczupła i wysoka, elegancko ubrana, miała ogolon głowę. Choć była odwrócona plecami, L~ea poznała w niej Sarę Mulstein. Gdy się do niej zwróciła, zaskoczyło j jej twarde i zimne spojrzenie. - Zostawcie nas same - powiedziała do swoich towarzyszy. Wszyscy wstali bez słowa i opuścili salon, z niechęci przygldajc się nowo przybyłej. Onieśmielona L~ea wpatrywała się w tę dziwn kobietę, któr znała jako wesoł i beztrosk, a która teraz obserwowała j w milczeniu. Radość, jak czuła na myśl o ponownym spotkaniu, gdzieś prysła. Uderzona jej wygldem i milczeniem nie zdawała sobie sprawy, że przyglda się uporczywie swojej przyjaciółce, i że takie zachowanie mogło j ranić, dotykać. - Widzę, że nie pozbyłaś się zwyczaju wbijania wzroku w ludzi, jak gdyby to były przedmioty. L~ea poczuła, że się czerwieni i bardzo się zirytowała. Gdzie się podziała radość ze spotkania z osob, któr wydarła ze szponów Massuy'ego i któr uratowała od śmierci w Bergen_Belsen? Zbita z tropu, zwiesiła głowę. - No, daj spokój, nie rób takiej miny, chodź, przywitaj się ze mn. Czuła intonacja w głosie Sary przełamała zażenowanie L~ei. Padła w jej wycignięte ramiona śpiesznie jak dziecko i ucałowała policzki z ledwo widocznymi białymi znakami, które niczego nie ujmowały posgowej urodzie Sary, a wręcz czyniły je czymś wyjtkowym. Wyjtkowość tę podkreślała lśnica, gładka czaszka i zielone oczy, które wydawały się jeszcze większe. - Jakaż jesteś piękna, dziewczyno, jeszcze piękniejsza... Schrypnięty, lekko załamujcy się głos Sary poruszył L~eę, która szczerze wyznała: - To ty jesteś piękna, mimo... Przerwała i znowu się zaczerwieniła. Sara uśmiechnęła się. - Nie, nie jestem piękna, dlaczego przerwałaś? - Twoje włosy! Te twoje piękne włosy! - Co: moje włosy? Do czego służ włosy? Tylko do wytwarzania materacy... - Och! - Dziwi cię to, szokuje, a przecież to właśnie robili z naszych włosów. Będziesz musiała się przyzwyczaić do tego znaku hańby, bo to na znak hańby goli się kobietom głowy. Myślałam, że wiesz o tym. - No właśnie. - Widzisz, chcę, by patrzc na mnie wszyscy myśleli: dziwka... - Nie mów tak! - Tak, dziwka, szwabska dziwka, jak dziewczyny ogolone po wyzwoleniu... - Cicho bdź, nie mów tak! Dlaczego mi to mówisz? - Żebyś o tym wiedziała i żebyś nie zapomniała. Posłali mnie do burdelu dla żołnierzy, którzy każdego dnia dziesitkami wykorzystywali moje ciało. Ciebie też, z twoj urod umieściliby w domu publicznym. Daj spokój, to nie takie straszne!... To, widzisz, mogłabym - być może - im wybaczyć, ale były przecież i inne rzeczy, a dla tej reszty nie ma przebaczenia, nigdy nie będzie przebaczenia. Sara odwróciła się i podeszła do okna. Oparła czoło o szybę i długo się nie odzywała. L~ea zbliżyła się do niej i położyła głowę na jej ramieniu. - To minęło, skończyło się, żyjesz... Sara odepchnęła j gwałtownie, wybuchajc niedobrym śmiechem. - Żyję? Mówisz, że żyję?... Czasami używasz takich słów! Jak możesz wygadywać takie głupstwa!... Żyję!... Przyjrzyj mi się dobrze... Jestem martwa!... Martwa na zawsze!... Trup pośród trupów!... Dlaczego w Bergen-Belsen nie przeszłaś mimo?!... Trzeba było mnie zostawić, żebym zgniła razem z całym tym ścierwem!... Tam było moje miejsce, pośród moich towarzyszek, koleżanek zmarłych z głodu, wyczerpania, od tortur, jakich nie możesz sobie wyobrazić, w które nawet my, co przeżyłyśmy, nie możemy uwierzyć. Codziennie od naszego powrotu powtarzamy sobie: "Śniło nam się?... To, czego doznałyśmy, było tylko snem, jaki się zrodził w naszych chorych umysłach!... Żaden człowiek na świecie nie byłby zdolny do tego, co oni wyrzdzali innym ludziom!..." No cóż, tak było, byli do tego zdolni, a nawet do innych, o wiele gorszych rzeczy. A ty byś chciała, żebym przebaczyła, bym zapomniała?... Wszyscy nam każ zapomnieć, nawet niektórzy spośród nas s orędownikami przebaczenia ze wstydu, z jakiegoś perwersyjnego poczucia winy. Ale ja mówię: nie wolno zapomnieć, nigdy! My, cośmy pozostali, musimy stać się świadkami okropności, wszystkich tych, którzy tam pozostali, których zniszczyli z premedytacj, posuniętym do najwyższego stopnia wyrafinowaniem, winni jesteśmy zemstę i nawet, gdybyśmy mieli skazać się na zgubę, stać się tak samo okrutni jak oni!... W Księdze powiedziano: "Oko za oko, zb za zb." Trzeba wydłubać tysice oczu, wyrwać tysice zębów, by dusze naszych zmarłych spoczęły w pokoju!... Jak zbladłaś... Przestraszyłam cię?... To dobrze! Napędzimy im strachu, będziemy ich ścigać po całym świecie, wszędzie, gdzie tylko stanie ich noga, nawet gdyby miało to trwać tysic lat! Jeszcze o tym nie wiedz, ale mściciele powstaj jeden za drugim, s już w drodze i będ nieubłagani. Ta nieczysta rasa zniszczy ich wszystkich, ich i ich przyszłe pokolenia. Prowadzimy wojnę, L~eo, wojnę, która trwać będzie tysic lat, póki ta podła bestia nie zostanie wytępiona na całej powierzchni ziemi. Blade blizny na jej policzkach stały się czerwone, zaogniły się na przejrzystej i ścigniętej twarzy, skóra czaszki lśniła od potu, usta wykrzywiał grymas nienawiści, wytrzeszczone oczy stały się szkliste, a jej także piękne dłonie o długich palcach zaciskały się kurczowo, jak gdyby szukały szyi ofiary, na której chciały się zacisnć... L~ea patrzyła na Sarę, a serce ściskał jej smutek. Żadne słowo nie mogło ukoić cierpienia. Pomyślała o stryju Adrienie, o którego samobójstwie dowiedziała się po powrocie, i wyobrażała sobie rozterkę i bezsilność dominikanina wobec tortur i zdrady. Co czułby, widzc okropności obozów? Cóż by powiedział tej kobiecie pijanej nienawiści? Słowa współczucia uwięzłyby mu w gardle, modlitwy zamieniłyby się w kltwy, a złożone do modlitwy dłonie wzniósłby zaciśnięte w pięść ku Bogu, którego odrzucił i zanegował poprzez swoje samobójstwo. Jeśli ten dzielny, odważny mężczyzna, ten bojownik pozostajcy w cieniu, ten kapłan nie mógł już znaleźć w sobie woli życia na świecie, który przestał rozumieć, skd młoda kobieta, która przeszła piekło, mogła czerpać siły, by się odrodzić, odżyć? Sara, jak sama sdziła, znalazła odpowiedź na to pytanie: z zemsty. L~ea czuła, co w tym wyborze było negatywne, lecz rozumiała tę decyzję. Przez sekundę myślała, że powinna uczynić wszystko, by odwieść Sarę od tego potwornego planu, a równocześnie wiedziała, że tego nie zrobi. - Przestań mi się przygldać z tak litości. Nie chcę, nie potrzebuję twojej litości ani niczyjej innej. Czego innego od ciebie oczekuję. - Żdaj ode mnie, czego tylko zechcesz, doskonale wiesz, że zrobię dla ciebie co tylko w mojej mocy. - Zobaczymy. Sara przez dług chwilę milczała, przechadzała się wzdłuż i wszerz salonu, zatrzymujc się od czasu do czasu, by popatrzeć na L~eę, myślc marszczyła intensywnie czoło, zaciskała usta, jak ktoś, kto ma jakś tajemnicę, a waha się j wyjawić. - Powiem ci coś, ale przysięgnij, że nigdy nie będziesz o tym mówić. Przysięgnij. - Przysięgam ci. - Dobrze, a więc posłuchaj. Nadal chodzc tam i z powrotem Sara opowiadała: - Z burdelu posłali mnie do obozu w Ravensbr~uck. Byłam w ciży, ale jeszcze o tym nie wiedziałam. Miałam to nieszczęście, że podniosłam rękę na obozow lekarkę. Zostałam pobita, a następnie leczyła mnie, bym była w stanie znosić tortury, jakie obmyśliła dla mnie w odwecie. Gdy wróciłam do zdrowia, powiedziała mi, że spodziewam się dziecka i że przerwie tę ciżę. Z przerażeniem przyjęłam jej rewelację i w pierwszym odruchu poczułam ulgę, że tak postanowiła. Spostrzegła to i zmieniła zdanie. - To niemieckie nasienie nosisz w brzuchu. Mam ochotę zobaczyć do czego jest podobny owoc żydowskiego czupiradła i mężczyzny czystej rasy. To będzie dobry obiekt moich eksperymentów. Ku memu wielkiemu wstydowi błagałam j, by mi zrobiła skrobankę. Miała czelność odpowiedzieć mi oburzeniem: - Jak śmiesz prosić mnie, żebym popełniła tak zbrodnię, mnie, lekarza, którego obowizkiem jest ratowanie życia, nawet wówczas, gdy chodzi tylko o żydowski pomiot. Żeby się upewnić, że donoszę ciżę, zwolniła mnie z ciężkich robót i przydzieliła do obozowej kuchni. Tam miałam dostęp do bardziej pożywnych posiłków niż te, jakie wydawano innym więźniarkom. Temu uprzywilejowanemu statusowi zawdzięczałam nienawiść współmieszkanek mojego bloku, chociaż podkradałam dla nich jedzenie. Gdy odkryły, że spodziewam się dziecka, zachowywały się wobec mnie jeszcze gorzej, prześcigały się w obrzucaniu mnie najobrzydliwszymi wyzwiskami. Tylko jedna młodziutka dziewczyna dawała mi dowody współczucia i zrozumienia. Zaprzyjaźniłam się z ni i starałam się, by miała czym zaspokoić głód. Była łagodna, prześliczna, wrażliwa i krucha. Iwonka była Polk. Na jej oczach zamordowano rodziców i braciszka. Pod wpływem szoku dostała pomieszania zmysłów; nuciła i uśmiechała się bez przerwy, co drażniło nasze współtowarzyszki. W nocy, leżc na swoim sienniku, długo miała szeroko otwarte oczy, z których łzy toczyły się po jej uśmiechniętej twarzy. Pewnego dnia doktor Berta Oberheuser rozkazała sprowadzić j na rewir. Próbowałam się przeciwstawić, ale Schwester Erika odgoniła mnie kopniakami. Wciż się uśmiechajc Iwonka podżyła za ni. Gdy wróciła nazajutrz, nadal się uśmiechała, ale twarz miała ścignięt, cerę szarozielon, trupioblad, obłędne spojrzenie, bez przerwy wywracała oczyma na wszystkie strony, a dłonie zaciskała na brzuchu. Przez cał noc trawiona gorczk skręcała się z bólu, wykrzywiała i uśmiechała. Upiorny był ten uśmiech na jej obliczu napiętnowanym cierpieniem. Trzęsła się z zimna, mimo że więźniarki oddały jej swoje koce. Pod jej siennikiem tworzyła się niewielka kałuża krwi. W kuchni usłyszałam o doświadczeniach przeprowadzanych na więźniarkach na oddziale doktor Oberheuser. Tam właśnie na rozkaz doktora Schumanna przybyłego z Auschwitz około stu, a może i więcej młodych Cyganek zoperował zespół lekarzy i pielęgniarek S$s. Kiedy się przechodziło koło rewiru, słychać było krzyki i płacz. Wielu dziewczynkom naświetlano jajniki promieniami rentgenowskimi, niektóre poddano zabiegowi usunięcia organów rodnych. Liczne miały otwarte rany na brzuchu, które bezustannie ropiały. Niemal wszystkie zmarły w okropnych cierpieniach. Taki los spotkał Iwonkę. Rankiem znalazłam j martw, z uśmiechem na jej pięknej twarzy, nareszcie wypogodzonej. ...Dziecko ruszało się. Stopniowo zaczynałam kochać tę istotę, która rosła, rozwijała się we mnie. Kiedy bliska byłam terminu rozwizania, doktor Rosa Schaeffer umieściła mnie na oddziale położniczym rewiru, gdzie wywołała poród. Sara umilkła. Spojrzenie miała puste. Drżcymi dłońmi wzięła papierosa z pomiętej paczki, któr wyjęła z kieszeni sukni, zapaliła go od płomienia zapalniczki podanej przez L~eę i nerwowo zacignęła się kilka razy. Drżenie rk ustpiło. - To był chłopczyk. Sara nagle zgarbiła się i zgasiła papierosa w popielniczce przepełnionej niedopałkami. - Nazwałam go Yvan... Miał jasne włoski i... był prześliczny. - Jak takie pomiotło jak ty mogło dać życie takiemu pięknemu Aryjczykowi? - dziwiła się doktor Schaeffer. - Szkoda, że muszę go wykorzystać do wypróbowania nowej szczepionki przeciwko tyfusowi. Błagałam j, by wypróbowała swoj szczepionkę na mnie. - Nawet nie ma mowy. Ty jesteś wyznaczona do innego doświadczenia. Ale jeśli nie chcesz oddać mi swojego syna, to go zabij. Sara zapaliła nowego papierosa, blizny na jej policzkach znowu się zaczerwieniły i ożywiły jej blad twarz. Przez cał noc nie zmrużyłam oka, przyciskałam do piersi moje dziecko. O świcie wyczerpana zdrzemnęłam się. Gdy się ocknęłam, niemowlę zniknęło. Nade mn pochylała się doktor Schaeffer i przygldała mi się z uśmiechem. - Miałaś dobr noc? Chyba tak, bo już wstałaś. - Gdzie jest mój synek? - Twój synek? Ach tak, twój synek. Nie obawiaj się, ma się dobrze. - Oddajcie mi go. - Oddamy, ale pod jednym warunkiem. - Jakim? - Tej nocy jedna Cyganka wydała na świat dziewczynkę. Nie jest urodziwa, ale zdrowa. Nie możemy zostawić jej przy życiu, musi umrzeć. I to ty j zabijesz. - Ja?! - Tak, ty, za to darujemy życie twojemu synowi. Patrzyłam na ni z niedowierzaniem: miałam zabić czyjeś dziecko, by ocalić życie mojemu. Roześmiałam się. - Śmieszy cię to, tym lepiej. Wyszła, zostawiajc mnie poruszon, ale śmiejc się jak wariatka. Nieco później przyszła Schwester Ingrid, niosc na ręku zawinitko, z którego dochodził krzyk noworodka, a za ni szła doktor Schaeffer trzymajca za nóżki mojego synka... Z nieludzkim wyciem podbiegłam do nich. - Nie ruszaj się, bo rozbiję mu główkę o ścianę. Stanęłam jak wryta. - Zabij dziewczynkę, to ci go oddam. Schwester Ingrid podała mi niemowlę. Nie dostrzegłam żadnej widocznej ułomności. Gdy dziecko znalazło się w moich ramionach, ogarnęła mnie jakaś czuła błogość. Bujne czarne włosy noworodka były delikatne jak jedwab. Machinalnie ucałowałam jej główkę. Obie kobiety bacznie mi się przygldały. - Zabij j - niemal czule przemawiała do mnie Rosa Schaeffer. Przeczco potrzsnęłam głow, dajc jej dziecko. - Zabij albo ja zabiję twojego syna... Sara dyszała ciężko, ręce zaciskajc na piersiach. Drżc, L~ea powiedziała cichutko: - Przestań, nie mów już nic, zadajesz sobie ból. - To nie z bólu, który sobie sama zadaję, boisz się, ale obawiasz się cierpienia, jakie tobie może to sprawić - odparła Sara świszczcym głosem. Stojc naprzeciwko siebie przyjaciółki obserwowały się nawzajem. Sara odwróciła się i cignęła dalej: - Mój synek, trzymany w wycigniętej ręce doktor Schaeffer główk w dół miał nabiegł krwi twarz i zaczynał się dusić. - Zabij j. - Nie mogę. Wywijała moim dzieckiem, a ono krzyczało coraz słabszym głosem, jego twarz stawała się coraz bardziej czerwona. Ujęłam więc szyjkę dziewczynki i zacisnęłam palce... Wstrzśnięta, jak sparaliżowana L~ea powstrzymywała nudności. - W tej właśnie chwili półnaga, zakrwawiona kobieta wpadła do izby z takim wyciem, że znieruchomiałam. Wyrwała mi dziecko. Wtedy z przerażeniem popatrzyłam na moje ręce... Przyciskajc do siebie dziecko Cyganka spogladała na nas z furi i cofała się do drzwi; lecz nigdy do nich nie dotarła. Seria z broni maszynowej przecięła j niemal w pół. Ciało dziecka natomiast, gdy zbliżyłam się do niego, wydawało się jeszcze ciepłe. Ułożyłam je na zwłokach matki. Zgięta we dwoje zaczęłam wymiotować. Rosa Schaeffer przygldała mi się, a jej oczy błyszczały zł radości, usta miała wykrzywione szatańskim grymasem. Padłam na kolana... i czołgałam się tak do niej wycigajc ręce po mojego syna. - Daj mi go! Zaśmiała się. - Nie bój się, oddam ci go. Poczułam, że moje ciało drży z radości, z szalonej radości: podniosłam się z kolan... Zaczęła wywijać dzieckiem w powietrzu... Coraz szybciej i szybciej... Krzyczałam, próbowałam je schwycić... Odtrciła mnie kopniakiem i... rozbiła główkę dziecka o ścianę. Zdruzgotana, zwinięta w pałk L~ea osunęła się na ziemię. Po brodzie Sary ciekła ślina, a jej ogolona czaszka lśniła od potu, spojrzenie suchych oczu wbiła w kt pokoju. Jak automat podeszła do ściany, pochyliła się, wykonała gest, jakby coś podnosiła, ramiona złożyła tak, jakby trzymała w nich niemowlę i wróciła do kanapy kołyszc pustkę i nucc niemieck kołysankę. Usiadła ostrożnie, nie przerywajc kołysania, i łagodnym głosem powiedziała: - Śpij, maleńki, śpij. Taki jesteś śliczny... Musisz być głodny... Masz, kochanie... Ssij. Rozpięła guziki i wyjęła pierś, któr podała niewidzialnym ustom. Tego już L~ea nie była w stanie znieść. Podniosła się i wymierzyła Sarze dwa solidne, mocne policzki. Młoda kobieta spokojnie zapięła sukienkę. - Dziękuję - powiedziała prostujc się. Ślady palców odznaczały się czerwieni na bladej twarzy. Niemal szeptem Sara podjęła swoj opowieść. - Wybacz mi, ale muszę dokończyć, musisz wiedzieć... Dokładnie to zrobiłam tam... Zabrałam ciało mojego synka i przytuliłam do piersi, starajc się je ogrzać, nakarmić... Wsuwałam sutek między jego wargi jeszcze ciepłe... - Cicho bdź, błagam, nic już nie mów! - ...Nuciłam kołysankę, któr ojciec grał mi przed zaśnięciem. Zapomniałam o zwłokach małej dziewczyki, o martwej Cygance i o obecności obu kobiet. Ledwo dostrzegałam, że się śmiej, byłam szczęśliwa, trzymałam moje dziecko w objęciach. Obawiajc się, by się nie przeziębił, owijałam go w prześcieradło ścignięte z łóżka. A potem boso, w zaplamionej krwi koszuli, wyszłam z rewiru... Spadł śnieg... Zapadałam się w biały lekki puch. Nie czułam zimna, szłam jak we śnie, a serce przepełniało mi szczęście, że tulę do siebie mojego synka, że wracam z nim do domu... Dotarłam na blok. Grupka więźniarek stała przed drzwiami trzęsc się z zimna w pasiakach. Rozstpiły się przede mn. Jedna z nich otoczyła mnie ramieniem, podprowadziła do pieca i posadziła na taborecie. Inna okryła mnie kocem, któraś wcignęła mi na stopy pstre wełniane pończochy. Pomyślałam sobie, że musiała robić na drutach z niebywał cierpliwości, zbierajc to tu, to tam, gdzie popadło strzępki włóczki. Podziękowałam im, wyrażajc moj wdzięczność; od kiedy byłam w obozie, nie przyzwyczajano mnie do takich szczególnych względów. Podano mi coś gorcego do picia. Wypiłam napój z rozkosz. - Pokaż nam swoje dziecko. Ostrożnie rozchyliłam brzegi prześcieradła. - Tylko go nie obudźcie. Ogolone albo w chustkach głowy pochyliły się nad zawinitkiem. Ale dlaczego tak się cofały, dlaczego krzyczały, dlaczego płakały? Pochylały się inne głowy, i znowu inne. Wszystkie zachowywały się tak samo. - Psyt! Nie hałasujcie tak, bo go obudzicie. Uciszyły się. Tylko kilka szlochów zakłócało ciszę na bloku... Nie rozumiałam, dlaczego płakały zamiast cieszyć się ze mn moim szczęściem... Przez pięć dni te kobiety, które znałam, jako twarde, egoistyczne, zdolne do wszystkiego dla kawałka chleba, karmiły mnie, myły, były dla mnie czułe, pozostawiajc mnie mojemu szaleństwu. To zapewne dzięki ich opiece i pielęgnacji nie pogrżyłam się w zupełnym obłędzie i w końcu zrozumiałam, że kołyszę martwe dziecko. Pomogły zawinć mi zwłoki w kawałek szmatki i procesj, nucc kołysankę mojego ojca, odprowadziłyśmy je aż do krematorium. Tam, ucałowawszy synka ostatni raz, ułożyłam moje dziecko na ciałach czekajcych na spalenie. 7 - Przestań tak pić, bo się rozchorujesz - powiedziała Laure, wyrywajc L~ei szklaneczkę whisky, któr właśnie dziewczyna sobie napełniła. - Zostaw mnie. - Od dwóch dni nie przestajesz pić, nie jesz, nie śpisz. Co się stało u Sary, co doprowadziło cię do takiego stanu? L~ea nie odpowiadała, trzęsła się, leżc w ubraniu na łóżku siostry. - Jesteś chora, wezwę lekarza. - Lekarz nic mi nie pomoże - odparła z drwicym uśmiechem. - Daj mi pić. - Nie! Zadzwonił dzwonek u drzwi i Laure pobiegła otworzyć. - Franck, chodź szybko! Musisz mi pomóc. - Co się stało? Masz tak dziwn minę! - Nic dziwnego, skoro nie śpię od dwóch dni. - Masz nowego ukochanego? - Nie wygaduj głupot, jest u mnie L~ea. - L~ea? To klawo! Wróciła z Niemiec? Kiedy? - Dwa dni temu. Ledwo zdżyła wejść, kiedy jedna z jej przyjaciółek, była więźniarka obozu koncentracyjnego, Sara Mulstein... wiesz, opowiadałam ci o niej, poprosiła, by j odwiedziła. L~ea nawet się nie przebrała, od razu tam poszła. Wróciła późno w nocy, kompletnie pijana. Wymiotowała i z powrotem piła. Boję się o ni, opowiada o jakimś martwym dziecku... o eksperymentach... o kołysance... nic z tego nie rozumiem. Tak się cieszyłam, że wróciła! - Czy wezwałaś lekarza? - Nie chce słyszeć o lekarzu. - Poczekaj, porozmawiam z ni. Franck wszedł do pokoju, w którym panował niesłychany rozgardiasz i czuć było odstręczajcy zapach. Gdy go L~ea ujrzała, zwinęła się w kłębek na rozkopanym łóżku. - L~ea, to ja, Franck. - Franck?... - Tak, kumpel Laure. - Franck! Spróbowała wstać, ale z powrotem opadła na łóżko, mocno uderzajc się w głowę. Pod wpływem bólu rozpłakała się jak małe dziecko. - Zajmę się ni. Zadzwoń do mnie do domu po mojego brata, Jean-Claude'a, i powiedz mu, żeby natychmiast przyszedł i zabrał swoj torbę lekarsk. - Myślisz, że potrafi jej pomóc? - Jest na ostatnim roku medycyny - odparł Franck cignc L~eę do łazienki. Gdy zjawił się przyszły lekarz, L~ea z mokrymi włosami, zawinięta w szlafrok z tkaniny frott~e siedziała w fotelu, a Franck i Laure zmieniali pościel. Gdy Jean-Claude zbadał dziewczynę, powiedział do Laure: - Dajcie jej kawy i aspirynę. Nie tylko zafundowała sobie sporego kaca, ale przeszła szok. Zadzwonię do mojego szefa, on będzie lepiej wiedział, co trzeba robić w takim przypadku. Wbrew wszelkim przypuszczeniom, Laure okazała się świetn pielęgniark. Pod koniec pitego dnia silny organizm L~ei przezwyciężył kryzys, lecz nadal pozostawała zamknięta w sobie, milczca, nie chciała powiedzieć ani lekarzowi, ani Laure, co się wydarzyło. Po upływie tygodnia skontaktowała się z pani de Peyerimhoff, by ustalić warunki dymisji. - Będzie nam pani brakowało - powiedziała jej - wielka szkoda, że pani odchodzi, była pani cudownym nabytkiem... Wyglda pani nieszczególnie... Czy nie jest pani chora? - Nie, proszę pani, to tylko lekkie zmęczenie. - To minie, w pani wieku szybko odzyskuje się siły. Znajc pani sytuację rodzinn, rozumiem powody odejścia i obowizki, jakim musi pani sprostać. L~ea przytaknęła. Czuła ulgę, że nie zadawano więcej pytań dotyczcych jej decyzji. Bez żalu przekroczyła próg siedziby Czerwonego Krzyża. Zamknięty został pewien rozdział w jej życiu. W kawalerce siostry przy ulicy Gr~egoire-de-Tours L~ea usiłowała dokonać oceny sytuacji. Pieniędzy, jakie otrzymała z Czerwonego Krzyża, ledwo wystarczy, żeby się ubrać i zwrócić drobne pożyczki zacignięte u ciotek. Bez pracy, bez dochodów i bez mieszkania nie mogła pozostać w Paryżu. Nie chciała żyć jak Laure, z nielegalnego handlu i nie przebierajc w środkach. Tęskniła za Fran~cois Tavernierem, on by wiedział, co powinna zrobić. Dziwił j brak wiadomości od niego. Zapewne coś go zatrzymało w Norymberdze. Może Sara coś o nim wiedziała? Ale spotkanie z ni było ponad siły L~ei, nie teraz, gdy tak dużo okropnych obrazów kłębiło się w jej głowie. Obawa choćby przed usłyszeniem jej głosu była tak silna, że odmawiała nawet podjęcia słuchawki, gdy Sara, wiedzc, że L~ea jest chora, wielokrotnie do niej dzwoniła. Ponadto Estelle nalegała, by dziewczyna wracała do Montillac, gdzie bardzo jej potrzebowano. Z uczuciem ulgi L~ea opuściła Paryż nie spotkawszy się z Sar. Zima była bardzo ostra, zaś wiosna deszczowa. Brakowało pieniędzy, by należycie ogrzewać wielki dom, a poza tym nie było węgla. Fran~coise, Ruth i dzieci najczęściej przebywały w kuchni. Siedzc przy ogniu słuchały radia albo zajmowały się pracami domowymi pilnujc Charlesa i Pierre'a, których krzyki i śmiech wprowadzały nieco ożywienia do domu. Rankiem Charles szedł do szkoły w Verdelais i wracał z niej wieczorem. Był chłopcem poważnym jak na swój wiek. Czas wolny zajmowało mu czytanie ksiżek lub rysowanie. Mały Pierre miał już prawie dwa latka. Było to niesforne dziecko, któremu matka wybaczała wszelkie kaprysy ku zgrozie Estelle, potępiajcej taki brak dyscypliny. Lecz Fran~coise nie była zdolna odmówić czegokolwiek swemu synkowi. Myślała, że powrót do rodzinnego domu i rozliczne zajęcia w gospodarstwie pozwol jej zapomnieć o cierpieniach, jakich zaznała. Lecz sprawy przyjęły inny obrót. Z każdym dniem młoda kobieta coraz bardziej pogrżała się w samotności, w smutku, których nic nie mogło rozproszyć. Bez przerwy myślała o mężczyźnie, którego kochała, o jego śmierci, o hańbie, upokorzeniu, jakiego zaznała na placu przed paryskim kościołem, gdzie ogolono jej głowę, o obelgach, jakimi j obrzucano, o pełnej pogardy postawie sprzedawców Langon, spośród których większość znała j od dziecka, o uwagach, jakie rzucali robotnicy, pracujcy w ich gospodarstwie, i odmowie spotykania się z ni ze strony przyjaciółek i kuzynów z Bordeaux. Od jej powrotu ani jedna osoba nie uczyniła próby spotkania się z ni, nie starała się jej zrozumieć ani okazać jej odrobiny choćby współczucia. Troskliwe i pełne czułości starania ciotek i Ruth nie wystarczały. Jedynie Alain Lebrun, nowy zarzdca, zdawał się nie interesować jej przeszłości. Fran~coise była mu za to wdzięczna i znajdowała przyjemność we wspólnej z nim pracy. Powrót L~ei wszyscy powitali z radości, któr szybko zgasiła ponura mina dziewczyny, jej smutek i milczenie. Prace remontowe domu dobiegły końca, meble wróciły na swoje miejsce, zawieszono zasłony i obrazy. L~ea miała wrażenie, że w korytarzu ujrzy ojca lub matkę. Pierwszy tydzień spędziła zamknwszy się w swojej twierdzy, to znaczy w ojcowskim gabinecie, któremu przywrócono dajcy poczucie bezpieczeństwa komfort i gdzie odnalazła ciszę i spokój, kojce jej rozterki i wybuchy złości małej dziewczynki. Zwinięta w kłębek na starej kanapie, zawinięta w koce, większość czasu przesypiała albo godzinami wpatrywała się w płomienie na kominku. Ledwo tknęła posiłków, które przynosiła jej Ruth. Rozsdna Estelle przez ten tydzień powstrzymywała się od interwencji, a w końcu nie musiała tego robić, gdyż zajł się tym Charles. Wślizgnł się do pokoju i ze łzami w oczach zapytał, dlaczego L~ea już go nie kocha. - Ależ kocham cię, mój drogi - powiedziała całujc malca. - Nie, nieprawda, bo już mi nie opowiadasz historyjek, nie bawisz się ze mn... Nawet nie jadasz z nami, nie odzywasz się do nas. Przecież widzę, że już mnie nie kochasz. Dziecko łkało tak przejmujco, że L~ea przeraziła się. - Wybacz mi, dziecinko, przepraszam, kocham cię... Kocham cię ponad wszystko. Nie miej mi tego za złe, ale byłam taka nieszczęśliwa i smutna... Ale to już minęło. - Dlaczego jesteś smutna, kiedy ja cię kocham? - zapytał chłopczyk wieszajc jej się na szyi i obsypujc niezgrabnymi pieszczotami. - Przestań, łaskoczesz mnie! Puścił j i zaklaskał w dłonie. - Śmiejesz się, L~ea, ty się śmiejesz!... Charles skakał z radości i kręcił się wokół niej, a L~ea śmiała się w głos na widok wygibusów dziecka. - Co się tutaj dzieje? Ależ hałasujecie - powiedziała Fran~coise, wchodzc do pokoju, a za ni wsunęły się, ciekawe jak myszki, Lisa i Estelle. Na widok pytajcych spojrzeń L~ea spoważniała. - Dziękuję wam wszystkim za wasz cierpliwość. Gdyby nie Charles, nie wiem, czy potrafiłabym uwolnić się od lęków i obaw. - Mogłaś spróbować porozmawiać o nich z nami. - Fran~coise, jesteś ostatni osob, z któr mogłabym o tym mówić - odparła L~ea oschłym tonem, którego natychmiast pożałowała. Młoda kobieta z krótkimi włosami i o smutnych oczach drgnęła i mocno zbladła. Jakże to, jej siostra wciż żywiła do niej urazę za jej uczucie do Niemca!... Tyle się spodziewała po jej powrocie, sdziła, że L~ea, która widziała tyle okropnych rzeczy, łatwiej zrozumie, że życie niekoniecznie dostosowuje się do naszych oczekiwań. Liczyła na przyjaciółkę, powiernicę, a tymczasem przed ni stał surowy, nieprzejednany sędzia. Fran~coise zamurowało, drżała i z upokorzenia nie była w stanie wydusić z siebie żadnego słowa. L~ea, czerowna ze wstydu, nie wiedziała, co powiedzieć, a jej milczenie pogłębiało jeszcze nieporozumienie. Lisa i Estelle stały się bezradnymi widzami dramatu, jaki przeżywały obie siostry. I tym razem Charles uratował sytuację. - Lecę powiedzieć babci Ruth, że L~ea wyzdrowiała, i poproszę, aby nam upiekła pyszne ciasto, by to uczcić. Rozbawiło to Lisę i przywołało cień uśmiechu na twarzy Estelle. L~ea podeszła do siostry i ucałowała j. - Wybacz mi, widzę, że cię zraniłam, przysięgam, że nie zrobiłam tego umyślnie. Podobnie jak tysice ludzi, których zmasakrowali, ty też jesteś ich ofiar... - Otto nie był taki jak oni! - Wiem, ale był winny tak jak tamci... - Nie, on był dobry, nie był zdolny do wyrzdzania zła! - Był Niemcem! - Przestańcie, dzieci! - wykrzyknęła Estelle wtrcajc się do ich dyskusji. - Obydwie powinniście starać się zapomnieć o przeszłości... - Zapomnieć!? - krzyknęły obydwie. - Tak właśnie, zapomnieć. Nie można żyć bez końca rozpamiętujc swoje nieszczęścia. Fran~coise, potrzebna jesteś swojemu synowi, a ty, L~eo, odpowiadasz za Charlesa. Dla tych niewinnych dzieci powinniście zrobić wszystko, żeby zapomnieć. To nie tylko wasz obowizek, ale jedyne rozsdne wyjście. Kiedy ciotka mówiła te słowa, L~ea oczyma wyobraźni widziała Sarę kołyszc w ramionach niemowlę-widmo. Zamknęła oczy i zacisnęła tak silnie pięści, aż zabolały. - Ciocia Estelle ma słuszność, na nic się zda pogrżanie się w naszych smutnych wspomnieniach. Postarajmy się zapomnieć. Pomogę ci, Fran~coise, a ty pomożesz mnie. Pośród łez i nerwowego śmiechu siostry się ucałowały. W Montillac na powrót zagościła pogoda, i w sercach, i na niebie. Wspólnie postanowiono, że Estelle i Lisa de Montpleynet zamieszkaj w dużym domu, gdzie zajm wygodne mieszkanie na piętrze, i że tym samym wystawi na sprzedaż posesję w Langon. Niecały tydzień po tym postanowieniu zgłosił się nabywca: był nim młody lekarz, który pragnł osiedlić się niedaleko od swoich rodziców emerytów mieszkajcych w Villandraut. Sprzedaż ta przyniosła nieco zasobności i spokoju wszystkim, pozwoliła zakupić sprzęt, by ułatwić pracę w winnicy, now furgonetkę i używany samochód. Z pocztkiem lata panny de Montpleynet zamieszkały w Montillac. Lisa z odrobin melancholii twierdziła, że woli "miasto". W odniesieniu do Langon określenie to bawiło L~eę. - Nie martw się cioteczko, zabiorę cię na zakupy do Bordeaux. Taka perspektywa całkowicie uspokoiła kokieteryjn Lisę. Estelle nigdy nie podjęłaby tej decyzji z obawy, że będzie ciężarem dla swoich siostrzenic, gdyby nie wiedziała, że jest poważnie chora. Najbardziej bała się pozostawić swoj ukochan i prostoduszn Lisę samej sobie, gdy ona odejdzie z tego świata. Nic więc nikomu nie mówic nabyła miejsce na cmentarzu w Verdelais, nie opodal grobowca Toulouse-Lautrec'ów i grobu Isabelle i Pierre Delmas. Ta tajemnicza i dyskretna kobieta przygotowywała swoj ostatni podróż z wielk trosk, by oszczędzić tym, których kochała, smutnych kłopotów, jakich przysparza każdy zgon. Na tym właśnie polegała jej niezwykła, najwyższa ostatnia elegancja. L~ea codziennie wypatrywała listonosza, lecz czas płynł, a ona nie miała żadnej wieści od Fran~cois. Wreszcie któregoś ranka przekazano jej pomięt kopertę pokryt znaczkami i stemplami. Nadany w Argentynie list wędrował trzy miesice, nim dotarł do jej rk. Przyciskajc list do serca L~ea zbiegła na taras. Tam usiadła na niewygodnej ławeczce, na której jej ojciec lubił odpoczywać wieczorem, i nerwowo rozdarła kopertę. "Buenos Aires, 6 marca 1946 Mój piękny aniele, Ziści się chyba wyrocznia, mówica o tym, że nie zdołamy się nigdy połczyć i spokojnie przeżywać naszej miłości. Po Twoim wyjeździe z Norymbergi miałem nadzieję bardzo szybko spotkać Cię znowu w Paryżu. Dzień przed moim powrotem rzd francuski postanowił wysłać mnie do Moskwy, skd do Ciebie pisałem - lecz jestem pewien, że żaden z moich listów nie dotarł, gdyż nasi radzieccy koledzy wszędzie węsz szpiegów, ja zaś nie chcę korzystać z poczty dyplomatycznej do przesyłania mojej miłosnej korespondencji. Dlaczego? Zapewne pomyślisz sobie, bo to właśnie sobie pomyślałaś, prawda? Zawsze miałem dużo skrupułów przed nierozgraniczaniem mojego życia zawodowego i prywatnego. Wracajc z Z$s$r$r byłem przejazdem dobę w Paryżu i natychmiast popędziłem do Laure, na ulicę Gr~egoire-de-Tours. Wyjechałaś ledwo co do Montillac - jak mi doniosła twoja siostra - chora i kompletnie przygnębiona. Oszalały z niepokoju usiłowałem do Ciebie zadzwonić, lecz nie sposób było uzyskać połczenia. Nazajutrz o świcie musiałem jechać dalej do Berlina, nie zdoławszy się z Tob skontaktować. Znacznie później zdobyłem wyjaśnienia co do Twojego stanu ducha, gdyż spotkałem Sarę i opowiedziała mi o tym, co już wiesz. Byłem wobec niej bardzo nieprzyjemny, oskarżałem j o to, że chciała zrzucić na Ciebie część swojego nieszczęścia. Lecz muszę przyznać, że ta kobieta, któr darzę wielk sympati, przeszła rzeczy tak okropne, że nie mogę mieć za złe jej postępowania. Zrozumiałem, że to pod wpływem jej wyznań rozchorowałaś się i unikałaś jej, gdyż wielokrotnie odmawiałaś rozmów z ni, gdy do Ciebie telefonowała. Rozumiem Twoj reakcję, gdyż powoduje Tob ta siła witalna, która sprawia, że stawiasz czoło pewnym sprawom, zaś unikasz tych, które mog Ci zaszkodzić. Jednak wobec Sary powinnaś zdobyć się na wysiłek. Tak jak ja, rozumie ona Twoj postawę w pierwszym odruchu, lecz ani ja, ani ona nie możemy zrozumieć Twojego uporu. Przemyśl to spokojnie, wiem, że będziesz tego samego zdania. Po Berlinie był Rzym, Londyn, Kair, dokd miałem przyjemność towarzyszyć Leclerc'owi na pokładzie "Le S~en~egalais", a teraz jestem w Buenos Aires, skd mam nadzieję wyjechać w przyszłym tygodniu. Jestem szczęśliwy wiedzc, że znajdujesz się w Montillac. Remont na pewno już został ukończony. Czy zadowolona jesteś z przeprowadzonych prac? Nie wahaj się i poradź się architekta. Tęsknię za Tob, dzieweczko. Chciałbym gdzieś z Tob osiść, kochać Cię, patrzeć, jak żyjesz. Potrafisz tak się cieszyć życiem, L~eo, nie zapominaj o tym. Miej się na baczności przed złymi i nudnymi ludźmi. Twój wielbiciel, Fran~cois" Wolno opuściła na kolana dłonie trzymajce list. Serce biło jej mocno. Jego słowa dźwięczały w głowie. Dlaczego nie było go tu z ni i nie mówił jej tego sam? Nagle poczuła się znużona. Gdzie był teraz? Co oznaczaj te jego podróże? Kiedy wróci? 8 Dwoje czy troje spośród przyjaciół Laure sdziło, że rozczarowanie dziewczyny było jedynie fasad, inni byli przeciwnego zdania, większość nie zastanawiała się nad tym, gdyż nazbyt byli zajęci czarnym rynkiem, handlem, przemytem i rozrywkami. Niewiele zostało z naiwnej prowincjuszki, wielbicielki marszałka P~etaina, dziewczyny, której wydawało się, że kocha Maurice'a Fiaux, policjanta winnego śmierci Camille. Pod wpływem spotkania z zazous z Saint-Germain-des-Pr~es i paczk młodych handlarzy czarnorynkowych szybko stała się doskonale sobie radzc kobiet. Nie miała sobie równych w wynajdowaniu intratnych transakcji w handlu zamiennym: masło za tytoń, ksiżki za obuwie, płyty z muzyk jazzow za mydło lub odsprzedaż tych rzadkich produktów osobom posiadajcym pienidze. Pienidze... One właśnie stały się głównym celem jej życia; dzięki pienidzom zdobywało się żywność, odzież, przyjemności, przyjaciół... Strach przestawał istnieć, było się wolnym. Na pocztku napomnienia i przestrogi Estelle raniły j, myślała też, że rodziców by to ogromnie martwiło. Lecz starsza pani, jak również siostry bez szczególnych ceremonii i ceregieli przyjmowały zbawienne "dostawy żywności". Teraz nie tylko najdrobniejszy wyrzut dotyczcy jej nielegalnej działalności drażnił j, lecz na dodatek wzruszała na to ramionami: ci, co przegrali wojnę, milczeli przez te cztery lata wojny, kolaborowali z wrogiem, składali donosy na ssiadów Żydów czy działajcych w konspiracji, którzy oklaskiwali najpierw P~etaina, a potem de Gaulle'a, golili kobiety, wrzucali do studni prawdziwych czy domniemanych zdrajców, a teraz padali w ramiona Amerykanom. Nie, to nie oni, ci tchórzliwi, zakłamani, próżni i głupi Francuzi będ j pouczać. Dwudziestolatki nie chciały przyznawać się do jakiegokolwiek podobieństwa z tymi obcymi; wyrzekały się całkowicie dorosłych, którzy stanowili odbicie obrazu, wywołujcego w nich wstyd; istnieli bohaterowie, lecz albo zginęli, albo znajdowali się w tak opłakanym stanie, że lepiej było odwrócić od nich wzrok, nie dostrzegać ich. Laure podziwiała L~eę, ale uważała, że głupot było narażanie życia dla kraju, który wcale nie był tego wart. Bardziej niż kiedykolwiek trzeba było żyć pośpiesznie, żyć dla samego siebie. Wyzwolenie obozów i tych orszaków widm, zdjęcia stosów wychudzonych ciał, spalonych dzieci, torturowanych kobiet, jakie rozpowszechniała z upodobaniem prasa, te świadectwa osób, które przeżyły, były nie do zniesienia, Jakiż to był szok dla paryżan, a wśród nich dla Laure i jej przyjaciół, którzy przyjmowali pierwszych więźniów w hotelu "Lut~etia". Spotkanie z tymi istotami przybyłymi z innego świata, z drugiego brzegu, z tymi szkieletami bezcielesnymi odzianymi w pasiaste szmaty, stworzeniami spogldajcymi na świat pozbawionym blasku, pustym, zgaszonym wzrokiem, silcymi się na uśmiech bezzębnymi ustami, ostrożnie przenoszcymi swoje kruche korpusy... Na ich widok człowiek myślał, że się rozsypi tutaj przed uśmiechniętymi młodymi dziewczętami trzymajcymi naręcza kwiatów, przed tymi niedowierzajcymi własnym oczom matkami, do których ci starcy zwracali się "mamusiu!", przed dojrzałymi mężczyznami, kombatantami z poprzedniej wojny, którym łzy płynęły po pomarszczonej twarzy... Lektura okropności, jakich doznali ci nieszczęśliwcy, była czymś niesłychanym - dziennikarze zawsze przesadzaj... - lecz zobaczyć tych przybyszy z tamtego świata, gdzie z niewzruszon logik ludzie tacy jak oni - a na tym właśnie polegała cała okropność - dokładali wszelkich starań, by zabić nie tylko ciała i dusze, lecz samo pojęcie człowieczeństwa. Bomba atomowa zrzucona na Hiroszimę w pewien pogodny ranek sierpnia 1945 roku nie tylko unicestwiła dziesitki tysięcy Japończyków, lecz zabiła również wszelk nadzieję na lepsz przyszłość. Świat oszalał, człowiek wymyślił wreszcie broń zdoln nie tylko go zniszczyć, lecz także unicestwić wszelkie życie na planecie. No więc na co się zdadz morały o wzniosłych uczuciach, wszystko jest zafałszowane, wszystko jest jednym wielkim kłamstwem! Żeby przetrwać, trzeba być nie takimi jak oni, lecz jeszcze od nich gorszymi. Gorszymi od nich? To byłoby trudne... Laure i jej przyjaciele spędzali całe wieczory we "Flore", w "Montana", w "Bar Vert", w "Tabou" albo przesiadywali na krawężnikach chodników i dyskutowali o swojej trudnej egzystencji palc papierosy marki "Lucky Strike" lub "Camel". Ich wielki problem to zdobycie samochodu, oczywiście amerykańskiego, i o ile to możliwe - z podnoszonym dachem. Jedna z dziewczt z ich paczki, Claudine, jedna z tych kobiet, które G.I. określali jako sign language girls, chodziła z czarnoskórym sierżantem, który dla niej wynosił z ośrodka zaopatrzenia w Wersalu liczne kanistry z benzyn, które ta odsprzedawała z dużym zyskiem. Na migi dała mu do zrozumienia, że chce samochód. "No problem" - odpowiedział. Odtd Claudine i pozostali marzyli o samochodzie, chevrolecie czy cadillacu, w krzykliwych kolorach, błyszczcym chromem... Oczyma wyobraźni widzieli już, jak jad w górę Champs-Elys~ees, objeżdżaj dokoła Łuk Triumfalny, zatrzymuj się przed tarasem restauracji "Fouquet's" albo parkuj przed "Deux Magots" obrzucani pełnymi zazdrości spojrzeniami Francuzów nazbyt nieruchawych, żeby wycyckać tych głupich Amerloków! Lepiej ubrana, lepiej odżywiona - dzięki handlowi na czarnym rynku - niż większość dziewczt w jej wieku, przesadnie umalowana, gonica od przygody do przygody, szukajc w krótkotrwałych i pozostawiajcych po sobie rozczarowanie i zawód zbliżeniach wciż wymykajcej się rozkoszy, już odarta ze wszelkich złudzeń, Laure osdzała siebie sam bez pobłażliwości, ale i bez nadmiernej surowości; żyjc z dnia na dzień, niezdolna była planować swoich działań, przyszłości, bezwzględna, bezlitosna w interesach, na przemian zrozpaczona i zabawna, dusza towarzystwa i biedactwo otoczone kumplami, miała tylko jednego przyjaciela i powiernika - Francka. Od chwili, gdy ci dwoje się spotkali, zapałali do siebie uczuciem... uczuciem, jakie łczy brata i siostrę. Nie zmcił tego uczucia żaden seksualny pocig, łczyło ich szczere koleżeństwo, braterska wspólnota z szalonymi wybuchami śmiechu, wtajemniczeniem w sekrety, żartami. Nie było między nimi żadnych przemilczeń, wiedzieli o sobie nawzajem wszystko i byli też świadomi tego, że cokolwiek by się stało, będ za siebie współodpowiedzialni. Przyjaźń ta stanowiła, choć tak naprawdę nie wiedzieli tego, ich rację bytu. Byli razem i właśnie się przebudzili około drugiej po południu, gdy kilkakrotnie zadzwonił dzwonek u drzwi kawalerki przy ulicy Gr~egoire_de_Tours. - Zaraz, zaraz, już idę! - krzyknł Franck nacigajc spodnie. Na progu stała kobieta w zielonym turbanie podkreślajcym kolor jej oczu i młody jasnowłosy mężczyzna, oboje wysocy i piękni. Na jego widok kobieta uśmiechnęła się ironicznie, na co Franck zaczerwienił się. - Czy to mieszkanie panny Laure Delmas? - Tak, proszę pani. - Franck, o co chodzi? Pojawiła się rozczochrana Laure w pomiętym jedwabnym dezabilu przesadnie przybranym koronkami. Choć nigdy nie widziała Sary Mulstein, natychmiast j poznała i poczuła się skrępowana. - Jestem przyjaciółk L~ei, dowiedziałam się, że choruje, telefonowałam, lecz nie udało mi się z ni rozmawiać. Czy mogę wejść? - Oczywiście, proszę nie zwracać uwagi na nieporzdek, późno poszliśmy spać. Pani jest Sar? - Tak, a to mój kuzyn, Daniel Zederman. - Dzień dobry panu, przedstawiam państwu mojego znajomego, Franck Baudeleau. - Dzień dobry. Czy L~ea nadal przebywa w Paryżu? - Nie, wróciła do Bordeaux. - Dwa razy pisałam do niej na pani adres. Czy przesłała jej pani moje listy? - Naturalnie. - Nie miałam na nie odpowiedzi. Byłam nieobecna ponad miesic, może próbowała się ze mn skontaktować? - Nie sdzę - odparła Laure nieumyślnie oschłym tonem. - Dlaczego pani tak mówi? Laure nadsała się, Franck odpowiedział za ni. - Nie wiemy, co zaszło między L~e a pani, ale po spotkaniu z pani L~ea rozchorowała się. W gorczce to zaklinała pani, by pani zamilkła, to znowu płaczc starała się pani pocieszyć. To, co opowiadała, było zupełnie bez ładu i składu, tak przerażajce, że Laure i ja myśleliśmy, iż postradała zmysły. Gdy już się lepiej poczuła, a pani zadzwoniła, zaczęła płakać i cała się trzść, odmawiała rozmowy z pani. Ledwo ozdrowiała, wyjechała pierwszym pocigiem do Bordeaux. Franck umilkł; zapadła krępujca cisza. Daniel spogldał na swoj kuzynkę zaskoczony widocznym wzruszeniem, które wydało mu się nie na miejscu u tej kobiety, która zawsze tak bardzo panowała nad sob. Sara szybko się opanowała. - Jak się obecnie czuje? - Bardzo dobrze, w Montillac jest pełno rzeczy do zrobienia i nie ma za dużo czasu na myślenie - rzekła Laure. - Bardzo się z tego cieszę. Gdy będzie pani do niej pisała, proszę dodać, że za ni tęsknię. Do widzenia. Gdy drzwi się za nimi zamknęły, Laure i Franck przez chwilę nie zamienili ze sob ani słowa. Z zamyślenia wyrwał ich dzwonicy telefon. Laure podniosła słuchawkę. - Halo, czy połczyłem się z numerem Laure Delmas? - Tak, jestem przy telefonie. Kto mówi? - Dzień dobry, Laure, moja droga. Tutaj Fran~cois Tavernier. Jak się masz? - Fran~cois!... Jak miło pana słyszeć. Gdzie pan jest? - Niedaleko, w hotelu "Pont_Royal". Czy L~ea jest w Paryżu? - Nie, jest w Montillac. Jedna z waszych przyjaciółek dopiero co std wyszła.... - ... - ...Sara Mulstein. - Po co przyszła? - Zobaczyć się z L~e. Powiedziałam jej, że moja siostra nie chce jej widzieć. Chyba dobrze zrobiłam, prawda?... Boję się tej kobiety... Halo! Halo!... Jest pan tam?... Słyszy mnie pan?... Halo!... - Tak, słyszę. Postaram się skontaktować z L~e. Zajrzę do pani któregoś dnia. Do widzenia, dziecinko. - Ale ja... Halo!... Rozłczył się. Laure z wściekłości rzuciła słuchawkę na widełki. - Złości mnie, wciż mnie traktuje jak małe dziecko. - Prawda, jesteś taka stara! - powiedział Franck obejmujc j w talii i wirujc z ni, póki nie minł jej zły nastrój. Śmiejc się, zadyszana opadła na łóżko. - Która godzina? - Czwarta. - Dalej, zmykaj std, ledwo mam czas, żeby się przygotować. - A dokd się wybierasz? - Zobaczyć się z Fran~cois Tavernierem i poprosić go, by pojechał ze mn do Montillac, a potem wymyślił jakiś pretekst, żebym nie musiała zostać tam na lato. Wolę pojechać z tob do tej wioski na południu Francji, gdzie twoi rodzice maj dom. Jak się nazywa ta miejscowość? - Saint-Tropez. Wiesz, tam wcale nie jest tak upojnie. Poza połowami ryb i kpielami w morzu, nie bardzo jest co robić. - Już ty się o to nie martw, zawsze się coś wymyśli. A tymczasem koniecznie musimy zdobyć jakiś samochód. To śmieszne; benzyny mamy tyle, że nie wiadomo co z ni robić, ale nie mamy jej do czego zużyć. Myślisz, że Claudine uda się z tym Amerykaninem? - Myślę, że tak... Dlaczego nie miałabyś pomówić o tym z tym twoim Tavernierem? Przecież, jak opowiadałaś, podczas wojny prowadził jakieś nieco podejrzane interesy? - Tak, ale to było tak dla zmyłki. Zapominasz, że podczas wyzwalania Francji stał u boku generała de Gaulle'a. - Wiesz, w tych czasach widziało się dużo dziwniejsze rzeczy... - To prawda, ale mimo wszystko niczym nie ryzykuję, proszc go o to. No, a teraz zostaw mnie. Spotkamy się we "Flore" o zwykłej porze?... Koło ósmej? - Zgoda, będę na ciebie czekał. Bdź grzeczna. Mało brakowało, a Franck dostałby pantoflem, którym rzuciła w niego przyjaciółka. - Och, bardzo pana przepraszam! W hallu hotelu "Pont-Royal" Laure potrciła mężczyznę ubranego z wyszukan elegancj idcego pod rękę z nie mniej szykown kobiet. - Nic nie szkodzi, panienko. - Fran~cois!... Nie poznaje mnie pan?... Jestem Laure, siostra L~ei!... - Laure! Mała Laure!... Moja droga, nigdy bym pani nie poznał. Stała się pani prawdziw paryżank! Co za szyk, prawda? - spytał zwracajc się do towarzyszcej mu damy. - Całkowicie się z tob zgadzam - przytaknęła mu kobieta uśmiechajc się drwico. - Laure, nie muszę pani przedstawiać Sary Mulstein. Znacie się, jak mi się zdaje. - Tak - wyszeptała dziewczyna czerwienic się pod grub warstw makijażu. - Jest pani z kimś umówiona? - spytał Tavernier. - Nie, właśnie z panem chciałam się zobaczyć... Ale to może poczekać... - Saro, czy mogę pani przeprosić na chwilę? Skinieniem głowy wyraziła swe przyzwolenie. Fran~cois ujł Laure za łokieć i poprowadził do kanapy. - Sidźmy tutaj, nie mam dużo czasu. Proszę mi powiedzieć, co tu pani sprowadza? - Och, nic! Nic ważnego. - Cóż znowu? Czy chodzi o L~eę? - W pewnym stopniu... Otóż... Pomyślałam sobie, że moglibyśmy razem pojechać do Montillac. W takich okolicznościach moje cioteczki nie odważyłyby się protestować, widzc, że wyjeżdżam z panem. - Nie ma więc pani ochoty tam zamieszkać? - Och, tylko nie to! Wypowiedziała te słowa z takim przekonaniem, że nie mógł powstrzymać śmiechu. - Przecież to takie piękne miejsce, dom pani dzieciństwa... - Ależ to dziura!... Było mi tam bardzo dobrze, gdy byłam dzieckiem!... Na sam myśl, że się tam zagrzebię, czuję, jakbym już umarła. - L~ea dobrze się tam czuje. - L~ea to co innego. A poza tym kto panu powiedział, że tak jej tam dobrze?... Ja jestem przekonana, że jest wprost przeciwnie. L~ea nigdzie nie czuje się dobrze. W Montillac za dużo jest złych wspomnień. Wykonuje codzienne czynności, lecz doskonale czuję, że udaje. - Czy jest pani tego pewna? - Prawie pewna. Dlaczego nie pojedzie pan po ni, nie zabierze jej stamtd? Tylko pan pomoże jej zapomnieć... - Zapomnieć!... Tego słowa często się używa od roku! Zapomnieć! A nie pomyślała pani, że i ja chciałbym zapomnieć, a nie sdzi pani, że także Sara, która napawa pani przerażeniem, też chciałaby zapomnieć? Niech sobie pani dokładnie wbije w ten swój ptasi móżdżek, że s sprawy, których nie sposób zapomnieć, których nie wolno zapomnieć za cenę wygodnego życia, a nawet miłości... Laure nie znała dobrze Fran~cois Taverniera i nigdy nie widziała go w przypływie złości i gniewu. Zbladł mocno i schwyciwszy j za ramię, by uważniej słuchała, co do niej mówi, ściskał tak silnie, że nie mogła powstrzymać jęku. - Przepraszam, sprawiam pani ból. Stary dureń ze mnie. Proszę mi wybaczyć, to przecież normalne, że dzieciak chce zapomnieć o potwornościach, jakich dopuścili się dorośli. Doprawdy, powinniśmy powstrzymać się od pouczania innych. - Dokładnie tak uważamy, ja i moi kumple. Nikt nam nie będzie prawił morałów - odparła rozcierajc sobie ramię. - Hitler nie żyje, prawda? - On tak, ale nazizm - nie. Klienci hotelu, którzy przechodzili obok tej ładnej dziewczyny wystrojonej według ostatniej mody i mężczyzny tak dobrze ubranego pomimo braków w zaopatrzeniu, w żadnym razie nie wyobrażali sobie powagi tej rozmowy. Sdzili, że s świadkami kłótni zakochanych. - No to co, to przecież nie powód, żebyśmy nie mogli żyć. Co za dzieciak! Jej nadsana mina upodabniała j do L~ei, ale do jakiej egoistycznej i powierzchownej L~ei. - Wasza wojna - cignęła Laure - nauczyła nas, że życie jest krótkie i kruche. Nie chcę takiego nudnego życia, jakie wiod moje siostry. - Uważa pani, że L~ea się nudzi? - spytał, nagle zaniepokojony. - A panu nie wydaje się to normalne, że dziewczyna w jej wieku nudzi się w tej dziurze zabitej dechami, gdzie za jedyne towarzystwo ma nasze cioteczki, które s miłe, ale niezbyt zabawne, zamyślon Fran~coise i dwóch ryczcych i nieznośnych smarkaczy? Chciałabym pana widzieć w takich warunkach! Na szczęście wrócił Jean Lef~evre i prawie codziennie bywa w Montillac. Całkiem świadom perfidii dziewczyny Fran~cois uśmiechnł się. - Bardzo dla niej szczęśliwe. Trudno mi sobie wyobrazić, że L~ea obchodzi się bez towarzystwa mężczyzn... - Tylko takie wrażenie to na panu robi - powiedziała Laure tonem urażonej dziewczynki. - A w dodatku jeszcze się pan śmieje!... - To pani mnie rozśmiesza. - Och!... - Załatwię kilka spraw w Paryżu i w przyszły czwartek lub w pitek pojadę do Mintillac. - Zabierze mnie pan ze sob? - Przyrzekam. Dam pani znać, gdy będę gotów. - Dziękuję, liczę na pana..nv 9 Estelle de Montpleynet ze smutkiem patrzyła, jak Fran~coise popada w coraz większ melancholię. Młoda kobieta popadała na długie chwile w przygnębienie, patrzc przed siebie niewidzcym wzrokiem, bezsilna, nie myślc o niczym. Gdy nie odnosiła się z obojętności do otaczajcego j świata, zdawała się odbierać go z całkowit awersj i na nic nie miała ochoty; nawet jej dziecku nie udawało jej się rozweselić. Jedynie spokojna i dyskretna obecność nowego administratora majtku wyrywała j z izolacji. Stopniowo dwoje młodych ludzi połczyła przyjaźń, która bardzo szybko ze strony Lebruna przerodziła się w miłość; nie śmiał jej wyznać, gdyż czuł, jak Fran~coise daleka jest od odwzajemnienia uczucia. Alain Lebrun znał jej historię. Zapewne jego długi pobyt w Niemczech w domu prowadzonym przez kobiety pozwalał mu zrozumieć więzy, jakie mogły połczyć wrogów. Wielokrotnie brał j w obronę w kafejkach, w towarzystwie, w jakim zdarzało mu się znaleźć; zmierzył się nawet na pięści z pewnym właścicielem winnicy z Cadillac, który rzucał wyzwiskami pod adresem "tych dziwek, które trzeba było rozstrzelać, jak się je ogoliło". Podobnie jak Estelle niepokoił się ponurym usposobieniem Fran~coise i dokonywał cudów, by j rozweselić, co udawało mu się niezwykle rzadko. Pewnego dnia wydawało mu się, że osignł cel: zabrał j na jarmark w Duras, żeby zakupić gęsi i kaczki, których niewielk hodowlę zamierzał prowadzić. Po jarmarku zjedli obiad w dobrej restauracji w mieście. Wówczas to po raz pierwszy, od kiedy j znał, zachowywała się swobodnie, była odprężona i uśmiechnięta. W drodze powrotnej zatrzymali się, by podziwiać widoki i przejść się kawałek. Weszli do lasku, gdzie poszycie stanowił gruby mech, i usiedli rozkoszujc się cieniem po skwarze dnia. Milczeli, lecz było to milczenie pozbawione napięcia, przyjazne. Alain dotknł delikatnie jej ramienia. Zachęcony brakiem reakcji z jej strony, przycignł j do siebie i na jej krótkich włosach złożył lekki pocałunek. Drgnęła i zerwała się na równe nogi, była blada, spojrzenie miała nieobecne. - Wracajmy do domu - rzekła sucho. Drogę powrotn odbyli w milczeniu, on dotknięty, ona z ustami zaciśniętymi, sztywna, pogrżona w swoim cierpieniu. Gdy dotarli do Montillac, rozstali się bez słowa. Przez wiele dni odzywali się do siebie jedynie wówczas, gdy wymagały tego sprawy zawodowe. Estelle, która domyślała się uczuć zarzdcy i zauważyła, że Fran~coise zdawała się znajdować przyjemność w jego towarzystwie, dała się ponieść marzeniom o możliwym zwizku. Ta nagła zmiana zachowania zdezorientowała j. Któregoś wieczoru po pracy Alain Lebrun zastukał do drzwi L~ei i poprosił o chwilę rozmowy. Zdziwiona poważnym tonem jego prośby, zaproponowała, by zajł miejsce w fotelu naprzeciwko ojcowskiego biurka. - Co się stało, Lebrun? Ma pan tak dziwn minę. - Panno L~eo, przyszedłem złożyć rezygnację. - Rezygnację!... Dlaczego? Nie odpowiada panu ta praca? - To nie to, panienko... Ale to nie zależy ode mnie. - Nie rozumiem, proszę mi to jaśniej wytłumaczyć. Czy rozmawiał pan o tym z Fran~coise? - Ano właśnie... - Co znaczy to "właśnie"? - Fran~coise... Chciałem powiedzieć pani Fran~coise... To ze względu na ni... Chciałem spytać pani o zdanie. Alain przerwał i długo milczał. - Niechże pan mówi, w jakiej sprawie chciał pan zasięgnć mojej opinii? - Trudno mi o tym mówić... Czy myśli pani... że... pani Fran~coise... - Co, pani Fran~coise? - ...zgodzi się za mnie wyjść? L~ea popatrzyła na niego zaskoczona, a potem wybuchnęła śmiechem. Alain Lebrun zbladł i wstał. - Proszę panienki, nie jestem mężczyzn, który pozwoli się upokarzać czy ośmieszać. - Ależ Lebrun, źle mnie pan zrozumiał, nie śmieję się z pana, śmieję się, bo to nie mnie, ale Fran~coise powinien się pan oświadczyć. Jak mogę za ni odpowiedzieć? Moja siostra nie zwierza mi się. - Zapewne, ale czy pani zdaniem mam jakś szansę, że mnie choćby wysłucha? Jakiż był rozczulajcy, gdy stał tak niezgrabny, nie wiedzc, co ma zrobić ze sob. L~ea uśmiechnęła się i poprosiła, by usiadł. - Byłabym bardzo szczęśliwa, Alain, gdyby został pan moim szwagrem i uważam, że dla Fran~coise też byłoby cudownie mieć takiego męża jak pan. Wie pan o najważniejszych sprawach w jej życiu i nie stanowi to dla pana przeszkody; lecz może dla niej jest to przeszkoda. Czy rozmawiał pan z ni o tym? - Nie, zamierzałem to zrobić od jarmarku w Duras, ale ona mnie unika. Zgodziłaby się pani?... - Tylko nie ja. Jak znam Fran~coise, bardzo źle by przyjęła interwencję z mojej strony. Wszystko co mogę dla was zrobić, to zaaranżować spotkanie sam na sam. - Zrobiłaby to pani? - To drobiazg - odparła L~ea wzruszajc ramionami - zrobię, co tylko w mojej mocy, by Fran~coise odzyskała chęć do życia. - Dziękuję, panienko, ze swej strony uczynię wszystko, by byli szczęśliwi, ona i jej mały. - Później mi pan podziękuje. Niech mi pan pozwoli pomyśleć. Jak wpadnę na jakiś pomysł, powiem panu. - Niech się pani pośpieszy - dorzucił żegnajc się. Gdy odszedł, L~ea zamyśliła się i wsparta o otwarte okno błdziła wzrokiem po łce łagodnie opadajcej ku starym topolom wznoszcym się nad drog do Saint_Macaire. Ciepły wietrzyk przyginał wierzchołki drzew i pod jego podmuchem falowała wysoka trawa łki. Wszystko było spokojne, na właściwym miejscu, jakby niezmienne. L~ea wiedziała, że to złudne wrażenie: ten łagodny wietrzyk mógł przemienić się w wichurę, a spokój w zamęt. Wiedziała również, iż nie może do tego dopuścić. Jakiś instynkt podpowiadał jej, by uczyniła wszystko dla poparcia zamiarów Lebruna, nie tylko przez wzgld na szczęście swojej siostry, ale i na swoje własne, dla swego spokoju, dla swojej wolności, swobody. Wszyscy w Montillac zwykli liczyć na ni, zarówno jeśli szło o zarzdzanie posiadłości, jak i wybór materiału na sukienkę, po usunięcie winnej latorośli, zasadzenie nowych drzew i menu na kolację. Podświadomie czuła potrzebę złożenia tych obowizków w inne ręce; Alain Lebrun wydawał jej się kimś najbardziej odpowiednim. Oczywiście, rodzina z Bordeaux nie będzie patrzyła przychylnym okiem na tak skromn partię, ale stosunki z ni były już na takim etapie, że nie miało to żadnego znaczenia, L~ea słyszała już, jak jej kuzynki mówi z szyderstwem, że w sytuacji Fran~coise małżeństwo nie wchodzi w rachubę i że tak czy inaczej mężczyzna z ich sfery nie zechciałby kobiety z jej przeszłości, na dodatek obciżonej bachorem. Najtrudniejsz rzecz będzie przekonanie siostry. Wiedziała, że wspomnienie Ottona wciż było żywe w jej sercu, ale przecież był jeszcze mały Pierre, który rósł i potrzebował ojca. Znowu rozzłościła j nieobecność Fran~cois Taverniera. On by wiedział, co zrobić. Jean Lef~evre wrócił do zwyczajów przedwojennych i pod koniec każdego dnia przychodził do Montillac. Wszyscy z przyjemności witali jego przybycie. Często zostawał na kolację i spędzał wieczór z przyjaciółmi. Niekiedy przyjeżdżał z matk, któr panny de Montpleynet starały się rozerwać. Przy każdej ze swych wizyt nieszczęsna kobieta nie omieszkała zatrzymać się na chwilę w miejcu, gdzie spoczywał Raoul. Nieświadoma swego zachowania L~ea znowu kokietowała swego przyjaciela, zapominajc, że nie była już smarkul, a on niedoświadczonym młodzikiem. Nigdy nie rozmawiali o nocy w Moriz~es, gdy kochała się z oboma braćmi. Każde z nich zachowało jednak niezatarte wspomnienie tej nocy; dla L~ei był to szalony i czuły festyn zmysłów bez żadnych konsekwencji; dla Jeana wspomnienie to łczyło się z głębokim zawstydzeniem pomieszanym z poczuciem winy i wyrzutami sumienia. Zatracił nieco wesołość i swobodę, które stanowiły jego urok i tak niegdyś pocigały L~eę. Nowe obowizki, smutek matki, cierpienia, jakich doznał, śmierć brata przydały mu powagi, która nie leżała w jego naturze. Bardziej niż kiedykolwiek kochał L~eę i marzył, by pojć j za żonę. Wiedział o jej zwizku z Fran~cois Tavernierem i to powstrzymywało go przed oświadczynami. Bał się, że dostanie kosza i usłyszy, że ona kocha innego. Opowiedziała mu o uczuciach, jakie żywił Alain Lebrun do Fran~coise i poprosiła, by zorganizował wyprawę do Pyla, gdzie rodzina Lef~evre miała willę nad morzem. Był czerwiec: cóż więc bardziej naturalnego niż ochota na kpiel w oceanie? L~ea nie była w stanie wymyślić jakiegoś powodu, żeby nie zabrać obu malców, więc w sześcioro o świcie ruszyli w drogę nowym citro~enem Jeana. Na widok dużej czarnej limuzyny zatrzymujcej się przed domem L~ea wzdrygnęła się, obawiajc się, że za chwilę wysidzie z niej Maurice Faux i policjanci. W bagażniku samochodu umieszczono koszyki z wiktuałami z wielk pieczołowitości przygotowane przez Ruth i Estelle. Kobiety z dziećmi usiadły na tylnym siedzeniu, mężczyźni z przodu. W Villandraut był jarmark. Mimo wczesnej pory w mieście gęsto było od wozów, furgonetek, stad owiec i kóz. Z klatek dobywało się popiskiwanie ptactwa i pochrzkiwanie prosit. W łagodnym świetle poranka każdy spokojnie udawał się do swoich zajęć. Gdy wyjechali z miasta, droga biegła prosto jak z bicza strzelił i przecinała lasy Landów. L~ei ścisnęło się serce na wspomnienie dni spędzonych w tych lasach w ukryciu z Camille i Charlesem. Chociaż chłopczyk był wtedy jeszcze mały, czy pamiętał? Nie odzywał się i z poważn min uważnie przypatrywał się drzewom, które migały po obu stronach drogi. - To gdzieś tutaj była kryjówka starego L~eona? - spytał nieoczekiwanie. L~ea drgnęła, a Jean Lef~evre raptownie skręcił samochodem. Przekazywanie myśli?... Wszyscy troje pomyśleli o tym samym. - Pamiętasz kryjówkę starego L~eona? - spytała L~ea. - Niedokładnie, ale była tam mama i ty. To gdzieś tutaj, prawda? - Tak, kochanie, wydaje mi się, że niedaleko std. Charles odwrócił głowę i przytuliwszy się do drzwiczek wydawał się zaabsorbowany podziwianiem krajobrazu. Pierre zasnł na kolanach matki. Przez długi czas jechali w milczeniu. Wreszcie droga, tak prosta, jak gdyby prowadziła donikd, skręciła za osad Lamothe. L~ea odetchnęła z ulg. Jak sięgała pamięci przejazd przez Landy stanowił dla niej, w przeciwieństwie do rodziców i sióstr, przygnębiajc trasę. Na widok tych lasów, podobnych do siebie sosen, odczuwała niewytłumaczalny lęk. Za Arcachon zatrzymali się u pani Roussel, u której zostawiano klucze od willi. - Panicz Jean, jakie to szczęście znowu pana zobaczyć po tych wszystkich latach! Och, biedny panicz Raoul! Takie wielkie nieszczęście! A dla pani Lef~evre, mojej drogiej pani, jakiż to smutek i żałoba! Z trudem Jean zdołał uniknć czułej i troskliwej paplaniny dozorczyni. Zajmowany podczas wojny przez Niemców dom niezbyt ucierpiał, lecz po prostu przygasł. To właśnie określenie nasunęło się na myśl L~ei, która bezwiednie wyraziła je na głos. Jej przyjaciel popatrzył na ni ze zdziwieniem. - Dokładnie takie samo wrażenie odnoszę... Pamiętasz, kiedy byliśmy tutaj ostatnim razem, na krótko przed zaręczynami Camille i Laurenta... - Wydaje mi się, że to było wieki temu! - Uwaga! Nie dajmy się ponieść melancholii; jest taka ładna pogoda, a ty tak pięknie wygldasz! - A może nie? - rzekła obracajc się dokoła. - L~ea, L~ea, chodź szybko, chodźmy zobaczyć morze - wołał Charles cignc j za sob, - Pierre też chce morze. Jean schwycił malca i posadził go sobie na ramionach. Chłopczyk wydawał okrzyki radości. Trzymajc Charlesa za rczkę L~ea pobiegła na plażę. - Fran~coise, Alain, idziecie z nami? - Później do was przyjdę. Zajmijcie się Pierre'em. - Ja też zostaję - powiedział Alain Lebrun. - Jak chcecie. Trzymaj się mocno w siodle, jeźdźcu, bo jestem Światłem Ognia, najszybszym na świecie rumakiem... Patataj, patataj, patataj... Mocno trzymajc za nogi pokrzykujcego z radości chłopca, Jean puścił się galopem. - Upuści go! - krzyknęła Fran~coise ni to zaniepokojona, ni to rozbawiona. - Proszę się nie bać, to dobry rumak - rzekł Lebrun. Sprzed domu zbudowanego na pagórku widzeili za wydmami pust plażę zasypan jeszcze pozostałościami wojny, nad którymi zdawały się czuwać bunkry z Wału Atlantyckiego. - A jeśli s tam jeszcze miny? - wyszeptała młoda kobieta zrywajc się, by biec do syna. Alain zatrzymał j. - Nie ma obawy, saperzy starannie wykonali swoj robotę i można wchodzić na plażę. - Mogli coś przeoczyć... Proszę się nie śmiać, przecież zdarza się, że wybuchaj niewypały z wojny czternastego roku. - To prawda, ale tutaj rozminowanie przeprowadzono centymetr po centymetrze. Zreszt jeńcy niemieccy przypłacili to swoim życiem. - Wiem - powiedziała melancholijnym tonem. Natychmiast zaczł sobie wyrzucać, że wspomniał o jeńcach niemieckich, gdyż musiało to być dla niej przykre. Jednakże Fran~coise podeszła do samochodu i zaczęła wyjmować zapasy żywności z bagażnika. - Niech mi pan pomoże... Nie wiem, co też Ruth włożyła do tego koszyka, bo waży chyba tonę. W milczeniu przenieśli wiktuały na zardzewiały ogrodowy stół. Podobnie jak za każdym razem, gdy widziała morze, we wspomnieniach L~ei powracały doznania z dzieciństwa: to samo zauroczenie, to samo pragnienie, by dostać się za linię horyzontu i zobaczyć, czy morze cignie się dalej, czy też opada w próżnię. Przez długi czas sdziła, że na końcu s ogromne wodospady, jeszcze większe od wodospadu Niagara, który jako sześcio_ lub siedmioletnia dziewczynka widziała w filmie dokumentalnym w kinie w Langon i który zrobił na niej wielkie wrażenie. W biegu ścignęła przez głowę sukienkę ze sztucznego jedwabiu, zzuła sandały, wszystko upuszczajc na piasek. Jean sięgnł pamięci sześć lat wstecz, gdy na tej plaży przygldał się tej samej dziewczynie w tym samym granatowym kostiumie kpielowym... Tej samej?... Ale czy takiej samej... Nie, na pewno nie... Była szczuplejsza, bardziej kobieca, jeszcze piękniejsza! Serce mu się ścisnęło na to wspomnienie. Sześć lat temu on i jego brat Raoul przygldali jej się razem, obaj jednakowo wzruszeni i zakochani... Podobnie jak sześć lat wcześniej wydawała mu się nieosigalna. - Chcę zejść! Pochłonięty myślami Jean zapomniał, że na barana trzyma Pierre'a, który wymachiwał rczkami. Uniósł go do góry i łagodnie postawił na ziemi. Malec pokrzykujc popędził za Charlesem. Obaj chłopcy zderzyli się i poturlali w piasku pośród radosnych popiskiwań. Jean pomógł im się rozebrać, a następnie sam zdjł ubranie i ujwszy dzieci za dłonie ruszył ku wodzie wołajc do L~ei, która szybkim crawlem płynęła ku pełnemu morzu. Siedzc pod sosn, oparta plecami o chropaw korę Fran~coise wpatrywała się w linię horyzontu. Wygldała na odprężon. Pierwszy raz od bardzo dawna doznawała swoistego zadowolenia, jednocześnie fizycznego jak i psychicznego, i myślała o Ottonie bez cierpienia i bólu, które pozbawiały j sił, czyniły bezbronn i bezradn. Czy sprawiły to śmiechy, radosne pokrzykiwania synka, które przynosił wiatr, a może łagodność pocztku lata, czy też obecność tego prostego i milczcego mężczyzny, którego miłości domyślała się?... Czyżby życie mogło być jeszcze miłe?... Od dnia, w którym poczuła zimny dotyk golarki, Fran~coise nie uroniła ani jednej łzy; nawet wiadomość o śMierci kochanka przyjęła z suchymi oczyma. Płaczę w środku - myślała sobie. To cierpienie pozbawione łez stało się tym bardziej nieznośne. I oto czuła na policzku ciepł wilgoć, łzy toczce się wolno, nieuniknione, jak źródło, które wreszcie znajduje upust. Stojc nie opodal, Alain Lebrun przygldał się łzom, które obmywały twarz ukochanej kobiety przywracajc jej dziecięc świeżość. Powstrzymał się, by nie przypaść do niej, gdyż z właściw zakochanym delikatności wyczuwał, że trzeba jej pozwolić wypłakać się i pozbyć tego smutku i cierpienia. 10 Powróciwszy z Ameryki Południowej Fran~cois Tavernier spotkał się z Sar Mulstein. Gdy wstrzśnięty wysłuchał jej opowieści o tym, czego doznała w obozie, górę wzięła litość i wściekłość. Odczuwał wstyd, że ludzie ludziom zadawali takie okrutne cierpienia. Widział na własne oczy budzce sprzeciw masakry podczas wojny w Hiszpanii, kobiety i dzieci rozstrzeliwane z broni maszynowej na drogach, torturowanie partyzantów, bombardowanie miasta, oszalałe z bólu i rozpaczy matki przy zwłokach dzieci, sieroty błkajce się wśród ruin, i wszystko to umocniło w nim pragnienie pokoju, pozwoliło silniej odczuć konieczność zbliżenia między narodami, lecz przy tej kobiecie na zawsze zniszczonej czuł wzbierajc w sobie nienawiść, jakiej nigdy przez cał wojnę nie zaznał. I oto on, który próbował przeciwstawić się pragnieniu zemsty Sary, gotów był wspierać j w tej walce. Podobnie jak ona uznał, że nie można puścić płazem tych niesłychanych zbrodni, nie ukarać tych bez sumienia zbrodniarzy, którzy w większości nie tylko kazali mordować, lecz też okaleczali, zbrukali, gardzili, odarli z honoru swoje ofiary. Sam zabijał i mógł to zrozumieć, lecz nigdy nie zrozumie poniżania. On, któremu się zdawało, że wszystko już widział, którego niektórzy uważali za cynika, on, który uwielbiał używać życia, który deklarował, że w nic już nie wierzy, acz od czasu do czasu marzył o cichym i spokojnym szczęściu z L~e jako towarzyszk życia, zaangażował się w sprawę Sary, chociaż był głęboko przekonany, iż świadczy o całkowitej głupocie to, że człowiek taki jak on szuka zemsty za nie swoje krzywdy; i ze wszystkich sił służył hiszpańskim republikanom, francuskiemu ruchowi oporu, a teraz, oficjalnie, w poszukiwaniu osób zaginionych, uchodźców. Zgodził się na spotkanie w mieszkaniu Sary, Samuela i Daniela Zedermanów i dwóch ich przyjaciół, także Żydów: Amosa Dayana z Lublina w Polsce, byłego członka grupy Nakama, i Uri Ben Zohara z Palestyny, byłego bojownika z Brygady Żydowskiej. - Przedstawiam wam Fran~cois Taverniera, o którym wielokrotnie wam opowiadałam. Zgodził się przystpić do nas, o ile, rzecz jasna, nikt z was nie zgłasza sprzeciwu. Ben Zohar wysunł się do przodu z wycignięt dłoni. - Witam, cieszę się, że pana tutaj spotykam - rzekł po angielsku. Widzc zdziwienie na twarzy Taverniera, który ściskał podan dłoń cignł dalej: - Byłem w Travisio u Ismaiła Karmira, gdy pan przyjechał. - Ach, prawda, teraz pana poznaję. Nie miał pan wówczas wsów. - Istotnie - odparł Uri gładzc sumiasty rudy ws, z którym wygldał na brytyjskiego oficera. - Coś podobnego! To panowie się znaj?... Świat jest jednak mały - powiedziała Sara zapalajc papierosa. Podszedł Amos Dayan, wycignł rękę do Taverniera i rzekł koślaw angielszczyzn: - Witamy w naszym gronie. Z kolei zbliżył się Samuel i Daniel Zedermanowie. - Wiem, jak doniosł rolę odegrał pan we francuskim ruchu oporu i jak bardzo ceni pana generał de Gaulle'a, a także jak mocno przywizany jest pan do naszej kuzynki. Z racji zajmowanego stanowiska, może nam pan być niezmiernie przydatny w poszukiwaniu przestępców nazistowskich. Dziękujemy, że zechciał pan przyłczyć się do nas - powiedział Samuel. Daniel przywitał się z nim w milczeniu. Sara wskazała im miejsce i rzekła do Taverniera: - Wszyscy tutaj obecni wiedz, kim pan jest i czego pan dokonał. Poza mn nie zna pan nikogo spośród nas. Jeśli ma pan walczyć u naszego boku, jest rzecz normaln, by dowiedział się pan, kim s pana przyszli towarzysze broni... Ogólnie rzecz biorc, zachowujemy raczej dyskrecję na temat naszych działań, lecz zważywszy na to, kim pan jest, pokrótce opowiem panu, co dotychczas robili nasi czterej przyjaciele. Zacznę od mojego kuzyna Samuela, przed wojn znanego adwokata. Antyżydowskie ustawy zmusiły go do zaniechania wykonywania zawodu. Z przyjaciółmi, na których mógł polegać, założył konspiracyjn gazetę redagowan po hebrajsku, której celem miało być informowanie wspólnoty, czym naprawdę jest nazizm. Udało im się wydać około dziesięciu numerów, gdy został zadenuncjonowany. Gdy gestapo przyszło go aresztować, nie było go w domu. Pobiwszy domowników, policja zabrała jego ojca, matkę, siostry i młodszego brata, Daniela. Wszyscy, z wyjtkiem Daniela, zginęli w obozie. Samuela przez dwa lata ukrywała w piwnicy jego przyjaciółka, która nie była Żydówk. Doczekali się dziecka, które zmarło zaraz po przyjściu na świat. Pewnego dnia kobieta nie wróciła do domu, zapewne zginęła podczas bombardowania; Samuel szukał jej bezowocnie. Spotkałam go w Monachium. Razem odnaleźliśmy w Linzu Daniela, który przeżył obóz zagłady. Oboje postanowiliśmy, że pomścimy okrucieństwa, jakich zaznaliśmy, majc całkowit świadomość faktu, że zemsta jest broni słabych. Bez większego trudu przekonaliśmy Samuela o słuszności naszej sprawy. Tutaj, w Paryżu, poznaliśmy Amosa. Amos należał do komanda, które w kwietniu tego roku zatruło chleb przeznaczony dla trzydziestu sześciu tysięcy esesmanów uwięzionych w obozie jenieckim pod Norymberg. Dwa tysice bochenków chleba spośród czternastu tysięcy zatruto arszenikiem; tylko około tysica esesmanów zmarło. Aliancka cenzura wojskowa zrobiła wszystko, żeby zatuszować sprawę. Amos miał już być przesłuchiwany przez policję amerykańsk, ale udało mu się przekroczyć granicę i schronić we Francji. Uri Ben Zohar jest Żydem z Palestyny i, jak panu wiadomo, należał do Brygady Żydowskiej. Z kilkoma przyjaciółmi wykonywał wyroki na nazistach we Włoszech i w Niemczech. Jednak w krótkim czasie Hagana sprzeciwiła się planom zagłady jak największej liczby Niemców poprzez zatrucie zbiorników wody wielkich miast jak Norymberga, Hamburg czy Frankfurt, albo też podpalenie Monachium lub Stuttgartu. Wydano rozkaz zaniechania wszelkich represji na Niemcach i powrotu do Palestyny, mściciele usłuchali z ciężkim sercem. Uri, spędziwszy w ukryciu kilka dni w tajnym więzieniu Hagany, uzyskał zezwolenie na wyjazd do Francji. - Dlaczego nie wyjechał do Palestyny? Przecież tyle tam do zrobienia? - zapytał Tavernier. - Myślałem o tym - odpowiedział Uri - lecz kilku z nas daje pierwszeństwo zemście przed hipotetycznym państwem izraelskim, co jest sprzeczne ze stanowiskiem przywódców wspólnoty żydowskiej w Jerozolimie. Choć niektórzy deklaruj sw gotowość pomocy nam, większość z nich ma tylko jeden cel: utworzenie państwa żydowskiego. My natomiast uważamy, że Izrael nie może zaistnieć, póki sześć milionów jego dzieci martwych i bez mogiły nie zostanie pomszczonych. Oto dlaczego garstka nas będzie tropić hitlerowców, gdziekolwiek na świecie by się znajdowali, i zabijać ich. Na chwilę zapadła cisza, w której ożyły bolesne dla każdego wspomnienia. Milczenie przerwała Sara. - Fran~cois, czy chce nam pan zadać jakieś pytania? - Tak... POtrzeba będzie dużo pieniędzy, by przedsięwzić te operacje. Czy macie jakieś środki na ten cel? - Pienidze to żaden kłopot, dysponujemy odpowiednimi środkami - odpowiedział Samuel. - Skd one pochodz? - Od organizacji żydowskich i nieżydowskich powołanych do zbierania na całym świecie funduszy na realizację naszej sprawy. Z pocztku niektórzy spośród nas nie wahali się przed napadami na banki, ale teraz nie jest to już konieczne. - Czy brał już pan udział w wykonywaniu wyroków śmierci? - Jeszcze nie - odparł Samuel. - Ja tak - rzekł Uri. - I ja też - powiedział Amos. - W kilku. Fran~cois Tavernier zwrócił się do Daniela. - Z niecierpliwości oczekuję tej chwili. Nie pytał Sary; znał już odpowiedź na to pytanie. - Wraca pan z Argentyny. Jak ocenia pan sytuację na miejscu? - spytała. - W Buenos Aires w kołach peronistowskich słyszałem o przyjeździe pewnej liczby niemieckich rodzin, które przyjęli rodacy osiadli w Argentynie jeszcze przed wojn. Większość miała paszporty argentyńskie, meksykańskie albo wystawione przez Międzynarodowy Czerwony Krzyż, niektórzy legitymowali się paszportami dyplomatycznymi wystawionymi przez kawalerów Zakonu Maltańskiego, rzadziej francuskimi dowodami osobistymi. Niemieckie kolonie w Ameryce Południowej s silne i liczne zarówno w Chile, jak i w Brazylii, Argentynie, Ekwadorze, Urugwaju, Boliwii i Paragwaju. Wielu polityków w tych krajach jest z pochodzenia Niemcami. Bez trudu zmontowano siatki przerzutowe. Trzeba też wiedzieć, że od pocztku wojny nawizano ważne i znaczce stosunki pomiędzy nazistowskimi dygnitarzami a ich argentyńskimi odpowiednikami. Pomimo zerwania stosunków dyplomatycznych pomiędzy Niemcami a Argentyn w styczniu czterdziestego czwartego roku operacja "Aktion Feuerland" (Ziemia Ognista), zapocztkowana przez Bormanna pod koniec czterdziestego trzeciego roku rozwijała się nie napotykajc większych przeszkód. Tym sposobem tysice dzieł sztuki, tony złota i różne walory pokonały Atlantyk na pokładach łodzi podwodnych wypływajcych z Hiszpanii dzięki pomocy generała Paupela z Madrytu. Ambasador Niemiec von Thermann i jego żona, w towarzystwie kapitana statku Dietricha Niebuhra, organizowali bale lub partie pokera - Argentyńczykom sprzyjało niesłychane szczęście - podczas których spotykała się śmietanka towarzyska kolonii niemieckiej, ksiżę i księżna Schaumburg_Lippe, ksiżę Luxburg, Ludwig Freude, Godofredo Sanstede - agent gestapo - von Simon i Argentyńczycy tacy jak obecny prezydent Juan Per~on, admirałowie Scasso i Teissaire, generałowie Ramirez i Farrel, pułkownicy Mittelba, Heblin, Gonzalez, Gilbert. Bardzo zręcznie Niemcy obłaskawiali swoich argentyńskich przyjaciół: systematyczne podkupywanie prasy, szczodre darowizny od księcia Schaumburg_Lippe dla różnych osobistości argentyńskich, wykwintne przyjęcia, na których wino lało się strumieniami. Wypowiedzenie wojny dwudziestego siódmego marca czterdziestego pitego roku pod presj Stanów Zjednoczonych tak naprawdę nie popsuło stosunków pomiędzy tymi dwoma obozami. Przez ostrożność fundusze i walory nazistów przelano na konta obywateli i ziomków argentyńskich. Gdy rzd z Buenos Aires chciał przejć dobra niemieckie i japońskie, nie miał co zajmować. W kwietniu czterdziestego pitego hitlerowskie łodzie podwodne przybyły z Hiszpanii do Argentyny przywożc prawdziwy skarb_łup wojenny: osiemset milionów dolarów, wynik wszelakiego rodzaju grabieży. W lipcu i w sierpniu dwie łodzie podwodne wynurzyły się w porcie Mar del Plata i oddano je władzom amerykańskim. W Patagonii, także w lipcu, dwie inne łodzie podwodne przybiły do brzegu. Osiemdziesit osób przesiadło się do szalup, które wyldowały na pustej plaży, gdzie czekały duże samochody osobowe i ciężarówki. Wyładowano również dziesitki bardzo ciężkich skrzyń, niezwłocznie umieszczono je na platformach ciężarówek, które skierowały się na hacjendę należc do pewnej niemieckiej spółki. Wiecie może, iż Organization der ehemaligen S$s Angeh~origen (Stowarzyszenie byłych esesmanów) dysponuje wieloma kanałami, które pozwalaj jej członkom uciec do Egiptu, Syrii czy Ameryki Łacińskiej. Najczęściej wykorzystywana jest trasa Niemcy_Austria_Południowy Tyrol_Genua via Tanger i potem prosto do gościnnych krajów Ameryki Południowej. W samych tylko okolicach Genui znajduj się dziesitki klasztorów i probostw udzielajcych schronienia amatorom na południowoamerykańsk emigrację, i to pod skrzydłami wysoko postawionego w hierarchii chorwackiego dostojnika kościelnego: Krunoslava Draganovica, wielkiego przyjaciela poglavnika Ante Paveli~cja. Dzięki swoim stosunkom dyplomatycznym w Watykanie bez trudu uzyskuje dla swoich protegowanych pozwolenia na imigrację w wielu krajach. Pomimo obecności policji aliantów port w Genui stanowi nadal pewny punkt przerzutu nazistowskich przestępców. - Wiedzieliśmy o istnieniu takiej organizacji, lecz nie zdawaliśmy sobie sprawy, że ma takie znaczenie i zasięg - powiedziała Sara. - Wspomniał pan o trudnym do przyjęcia współudziale Międzynarodowego Czerwonego Krzyża, Watykanu, Zakonu Maltańskiego, i sama już nie wiem czyim... - Czy sdzicie, że wraz z samobójstwem Hitlera, które dla wielu osób jest wielce nieprawdopodobne, upadkiem III Rzeszy, śmierci milionów ludzi unieszkodliwieni zostali wszyscy faszyści i naziści na tej planecie?... Nic podobnego. Niewielkie ugrupowania, takie jak nasze, mog bardzo zaszkodzić siatce O$d$e$s$s$a, ale nie łudźmy się, większość tych łajdaków wymknie się nam. - Wiemy - powiedział Samuel. - Nie jesteśmy odosobnionym przypadkiem, inni też tropi uciekajcych nazistów. Dzięki amerykańskim informatorom nasi towarzysze natrafili na ślad Adolfa Eichmanna. Starzy towarzysze z Nakam odnaleźli adres jego rodziny w Austrii, w Bad_Ausse; na zmianę obserwuj żonę i brata Eichmanna. Jeśli zajdzie potrzeba, ta grupka mścicieli zwróci się do nas o pomoc. Tymczasem, jeśli o nas chodzi, to Amos namierzył dwie kobiety z obozu w Ravensbr~uck: Rosę Schaeffer i Ingrid Sauter, które dostały się w szeregi Czerwonego Krzyża i które z Sar widzieliśmy z sierotami na peronie jednego z dworców. Obecnie przebywaj w Lyonie w pewnym żeńskim klasztorze. Daniel i Amos pojad jutro do tego miasta, by poznać tryb życia, jaki prowadz, i zastanowić się nad sposobami zatrzymania ich. - Zamierzacie oddać je w ręce władz francuskich? - spytał Tavernier. - Nie - chłodno odparła Sara. - Sami wykonamy na nich wyrok. - A kiedy już je zgładzimy - cignł Samuel - popłyniemy do Argentyny, by tam nadal ścigać przestępców. Dwóch z nas poda się tam za uciekajcych nazistów. Amos i Daniel, którzy doskonale mówi po niemiecku i wygldaj na czystych Aryjczyków, wciel się w te role. Kiedy wraca pan do Argentyny? - Na jesieni. Rzd francuski wysyła mnie z misj do rzdu argentyńskiego. - Doskonale się składa, ale czy pańsk podróż można przyspieszyć? - Nie wiem, zapytam na Quai d'Orsay. - Byłoby wskazane, żeby się pan ożenił, nim się pan uda w tę podróż... - Ożenił?!... - Tak, z Sar. To bardzo by nam ułatwiło działanie... - Może, ale ja nie mam najmniejszego zamiaru żenić się. - Nie podobam się panu? - ironicznym tonem spytała młoda kobieta. - Nie w tym rzecz, Saro, doskonale pani o tym wie. - Wiem, że kocha pan inn kobietę. Niech się pan nie obawia, nie jestem zazdrosna. - Nie o to chodzi... - Nie - przerwał Samuel - chodzi tylko o zwykł formalność... - O zwykł formalność, łatwo panu mówić! Od razu widać, że to nie pana chc sił ożenić! - Fran~cois, lepiej zdaję sobie sprawę z pana uczuć niż pan sam. Proszę mi uwierzyć, że gdyby istniało jakieś inne rozwizanie, nie prosiłabym pana o udział w tej maskaradzie - powiedziała Sara, która nagle spoważniała. - Ale... - Wiem, co pan powie, pozwoli pan, że się tym osobiście zajmę. - Proszę się do tego nie mieszać, moim obowizkiem jest... - Pojadę z panem. - Ona nie chce pani więcej widzieć na oczy. - Wiem i uważam to raczej za dobry znak. Nie chce mnie widzieć, bo to, co jej powiedziałam, wstrzsnęło ni. Na to więc liczę, myślc, że nam pomoże. - Nie poprosi chyba pani L~ei... - Dlaczego by nie? Czy mi już nie pomogła, czy nie uratowała mi życia? Czy sama nie ryzykowała własnym życiem i nie wykazała się odwag działajc w ruchu oporu? - Ano właśnie, powinna zapomnieć o tym wszystkim! - Wcale jej pan nie zna, nie potrafi zapomnieć, choć bardzo tego pragnie. To bardzo prawa i prostolinijna dziewczyna, która uważa, że źli powinni zostać ukarani. - Doskonale o tym wiem, ale dlaczegóż to ona właśnie miałaby ich karać? I proszę: nie wpltujcie w to L~ei. - Dlaczego, skoro jest nam potrzebna? - Doskonale możemy się bez niej obejść. Uważam, że niepotrzebnie bralibyśmy sobie na kark tak postrzelon osóbkę... - Zupełnie innego zdania jest jej stryj, ojciec Adrien, który wielokrotnie korzystał z jej umiejętności. - Walczyła, by przegnać okupantów ze swojej ojczyzny... - A teraz walczyć będzie, by tutaj nie wrócili. - To wszystko wydaje mi się bardzo skomplikowane i ryzykowne - rzekł Samuel. - Jeśli, jak się domyślam, Fran~cois Tavernier jest zakochany w L~ei, pakujemy się w niezłe kłopoty. Trudno o coś gorszego niż uczuciowe komplikacje pomiędzy członkami organizacji konspiracyjnej. - Pański kuzyn ma słuszność, to zbyt ryzykowne, nie tylko dla L~ei, lecz również dla nas wszystkich. Zobowizałem się wam pomóc, przyłczyć się do waszej walki, lecz nie za cenę bezpieczeństwa i życia L~ei. - Dość na dzisiaj - rzekła Sara - innym razem o tym porozmawiamy. Ton jej głosu dawał im do zrozumienia, że powinni odejść. Pięciu mężczyzn wstało i wyszło. Pokrzykujc z przejęcia kilkoro dzieci ganiało się w pyle skweru na placu des Vosges pod okiem siedzcych w cieniu i robicych na drutach lub szyjcych matek. Niebo rozpalone było do białości, ani żywego ducha pod podcieniami. Fran~cois Tavernier pożegnał swoich towarzyszy i przerzuciwszy przez ramię marynarkę skierował kroki do samochodu, który zaparkował na ulicy de Turenne. Te spotkania i rozmowy wywoływały w nim jakiś niepokój, zamęt w myślach, zawrót głowy. Czy to rozważne, przy jego pozycji, na jego stanowisku pakować się w tak awanturę, przygodę z jakimiś amatorami, wśród których była kobieta, która straciła wszelkie poczucie zdrowego rozsdku? Nie, jego postępowanie można było określić różnymi słowami, lecz na pewno nie było ono rozsdne i rozważne; ale przecież od wojny w Hiszpanii nie znał już znaczenia tego słowa. Spadkobierca bogatych fabrykantów jedwabiu w Lyonie, zerwał wszelkie stosunki z rodzin, gdy opowiedział się po stronie hiszpańskich republikanów. Tylko jeden z jego wujów, który zarzdzał jego majtkiem, utrzymywał z nim dość luźne stosunki, do czego zmuszały go interesy. Albert Tavernier, odznaczajcy się wielk uczciwości połczon ze skrupulatności, nie tylko zachował fortunę swego kuzyna, lecz także pomnożył j, a przy tym nie splamił się kolaboracj, co niekoniecznie można powiedzieć o innych członkach rodziny. Gdyby nie jego interwencja, "czarnej owcy", niektórzy po wyzwoleniu znaleźliby się w więzieniu. Choć pogrżony w rozmyślaniach, bezwiednie obserwował, co się dzieje wokół niego; gdy się zbliżał do samochodu, jakaś niewyraźna postać skryła się za jeden z filarów arkad. Jak przystało na wprawnego konspiratora, natychmiast wzmógł czujność, a jego dłonie sięgnęły po broń. Ten odruch rozbawił go: nie był już na wojnie, a wierny walther powrócił do jego prywatnego arsenału. Wciż czujny szedł dalej. Otwierajc drzwiczki samochodu, rozejrzał się uważnie... chyba mu się coś przyśniło; oprócz nielicznych przechodniów zdżajcych w stronę ulicy de Rivoli, nie było nikogo. W środku pojazdu panowała straszliwa duchota. Tavernier rozluźnił węzeł krawata i odpił guzik kołnierzyka. Wolno pojechał na ulicę de l'Universit~e, pewny, że nikt go nie śledzi. Remont, jaki zlecił wykonać, przebiegał normalnie; wszystko zgodnie z planem zostanie ukończone na jesieni. Wtedy przekona się, czy L~ea zechce za niego wyjść. Ze złości zacisnł szczęki przypominajc sobie dziwaczn propozycję Sary; jeśli już miał się ożenić, to właśnie z L~e i z nikim innym... A jednak Sara nie myliła się sdzc, iż łatwiej jej będzie przeniknć do argentyńskiej śmietanki towarzyskiej, będc żon dyplomaty; był to idealny punkt obserwacyjny, by dowiedzieć się, jak potoczyły się losy uciekinierów nazistowskich, którzy znaleźli schronienie w tym kraju. Doskonale sobie wyobrażał, jak zaprzyjaźnia się ona z t dwudziestosześcioletni aktork, Ev Duarte, któr niedawno poślubił nowy prezydent Argentyny. Dla nikogo nie stanowiło tajemnicy to, że Juan Domingo Per~on był zafascynowany Benito Mussolinim i stałym bywalcem salonów kół pronazistowskich, jak i to, że wygrał wybory dzięki "cabezitas negras" (Czarne głowy: nazwa nadana wieśniakom, którzy masowo przybywali do Buenos Aires w poszukiwaniu pracy.)... Czujc się silny ze względu na poparcie części klasy robotniczej i wojska, "szef", wybrany na prezydenta republiki pięćdziesięcioma sześcioma procentami głosów, zamierzał uczynić ze swego kraju wielkie światowe mocarstwo; pomimo opozycji komunistów i arystokracji, jego władza - jak się zdawało - utrwalona została na długo. Jako wysłannik rzdu francuskiego Fran~cois Tavernier został przedstawiony parze prezydenckiej. Ledwo zdołał powstrzymać uśmiech rozbawienia, gdy całował dłoń małżonki prezydenta, pięknej tlenionej blondynki, o zbyt mocno umalowanej twarzy i ubranej w dziewczęc sukienkę, która zaskakiwała na dwudziestosześcioletniej kobiecie. Mizdrzc się Eva Per~on oprowadziła go po parku wokół rezydencji prezydenta, zachwycajc się kwiatami, które, jak twierdziła, kochała namiętnie. Natomiast jej małżonek, generał Per~on, zapewnił go, że zawsze będzie mile widziany. Tego samego dnia wieczorem podczas kolacji u Victorii Ocampo, redaktorki literackiego pisma "Sur", rozmowa toczyła się tylko i wyłcznie wokół pięknej Evy i sposobu, w jaki położyła rękę na ciężko myślcym Juanie Per~onie, którego niektóre obecne damy określały jako "muy macho" (bardzo męski). Victoria Ocampo, wysoka, urodziwa kobieta około pięćdziesitki, egeria argentyńskiego środowiska literackiego, cieszca się reputacj "pożeraczki mężczyzn", kochanka lub przyjaciółka największych współczesnych pisarzy, zagorzała frankofilka, darzyła wielk, głębok sympati tego Francuza, który cignł za sob jakby zapach przygód. W chwili jego powrotu do Paryża powierzyła mu papier, taśmy do maszyny do pisania, kawę, cukier, a także środki, jakie Gis~ele Freund zgromadziła na rzecz komitetu (Solidaridad con los escrivatores franceses), z prośb o przekazanie przesyłki Adrienne Monnier, gdyż ona to właśnie zgodziła się służyć za pośredniczkę pomiędzy pisarzami francuskimi a komitetem. Monnier, znana z wydania "Ulissesa" Jamesa Joyce'a, przyjęła Fran~cois Taverniera z wdzięczności w swojej księgarni przy ulicy de l'Od~eon: - Dzięki naszym argentyńskim przyjaciołom będziemy mogli zapewnić naszym pisarzom codzienn porcję kawy, bez której, jak twierdz, nie s w stanie pracować. Na widok zdziwienia rozmówcy, cignęła dalej ze śmiechem: - Ależ tak, księgarnię przemieniliśmy na sklep spożywczy. Cóż poczć, strawa duchowa nie starcza naszym ludziom pióra. Rozdajemy prowiant codziennie od czternastej do osiemnastej, oprócz niedziel. - Cóż trzeba uczynić, by uzyskać pomoc żywnościow? - Być pisarzem, bywalcem księgarni lub nie. Rozsyłamy do zainteresowanych prospekty opracowane przez Gis~ele, w których sygnalizuje ona naszym intelektualistom daty przesyłek i dostaw. Proszę, tutaj s potwierdzenia odbioru. Fran~cois Tavernier przeczytał: "Jean_Paul Sartre: kilogram kawy, kiełbasa, puszka oliwy, kilogram suszonych owoców; Jean Cocteau: trzy kilogramy kawy, kostka konfitury mlecznej, kilogram suszonych owoców; Henri Michaux: kilogram kawy, pół kilograma herbaty, dziesięć tabliczek czekolady, trzy kilogramy mleka skondensowanego, trzy słoiki extra mięsa, szynka, trzy kostki konfitury mlecznej; Andr~e Breton: kilogram kawy, dwie kiełbasy, puszka oliwy, kilogram suszonych owoców, kostka mlecznej konfitury; Albert Camus: dwa kilogramy kawy, dwie bandolas, puszka oliwy, kostka konfitury mlecznej." Bardziej wzruszony, niż chciał to dać po sobie poznać, Fran~cois odłożył na zarzucony wiktuałami kontuar pokwitowania, na których widniała czapka frygijska, a pod ni dwie dłonie w uścisku. Adrienne Monnier spostrzegła jego wzruszenie i z dobrotliwym uśmiechem powiedziała: - Ano tak, mój drogi, jesteśmy tylko biednymi stworzeniami Pana. Proszę zajrzeć, gdy tylko pan zechce, zawsze będzie pan mile widziany. Wprowadzony zarówno w środowisko peronistowskie, jak i inteligencji argentyńskiej, zajmował idealn pozycję, by pomóc Sarze i jej przyjaciołom w ich misji. Lecz czy istotnie było rzecz konieczn poślubienie pięknej Żydówki? Wtpił w to, aczkolwiek... Czy trzeba było dla zaspokojenia ich żdzy zemsty poświęcać jego miłość do L~ei? By się oderwać od tych myśli, przyjł zaproszenie Laure i poszedł posłuchać jazzu w "Lorientais", gdzie grał Claude Luter, klarnecista z włosami na jeża, który w koszuli w szkock kratę wygldał jak kanadyjski drwal, a z nim długi i chudy trębacz: Boris Vian. 11 "20 lipca 1946 r. Ukochana moja, Od kilku dni jestem w Paryżu. W kraju uzyskanie połczenia telefonicznego jest nadal równie niepewne jak wygrana na loterii, zaś telefonistki nie ulituj się nad zakochanymi. Zostaje mi więc tylko pióro, bym mógł Ci wyrazić, jak okropnie za Tob tęsknię i że przyjadę w tygodniu z Laure, któr spotkałem przedwczoraj. Twoja siostrzyczka zamierza posłużyć się moj osob, by uniknć dłuższego pobytu w Montillac... Tylko jej bujne włosy przypominaj Ciebie, a szkoda! Spotkałem Sarę. Gdy mi opowiedziała swoje przejścia, a zapewniam Cię, że nie wszystko Ci wyznała, zrozumiałem Twoj reakcję. Nie powinnaś tak się zapiekać w gniewie i uporze; sama tyle wycierpiałaś, że powinnaś j zrozumieć. Pod wieloma względami jesteście do siebie bardzo podobne. Różnica polega jedynie na tym, że ty nie sięgnęłaś dna rozpaczy i okropności... Musisz wiedzieć, że Sara już nigdy nie będzie "normaln" kobiet. Cokolwiek byśmy uczynili, nigdy nie zdołamy naprawić tego, czego nie sposób naprawić; lecz możemy jej pomóc. Proszę Cię o zgodę, bym przyjechał do Montillac z ni, a ona pragnie tego całym sercem. Jeśli odmówisz, zrozumiem. Ale znam Ciebie, jesteś taka szlachetna, wspaniałomyślna i kochasz Sarę. Zaraz wyjeżdżam do Londynu; spędzę tam dwa dni. Zadzwoń do Laure albo telegraficznie prześlij do niej odpowiedź. Tak mi śpieszno znowu Ciebie zobaczyć, wzić w ramiona i przytulić, zobaczyć, jak z rozkoszy przymykasz powieki. Dzieweczko, chcę, byś jednego była pewna: kocham Cię. Zawsze o tym pamiętaj. Los może nam zgotować wiele niespodzianek, nasza przyszłość może okazać się inna, niż sobie wymarzyliśmy. Wiem jednak, że jesteś jedyn, powtarzam, zrozum, jedyn kobiet, u której boku chciałbym żyć w otoczeniu - czemu nie? - gromadki podobnych do Ciebie dzieci? Fran~cois" Serce L~ei zakołatało mocniej, gdy rozpoznała charakter pisma kochanka. Pozostawiła Fran~coise i Ruth przy dogldaniu konfitur, które przygotowywała od rana, i pobiegła zamknć się w gabinecie ojca, żeby tam w spokoju przeczytać list. Jedyna!... Była jedyn osob, z któr chciałby spędzić życie, mieć dzieci!... "Ja też chciałabym z nim spędzić życie" - myślała. - Owładnęło ni uczucie szczęścia, spokoju: po raz pierwszy uświadomiła to sobie. Wybuchnęła śmiechem. Dlaczego tak długo zwlekała z wyznaniem tego uczucia?... Natychmiast nasunęła jej się odpowiedź: "Boję się, że będę przez niego cierpieć!" Na tę myśl jej ciało znowu pokryło się potem. "Zgłupiałam do cna, żeby doprowadzać się do takiego stanu, dlatego że mężczyzna, którego kocham - a tak, jakże ona go kochała, jak przyjemnie było w końcu przyznać się do tego! - wyznaje mi swoj miłość!" Śmiała się jeszcze, ale niepokój wciż trwał. Raz jeszcze przeczytała list... Skoro j o to prosi, przyjmie Sarę, będzie dla niej czuła i opiekuńcza. We dwoje dopomog jej w przezwyciężeniu bólu, smutku, odwiod j od myśli o zemście. Szybko, zadzwonić do Laure i powiedzieć jej, że Montillac oczekuje ich trojga... Lecz dlaczego pisze: "Los może nam zgotować wiele niespodzianek..." Jakich niespodzianek?... Co chciał przez to powiedzieć?... L~ea podniosła dłonie do skroni, by uciszyć to uderzenie krwi... Zamknęła oczy... i zaraz je otworzyła... Pod powiekami na ułamek sekundy zobaczyła Sarę podajc jej swoje martwe dziecko... Sara śmiejca się i przygldajca jej z okropnym wyrazem twarzy... L~ea skuliła się na starej ojcowskiej kanapie, drżała. Zapach zimnego potu, który wstępował na jej drżce ciało, wywoływał w niej mdłości. "Muszę się uspokoić... muszę się opanować... Mamusiu... Camille... boję się, żebyście wiedziały, jak ja się boję..." Wspomnienie kojcych dłoni matki i dotknięcia rk Camille na jej czole, gdy niedobre sny nawiedzały j po nocach, stopniowo j uspokoiło. Z trudem wstała, w ustach czuła gorzki smak. W lustrze w łazience zobaczyła oblicze topielicy. Ze złości zdarła z siebie ubranie i wskoczyła pod prysznic. Ach, zmyć z siebie wszystkie te wspomnienia, te wszystkie obrazy, myśleć tylko o radości, że żyje, a jej ciało stworzone jest dla rozkoszy!... Rozkoszy, któr dawał jej z takim mistrzostwem Fran~cois. Poczuć wreszcie szczęście zespolenia z nim, stopienia w jedno... Przyszłość z nim to mogły być tylko miłe niespodzianki, to właśnie dawał jej do zrozumienia. Oboje przywróc Sarze radość życia; potrafi otoczyć j wielk czułości, do jakiej tylko s zdolni; ich miłość może okazać się dobroczynna dla wszystkich. Wszystkich, których kocha, pragnie widzieć szczęśliwymi. Wojna się skończyła, powrócił czas pokoju i szczęścia. Podśpiewujc wyszła spod prysznica, wytarła się, przejrzała z zadowoleniem w wysokim lustrze łazienki, skropiła się perfumami i włożyła lekk płócienn sukienkę. Śmiechy i wesołe nawoływania dochodziły od strony tarasu, zbiegła tam więc pod grabami; nie była to jeszcze pora wieczornego aperitifu, miało się ku obiadowi. W cieniu glicynii Alain Lebrun otwierał butelkę szampana, a towarzyszyły mu przy tym Estelle, Lisa, Fran~coise i Ruth przepasane jeszcze kuchennymi fartuchami. - Co tu się dzieje? Co świętujecie beze mnie? - Charles i Pierre poszli po ciebie - powiedziała Fran~coise z przekornym uśmiechem. - Nie spotkałam ich. Powiecie mi w końcu, co się dzieje? - Fran~coise... - zaczęła Lisa prychajc śmiechem, który zaraz zdusiła zasłaniajc usta dłoni. - Co, Fran~coise? - ...właśnie nam ogłosiła - podjęła Estelle, przerywajc znowu swoj wypowiedź, żeby wytrzeć łzy, które płynęły jej z oczu. - Płaczesz! Czy coś się stało? - Nie... a właściwie tak, panienko L~eo - rzekł Alain, strzelajc korkiem szampana. - Powiecie mi wreszcie?... Och, chyba zaczynam rozumieć!... Pan i Fran~coise?... Tak?... Och, siostrzyczko, taka jestem szczęśliwa, tak się cieszę! - wykrzyknęła L~ea całujc Fran~coise. - Proszę przyjć moje gratulacje, Alain - powiedziała całujc i jego. - Dziękuję panience. - Nie ma żadnych panienek. Czy nie jestem pana szwagierk? - Dziękuję, L~eo. Uśmiechnięta L~ea ujęła kieliszek szampana, który jej podał. - Nie znaleźliśmy jej... A, tutaj jesteś! Szukaliśmy cię z Pierre'em wszędzie - powiedział zadyszany Charles. - Proszę, dzieci, wypijcie z nami toast. - Alain, tylko odrobinkę, to przecież jeszcze malcy - powiedziała Fran~coise. Gdy wszyscy zostali już obsłużeni, Alain Lebrun wzniósł swój kieliszek. - Wznoszę toast za najpiękniejszy dzień mojego życia. Za ukochan kobietę, za Montillac i za wszystkich jego mieszkańców. Wasze zdrowie. - Jacy szczęśliwi byliby wasi rodzice - powiedziała Ruth płaczc. - Ruth, moja kochana, dajże spokój, nie płacze się w takim dniu - powiedziała Estelle hałaśliwie wycierajc nos. - Nie, nie wypada płakać - zachłysnęła się Lisa. Wszystkie trzy były przekomiczne, ściskajc w dłoni chusteczki do nosa, aż Fran~coise, Alain i L~ea wybuchnęli gromkim śmiechem. - No tak, jeszcze sobie z nas kpi - mruknęła Ruth. Pod koniec dnia wszyscy pili wino z piwnic za szczęście narzeczonych, tym razem w towarzystwie Jeana Lef~evre'a i księdza Henri'ego. - A ty kiedy? - porozumiewawczo spytał Jean L~eę. - Szybciej, niż myślisz - odparła lekkim tonem. Lecz na widok jego miny pożałowała swoich słów. Jak naprawić nieostrożność? Na szczęście do rozmowy włczyła się Fran~coise. - Proszę księdza, ja i Alain bylibyśmy bardzo szczęśliwi, gdyby zechciał ksidz udzielić nam ślubu. - Z największ przyjemności. - Ze ślubem zaczekacie do zakończenia winobrania? - spytał Jean. - Nie - odpowiedziała Fran~coise - zależy nam z Alainem, by wzić ślub jak najszybciej, jak tylko wyjd zapowiedzi. - Nie zdżymy wszystkiego przygotować, uszyć sukni, rozesłać zaproszeń, zorganizować przyjęcia... - Nie będzie żadnego wesela, L~eo - powiedziała Fran~coise. - Chcę, by ślub odbył się w ściśle rodzinnym gronie. - Ależ... - Dobrze chyba rozumiesz, dlaczego? Tak, oczywiście, rozumiała. Ale z niej idiotka! - Fran~cois zapowiada swój przyjazd z Laure i z jedn znajom. Może zdż na ślub - powiedziała. - Wspaniała nowina - rzekła Lisa - bardzo lubię pana Taverniera. Nowina nie przypadła do gustu Jeanowi Lef~evre, który obrzucił L~eę bystrym spojrzeniem. - Ty i Jean, jeśli się zgodzicie, będziecie moimi świadkami. Alain poprosił swojego wuja i przyjaciela. Przez resztę tygodnia, aż do przybycia Laure i gości L~ei, w Montillac panowało tak wielkie ożywienie, jakiego ta siedziba nie pamiętała od dawna. W domu trwała nieustanna bieganina, przesuwanie mebli, przyjmowanie dostaw w zwizku z urzdzaniem pokoi dla nowożeńców. Postanowiono, że zajm oni dawn sypialnię państwa Delmas, która była najpiękniejszym pokojem w całym domu, a ponadto przylegajce do niej salonik i łazienkę. Po niedawnym remoncie pomieszczenia te jeszcze wypiękniały, a Pierre miał swój pokój obok sypialni matki. Na wiadomość o zamżpójściu Fran~coise Lisa i Ruth odmłodniały; bez przerwy dyskutowały o wyprawie, srebrach, pościeli, zastawie. Przyjechała krawcowa z Langon, żeby wzić miarę na toalety dla pań dziedziczek z Montillac. Wybór strojów stał się przyczyn ożywionych dyskusji. Fran~coise zdecydowała się na prosty jasnożółty kostiumik, L~ea wybrała ciemnoczerwon suknię_płaszcz, Lisa suknię z cienkiego drukowanego jedwabiu z płaszczykiem w podobnym kolorze, Estelle komplet perłowoszary; Ruth oświadczyła, że niczego nie potrzebuje. Ze względu na bardzo krótki termin wykonania zamówienia postanowiono, że krawcowa zrobi tylko jedn przymiarkę. Trzeba było użyć całej przymilności i siły perswazji L~ei, by pani Larcher, która uważała, że potrzeba co najmniej trzech, przystała na to. Ustalono, że panie udadz się do Langon, by zyskać na czasie. Teraz przyszła pora, by pomyśleć o kapeluszach, pantofelkach, torebkach i rękawiczkach. Zaopatrzone w próbki materiałów swych kreacji, w przeddzień przyjazdu Laure wyruszyły do Bordeaux. Umęczone bieganin po sprawunki usiadły w herbaciarni naprzeciwko teatru, ułożywszy wokół siebie paczuszki. Przy ssiednim stoliku dostrzegły swoj kuzynkę, Corinne Delmas, która niedawno wyszła za mż za bogatego właściciela ziemskiego z Pauillac, siedzc z dwiema przyjaciółkami. Trzy młode osoby zaczęły szeptać między sob z ożywieniem, gdy rozpoznały L~eę i Fran~coise. Ta ostatnia zaczerwieniła się i zwiesiła głowę, L~ea natomiast popatrzyła na nie ostentacyjnie. - Ależ tupet! - dziwiła się głośno jedna z przyjaciółek Corinne. - Jakże śmi się pokazywać publicznie? - spytała inna. - Udajemy, że ich nie widzimy - pośpiesznie zdecydowała Corinne. - Chodźmy std - poprosiła Fran~coise, która nagle mocno zbladła. - Nie ma mowy - odparła L~ea, a oczy jej pociemniały. - Moje dzieci, tylko żadnych skandali - wyszeptała Estelle. L~ea podniosła się i podeszła do stolika, przy którym siedziały trzy młode kobiety. - Dzień dobry, Corinne. Małżeństwo wyraźnie ci służy, wygldasz wspaniale. Gdy ostatnio widziałam cię ze stryjem Lucien, byłaś o wiele chudsza. Dzień dobry paniom. - Dzień dobry. - Fran~coise bierze ślub za trzy tygodnie, oczywiście serdecznie zapraszamy ciebie z mężem. - Gratuluję - wybełkotała zmieszana Corinne. - Nie wiem, czy będziemy mogli przybyć. - Postaraj się, moja droga, sprawisz nam tym wielk przyjemność. Do widzenia, nie przeszkadzam, spieszę się, bo tyle jeszcze mamy do załatwienia. Do zobaczenia niebawem, przyślemy ci zaproszenie. - Do widzenia. Zadowolona z siebie L~ea wróciła do stolika. - Zaprosiłam j na twój ślub. - Nie zrobiłaś chyba tego? - Nie obawiaj się, nie przyjedzie; ale nie mogę powiedzieć, że jestem niezadowolona z siebie. W niezłe zakłopotanie wprawiłam tę głupi gęś. - To mnie wprawiłaś w zakłopotanie - ze smutkiem stwierdziła Fran~coise. - Wybacz mi, siostrzyczko, to niechccy. - Kelner, rachunek - poprosiła Estelle. Wyruszały w drogę pełne radości i rozgadane, a wróciły milczce, każda zatopiona w swoich myślach. Nazajutrz pod wieczór Fran~cois Tavernier i Laure przyjechali w towarzystwie Sary Mulstein i Daniela Zedermana. Od obiadu L~ea wypatrywała ich, stojc przy wjeździe do Montillac na poboczu drogi... Gdy samochód wjeżdżał do majtku, z pośpiechu o mało co nie wpadła pod koła. Kierowca w ostatniej chwili wyminł j i wściekły wyskoczył z pojazdu: - Panienka zupełnie oszalała, o mały włos, a bym pani przejechał. Na obliczu L~ei odmalowało się rozczarowanie. - Ale to nie... - Jestem tutaj. - Och, Fran~cois, już myślałam, że nie przyjechałeś!... Co ci jest? Głowa cię boli? - Przez twój pośpiech i hamowanie Daniela uderzyłem głow o przedni szybę. - Ojej, tak mi przykro - powiedziała L~ea, wybuchajc śmiechem. Fran~cois posłał jej pełne wściekłości spojrzenie. - Takie to na tobie robi wrażenie? L~ea śmiała się coraz szczerzej. W jej ślad poszli Laure i Daniel, a później i Sara, która wysiadła z samochodu, przyłczyła się do ogólnej wesołości. Tavernier zrobił groźn minę, na co zareagowano jeszcze głośniejszym śmiechem. Wkrótce i jego opanował szalony śmiech. Śmiejc się porwał L~eę w ramiona. - Ach, ty łobuziaku, jak zwykle stajesz w poprzek drogi - powiedział z czułości. Podeszła do nich Sara w czarnym turbanie; uśmiechnęła się. - L~eo, dziękuję ci, pierwszy raz od wojny śmieję się z całego serca. Chodź, niech cię ucałuję. Obie przyjaciółki objęły się nie starajc się ukryć wzruszenia. - Rozumiem pana wybór - szepnł Daniel do Fran~cois. - Pańska przyjaciółka jest cudowna. - Ostrzegam, niech się pan nie zakocha, bo będzie pan miał ze mn do czynienia. - Dla takiej kobiety gotowy jestem stawić czoło groźniejszemu niż pan przeciwnikowi. Ton, jakim chłopak wypowiadał te słowa, pełne zachwytu spojrzenia, jakimi obrzucał L~eę, nie podobały się Fran~cois. "Brakowałoby tylko tego, żebym był zazdrosny" - pomyślał. - Moja droga, przywiozłam mojego kuzyna Daniela Zedermana. To nieco bezpardonowe, ale mam nadzieję, że nie weźmiesz mi tego za złe. - Skdże znowu, miejsca u nas dosyć. Laure biegła już w stronę domu. Trzymajc Sarę i Fran~cois pod rękę, rozpromieniona L~ea prowadziła ich do niego. - Cieszę się, że w końcu poznam Montillac, o którym tyle mi opowiadałaś. Rozumiem teraz, dlaczego tak kochasz to miejsce. Wszystko tu jest takie harmonijne, takie oczywiste, takie naturalne, a jednak osobliwe. To siedziba, która nie otwiera swych bram przed byle kim - powiedziała Sara. L~ea przyjrzała jej się uważnie: jakże obca osoba tak świetnie wyczuła ducha tego miejsca? Przeszli przed północn fasad, a potem wzdłuż drewnianych szop, w których trzymano wózki. Tymczasem słońce chyliło się hu zachodowi, zalewajc ziemię płomienistoczerwonym apokaliptycznym światłem, nadawało ono nierzeczywisty wygld budynkom w Bellevue, które zdawały roztapiać się w żarze pieca. Zachód słońca stanowił dla L~ei zawsze silne przeżycie. Gdy jeszcze była malutk dziewczynk i dopiero zaczynała chodzić, wyrywała się do zachodniej części domu, by patrzeć, jak lśnica gwiazda "kładzie się spać". Za każdym razem, gdy słońce znikało za wzgórzem Verdelais, ściskało jej się serce i czuła, jak narasta w niej jakiś nieokreślony niepokój. Ten niepokój nigdy jej nie opuszczał. I teraz, u boku ukochanego mężczyzny i przyjaciółki, któr odzyskała, na widok purpurowoczarnego niespokojnego nieba i słońca jak rozżarzona kula, niepokój opanował j również, był nawet silniejszy. Towarzyszce jej osoby przystanęły i w milczeniu upajały się t piękn chwil, która na tak krótko obmywała ziemię ze wszelkiej brzydoty. Skd ten nagły napad lęku?... Och, niech słońce nie zachodzi, niech nie nastaje noc, która przynosi ponure przygniębiajce sny!... Gdy stała tak wsparta na kochanku, wstrzsnęły ni długotrwałe dreszcze. "Czuć, jak drży ciało przytulonej ukochanej, dzielić z ni wzruszenie chwili, tylko to jest prawdziwe - pomyślał Tavernier, oplatajc j ramieniem. L~ea podniosła oczy, była zachwycajca, prawie nierzeczywista, oblana blaskiem zachodzcego słońca. Cienie ich splecionych ciał przesuwały się, niemal namacalne, plastyczne, na ścianie składu win, po którym pięły się wonne białe róże. Wśród zapachu róż rosło w nich pożdanie tak silne, że doznali nieoczekiwanej, nagłej rozkoszy, aż zadrżeli, zaskoczeni tym, jak odnajdywały się ich ciała. Sara i Daniel przygldali się im z różnymi odczuciami; ci dwoje byli oczywiście stworzeni dla siebie, dopełniali się. "Czy mam prawo?" - myślała Sara. "Pragnę, by ta dziewczyna pokochała mnie kiedyś tak, jak jego kocha" - myślał Daniel. Wciż spleceni w uścisku L~ea i Fran~cois powoli skierowali się ku południowemu wejściu do domu. Udali się do salonu, gdzie oczekiwały ich panny de Montpleynet, Fran~coise i Laure rozprawiajce z ożywieniem, ksidz Henri, Jean Lef~evre i Alain Lebrun, którzy dyskutowali palc papierosy. Charles rzucił się w ramiona swojego "przyjaciela Fran~cois". - Jesteś już mężczyzn, mój chłopcze - powiedział Tavernier, stawiajc chłopca na ziemi. Natomiast Pierre, nie przywykły do takich dużych zgromadzeń towarzyskich, schował się za matkę. L~ea dokonała prezentacji. Wypili po lampce starego wina z Montillac i zasiedli do stołu. Posiłek przebiegał w wesołej i ożywionej atmosferze. Ruth prześcignęła sam siebie i Tavernier bezustannie komplementował jej talenty kulinarne. Siedzca pomiędzy księdzem Henrim a Jeanem Lef~evrem Sara była uśmiechnięta i odprężona, z uwag przysłuchiwała się wypowiedziom ssiadów; Alain Lebrun nie mógł oderwać oczu od Fran~coise, Daniel i Laure rozmawiali z wielkim ożywieniem, zaś Estelle i Lisa czuwały nad dziećmi. Po kolacji wszyscy, z wyjtkiem dzieci i ciotek, wyszli na taras. Zapadła już noc, upalna i rozgwieżdżona. Palc papierosy, oparci o balustradę kontemplowali mroczny pejzaż, który ożywiały nieliczne światełka w okolicy Langon. Po metalowym moście przejechał pocig wygldajcy jak świetlisty wż. Spadła gwiazda; L~ea pomyślała o czymś, co chciała, by się spełniło. Zmęczona podróż Sara chciała udać się na spoczynek. Ruszyli więc w górę ku domowi. Jean i ksidz Henri pożegnali się. - Laure, myślę, że zajmiesz swój pokój, prawda? Dla Sary przygotowałam pokój na końcu korytarza, a Daniel będzie spał w pokoiku obok twojego - powiedziała L~ea. - Dobranoc moja droga - rzekła Sara całujc j. - Dobranoc panno L~eo. - Dobranoc Danielu, mów mi po imieniu. Do jutra. Narszecie sami! - Chodź, noc jest zbyt piękna, żeby iść spać, chcę się z tob przejść. Objwszy się zeszli zboczem poniżej tarasu. Ziemia drogi biegncej wzdłuż winnicy była miękka pod ich stopami. Skręcili w lewo do wierzb. - Poznaję to miejsce. - To la Gerbette, przyszliśmy tutaj wieczorem po pogrzebie mojego ojca. - Pamiętam - powiedział przycigajc j do siebie. - Chodź - powiedziała odsuwajc się od niego. Jak za pierwszym razem musiał wyważyć drzwi ramieniem. Jak za pierwszym razem powiedziała: - Niezbyt tu ładnie. We wspomnieniach to miejsce wydawało mi się przytulniejsze. I jak za pierwszym razem rozesłał marynarkę na sianie. Wstawał dzień, gdy wrócili do Montillac zmęczeni i szczęśliwi. Ledwo położyli się w wskim łóżku L~ei, zapadli w głęboki sen. 12 Tydzień upłynł jak we śnie, tyle rzeczy i miejsc L~ea miała do pokazania przyjaciołom. Laure nie odstępowała ani na chwilę Daniela, pożerała go wprost wzrokiem, on uważał, że jest czarujca, lecz nieco natrętna, gdzież jej do siostry, która skupiała na sobie cał jego uwagę i przy której nie dostrzegał innych kobiet - oprócz Sary, lecz Sara to co innego. Sara była jego żeńskim sobowtórem. Takie same cierpienia, takie same lęki, były ich udziałem, przy życiu trzymała ich nienawiść; na dnie upodlenia poprzysięgli sobie, że przeżyj, by złożyć świadectwo o okropnościach, by się zemścić. Do dziś odczuwali wstyd z powodu tego, do czego musieli się posunć, by przetrwać i ten wstyd też wymagał zemsty. Wyznali sobie wszystko i poznali się nawzajem odnajdujc w drugim coś dla siebie. On miał osiemnaście lat, ona dobiegała trzydziestki, lecz byli starsi, bardziej znużeni niż dziewięćdziesięcioletni starcy. Fran~coise przekonywała się, że będzie mogła pokochać Alaina, a L~ea i Fran~cois byli w sobie tak zadurzeni, że było to wręcz krępujce. Krępujce i bolesne dla Jeana. Rozumiał wybór swojej przyjaciółki: Tavernier to była przygoda, Paryż; on to spokojne, mieszczańskie życie, prowincja, a jednak był przekonany, że w dużej mierze dziewczyna była stworzona do cichego życia na ukochanej ziemi. Na tarasie, przechadzajc się tam i z powrotem, ojciec Henri i Sara wiedli ożywion dyskusję. - ...Prawdziwi bojownicy boj się zostać siepaczami. Z tak sam pogard traktuj tych spośród swoich kolegów, którzy daj się ponieść żdzy walki, aż zostaj zabójcami... - Ma ojciec słuszność, nie jesteśmy prawdziwymi bojownikami, ale dlaczego mielibyśmy nimi być wobec tych, którzy byli właśnie siepaczami? Nie zaślepia nas żdza walki, lecz pragnienie zemsty. A ojciec mi mówi o dobroci, miłości, sprawiedliwości, wybaczeniu!... Dlaczego mielibyśmy rozumieć te słowa? - Ale musicie! Spoczywa na was wielka odpowiedzialność: złożenie świadectwa. Świadectwo przed całym światem, jakich szaleństw może dopuścić się rodzaj ludzki, aby - gdy już je poznamy - móc je odrzucić z odraz... - Jak to się dzieje, że ojciec, który podobnie jak ja widział, do czego byli zdolni, nadal uważa, że zaliczaj się do rodzaju ludzkiego? Nadal ojciec wierzy w swojego Boga?... - Tak, bardziej niż kiedykolwiek wierzę w Niego. Z cał pewności wiem, że Bóg jest Miłości, że istnieje, że jest obecny, działa, nie jest odpowiedzialny za cierpienie i zło. Wierzcemu może się wydawać, iż krzyki bólu, jakim wypełnione jest stworzenie, zaprzeczaj temu, że jest to nie do przyjęcia. By Bóg stał się wiarygodny, wierzcy nie może być po prostu "wierzcym", lecz "wierzcym mimo wszystko", to znaczy musi mieć oczy szeroko otwarte na rzeczywistość, która otacza wszystkich ludzi, rani ich, jest niezrozumiała, a jednak być przekonany, że Bóg jest Miłości mimo wszystko. Wybaczenie jest obowizkiem... - Proszę mówić za siebie, ojciec jest katolikiem, a ja jestem Żydówk! Nawet gdybym chciała, nie mogę, nie mam prawa, za dużo zmarłych, za dużo cierpień domaga się sprawiedliwości... - Sama pani odwołuje się do tego słowa. Proszę pozwolić działać sprawiedliwości, ma ona swoje prawa; a poza prawami, kategoryczne obowizki. Ma karać, lecz sprawiedliwość nie ma nic wspólnego z nienawiści ani z aktami zemsty. Nienawiść i zemsta nie s budujce; s jałowe i destrukcyjne. Niechże sprawiedliwość srogo, gdy musi być sroga, czyni swoj powinność, lecz niech nigdy nasze serce nie staje się złe. Niech się pani strzeże przed t zaraz, która sprawia, że niekiedy ktoś, kto walczył ze złem, zwalczał zło, po odnieisonym triumfie okazuje się nosicielem tej samej choroby, któr chciał wytrzebić. - Za późno już, jestem ni dotknięta. - Nie chcę w to wierzyć. Przynajmniej niech pani nie pociga za sob młodego kuzyna, to jeszcze dziecko... - Dziecko! Chce ojciec, żeby panu opowiedział, ten "dzieciak" właśnie, czego tam zaznał, a co gorsza, do czego się sam posunł? Dziecko, o jakim ojciec mówi, umarło w Mauthausen, w Buchenwaldzie, w Oświęcimiu, w Brzezince, w Dachau, może ojciec wybierać. To dziecko nosi nienawiść w sercu i to nie ja mu j zaszczepiłam. - W piekle obozów modliłem się za naszych oprawców. Gdyż dum nas, wszystkich Francuzów, jest to, że należymy do narodu, który nie może tolerować, dla którego jest nie do przyjęcia, nawet gdybyśmy musieli ryzykować nasz skórę, by inni ludzie, kim by nie byli, byli traktowani tak, jak nas traktowano; tylko do sprawiedliwości mamy prawo się odwołać, gdyż mimo wszystko s naszymi braćmi, gdyż też s istotami ludzkimi. - Niechże ojciec przestanie, proszę, nie ma ojciec prawa, nie wolno ojcu traktować ofiar na równi z oprawcami. Dokłada ojciec do moich cierpień ból nie do zniesienia. - Proszę mi wybaczyć, że zadaję pani ból, lecz jako duchowny muszę powiedzieć, że idziecie zł drog. Jakże ci, którzy wczoraj byli słabi, a dziś s panami, mieliby z kolei sami stać się katami, jeśli im się nie przypomni, natychmiast, gdy wezm władzę w swoje ręce: "Pomóżcie najpierw najbardziej cierpicemu", co jest równoznaczne z nakazem: "Kochaj bliźniego swego jak siebie samego"? - Niech ojciec zatrzyma dla siebie te swoje nauki. Pomyliłam się, zwierzajc się ojcu. Czegóż można się było spodziewać po duchownym tego wyznania, które uczyniło nam tyle zła. Ojciec Henri spuścił głowę, wygldał teraz na bardzo nieszczęśliwego. - Wiem... Nietolerancja Kościoła katolickiego wobec Żydów zapewne w jakiś sposób przyczyniła się do eksterminacji narodu żydowskiego. Lecz w jego łonie jest wielu, którzy prosz o wybaczenie. - Wybaczenie... Wybaczenie... Tylko tyle potraficie powiedzieć! Może to tylko wasza sprawa, nie nasza. - Moje biedne dziecko!... - Nie jestem ojca dzieckiem!... Och, przepraszam! Wzburzona Sara gestykulujc zamaszyście potrciła L~eę i wytrciła tacę z kieliszkami, które dziewczyna niosła. - Nie możesz być ostrożniejsza? - wesoło zapytała L~ea. - Przykro mi, ale ojciec... - Aha, już wiem, jeszcze jedna z tych waszych dyskusji. Nie rozumiem, dlaczego tak uporczywie stara się ojciec przywołać j do rozsdku. Ja dawno już z tego zrezygnowałam. Ojciec Henri nie odpowiedział, pomagał Sarze zbierać kawałki szkła. L~ea bardzo polubiła ojca Henriego. Nie odznaczał się wysok postur stryja Adriena, ani jego elokwencj, lecz w obu tych zakonnikach tkwiła prawdziwa, szczera miłość ludzi i wielkie zrozumienie dla ich słabości. Jednakże kapucyn odznaczał się naiwności, której nie było u dominikanina, zostało w nim coś z dziecka. Przyjaciel Jeana Lef~evre'a pokładał nieograniczon ufność w swojego Boga i Jego miłość dla swych stworzeń. Z wieczorów, jakie spędzał w MOntillac, z przechadzek wśród winnic, godzin spędzonych na tarasie czy w gabinecie ojca, L~ea zachowała wspomnienie długich rozmów o tajemnicach miłości do Boga i roli człowieka na ziemi. "Jedyna i prawdziwa chwała Chrystusa polega na uznaniu tego, czym jest, to znaczy nieskończon Miłości. Dysponujemy swobod odwzajemnienia jej lub nie! Piekło to nie inni, to ja sam odrzucajcy miłość. Zobaczyć się w zwierciadle wieczności takim, jakim się jest! A zbawienie to spotkanie z tym, co istotne, przy odrzuceniu tego, co złudne, iluzoryczne. Nie bójmy się żyć z szeroko otwartymi oczyma, niczego nie ukrywajmy przed sob: ani okropności zła, ani olśnień dobra, nie bójmy się, że nasze kroki i dni poprowadz nas do niczego i nikogo. W moim mniemaniu zło w dużej mierze bierze się z próżnego myślenia, przekonania, że jesteśmy samowystarczalni, że nikogo nie potrzebujemy. To złudne przekonanie, że możemy obejść się bez innych i pogardy dla innych posunięte aż do absurdu. Skandal zmarnowanego życia, marnotrawstwa, obojętności na los starców i biednych, głodnych, uciśnionych, bezrobotnych, wszystkich zepchniętych poza nawias społeczeństwa... Za to wszystko jesteśmy odpowiedzialni, to nasze zmartwienie, nasza sprawa i nie obwiniajmy za to Boga. Droga życia, droga pokoju, wiedzie zarówno dla jednostek jak i narodów poprzez wzbogacanie dialogu i zgodę na dzielenie się, jak byśmy tego nie nazwali. Krwawe szaleństwa, jakich jesteśmy świadkami, czyż nie s jedynie nasileniem rozpaczy wobec wszystkich tych odmów, tego odrzucania? Moje obawy wywołuje przekonanie, przeczucie, że ludzkość nieuchronnie zmierza ku swej zagładzie, jeśli nie zweryfikuje swojej postawy, nie zastanowi się nad sob, jeśli pilnie nie odnajdzie sensu Boga, a w konsekwencji: potrzeby Miłości przez duże M. Nie ma innego wyboru, jak narodziny nowego człowieka albo ryzyko, że ludzkość oszaleje i zniknie z historii powszechnej. Nowy człowiek to taki, który uświadomi sobie, że nie można być w pełni szczęśliwym bez szczęścia innych, a tym bardziej wbrew innym. To także ktoś, kto będzie przeświadczony o tym, że jeśli trzeba prowadzić walkę o wolność na świecie i w sercach, gdzie jeszcze ona nie panuje, to trzeba także zachować w umyśle ostateczny cel tej wolności, jej znaczenie inne niż wolności dla samej wolności. W przeciwnym wypadku, zamiast stawać się wolnym, człowiek znowu popadnie w zależność od ideologii, nietolerancji, nienawiści lub w niewolę siły pienidza, skrajnego egoizmu. Droga do życia, droga do pokoju, wiedzie, zarówno dla jednostek, jak i dla narodów, przez wzbogacenie dialogu i zgodę na dzielenie się, jak byśmy tego nie nazwali". Tak bardzo chciała podzielać jego przekonanie, wierzyć w nowego człowieka, wolnego i szlachetnego, wierzyć w jego pragnienie pokoju, miłość bliźniego. Nic wokół niej nie zapowiadało tego, a wypowiedzi Sary i Daniela czyniły wyłom w wywodzie sługi bożego. Ze ściśniętym sercem pomyślała o stryju Adrienie. W tej właśnie chwili brakowało jej go bardziej niż kiedykolwiek. Nawet utraciwszy wiarę, potrafiłby, a była o tym głęboko przekonana, znaleźć słowa nadziei, by rozwiać jej obawy. Odpowiedzieć na pytania dotyczce zemsty i sprawiedliwości, jakie zadawała sobie L~ea. W jej skołowanym umyśle mieszały się słowa miłości ojca Henriego i krzyk o zemstę Sary. Które z nich miało rację? Kiedy rozstawała się z duchownym, przepełniało j pragnienie przyczynienia się do budowania nowego świata, lecz po dyskusji z Sar serce miała wypełnione gwałtown uraz i chęci wytępienia tych, którzy tyle cierpień zadali jej przyjaciółce. Pojawienie się Fran~coise i Laure położyło kres nieuporzdkowanym myślom L~ei. - Znowu potłuczone kieliszki, jeśli tak dalej pójdzie, wkrótce nie będzie w czym pić - powiedziała Fran~coise z wyrzutem. - To moja wina - wyjaśniła skruszona Sara - potrciłam L~eę, która niosła tacę. Przyniosę inne kieliszki. - Pójdę z pani - rzekł ojciec Hanri. Pierwszy raz, od chwili gdy znowu były razem, trzy siostry zostały same bez świadków. Laure wzięła swoje starsze siostry za ręce. - Za dwa dni Fran~cois musi wracać do Paryża, a ja nie wiem, jak powiedzieć cioteczkom, że wyjeżdżam razem z nim. Możecie mi w tym jakoś pomóc? - Dlaczego nie zostaniesz do wesela? Odbędzie się za trzy tygodnie. - Przyjadę na ślub. Obiecałam przyjaciołom, że pojadę z nimi na południe. - Coś mi mówi, że gdyby Daniel został tutaj, ty też byś została - rzekła Fran~coise z przebiegłym uśmiechem. Laure mocno się zaczerwieniła i wyrwała siostrze rękę. - Dlaczego tak myślisz? - Nie ja jedna spostrzegłam, że nie odstępujesz go na krok, dziwię się nawet, że nie ma go tu z tob. Gdy tylko się oddala, wodzisz za nim wzrokiem lub pędzisz go szukać, przytakujesz każdemu jego słowu, wybuchasz głośnym śmiechem po każdym żarcie, jaki powiedział... - No i co z tego... lepiej byś się zajęła swoim ślubem niż mn i Danielem. - W oczekiwaniu na twój ślub. Laure znowu się zaczerwieniła i ruszyła biegiem do domu. Fran~coise i L~ea roześmiały się odprowadzajc j spojrzeniem. - Biedna siostrzyczka, żałuję, że się z ni droczyłam, drażniłam - powiedziała Fran~coise, opierajc się o balustradę tarasu. - Nie przejmuj się, to nic takiego, zawsze zadurzy się w pierwszym lepszym przystojniaku. Pamiętasz Maurice'a Fiauxa? - Nie będziesz chyba porównywać tego kryminalistę z kuzynem Sary! - Ależ ja go nie chcę porównywać, twierdzę po prostu, że wbiła sobie do głowy, że kocha Daniela, jak sobie uroiła swoj miłość do Fiauxa. - Myślę, że się mylisz, wydaje mi się, że tym razem to poważne. Smutne jest tylko to, że on jej nie kocha. - Jest jeszcze za młody. - Powinnaś chyba wiedzieć, że nie ma wieku dla miłości. Nie kocha jej, bo kocha inn. - Kogo? - Nie udawaj niedomyślnej, bardzo dobrze wiesz, o kogo chodzi; tak się fatalnie składa, że o ciebie. - Chyba ci się nie wydaje, że zwracam na niego uwagę... Zapominasz, że jest Fran~cois. - Nie powiedziałam, że ty go kochasz, ale że on jest w tobie zakochany. - Przejdzie mu. - Bardzo bym się zdziwiła. Ich rozmowę przerwało przyjście Sary i księdza, którzy przynieśli kieliszki i butelki. Był z nimi Daniel ostrożnie nioscy koszyczek z brzoskwiniami. - Co jest z Laure? Ma tak dziwn minę! - Cóż, panie Tavernier, niebawem będziemy uroczyście obchodzić zamżpójście Fran~coise: kiedy pański ślub z L~e? - spytała Estelle, zasiadajc obok Fran~cois, który palił cygaro na podwórzu, czekajc aż podadz kawę. - Po moim powrocie z podróży do Argentyny. - Moglibyście pobrać się przed wyjazdem i zabrałby j pan ze sob. - To niemożliwe. Misja, jak mi powierzył rzd, zmusza mnie do rozlicznych rozjazdów służbowych po całej Argentynie, w tym także pobytów w niebezpiecznych regionach. - Jestem przekonana, że nie przerazi to mojej siostrzenicy. - Jestem tego pewien, lecz nie chcę wystawiać jej na najmniejsze choćby niebezpieczeństwo. Argentyna nie jest krajem ustabilizowanym. Demagogia rzdu, który nie zawahał się wykorzystywać zwizków zawodowych równocześnie wykazujc wielk tolerancję, by nie użyć mocniejszego określenia, wobec zbiegów nazistowskich, wytworzyła klimat podejrzliwości wielce nieprzyjemny. Proszę mi wierzyć, że lepiej nieco poczekać. - Ale reputacja mojej siostrzenicy!... - Bardzo pani proszę, droga pani... Zapewniam pani, że troszczę się o to na równi z pani. Powiedział to z takim przekonaniem, że Estelle skłoniła głowę na znak aprobaty. Tavernier cignł dalej: - Największym moim pragnieniem jest uczynienie L~ei szczęśliw, proszę mi wierzyć. Nie s to z mojej strony uniki, lecz spoczywa na mnie obowizek, by być człowiekiem wolnym jeszcze przez jakiś czas. - Chętnie panu uwierzę, drogi panie, lecz niepokoję się o przyszłość mojej siostrzenicy. Ciężkie lata, jakie mamy za sob, okaleczyły j. Boję się, że nie znajdzie sobie miejsca na tym świecie. - Cóż każe pani tak myśleć? - Ta melancholia, która oddala j od nas, te chwile smutku, po których następuje nadmierna wylewność, żywiołowość. - Wiele dziewczt w jej wieku zachowuje się podobnie. - Tak, ale nie odnajduję już w L~ei tej radości życia, która czyniła j tak ujmujc. - Nie uważa pani, że to przez kłopoty z prowadzeniem domu? - Nie tylko, wyczuwam, że przeżywa wielki chaos, zamęt, szczególnie od jej powrotu. Fran~cois, znajcy powód tego zamętu, wyrzucał sobie, że nic nie zrobił, by złagodzić jej rozterki. Im bliższa była data jego wyjazdu, tym bardziej obawiał się nieuniknionej rozmowy i powiadomienia jej o obłkańczym pomyśle z poślubieniem Sary. Jakże liczyć na to, że zrozumie potrzebę tego ślubu. Wymógł na Sarze milczenie, a teraz przyłapywał się na tym, że tego żałuje. Odżyła przyjaźń, jak L~ea żywiła do Sary. Obie przyjaciółki spędzały długie godziny na rozmowach. L~ea była przekonana, że to ona nakłoniła Sarę, by zapuściła włosy. Myliła się, gdyż młoda kobieta usłuchała rad swojego kuzyna Samuela i teraz delikatny, ciemny puszek pokrywał jej głowę. Dla zabawy L~ea głaskała j, mówic, że nigdy nie dotykała czegoś równie miłego. Ani razu w swych rozmowach nie wracały do przeżyć Sary, lecz mimo to myśl o zemście drżyła jej umysł. W przeddzień wyjazdu Laure wyjawiła ciotkom, że wraca do Paryża. Widzc jej stanowczość, Estelle de Montpleynet musiała ustpić. Laure przyrzekła, że przyjedzie za trzy tygodnie na ślub siostry. Dziwny to był posiłek, przy którym się wszyscy zebrali. Każdy biesiadnik starał się wygldać na szczęśliwego. L~ea nie starała się ukryć smutku, nie dostrzegała rozkochanych spojrzeń Daniela, ani zazdrosnych Laure, tym bardziej nie przejmowała się Jeanem teraz już pewnym, że L~ea nigdy go nie pokocha i że nigdy nie zapomni o swoim kochanku, nawet gdy on będzie nieobecny. Jednakże zdawało mu się, że dostrzega jakieś rozterki u swego rywala, jakiś skrywany niepokój. Odganiał od siebie słab nadzieję, jaka się w nim rodziła. Jeśli dla szczęścia L~ei trzeba było ponieść ofiarę, gotów był usunć się i opuścić ziemię, któr tak uwielbiał. Fran~cois i Sara nie napomknęli ani słowem o swoich planach. Z sercem obojętnym na wszystko poza swoim pragnieniem, Sara żałowała że milczała: zyskaliby na czasie. Fran~cois natomiast wyrzucał sobie tchórzostwo. Estelle cierpiała i powtarzała, że jest to zapewne jeden z ostatnich posiłków, jaki dzieli z wszystkimi trzema siostrzenicami. Pani Lef~evre nie mogła przestać myśleć o tym, że jej syn Raoul spędził w tym domu ostatnie godziny życia. Ojciec Henri, który długo rozmawiał na osobności z każdym z zebranych, modlił się teraz szeptem, by Bóg dał im siły, aby z powodzeniem przetrzymali czekajce ich próby. Duchowny czuł, że brak mu sił, by pocieszać swych przyjaciół, dodawać im otuchy, było to powodem wielkiego rozgoryczenia. L~ea i Fran~cois nie zmrużyli oka tej nocy. Kochali się kilka razy, lecz rozkosz nie przyniosła ukojenia ich lęków i obaw. Wczesnym rankiem Fran~cois zdobył się wreszcie na odwagę i powiedział jej o swoim ślubie z Sar. L~ea słuchała w milczeniu. Zdziwiony brakiem reakcji spytał j w końcu: - Dlaczego nic nie mówisz?... Wiesz przecież, że to niczego między nami nie zmieni i że później wszystko będzie jak dawniej. Odezwij się, powiedz coś. Naga L~ea wstała, zapaliła papierosa i podeszła do okna. Była mgła, wschodzce słońce z trudem się przez ni przebijało. Powietrze było ciężkie, zanosiło się na burzę. Fran~cois też zapalił papierosa i zbliżył się do niej. Przywarł do niej ciałem i j przytulił. Nigdy nie czuł się tak zbity z tropu jak przy tej milczcej kobiecie, której ciało zesztywniało ze smutku. - Serduszko moje, jak się to wszystko skończy, wrócę, wszystko będzie jak przedtem... - Nie! - Ależ tak, przyrzekam ci... - Cicho bdź, nic nie mów, oszukujesz sam siebie... Nic już nie będzie jak przedtem, nie z powodu twojego małżeństwa, ale ze względu na to, co zamierzacie zrobić... Mogę zrozumieć Sarę, ale ty?... - Ona mnie potrzebuje. - Już mi to mówiłeś. To nie powód. Powinieneś zrobić wszystko, żeby j odwieść od tego pomysłu.... - Próbowałem. - Ale ty, dlaczego ty się angażujesz w tę przygodę. O ile dobrze zrozumiałam, uważasz, że to niczemu nie służy? - Ukochana, jak mam ci to wytłumaczyć?... Czuję się w obowizku pomóc Sarze. Jej mż był moim najlepszym przyjacielem, jego ojca kochałem tak, jak nigdy nie kochałem własnego. Nawet, jeśli to szaleństwo, widzę w tej sprawie jakiś sens. Mówisz, że ona niczemu nie służy, ale dla wielu jest nieodzowna. Nie podzielam wszystkich punktów widzenia mścicieli, a jednak rozumiem ich motywacje. - Ja też je rozumiem. Ale kiedy to się wreszcie skończy? Czy nie możemy zaufać sprawiedliwości, że ukarze winnych? - W gruncie rzeczy masz słuszność, lecz wiesz, że w rzeczywistości dotyczy to nielicznych. Sara i jej towarzysze nie mog znieść myśli, że najwięksi przestępcy mog ujść słusznej kary. - Czy oni powinni o tym decydować? - Bardziej niż inni maj do tego prawo. L~ea odwróciła się i spojrzała mu w oczy. Czuła się silniejsza po tym, jak wypowiedziała swoje wtpliwości i dowiedziała się, że on je podziela. Rozumiała i wiedziała, że na jego miejscu postpiłaby tak samo. Ogarnęła j wielka błogość, jakaś mieszanka smutku i znużenia. Jak bardzo pragnęłaby spędzać swoje dnie i noce przytulona do niego, przygldajc mu się. Ileż było czułości w uśmiechu, jaki mu posłała! Och, ten uśmiech!... Nie mylił się, była taka, jak j sobie wyobrażał, szlachetna i silna. Poruszony przygldał jej się z bolesn niemal intensywności. Wtopili w siebie spojrzenia, ufni, uspokojeni. Nic, co mogło się im w życiu przytrafić, nie zdoła zniszczyć tej pewności, wiary w ich miłość. Wydawało im się, że ich splecione w uścisku ciała nie dotykaj ziemi, czuli jakby unosiła ich jakaś potężna fala i rzuciła w świat spokoju i błogostanu. Nie spuszczajc z siebie wzroku znaleźli się znowu w łóżku. Niemal się nie poruszajc złczyli się i od stóp po koniuszki włosów stali się sam rozkosz. Rozkosz głębok, niematerialn, absolutn. Żadnych innych ruchów poza drżeniem ciał... Narastała w nich bez końca rozkosz, zagarniała ich jak fala przyboju... Pogrżyli się w błogiej senności. Błogość towarzyszyła im aż do chwili pożegnania. Ze wzruszenia Sara o mało się nie rozpłakała, gdy L~ea powiedziała jej szeptem, całujc j: - Fran~cois wszystko mi powiedział. Postaram się nie być zazdrosna. Kocham cię i się zgadzam. Sara długo machała jej ręk na pożegnanie. 13 Po odjeździe gości dom wydał się wszystkim pusty. Lecz czas i myśli każdego z domowników zaprztnęły codzienne zajęcia, do których doszły przygotowania do ślubu. Zmartwień przysparzał jednak stan zdrowia Estelle, co Fran~coise i L~ea uświadomiły sobie po wizycie lekarza, którego wezwano, gdy ciotka na dłużej straciła przytomność. Usilnie proszony przez star damę, wyznał tylko część prawdy o stanie zdrowia chorej. Lecz niewielka część szczegółów, jakie wyjawił, była już wystarczajco alarmujca, choć naprawdę nie zaniepokoiła ich. Lisa nie zdawała sobie sprawy z choroby, jak była dotknięta jej siostra i ze śmiechem nazywała j leniuchem, gdy ta zgodnie z zaleceniem lekarza musiała leżeć w łóżku. Estelle wezwała ojca Henriego: wyznała mu, że wie, że nie ma dla niej ratunku i prosiła Boga, by utrzymał j przy życiu do ślubu Fran~coise. Poczwszy od tej chwili zakonnik, który przebywał na kilkudniowym wypoczynku w Verdelais u swojego przyjaciela Jeana Lef~evre'a, przychodził codziennie rano po mszy, by spędzać z ni długie godziny. Troskliwa obecność księdza, jego bogate życie duchowe, głębokie umiłowanie ludzi dodawało jej nowych sił i przyniosło pojednanie się z Bogiem. Odzyskawszy wiarę, bez strachu oczekiwała śmierci. Jej obawy o Lisę wyciszyły się, gdy wydała notariuszowi niezbędne dyspozycje. W przeddzień ślubu Laure przyjechała taksówk z Bordeaux z walizkami pełnymi prezentów dla sióstr i cioteczek. Bolesne wrażenie zrobiła na niej bladość i wychudzenie Estelle. Jakże się zmieniła w tak krótkim czasie! Nazajutrz Fran~coise wstała wcześnie i zeszła do ogrodu. Dzień zapowiadał się bardzo pogodny. Młoda kobieta wolnym krokiem w melancholijnym nastroju, skierowała się do Bellevue. Za kilka godzin miała zostać żon Alaina Lebruna, a jej myśli krżyły wokół wspomnień o Ottonie. Miała wrażenie, że dopuszcza się zdrady wychodzc za mż za innego. Za późno było, by się wycofać. Po cóż zadawać ból tak porzdnemu człowiekowi, jakim jest Alain, cioteczkom i małemu Pierre'owi, który tak polubił swojego przyszłego ojczyma. Na wieży zegarowej w Verdelais wybiła siódma. Zawróciła do domu. W kuchni Charles i Pierre pośród wielkiego bałaganu jedli śniadanie, które przygotowała dla nich Ruth ubrana już w swoj najlepsz sukienkę i przepasana wielkim białym fartuchem. - Gdzie byłaś? Alain wszędzie cię szukał. - Poszłam się przejść. Zostało trochę kawy? - Jest pełen dzbanek. Pośpieszcie się dzieci, zaraz przyjd kucharki. - Ruth... - Tak? - Myślisz, że dobrze robię? Starej guwernantce, która nalewała kawę do filiżanek, ręka zawisła w powietrzu. Ze ścigniętymi brwiami popatrzyła na dziewczynę, któr pięlęgnowała w dzieciństwie, gdy była chora, pocieszała, gdy była smutna. - Trochę późno teraz na wtpliwości. Fran~coise westchnęła. - Dokonałaś właściwego wyboru - cignęła Ruth. - Pierre potrzebuje ojca, a tobie jest potrzebny mężczyzna. Lebrun to solidny, o złotym sercu człowiek. Będziesz z nim szczęśliwa. Jestem tego pewna. - Dziękuję ci, Ruth, pocieszyłaś mnie. Charles i Pierre, skończyliście jeść?... Chodźcie się myć. Zdżyli we trójkę opuścić kuchnię, gdy weszły Laure i L~ea, potargane, jeszcze zaspane. Ucałowały Ruth, która postawiła przed nimi talerz z kromkami chleba z masłem. - Wolałabym rogaliki - rzekła Laure ziewajc. - Musisz zadowolić się chlebem, staruszko - odparła L~ea przecigajc się i mruczc jak kotka. - Rogaliki! A może jeszcze maślane bułeczki - gderała guwernantka. Z czego się śmiały, te dwie smarkule?... Tego już było za wiele. Ale rozzłoszczona mina dzielnej kobiety śmieszyła je coraz bardziej. - No cóż, najwyraźniej nie nudzicie się tutaj - powiedział Alain wchodzc do kuchni. Wylał sobie na głowę chyba cał butelkę wody kolońskiej, naturalnie układajce się włosy miał teraz gładko zaczesane do tyłu. O mało się nie udusił w białej koszuli o przyciasnym kołnierzyku zapiętym pod szyj. Granatowy garnitur nie wyszedł spod igły najlepszego krawca. Wystrojony wygldał tak nieporadnie, że po pierwszej chwili zaskoczenia, gdy przygldały mu się z rozdziawionymi ustami, z kromkami chleba, które zawisły w powietrzu, znowu parsknęły śmiechem. Do kuchni weszła Lisa w szlafroku z fioletowej satyny i w papilotach na głowie. Teraz obie siostry już się nie śmiały, ale pękały ze śmiechu. Ruth biegała od jednej do drugiej. - Uspokójcie się, rozchorujecie się jeszcze. - Ale z czego one tak się śMiej? - spytała Lisa. L~ea wstała od stołu i zgięta wpół wypadła na "uliczkę", niebawem w jej ślady podżyła Laure dręczona napadami czkawki. Po jej czerwonej twarzy płynęły łzy, ręce zaciskała na brzuchu. - Zsiusiam się - wydusiła z siebie. - Cicho bdź... Brzuch mnie boli! Usiadły na kamienistej ziemi alejki dzielcej budynki mieszkalne od stodół i szop, któr w dzieciństwie ochrzczono mianem "uliczki", i skręcały się ze śmiechu. Na progu kuchni stali zdziwieni Lisa, Alain i Ruth i przygldali im się nic nie rozumiejc. Kiedy wreszcie się uspokoiły, były purpurowe na twarzy i zlane potem. Ceremonia w kościele w Verdelais była skromna i wzruszajca. Panna młoda w jasnożółtym kostiumie miała na głowie kapelusik z naturalnej słomki przybrany duż żółt róż. Wygldała zachwycajco mimo przerażonej miny i bladości. Z niepokojem rozgldała się wokół siebie, jakby się obawiała, że może pojawić się wrzeszczcy tłum. Alain wyczuł jej napięcie i wził j za rękę. Fran~coise uśmiechnęła się do niego z wdzięczności. Poza najbliższymi przyjaciółmi nie było innych gości: nikogo z rodziny mieszkajcej w Bordeaux, żadnych starych kobiet, które za nic na świecie nie przepuszcz żadnego ślubu ani pogrzebu. T nieobecności dawano do zrozumienia, że nie zapomniano o przeszłości Fran~coise. Spodziewała się tego; doznała tak wielu upokorzeń, a nawet obelg od swego powrotu do majtku ojca, że było jej to niemal obojętne. Inaczej rzecz się miała w przypadku pani Lef~evre, Lisy i Ruth; te trzy kobiety czuły się poniżone, dotknięte tym afrontem. "Trzeba je zrozumieć" - powtarzał Jules Testard, wuj Alaina. Laure ubrana w eleganck suknię z niebieskiego jedwabiu, dzieło wielkiego paryskiego domu mody, nudziła się jak mops. Przy jej wytworności L~ea czuła się nieswojo w swoim stroju prowincjuszki. Nie mogła powstrzymać się od porównania ślubu siostry ze ślubem Camille i Laurenta d'Argilata w przededniu wojny. Kościół w Saint_Macaire był wypełniony po brzegi, panna młoda w bieli, druhny w barwnych strojach. L~ea ze wzruszeniem pomyślała o sobie z tamtych czasów. Cierpienia, jakie wówczas przeżywała, wydawały się tak odległe, ale wspomnienie tego zmartwienia, które odbierała jako porzucenie, zdradę, nadal było bolesne. Po posiłku zsunięto stoły i krzesła na bok, żeby zrobić miejsce na tańce. Był to pomysł Laure, która mocno przy nim obstawała. Przywiozła z Paryża ogromne ilości płyt, więc tańczono. Bal otworzył Alain z Fran~coise, Laure zatańczyła ze świadkiem pana młodego, któremu z trudem przychodziło dostosowanie się do nowych rytmów, L~ea tańczyła z Jeanem Lef~evrem. Oboje melancholijnie milczeli podczas tańca. Zapadła gorca noc. L~ea zaproponowała przyjacielowi przechadzkę po tarasie. Usiedli na żelaznej ławeczce i wpatrywali się w usiane gwiazdami niebo. - Popatrz, gwiazda spada! - wykrzyknęła L~ea. - Trzeba pomyśleć jakieś życzenie. No, pomyśl sobie życzenie. - Po co, mam tylko jedno, a ono nigdy się nie spełni. L~ea zerknęła na niego; wiedziała, o czym mówi, lecz nic nie mogła na to poradzić. Delikatnie położyła rękę na jego dłoni. - Niedługo spotkasz kobietę stworzon dla ciebie, która będzie cię kochać, będzie kochać winnice i da ci moc małych Lef~evre'ów. Wyrwał jej rękę z rozdrażnieniem. - Już j spotkałem. - Tak się cieszę! - powiedziała radosnym głosem. - Dlaczego nic mi nie powiedziałeś? - Nie kpij sobie ze mnie, przecież to o ciebie chodzi, doskonale o tym wiesz. - Myślałam... - Nieprawda! Wiesz, że cię kocham od zawsze. Raoul też cię kochał, nawet sobie z tego żartowałaś. Chyba dosyć nas ogłupiałaś swoimi kokieteryjnymi minkami, a my, biedni durnie, dawaliśmy się na to nabierać... - Ależ to była taka dziecinada! - Może dla ciebie, ale nie dla nas. Obaj chcieliśmy się z tob ożenić. - Ale jeden z was byłby nieszczęśliwy! - Pewnie tak, przecież nie mogłaś wyjść za nas obu. Przypomniała im się noc spędzona we troje. Skrępowani i zmieszani zamilkli. Na szczęście pojawiła się Laure ze swoim kawalerem. - Domyślałam się, że tutaj was znajdę - powiedziała siadajc obok Jeana. - Jaka piękna noc, prawdziwa noc weselna. Zamilkła i ona, przygldajc się przez chwilę niebu, nim podjęła znowu: - Nadal zamierzasz pojechać ze mn do Paryża? - zapytała L~eę. - Tak, jeśli ciocia Estelle będzie się dobrze czuła. - Jak to, jedziesz do Paryża i nic mi nie powiedziałaś? - Nie byłam jeszcze zdecydowana. - Nie możesz wytrzymać bez tego twojego Taverniera, może nie? - To nie twoja sprawa, jadę dokd mi się podoba. - Przestańcie się kłócić - powiedziała Laure. - Ja poprosiłam L~eę, żeby przed winobraniem przyjechała na kilka dni do Paryża. Ma prawo do choćby krótkich wakacji. Jean wstał ociężale. - Oczywiście, że ma do tego prawo - powiedział odchodzc. - Biedny Jean, twarda jesteś dla niego - powiedziała Laure. - Nie robię tego umyślnie. Bardzo go lubię, to nie moja wina, że się we mnie kocha. - Nigdy mu nie powiedziałaś prawdy o Fran~cois? - Nie, lecz to tajemnica poliszynela, nie sposób tego nie wiedzieć. - Lepiej by było, żebyś mu powiedziała. - Irytujesz mnie, nie będziesz jeszcze i ty mnie pouczała. Czy ci robiłam najmniejsze choćby uwagi na temat twojego stylu życia w Paryżu? - Już dobrze. Zmieńmy temat. Kiedy weźmiecie ślub, ty i Fran~cois? - To już jakaś mania! Ciocia Estelle, Fran~coise, Ruth, a teraz jeszcze ty. Musicie koniecznie rozmawiać ze mn o małżeństwie? Nie wiem, może kiedyś, nie śpieszy się nam. - A jeśli zajdziesz w ciżę? - To wtedy zobaczymy. Tobie też może się to przytrafić. - Przestań, nie mówmy o nieszczęściach! Ja nie mam żadnego Taverniera pod ręk. - O ciebie mogę być spokojna. Tak sobie dobrze radzisz, że zawsze znajdziesz jakiegoś poczciwinę. Laure wzruszyła ramionami i skierowała rozmowę na inne tory. - A gdybyśmy tak wyjechały za dwa dni, co ty na to? Rozmawiałaś już z cioci Estelle? - Tak, przed chwil i dość ogólnikowo. Jakoś tak dziwnie się uśmiechała, gdy mówiła: "Baw się dobrze, dziecinko." Myślisz, że ma się lepiej? - Sama widzisz, wyglda lepiej pomimo wychudzenia, i sporo czasu spędziła na dole rozmawiajc z pani Lef~evre i Lis. - Tak... Ale jakoś nie mogę wyzbyć się niepokoju. Mam wrażenie, że coś przed nami ukrywa. - Gdyby to było coś poważnego, lekarz by nam powiedział. - Pewnie masz rację. No to postanowione, wyjeżdżamy za dwa dni. Wcale się nie smucę, że opuszczam Montillac na jakiś czas. Nie wiem dlaczego, ale czuję się tutaj jak uwięziona. - Zobaczysz, poszalejemy sobie, będziemy tańczyć po całych nocach. 14 Fran~cois Tavernier czekał na nie na Dworcu Austerlitz. L~ea, gdy go ujrzała, padła mu w ramiona, pozostawiajc Laure z bagażami. Gdy już przywitali się, wybuchnęli śmiechem na widok Laure ze wściekł min taszczc ciężkie walizki. - Zamiast się głupio śmiać, lepiej byście mi pomogli. Później będziecie mieli dość czasu na pieszczoty. Fran~cois przywołał tragarza, który wził bagaże i szedł za nimi do samochodu. - Tak się cieszę, że tu jestem - powiedziała L~ea, gdy mijali Notre_D~ame. - Na dzisiejszy wieczór zarezerwowałem stolik w "L'Ami Louis", to takie stare bistro, gdzie podaj najlepsze gęsie wtróbki w całym Paryżu. Zachodziłem tam kilkakrotnie podczas wojny, była to jedna z czarnorynkowych restauracji. Po wyzwoleniu patron miał kłopoty, ale nie wyszedł z wprawy. Oczywiście, Laure, pójdzie pani z nami... Zaprosiłem też Daniela. - Z wielk przyjemności - wybełkotała Laure czerwieniejc. L~ea i Fran~cois wymienili porozumiewawcze spojrzenia. Gęsty tłum zalegał nabrzeża, posuwał się wolno, jakby ospale w łagodny dzień końca lata. Tu i ówdzie widać było pierwsze pożółkłe liście. Dojechali na ulicę Gr~egoire_de_Tours. - Czy nie będzie pani przeszkadzać, jeśli porwę L~eę od razu pierwszego dnia? - Oczywiście, że mi będzie przeszkadzać, ale rozumiem zakochanych. Kiedy j pan odwiezie? - Pomówimy o tym za chwilę. Niech pani będzie gotowa na dziewit, przyjadę po pani. Proszę mi dać walizki, wniosę je na górę. W samochodzie L~ea paliła papierosa. Dlaczego serce biło jej tak mocno? Chyba na myśl, że za chwilę będzie z nim znowu sam na sam. Przymknęła powieki, a ciało jej przebiegł lekki dreszcz rozkoszy. Jakaś wonna świeżość kazała jej otworzyć oczy. Fran~cois złożył na jej kolanach bukiet róż, a sprzedawca kwiatów stojcy za swoim wózeczkiem przygldał im się porozumiewawczo. - Dziękuję. Dokd mnie zabierasz? - To niespodzianka. Skręcili w ulicę Jacob. - Przejedziemy obok mieszkania cioteczek. Ale dlaczego zatrzymujesz się tutaj? - Bo jesteśmy na miejscu. - Ale... - To ja kupiłem to mieszkanie. - Och, Fran~cois! - powiedziała wzruszona zarzucajc mu ramiona na szyję. - Jesteś szczęśliwa? Cieszysz się? - Też pytanie! Szaleję z radości. L~ea biegała z pokoju do pokoju, zachwycajc się wszystkim. - Jak tu pięknie! Przecież to to samo miejsce, a niczego nie poznaję, tak tu teraz jasno, wszystko wydaje mi się jakieś większe. - To normalne, jest tu bardzo mało mebli. Liczę, że zajmiesz się urzdzaniem mieszkania. - Z przyjemności, to będzie takie zajmujce, zabawne. - Widziałaś swój pokój? - Nie wiem, który to? - Chodź zobaczyć. Pchnł drzwi. - Och!... Ostatnie promienie słońca oświetlały złocisto_biały pokój z meblami z jasnego drewna w stylu Karola X. Ogromny niebieski dywan w wielkie róże pokrywał niemal cał podłogę. Wielkie łoże było nieskalanie białe. - Jak zgadłeś? Zawsze chciałam mieć taki pokój! - powiedziała rzucajc się na łóżko. - Po prostu znam twoje upodobania. Zbliżył się do łóżka i, nawet nie zadajc sobie trudu, by się rozebrać, całym ciałem przywarł do niej. Gdy przybyli do "L'Ami", Daniel Zederman już na nich czekał. Laure, ubrana zbyt elegancko jak na takie miejsce, podeszła do niego z promiennym uśmiechem na ustach. Daniel uprzejmie wstał na jej powitanie. - Tak się cieszę, że znowu pana widzę. - Ja również - odparł, wzrokiem szukajc L~ei. Zajęli miejsca przy stoliku. L~ea rozgldała się z wyrazem niezadowolenia na twarzy. - Nie podoba ci się tu? - spytał Fran~cois. - Nie bardzo. Mówisz, że to modny lokal? Obskurnie tu, a oświetlenie jest okropne. Jesteś pewny, że kuchnia jest dobra? - Bardzo dobra. Kelner!... Podszedł kelner przepasany wielkim białym fartuchem. - Słucham pana. - Macie nadal wasze słynne meursault? - Tak, proszę pana. - Proszę nam podać butelkę. - Służę panu. - Zobaczycie, nigdy nie piłem lepszego wina. Ale przestudiujmy kartę. Przy ssiednim stoliku cztery osoby rozmawiały szeptem spogldajc w ich stronę. Elegancka ciemnowłosa kobieta wstała i podeszła do nich. - Panie Tevernier! - Pani Ocampo! Fran~cois odsunł krzesło i wstał. - Wielka to dla mnie przyjemność widzieć pani w Paryżu. - Zostaję jeszcze kilka dni, a potem jadę do Londynu. - Słyszałem, że przyznano pani Legię Honorow. Szczerze gratuluję. - Dziękuję... Ale czy to nie ta młoda osoba z Norymbergi? Miło mi pani widzieć. Jest pani znajom pana Taverniera? - Tak. Dobry wieczór pani, pozwoli pani, że przedstawię moj siostrę i znajomego, pan Zederman. - Witam, panienko, witam pana. Zatrzymałam się w "Ritzu", zajrzyjcie do mnie oboje, miło mi będzie pogwarzyć z wami nim wyjadę. Victoria Ocampo wróciła do swojego stolika. - Gdzie j poznałeś? - W Buenos Aires. To bardzo znaczca tam postać, może nam być niezmiernie przydatna - dodał Tavernier zwracajc się do Daniela. Podano meursault, a sam właściciel z wielk ceremoni osobiście nalewał wino do kieliszków. - Na pewno będzie państwu smakowało, to butelka ze specjalnej rezerwy. - Hmm... jest równie dobre, jak to, które piłem u pana w czterdziestym trzecim. Patron nachmurzył się i wrócił do swoich rondli. - Nie wyglda na zachwyconego - powiedziała Laure. - Czasami nie zaszkodzi odświeżyć niektórym pamięć. - Znowu! Nie potraficie myśleć o niczym innym! Należy pan do nielicznych ludzi, którzy jeszcze o tym myśl. Ludzie gwiżdż na to, czy ktoś był kolaborantem, czy nie, czy był w konspiracji, czy też nie. To już za nami, skończyło się, ludzie maj tego dość, chc zapomnieć, myśl o tym, jak zdobyć coś do jedzenia, w co się ubrać, po prostu jak żyć! Wojna się skończyła. Mam ochotę się bawić, a nie słuchać o zemście, o wyrokach, o... - Ma pani rację, moja mała Laure, zapomnijmy o tym... dziś wieczór. Wolno pił wino, przy stoliku zapadło krępujce milczenie. "Ma rację - myślała L~ea - na co się zda rozpamiętywanie przeszłości? Nic się nie poradzi, nie da się tego odwrócić, niczego zmienić." Większość ludzi stara się zapomnieć, tylko jakaś garstka pragnie, by pamięć o potwornych zbrodniach nazistów przetrwała. L~ea była w rozterce. Przy kawie Tavernier oznajmił: - Pojedziemy zobaczyć się z Sar i Samuelem w rosyjskim klubie. Lubicie cygańsk muzykę? Przymknwszy powieki Sara słuchała skargi skrzypiec. Stolik otoczyli muzycy z "Szeherezady" w kolorowych koszulach. L~ea, której nieco szumiało w głowie, poddawała się temu błogiemu nastrojowi. Laure pożerała Daniela wzrokiem. Młodzieniec nerwowo palił papierosa za papierosem. Samuel i Fran~cois milczeli zamyśleni. - Bardzo tu ładnie - rzekła Laure - ale może byśmy pojechali do piwnicy na Saint_Germain_des_Pr~es? - O, tak! - wykrzyknęła L~ea. - Nigdy tam nie byłam. Opuścili kabaret około drugiej nad ranem. Noc była łagodna. W ich stronę jechał samochód ze zgaszonymi światłami. Padły strzały... Krzyk... Sara upadła, samochód przśpieszył i skręcił w kierunku placu Europy... Wszystko zdawało się nierzeczywiste... Samuel pochylił się nad młod kobiet... Góra jej białej sukni była zalana krwi... Otworzyła oczy... Teraz nachylił się nad Fran~cois i natychmiast zawołał do portiera, który stał jak wryty, z opuszczonymi ramionami. - Proszę wezwać lekarza, szybko! Niebawem usłyszeli sygnał policyjnego wozu. Pojawił się jakiś mężczyzna w kamizelce, bez marynarki, z torb lekarsk w dłoni. Torował sobie drogę wśród zgromadzonych gapiów. Uklkł i zbadał rann. - Kula przeszła na wylot przez ramię - powiedział do policjanta w cywilu. - Nie wyglda to szczególnie poważnie, ale to tylko powierzchowne oględziny. Ta pani miała dużo szczęścia. - Chciałabym panu wierzyć, panie doktorze - powiedziała Sara i zemdlała. Przytulone do siebie L~ea i Laure płakały. - Widzi pani teraz, że nie dla wszystkich wojna się skończyła - powiedział ze złości Daniel pod adresem Laure. Szloch dziewczyny wzmógł się. Ułożono Sarę na noszach i ulokowano w karetce policyjnej. Samuel i Daniel wsiedli razem z ni. Opowiedziawszy komisarzowi zdarzenie, którego byli świadkami, Fran~cois, Laure i L~ea poszli do samochodu. Cał drogę do ulicy Gr~egoire_de_Tours przebyli w milczeniu. - Lepiej będzie, jeśli tę noc spędzicie razem. Jadę do szpitala i wrócę, gdy to tylko będzie możliwe. Tymczasem nie otwierajcie nikomu drzwi. Fran~cois Tavernier wrócił dopiero późnym przedpołudniem. Rysy twarzy miał ścignięte, brodę ciemn od nie ogolonego zarostu. - Życiu Sary nie zagraża już niebezpieczeństwo. Nie ma innych obrażeń poza postrzałem w ramię. Za dwa, trzy dni będzie mogła opuścić szpital. - Co mówi policja? - Poruszaj się jak we mgle. Pamiętacie, że jesteście wezwane na Quai d'Orf~evres po południu? - Tak - powiedziała Laure. - Któż mógłby tak źle życzyć Sarze, by chcieć j zabić? Domyśla się pan? - Nie mam najmniejszego pojęcia. Zapewne zaszła jakaś pomyłka. - Ależ, Fran~cois... - Tak, L~eo, pomyłka. - To dlaczego powiedziałeś, żebyśmy nikomu nie otwierały? - To zwykła ostrożność. Nie mogę dłużej tu zostać, muszę pojechać na Quai d'Orsay. Do zobaczenia niebawem. Nie, o ile wie, Sara nie miała wrogów, nie, nie widziała napastników, ani nie zapisała numeru rejestracyjnego samochodu, nie, nie zauważyła nikogo podejrzanego, nie... L~ei wcale nie podobało się to przesłuchanie. Zamach bardzo poruszył Laure, która czuła, że zachwiał się jej mały świat. Była tak przerażona, że przesłuchujcy j inspektor ulitował się nad ni i skrócił rozmowę. Przy wyjściu z Pałacu Sprawiedliwości zostawiła siostrę pod pretekstem ważnego spotkania. L~ea dostała się na drugi brzeg Sekwany i szła w górę bulwarem Saint_Michel. Młodzieńcy ogldali się za ni, gwiżdżc z uznaniem, a ona tylko się uśmiechała. Świetnie się czuła w błękitnej garsonce pożyczonej od Laure. Na bulwarze panowało ożywienie zwizane z pocztkiem roku szkolnego; dziewczęta i chłopcy spacerowali z ksiżkami pod pach. Przed Dworcem Luksemburskim ze dwudziestu gapiów otoczyło parę ulicznych śpiewaków i chórem powtarzało z nimi refren piosenki Edith Piaf. Kobieta miała piękny głos. L~ea przystanęła. Po skończonej piosence nagrodzono ich oklaskami, a śpiewaczka zbierała datki. - Pięćdziesit centymów za słowa i nuty, kto kupuje największy szlagier m~ome Piaf?... Dziękuję, panienko. Ulica Gay-Lussac, ulica Saint_Jacques, L~ea maszerowała żwawym krokiem. Wychodzcy z Val de Gr~ace mężczyźni w mundurach żartobliwie j zaczepiali. Na wskim chodniku ustpiła z drogi, by przepuścić młod matkę pchajc wózek z dzieckiem, i stanęła we wnęce jakiejś bramy. Schwyciła j jakaś ręka, pchnęła do bramy i przyparła do chropowatej ściany, drug dłoni ktoś zatykał jej usta. Skrzydło bramy zatrzasnęło się. Tuż przy twarzy czuła szybki oddech. - Nie ruszaj się i nie krzycz... nie zrobię ci nic złego, chcę ci tylko przekazać wiadomość... Idziesz do szpitala w odwiedziny do twojej przyjaciółki Żydówki?... To powiedz jej, żeby siedziała cicho... Spudłowaliśmy wczoraj, ale jutro nam się uda... Jesteśmy wszędzie... Zabijemy wszystkich, którzy stan nam na drodze... - Nie rozumiem - udało się wykrztusić L~ei. - Tym lepiej dla ciebie... Gdybyś rozumiała, już byś była trupem... Ta Żydówka nie jest odpowiednim towarzystwem dla takiej pięknej dziewczyny... Zapamiętałaś wiadomość?... Puszczę cię, tylko nie krzycz, bo będę musiał cię zastrzelić, a szkoda by było... No, dalej, pędź odwiedzić tę dziwkę. Mężczyzna popchnł j brutalnie, wyszedł z bramy i nieśpiesznie otworzył drzwi. Drżca L~ea, z nogami jak z wosku, wybuchnęła nerwowym szlochem. Ktoś zbiegał po schodach i to przywróciło j do rzeczywistości. - Szukasz kogoś? - spytał chłopczyk w wieku Charlesa. - Nie, dziękuję. - Płaczesz!... Coś sobie zrobiłaś? Co cię boli? Uśmiechnęła się przez łzy: - Wszystko w porzdku, miły jesteś. Po mroku panujcym w bramie kamienicy, jasno jeszcze świecce popołudniowe słońce raziło oczy i musiała je zmrużyć. Puściła się pędem potrcajc przechodniów i wciż biegnc przecięła bulwar Port_Royal pośród koncertu klaksonów i przekleństw. Zdyszana dotarła wreszcie do szpitala; wskazano jej pawilon, w którym leżała Sara. Jakaś zakonnica zaprowadziła j do pokoju rannej. Przed drzwiami stał na straży policjant, który zażdał od niej dokumentów. - Proszę jej nie męczyć za bardzo i nie przecigać zbytnio odwiedzin - powiedziała zakonnica otwierajc drzwi. W pokoju panował łagodny półmrok. Przez uchylone, zakratowane okno wpadało nieco powietrza, lekko falowała zasłona z białego płótna. Sara, z obandażowanym ramieniem, zdawała się spać w wysokim żelaznym łóżku. Wzruszona L~ea pochyliła się nad ni. Sara uniosła powieki, zielone oczy skierowała na przyjaciółkę, a lekki uśmiech sprawił, że jej twarz stała się jeszcze piękniejsza. Uśmiech ten zgasł natychmiast, gdy dostrzegła ślady łez na policzkach L~ei. - Płaczesz z mojego powodu?... Czuję się świetnie... Za dwa dni będę na nogach. Uspokoiłam cię?... Ale co ci jest? Dlaczego płaczesz? Coś się stało?... Połykajc łzy L~ea zdołała opowiedzieć, co jej się przydarzyło i przekazać Sarze wiadomość, jak zlecił jej napastnik. Sara uniosła się na łóżku, nie udało jej się powstrzymać jęku. - To moja wina, powinnam była zaczekać, aż wydobrzejesz. - To nic takiego. A więc ruszyli do ataku. Nie przypuszczałam, że odważ się na to we Francji. Należało się domyślać, że maj wspólników, o jakich ich nie podejrzewaliśmy, albo czuj, że jesteśmy bliscy celu. Samuel uzyskał potwierdzenie, że obie poszukiwane przeze mnie kobiety s w Paryżu i niebawem wypłyn do Argentyny z innymi przestępcami. Musisz mi pomóc... - Ależ, Saro, nie zrozumiałaś? Jeśli nie przestaniesz, zabij cię! - Już mnie zabili, teraz już ich się nie boję. Ty, czy tego chcesz czy nie, należysz do naszego obozu, nie masz wyboru: obecnie wiedz już wszystko o tobie i twojej rodzinie. Jeśli chcesz odzyskać dawne spokojne życie, musisz nam pomóc ich zlikwidować. - Oszalałaś, skończył się już czas konspiracji... - Jesteśmy w samym środku. Zarówno oni, jak i my, nasza wojna wciż trwa. - To zrozumiałam. Dlaczego nie wyjawiasz policji wszystkiego, co wiesz o ich posunięciach we Francji? - Dlatego, że nawet nie będ chcieli mnie wysłuchać. Powiedzieć Francuzom, całemu światu, że naziści nadal s wśród nas, że ta ohydna bestia nie zdechła, lecz wciż gotowa jest ksać, że w każdym kraju maj przyjaciół chętnych do pomocy im, że maj swoich ludzi w rzdach, gazetach, przemyśle, literaturze, wyjawić im to wszystko w najlepszym razie oznacza wystawić się na pełne niedowierzanie, a nawet szyderstwo, w najgorszym zaś razie trafić na ich sympatyków. Nie, nie mogę o tym powiedzieć policji. - No to może tajnym służbom wywiadowczym? - Tam na pewno mnie wysłuchaj, ale i poprosz, bym milczała. - Nie rozumiem. - Dlatego że wiedz o wszystkim i pomagaj niektórym hitlerowcom w zamian za informacje... - Nie wierzę. - Nie mam dowodów, jeśli chodzi o Francję, ale Amerykanie - między innymi - korzystaj z usług wielu z nich. Nie widzę powodu, dla którego Francuzi mieliby nie stosować podobnych metod. - No bo s Francuzami!... Sara, której rysy twarzy twardniały, tężały w miarę jak mówiła, wybuchnęła sarkastycznym śmiechem. - Nie sdziłam, że po tym, co przeżyłaś, po zetknięciu się ze zdrad, kolaboracj, która dotknęła nawet twoj rodzinę, będziesz jeszcze taka naiwna. L~ea, zdruzgotana tymi rewelacjami zwiesiła głowę. Tak, nawet Francuzi... Do pokoju weszła siostra zakonna. - Pani Tavernier, pani przyjaciółka powinna już się pożegnać, potrzebuje pani odpoczynku. - Dziękuję, siostrzyczko, już wychodzi. L~ea poczuła jak ogarnia j lodowaty chłód. Z niedowierzaniem patrzyła, jak za kobiet w białym habicie zamykaj się drzwi. Siedziała ze spuszczon głow, zdrętwiała, nie miała odwagi spojrzeć Sarze w oczy. Jakiś cień nadziei... Przecież wchodzc spytała o pani Mulstein... - Widzę, że Fran~cois nic ci nie powiedział. Wzięliśmy ślub po powrocie z Montillac. Ale to nic takiego, to tylko niezbędna formalność. Między tob i mn niczego to nie zmieni. Nie jestem zazdrosna. "Ale ja jestem" - pomyślała L~ea bliska łez. - Musisz jak najszybciej zobaczyć się z Fran~cois - cignęła dalej Sara, nie zauważajc wzburzenia L~ei. - Gdyby ci się nie udało, zadzwoń pod numer Danton dwadzieścia sześć - dwadzieścia siedem. Zapamiętasz?... Tylko niczego nie zapisuj. Gdy ktoś się zgłosi, powiesz, że pani Hugo czeka na pana Sainte_Beuve o umówionej porze. Dzisiaj o dziewitej wieczorem pójdziesz do pasażu Saint_Andr~e_des_Arts. Wiesz, gdzie to jest? L~ea twierdzco kwinęła głow. - Uważaj, czy nikt cię nie śledzi. Włóż na siebie jakieś ciemne ubranie, twoja niebieska garsonka za bardzo rzuca się w oczy. Na to spotkanie przyjdzie ktoś z naszych. Mówiłaś, że twój napastnik miał akcent z Europy Środkowej?... I że czułaś jego wsy na karku?... To może być jakaś wskazówka. Ktoś do ciebie podejdzie i powie: "Czy widziała pani Victora?" Odpowiesz: "Powinnam się z nim zobaczyć dziś wieczorem." Zrozumiałaś? Powtórz. Monotonnie L~ea powtórzyła hasło. - Dobrze. Przyjdź do mnie jutro, zdasz mi relację. W korytarzu spotkała Daniela. - Jak ona się czuje?... Dalczego pani nic nie mówi? Co pani jest? Taka pani blada! Podtrzymywana przez młodzieńca, usiadła na krześle, nogi miała miękkie, czuła, że za chwilę zemdleje. - W porzdku, to nic takiego... Nie znoszę zapachu eteru. - Przestraszyła mnie pani... Jak się czuje Sara? - Lepiej, znacznie lepiej. - Może pani odprowadzić? - Nie, dziękuję, już dobrze. L~ea miała ochotę tylko na jedno: uciec z tego szpitala i znaleźć jakieś spokojne miejsce, gdzie mogłaby się zastanowić. Szybko pożegnała się z Danielem. Przy Obserwatorium wskoczyła na platformę ruszajcego autobusu. Konduktor schwycił j za ramię i założył łańcuch bezpieczeństwa. - To niebezpieczne, panienko, tak wskakiwać do autobusu w biegu. - Jedzie pan do placu Saint_Michel? - Tak, panienko, oto dwa bilety. L~ea zapłaciła i oparła się o drewnian barierkę. Podmuch rozwiewał jej włosy. Na wskiej uliczce Saint_Andr~e_des_Arts było tłoczno. Gdy dotarła na Gr~egoire_de_Tours, otworzyła drzwi kluczem, który dała jej siostra. Mieszkanko było puste. Trzykrotnie dzwoniła na ulicę de l'Universit~e, lecz bezskutecznie. Fran~cois też nie było w domu. Natomiast pod numerem, jaki podała jej Sara, odpowiedział jej męski głos. 15 - Czy widziała pani Victora? Choć czujna, L~ea drgnęła zaskoczona. Jakiś nieznajomy o wspaniałych rudych wsach czekał na jej odpowiedź. - Powinnam się z nim zobaczyć dziś wieczorem. - Dobrze, chodźmy. Pasażem dotarli do bulwaru Saint_Germian i wstpili do dużej kawiarni. Poprowadził j w głb sali, z dala od gości. - Co dla pani zamówić? - Nie wiem, to samo, co pan. - Kelner, dwie duże schłodzone wódki. Milczeli do powrotu kelnera. - Niech pani wypije, dobrze to pani zrobi. Zamknęła oczy i wychyliła kieliszek... Przypomniały jej się zaraz wieczory, dnie spędzone z żołnierzami radzieckimi w Niemczech, kiedy prowadzili poszukiwania osób zaginionych, sierot. Jakież to były fantastyczne pijatyki, jakie piękne śpiewy, takie melancholijne. Przybyszom ze Wschodu zawdzięczała szalone chwile wesołości i czarne chwile smutku. Przypomniała sobie te spojrzenia, w których pojawiały się łzy, gdy wspominali ojczysty kraj, ukochane kobiety: ileż w nich było czułości, delikatności pod pozorami prostactwa, prymitywizmu. Jakie czynili wysiłki, by te noce były dla niej możliwie jak najmniej uciżliwe: oddawali jej swoje koce, dzielili się herbat, czarnym chlebem... Jakże jej dzisiaj brakowało tego koleżeństwa, braterstwa, tych drobnych względów, które sprawiły, że jej życie wśród ruin stawało się lżejsze, atmosfera cieplejsza! L~ea zatęskniła za tymi czasami i westchnęła. - Czy zechciałaby panienka wrócić na ziemię, jeśli łaska? - spytał wsacz. - Myślałam o żołnierzach rosyjskich, o moich przyjaciołach... Popatrzył na ni jakoś dziwnie: "Jeszcze jedna wariatka" - pomyślał. - Nie powinniśmy zbyt długo ze sob przebywać. Skoro Sara dała pani ten numer, znaczy to, że miała nam coś do przekazania. Nie mogła się oprzeć i zażartowała: - Jak pan to odgadł? Najwyraźniej nie odznaczał się dużym poczuciem humoru - chyba że nie chwytał subtelności języka francuskiego - gdyż zareagował ścignięciem brwi. Nie zrażajc się jego niezadowoleniem L~ea opowiedziała mu o swoim spotkaniu na ulicy Saint_Jacques. - Nie zauważyła pani więcej szczegółów? Nie, zwróciłam tylko uwagę na wsy, akcent i wzrost: był niewiele wyższy ode mnie. Aha! Jeszcze coś, nosił skórzan kurtkę albo kanadyjkę... - W taki upał? - Tak, ja też o tym pomyślałam, gdy mnie trzymał. - Wydał się pani młody? - To trudno określić... Tak, raczej młody. - No dobrze, musi nam to wystarczyć. Odwiedzi pani jutro Sarę? - Tak - odpowiedziała niechętnie. - Proszę jej przekazać, że namierzyliśmy zwierzynę i że polowanie może się rozpoczć wcześniej niż przewidywaliśmy. Będzie wiedziała, o co chodzi. - Ja też zrozumiałam... To takie podchody, taka harcerska zabawa, można by pomyśleć, że jest się bohaterem jednej z powieści serii "Signes de Piste", nie zna pan?... Szkoda, ileż tam przygód... Ależ ta dziewczyna jest denerwujca! Co ten Tavernier w niej widzi? Co prawda, jest raczej ładna, ale przy Sarze... - Niech pani będzie jednak ostrożna. Ludzie, którzy s naszymi przeciwnikami, to nie postacie z powieści... Wczoraj się pani o tym przekonała. Pani wychodzi pierwsza... Do widzenia. Gdy się znalazła na chodniku, L~ea zaczęła się zastanawiać, dokd się udać. Nie miała ochoty pójść ani na ulicę de l'Universit~e, ani na ulicę Gr~egoire_de_Tours. Bezwiednie skierowała swe kroki ku Th~e~atre Fran~cais. Przy ulicy de l'Od~eon zatrzymała się przed oświetlon witryn księgarni. Wewntrz kilka osób rozmawiało z ożywieniem. Piękna wysoka kobieta o wysoko upiętych włosach i z zimn twarz stała nieco z boku słuchajc potarganego mężczyzny z odkryt głow i niedopałkiem papierosa w ustach, który mówił mocno gestykulujc: był to Andr~e Malraux. L~ea przypomniała sobie, że Rapha~el Mahl zachęcił j do przeczytania "Doli człowieczej". Niezmiernie brzydki mężczyzna w rogowych okularach i z fajk w ustach słuchał go uważnie; niska, nieco otyła kobieta z włosami starannie ścigniętymi w koczek, w szarej sukience jak sierotka z ochronki, porzdkowała stos ksiżek. A ten łysy mężczyzna z czerwonym fularem: to Andr~e Gide!... Stryj Adrien, wbrew osdom całego mieszczaństwa z Bordeaux, lubił jego pisarstwo. Poznali się obaj w Paryżu i wymienili kilka listów, z czego dominikanin był bardzo dumny. Krótko ostrzyżona kobieta ubrana na chłopczycę i inna odwrócona plecami... Victoria Ocampo rozprawiajca z Fran~cois Tavernierem! Nie, tylko nie on, tego jeszcze brakowało! W tej właśnie chwili jej spojrzenie spotkało wzrok Argentynki, która wskazała wystawę swojemu rozmówcy. Nim L~ea zdżyła zareagować, stał już przed ni i chwycił za ramię. - Gdzie się podziewałaś, szalałem z niepokoju!... - Zostaw mnie! - Sara mi wszystko opowiedziała, lepiej będzie, jak wrócisz do Montillac. - Wrócę, jeśli zechcę, nie masz prawa mi rozkazywać. - Nie rozkazuję ci, lecz daję dobr radę. - Swoje rady możesz... - Panno Delmas, spotykamy się wcześniej niż się spodziewałam. - Dobry wieczór pani. - Proszę wejść, przedstawię pani moim przyjaciołom. L~ea nie śmiała jej odmówić, więc weszła do księgarni. - Adrienne, przedstawiam ci moj młod przyjaciółkę. L~eę Delmas. L~eo, to Adrienne Monnier i Sylvia Beach, obydwie prowadz księgarnię, pani Simone de Beauvoir i pan Jean_Paul Sartre, panowie Andr~e Gide i Andr~e Malraux... Gis~ele Freund, która była ze mn w Argentynie podczas wojny, obecnie przejazdem w Paryżu - dokonywała prezentacji Victoria Ocampo. Przywitawszy się z ni, Sartre i Malraux powrócili do przerwanej rozmowy; Gide szybko się pożegnał. - Chodźmy std - szepnł Tavernier. Wyszli więc, przyrzekłszy przedtem Victorii Ocampo, że nazajutrz przyjd do niej na herbatę. - Jadłaś kolację? L~ea przeczco potrzsnęła głow. - Musisz coś zjeść, chodź - powiedział ujmujc j pod ramię. Nie zamieniwszy ani słowa doszli do Saint_Germain_des_Pr~es. Weszli do piwiarni Lippa. Syn właściciela, Roger Cazes, wyszedł im naprzeciw. - Dobry wieczór, panie Tavernier. Dam panu ten sam stolik co ostatnio. Posadził ich w pobliżu kasy. Ma~itre d'h~otel przyniósł kartę. - Życz sobie państwo aperitif? Nie pytajc o zdanie, Fran~cois zamówił: - Dwa kieliszki szampana, poproszę. Przy jednym ze stolików jedli kolację Jean Cocteau i Marie Bell. Nieco dalej siedzieli Georges Bidault i Maurice Schumann, których rozpoznała. Obaj skłonili się w ich kierunku. - No, a teraz opowiadaj. Wypiła łyczek szampana. - Nie ma o czym mówić, twoja żona już ci wszystko opowiedziała. - Przestań, proszę cię, nie życzę sobie takiego tonu między nami. Powiedziałem ci o tym planie, stało się, i to wszystko. - I to wszystko! Tak po prostu! - wykrzyknęła L~ea tak podniesionym głosem, że spojrzenia gości zwróciły się na ni. - Trochę ostro sobie poczynasz - cignęła ściszywszy głos - zdawało mi się, że miałeś zrezygnować z tego bezsensownego pomysłu. Nie pomyślałeś o mnie? - Kochanie, bez przerwy myślę o tobie. Potem rozwiodę się i ożenię się z tob... - Bo pewnie wyobrażasz sobie, że będę grzecznie czekać, aż się namyślisz rozwieść? Nie jesteś jedynym mężczyzn na ziemi... - To prawda, ale jestem jedynym mężczyzn, którego kochasz. No, nie brakowało mu tupetu!... Jednakże prawd było, że go kocha, tego łajdaka, tego drania. Prawd było też to, że cierpiała na sam myśl, że zainteresowałby się inn kobiet.... - Nic nie było pomiędzy Sar i mn, i nigdy nic nie będzie. Lecz muszę j chronić i pomagać jej... - A mnie dziś po południu, czy mnie ochroniłeś? Jak miał nagle zatroskan minę! - Nie wiem, co bym dał, żebyś nie była w to zamieszana... - Trochę za późno. Nie mogłam się do ciebie dodzwonić, więc spotkałam się z przyjacielem Sary... - Tym z dużymi rudymi wsami? - Tak, powiedział mi, że polowanie może się rozpoczć wcześniej niż sdzili... - Tak powiedział - rzekł zamyślony Tavernier. - Czy to znaczy, że odnaleźli te okropne kobiety, o których opowiedziała Sara? - Nie wiem, może. - Jeśli je złapi, to co z nimi zrobi? - Łatwo zgadnć. Przypominało to szmirowat powieść, ten dialog w paryskiej piwiarni rzęsiście oświetlonej, wypełnionej politykami, gwiazdami filmowymi, pisarzami, pięknymi kobietami plotkujcymi w tym wnętrzu wyłożonym ceramicznymi kafelkami z Frague... L~ea odnosiła wrażenie, że przeżywa jakiś absurdalny sen; naprzeciwko niej siedział mężczyzna, którego kochała i który j kochał, a który poślubił inn kobietę, a jej rywalka myślała tylko o zemście, obracała się w podejrzanym towarzystwie, strzelano do niej na ulicy z pistoletu maszynowego, zlecała L~ei przekazywanie jakichś zaszyfrowanych wiadomości. Z kolei sam L~eę w biały dzień napastował jakiś wsacz, który jej groził... Wydało jej się to takie głupie, aż roześmiała się w głos. Ta smarkula nie przestanie go zaskakiwać; gdy j spotkał, była przybita, milczca, agresywna, zjadliwa, zła, a teraz wybucha śmiechem. Trudno przewidzieć, jak się zachowa! Nie sposób się z ni nudzić. A jednak wiedział, że za tym śmiechem kryje się popłoch, niepokój, strach, smutek, cierpienie. Miał sobie za złe, że to on jest przyczyn jej bólu. "Powinienem j chronić, uszczęśliwić. Zamiast tego, wbrew własnej woli wcigam j w niebezpieczn przygodę, w której naraża życie; ależ ze mnie śmieć." Poczuł się taki stary i znużony!... Nagle opanowała go pokusa, by j zabrać i uciec do pierwszego lepszego kraju, porzucić Sarę i jej śmiercionośne plany, swoje stanowisko w rzdzie, swój majtek... Wyjechać z ni, znaleźć się daleko od niebezpieczeństw i zagrożeń, jakie ich osaczaj, patrzeć, jak żyje, kochać j, mieć z ni dzieci... - Tavernier, wreszcie pana znalazłem! Przy ich stoliku stał Samuel Zederman. - Obszedłem wszystkie bistra w dzielnicy szukajc pana. Niech się pan pośpieszy. Zbiórka na placu des Vosges... Nie ma potrzeby cignć tam panienki. W milczeniu szybko skończyli kolację. Fran~cois odwiózł j na ulicę Gr~egoire_de_Tours. Laure wciż nie było. 16 L~ea nie mogła usnć. Na wieży jednego z pobliskich kościołów wybiła północ. Wstała, poszperała w garderobie siostry. Kilka chwil później opuściła ulicę Gr~egoire-de-Tours. Miała na sobie dług czarn spódnicę i obcisły sweter w tym samym kolorze, włosy zwizała w koński ogon. Źle oświetlonymi uliczkami poszła w stronę ulicy Dauphine, szukajc piwnicy, o której opowiadała jej Laure: "Le Tabou". Na rogu ulic Christine i Dauphine banda młodych ludzi paliła papierosy rozprawiajc: stali oparci o dziwny kabriolet w żółto_czarn szachownicę. Podeszła do jednego z chłopców i spytała: - Czy zna pan "Le Tabou"? - Proszę, oto najśliczniejszy piwniczny szczurek w całej dzielnicy. Co ty na to, Toutoune? Bardzo młoda dziewczyna z piersiami obcigniętymi ciasnym swetrem robionym grubym ściegiem, w sztruksowych spodniach mocno opiętych na pośladkach, odznaczajca się też pokaźnym nosem i długimi czarnymi włosami, zmierzyła L~eę badawczym wzrokiem od stóp do głów. - No, niezła. A ty, Anne_Marie, co o niej myślisz? - Milutka - odparła szczupła rudowłosa dziewczyna. L~eę zaczynało irytować to taksowanie. - Szukam "Le Tabou". - Stoi pani przed nim, panienko. I to miała być ta modna piwnica, któr w Montillac Laure bez przerwy jej zachwalała! L~ea zadarła głowę: nie było pomyłki, ta właśnie nazwa widniała nad wejściem. - Wyglda pani na zdziwion - powiedział niedbale ubrany chłopak w szamerowanej czapce z daszkiem na głowie. - To ten nędzny wygld lokalu tak pani zaskoczył? Czegóż pani chce, moja droga, to na miarę czasów, w jakich żyjemy. Brudne i zepsute miejsce spotkań nieudaczników, biednych i bogatych, wszystko dokładnie wymieszane, w sumie zgodnie z ideałem komunistów i egzystencjalistów... - Kogo? - O nieba, skd się pani wzięła? Chyba się pani ze mnie nabija? Chce mnie pani nabrać... Jeśli wzić pod uwagę strój, w jakim pani jest... Och, przepraszam, nie przedstawiłem się: Fran~cois de la Rochefoucault, portier, do pani usług. Fr~ed~eric, chodź_no tutaj. Popatrz na tę piękność, która przybyła w poszukiwaniu "Le Tabou"... Czyż nie ma wszelkich danych ku temu, by j przyjć w tej śwityni odwiedzanej przez najwspanialsze umysły naszych czasów?... Zbliżył się do nich przystojny chłopak z jasnym wsem oficera kawalerii: - Witam panienkę, jestem Fr~ed~eric Chauvelot, w pewnym sensie pełnię funkcję animatora w tym lokalu. Pozwoli pani, że na powitanie zaproponuję pani coś do picia... Tarzan, zapamiętasz śliczn buzię panienki? - Oczywiście - zapewnił wytatułowany kolos. - Między kciukiem a palcem wskazujcym potrafi rozgnieść głowę - szepnł na ucho L~ei Fr~ed~eric otwierajc drzwi. Z kamiennych schodków biła duchota. Schodzc po nich L~ea odnosiła wrażenie, jak gdyby zanurzała się w piekielnym kotle, wrzcym i parujcym: jazgot trbki i klarnetu unoszcy się ku XVI_wiecznemu sklepieniu wzmagały jedynie to odczucie. Dym był tak gęsty, że nie sposób było dostrzec głębi piwnicy, która liczyła przecież tylko dwanaście metrów na osiem. Pary kolejno tańczyły frenetycznego be_bopa, oklaskiwane przez stłoczonych klientów, siedzcych bdź stojcych. - Czego się pani napije? - Mięty z wod - odpowiedziała L~ea, rozejrzawszy się dokoła. Podszedł do niej jakiś spocony chłopak w kraciastej koszuli, najwyraźniej dał się zwieść jej strojem. Zatańczy pani? - Nie, dziękuję. Wzruszywszy ramionami młodzieniec odszedł. Dziwne miejsce. Dziwna muzyka, nie przypominała L~ei niczego znanego. - Laure! Spostrzegła właśnie siostrę ubran w niebieski kostium, który sama wczoraj nosiła. Z trudem utorowała sobie przejście do stolika, przy którym Laure siedziała w towarzystwie pięciu czy sześciu rówieśników. Wśród nich znajdował się Franck, który zauważył j pierwszy. - L~ea, świetnie, że wpadłaś na pomysł, by do nas dołczyć. - Nie mogłam usnć, niepokoiłam się o Laure. - Opowiedziała mi, co się wczoraj wydarzyło... Jak się czuje twoja przyjaciółka? - Dobrze, to nie jest aż tak poważne, jak sdziliśmy. - Tym lepiej. Laure, popatrz, kto tu jest. - Gwiżdżę na to, nie chcę jej ogldać - powiedziała matowym głosem. - Jest prawie tak pijana, jak ty ostatnio. "Tak, ale z innego powodu" - pomyślała L~ea, - Znacie się z Franckiem? - spytał Fr~ed~erick Chauvelot. - Zostawiam więc pani w dobrych rękach. Przez jakiś czas L~ea ze zdziwieniem obserwowała skomplikowane akrobatyczne figury tancerzy i na kilka chwil zapomniała o tym, co nazywała zdrad Fran~cois, i o próbie zabójstwa Sary. Bezwiednie wystukiwała takt nog. - Paskudny Żyd, przez tych Żydów zawsze s kłopoty. Pomimo hałasu L~ea usłyszała to, co wykrzyczała Laure bełkoczcym głosem pijaka, i zamarła w bezruchu, niedowierzajc własnym uszom. Franck, którego matka była Żydówk, patrzył na swoj przyjaciółkę, jakby nie mógł uwierzyć. - Paskudny... L~ea wymierzyła siostrze taki policzek, że dziewczyna przerwała w pół słowa i rozszlochała się jak małe dziecko. - Widzisz, uderzyła mnie! - Pomóż mi zaprowadzić j do domu. - Co się dzieje? Dlaczgeo ona płacze? - spytała ruda dziewczyna, któr L~ea spotkała przed wejściem do lokalu. - Zostaw ich w spokoju, widzisz, że się ubzdryngoliła - powiedziała Toutoune. Z wielkim trudem we dwójkę wycignęli Laure z piwnicy. - Corbassirre, mógłbyś odwieźć tę mał do domu? - spytał Fr~ed~eric. - Zgoda - odparł młodzieniec siedzcy za kierownic dziwnego samochodu w szachownicę. - Nie warto się trudzić - powiedziała L~ea. - Mieszkamy blisko std. Franck mi pomoże. - Jak chcecie. Na słabo oświetlonej ulicy Franck i L~ea podtrzymywali Laure, która ledwo trzymała się na nogach. Za nimi postępowali trzej koledzy młodzieńca, wyśpiewujc w niebogłosy. - Zamknijcie się, do diabła!... Spać nie dadz! Krzykom z okna towarzyszyło chluśnięcie wod; birbanci zostali zmoczeni. - Nie ma wieczoru, żeby któregoś z nas nie oblali - powiedział Franck. - W tej dzielnicy nie myśl o niczym innym, jak tylko o spaniu. Zimny prysznic nie uspokoił śpiewaków, którzy wydzierali się ile wlezie. Skrzyżowanie ulic Saint-Adr~e-des-Arts i de Buci tonęło w mroku. Laure ciżyła im coraz bardziej. Pocztek migreny wprawiał L~eę w zły nastrój. U wlotu ulicy Gr~egoire-de-Tours panowały egipskie ciemności. Jeden z chłopców zapalił kieszonkow latarkę; słaba wizka światła oświetlała brzeg chodnika. Nadjeżdżał samochód ze zgaszonymi światłami. Niebieski kostium Laure odbijał się jaśniejsz plam w ciemnościach. Nagle reflektory samochodu rozbłysły pełnym blaskiem. L~ea uniosła ramię, by przysłonić oczy. - Ale fajnie, teraz wiadomo, gdzie się stawia nogi. L~ea upuściła klucze i schyliła się, żeby je podnieść... gdy zagrzechotała seria pocisków z karabinu maszynowego; kule odbijały się od bruku... Ciałem Laure wstrzsnęły drgawki. Nagle stała się bardzo ciężka... Osunęła się na ziemię pomimo starań L~ei, by j podtrzymać.... Zgrzyt skrzyni biegów... Pisk opon... Odgłos zatrzaskiwanych drzwiczek... Reflektory samochodu przesunęły się szybko po fasadach zabytkowych domów i zgasły. Samochód pomknł w stronę bulwaru Saint-Germain. Zabłysły światła w mieszkaniach, otwierały się okna... - Co to było? - Słyszeliście? - Mówię, że to pistolet maszynowy! Przecież się na tym znam! - Kładź się spać, to znowu te łobuzy z "Le Tabou"! - Na pomoc, wezwijcie policję! Przykucnwszy w rynsztoku, L~ea podtrzymywała głowę Laure, która jęczała. - To nic, siostrzyczko, to nic. Błękit kostiumu pokrywał się stopniowo ciemnymi plamami, które wciż się powiększały. Osłupiały Franck, którego czoło przecinała krwawa krecha, wbił spojrzenie w leżce ciało. W drżcej ręce trzymał latarkę elektryczn. - Poświeć mi! - krzyknęła L~ea. Delikatnie ułożyła głowę siostry na kolanach, wykonujc miękkie matczyne gesty. Laure próbowała mówić. - Nic nie mów. Wreszcie dała się słyszeć syrena samochodu policyjnego. Pusta dopiero co ulica wypełniła się ludźmi w piżamach, w koszulach nocnych, w marynarkach czy chustach śpiesznie narzuconych na ramiona. Jak gdyby spod ziemi wyrośli stróże porzdku z noszami. - Z drogi... Zróbcie przejście... Niewielki tłum rozstpił się. - Proszę się rozejść... Wracajcie do domów, tutaj nie ma co ogldać... Nikt nie ruszył się z miejsca. Policjant w cywilu pochylił się nad siostrami... - Co się stało? - spytał. - Proszę tu poświecić. Wielki Boże, biedne maleństwo! Zaraz, zaraz... Przecież ja was znam. Składała pani zeznanie dziś po południu w sprawie "Szeherezady", a to... To przecież pani siostra... Tak się bała... Biedny dzieciak... Policjanci ostrożnie wstawili do ambulansu nosze z Laure, która straciła przytomność. L~ea i Franck pojechali z nimi do szpitala. Na korytarzu Hotel_Dieu L~ea chodziła tam i z powrotem, palc papierosa za papierosem; niebawem paczka z "Lucky Strike'ami" była pusta. - Operuj już blisko dwie godziny. A ty czekasz sobie spokojnie, jakby nigdy nic, nawet się nie ruszysz! - A co mam robić? - spytał Franck, który bardzo się pocił. - Nie wiem... Rusz się, mów coś! - Co mam ci powiedzieć? Sdzisz, że to ma coś wspólnego z Sar? - Pojęcia nie mam, mam nadzieję, że nie... Czy nie przez te wasze czarnorynkowe interesy? - Nic podobnego, Laure zajmowała się drobnym handlem i nigdy nie mieliśmy do czynienia z bonzami, z grubymi rybami. Może to przypadek... - Przypadek!... Seria z pistoletu maszynowego w śródmieściu Paryża! Przypadek! Już jak ty coś powiesz! Panie doktorze! Panie doktorze, jak ona się ma? - Czy pani jest krewn? - Tak, siostr. - To cud, że nie zabili jej na miejscu. Wyjęliśmy siedem pocisków, straciła dużo krwi i nie da się wykluczyć krwotoku wewnętrznego, ale żyje. Na razie śpi. - Czy mogę j zobaczyć? - Nie, niech pani wraca do domu... - Nie ma mowy, chcę zostać przy niej. Muszę być przy niej, gdy otworzy oczy, bo inaczej będzie się bardzo bała. Lekarz uśmiechnł się pomimo zmęczenia. - Każę pani przynieść trochę gorcej kawy. To znaczy, kiedy mówię o kawie, mam na myśli coś, co j tylko przypomina... - Dziękuję, panie doktorze. - On ma rację, powinnaś pójść do domu i przespać się, nie musimy tutaj oboje czekać. - Idź do domu, jeśli chcesz. Ja zostaję. - Jak chcesz, ja też zostaję. Gdy wypili przyniesiony przez zakonnicę ersatz, zdrzemnęli się oparci o siebie. Ocknęli się, gdy przyszedł inspektor z nocnej zmiany. - Czy ma pani jakieś podejrzenia dotyczce tego, co się stało? Wczoraj strzelali do pani siostry, przedwczoraj do przyjaciółki, to za dużo jak na zwykły zbieg okoliczności. - Tak, zapewne, ale nie mam najmniejszego pojęcia dlaczego. - Jest pani tego całkowicie pewna? Oby tylko nie zaczerwieniła się! - Całkowicie. Zniechęcony policjant tylko westchnł. - Kiedy mogę j zobaczyć? - To nie zależy ode mnie. Ja też bym chciał j zobaczyć i zadać jej kilka pytań. Gdzie była pani wczoraj? - Już panu mówiłam, w "Le Tabou". - Nie zauważyła pani niczego podejrzanego? - Nie, było bardzo ciemno, samochód zauważyłam dosłownie w ostatniej chwili. - Czy był to ten sam samochód co wczoraj? - Nie wiem... Czarny samochód z przednim napędem... - Na rynku spotyka się same czarne samochody z przednim napędem, to ulubione pojazdy przestępców i polityków. - A to nie to samo? - spytał Franck z naiwn min. Inspektor wzruszył ramionami. Późnym popołudniem L~ei pozwolono zobaczyć Laure. - Moja kochana... - Nie słyszy pani? Jest w stanie śpiczki. - Długo to będzie trwać? - Równie dobrze godzinę, jak i miesice, nie wiadomo. - Czy mogę przy niej zostać? - Tak, jeśli pani chce. Wstawimy tu pani polowe łóżko. - Dziękuję, siostro. Leżc na wskiej kozetce, L~ea nie mogła zasnć, podobnie jak poprzedniej nocy. Wstała i wyszła na korytarz zapalić papierosa. Na krześle drzemał policjant. Widok policjanta przypomniał jej strażnika sprzed izolatki Sary. Miała przecież po południu odwiedzić Sarę... A Fran~cois na pewno szaleje z niepokoju... - Przecież panu mówię, proszę pana, że dawno skończyły się godziny odwiedzin. Chorzy teraz śpi... Bardzo pana proszę... Filigranowa zakonnica truchtem biegła za Tavernierem. - L~ea! Wyhamowała odruch, by paść mu w ramiona. Obudzony policjant położył dłoń na kaburze pistoletu. - Co pan tutaj robi, proszę pana? To zabronione. - Panna Laure Delmas jest moj znajom, przyszedłem dowiedzieć się o stan jej zdrowia. - Proszę przyjść jutro. - Nie, muszę porozmawiać z t pani - rzekł wskazujc L~eę. - Zna pani tego człowieka? - Tak. - Proszę wobec tego wyjść do hallu. L~ea miała ochotę odmówić, ale powstrzymała j perspektywa sprzeczki pomiędzy przedstawicielem prawa a jej kochankiem. Fran~cois ujł j za ramię. - Jak się ma Laure? - Nie odzyskała przytomności. Maj nadzieję, że j uratuj. - Musisz niezwłocznie wyjechać. - Nie ma mowy, nie mogę jej zostawić. - Czy nie rozumiesz, że to ciebie chcieli zabić? Wzięli Laure za ciebie ze względu na kostium. - Jaki kostium? - Niebieski, ten który miałaś na sobie tamtego wieczora. - Ach!... - Zaczynasz rozumieć? - Ale dlaczego chcieliby mnie zabić? - Dlatego, że jesteś zwizana z Sar. - Jestem, ale nie mam nic wspólnego z tym, czego ona zamierza dokonać. - Ale oni tego nie wiedz. Wpadliśmy na trop samochodu, niedługo pewnie dopadniemy jednego z zabójców. Mam nadzieję, że naprowadzi nas na ślad szefów siatki. Lecz tymczasem musisz zniknć. Nie trzeba będzie długo czekać, żeby się zorientowali, że pomylili cel. - Jeśli tyle wiedz, jak twierdzisz, nigdzie nie będę bezpieczna. - To nie takie pewne. Jutro z samego rana Sara opuści szpital i przewieziemy j w bezpieczne miejsce. Spotkałem się z ministrem spraw wewnętrznych, przydzielił nam ochronę. Co powiedziałaś policji? - Że nie rozumiem, co się dzieje. - Dobrze. Uwierzyli ci? - Myślę, że tak. - Minister wtajemniczył w cał sprawę szefa policji, ten wydał stosowne polecenia. Sprawę prowadz teraz tajne służby. Jeśli będ cię przesłuchiwać, nie wiesz o niczym. - Co zrobisz? - Na razie niewiele; postaram się, żeby o mnie zapomnieli... Wygldasz na zmęczon... Nie martw się o Laure, wykaraska się z tego. - Mam nadzieję, ale się boję. Wydaje mi się, że cofnęłam się do czasów, kiedy to Camille była w niebezpieczeństwie. Mam takie samo uczucie. Och, Fran~cois, powiedz, że ona nie umrze... Tavernier nie odezwał się, delikatnie gładził blady policzek swojej przyjaciółki. Objęła go w pół i przylgnęła do niego z całej siły. - Moja maleńka, tak bym chciał ci oszczędzić... - Nie bardzo ci się to udało. - Moja miłości, wybacz mi, kocham cię, tak bym chciał uczynić cię bezpieczn i szczęśliw... - To też ci się nieszczególnie udało. - Przyrzekam ci, że kiedyś będzie to możliwe. - Kiedyś!... To bardzo odległy termin. Stali tak spleceni w uścisku przez dług chwilę w milczeniu. Wyszeptał ustami zanurzonymi w jej włosach: - Wybaczysz mi? Poczuł, jak jej ciało sztywnieje. - Nigdy - wyszeptała, jeszcze bardziej przytulajc się do niego. - Rozumiem... Ale nie zapominaj, że cię kocham. - Panienko, panienko, pani siostra odzyskała przytomność! Lekarz dyżurny jest przy niej - powiedział zdyszany policjant. - Dziękuję, już idę. Pobiegła do pokoju siostry, za ni podżył Fran~cois Tavernier. Mężczyzna w białym kitlu pochylał się nad łóżkiem. - Proszę się uspokoić, wszystko będzie dobrze. To pani jest L~ea? - Tak. - Bez przerwy pani woła, bała się, że może pani nie żyje. - Laure... Moja kochana... - L~ea... Jesteś... - Proszę nie rozmawiać, panienko, to pani męczy. - Jestem przy tobie, nie bój się. - A Franck? A pozostali? - Franck jest na korytarzu. Tavernier poszedł go przywołać. Laure wycignęła do niego rękę. - Nie płacz, bo i ja się rozpłaczę... - Panienko, proszę się tak nie miotać, potrzebuje pani spokoju. - A Fran~cois?... A Sara?... - Sara czuje się dobrze... Fran~cois jest tutaj. - Hallo, Laure. - Cieszę się, że tu jesteście... Tak mnie boli!... - Cicho, nic nie mów... Zostanę przy tobie. - Śniło mi się, że woła mnie ciocia Estelle... Boję się... Tak się boję... Nie umrę, prawda?... - Nie, kochanie, nie, wszystko będzie dobrze... - Tak bardzo mnie boli... - Niechże pani będzie cicho, panienko, albo każę wszystkim wyjść. Zrobię zastrzyk. Poczuje się pani po nim lepiej, będzie pani mogła usnć. - Ja nie chcę spać... Gdy lekarz zrobił zastrzyk, L~ea i Franck puścili dłonie Laure. Jej twarz bez śladu makijażu wygldała jak twarz dziecka. Bardzo szybko zasnęła.  17 L~ea, uspokojona co do stanu zdrowia siostry, zgodziła się trochę odpoczć. W mieszkaniu przy ulicy de l'Universit~e Fran~cois napełnił wannę wod. Rozebrawszy j wolno, zaniósł do kpieli i umył delikatnie jak niańka. Dobroczynny łagodny dotyk dłoni kochanka uspokoił L~eę. Zawinięt w płaszcz kpielowy ułożył j na łóżku i troskliwie okrył futrzan narzut. - Śpij, kochanie. - Nie odchodź - powiedziała sennym głosem. - Nie niepokój się, jestem przy tobie. Zasnęła ściskajc jego rękę. Gdy się obudziła, zapadła już noc. Była sama. - Fran~cois! - krzyknęła unoszc się na łóżku. Drzwi się uchyliły, smuga światła oświetliła nieco pokój. - Jestem. - Tak się bałam, że odszedłeś. - Spędziłem tutaj dzień. Teraz muszę wyjść, Daniel spędzi z tob wieczór. - Czy masz jakieś wiadomości o Laure? - Dzwonił Franck. Laure czuje się dobrze. Jutro będziesz mogła j odwiedzić. Do widzenia, kochanie. Staraj się nie myśleć o niczym. - Łatwo ci mówić. A Sara? - Na razie nie zagraża jej niebezpieczeństwo. Nie obawiaj się, wrócę w nocy. L~ea zapadła znowu w sen. Kilka godzin później zerwała się nagle na równe nogi. - Czy to ty, Fran~cois? - rzuciła pytanie w ciemność. - Nie, to ja, Daniel. - Śnił mi się jakiś koszmar. - Dlatego przyszedłem. Krzyczała pani przez sen, bałem się, że coś się pani stało. - Fran~cois jeszcze nie wrócił? - Nie, czekam na niego. Może zrobić kawy? W kuchni jest prawdziwa. - Chętnie się napiję, dziękuję. L~ea wstała, w łazience odświeżyła sobie twarz i wyszczotkowała włosy. Oboje spotkali się w kuchni. W milczeniu wypili kawę. L~ea zapaliła papierosa, - Czy wie pan, gdzie jest Fran~cois? - Domyślam się tylko. - Po raz pierwszy znaleźli się sam na sam. Nie wiedzieli o czym rozmawiać. - Która godzina? - Czwarta rano. Usłyszeli zgrzyt klucza w zamku drzwi wejściowych. Weszli Fran~cois Tavernier i Samuel Zederman. Fran~cois miał ciemny, nie ogolony zarost i ścignięte rysy twarzy, Samuel był bardzo blady. - Jak wam poszło? - Dobrze - odpowiedział Fran~cois. - Nie myliliśmy się. To rzeczywiście te dwie kobiety usiłowały zabić Sarę i zraniły Laure. Udało im się uciec, ale dopadliśmy ich dwóch wspólników. Przekazaliśmy ich w ręce tajnych służb, które ich przesłuchuj. Trzeci został zabity. Był znany policji, to zabójca z bandy z ulicy Lauriston poszukiwany od wyzwolenia. - Ale dopóki te dwie kobiety przebywaj wciż na wolności, Sara nie jest bezpieczna - powiedział Daniel. - Jest bezpieczna, gdyż skoro rozbiliśmy siatkę, one teraz s same. Trudno im będzie przemknć niezauważenie. Żadna z nich nie zna francuskiego, a rozesłano ich rysopisy. Dziś wieczorem śpi pan tutaj. Zastanowimy się w dzień, co dalej robić. Chodź, L~eo, położymy się spać. L~ea zauważyła ból malujcy się na twarzy Daniela. "Fran~coise ma rację - pomyślała - zakochał się we mnie." W sypialni Fran~cois rzucił się w ubraniu na łóżko. - Chodź - powiedział. L~ea wycignęła się na nim. Wygldał na takiego zmęczonego! Spostrzegła kilka siwych włosów w jego czuprynie i wzruszyła się. Ucałowała zamknięte powieki, chłodn dłoni pieściła, gładziła jego twarz. Stopniowo jego rysy się odprężały. Westchnł. Kochał j wolno, jakby ze smutkiem. Rozkosz przychodziła nieśpiesznie. Obudziło ich pukanie do drzwi, usłyszeli głos Samuela: - Wstańcie, dochodzi jedenasta. - Jedenasta! - wykrzyknł Fran~cois zrywajc się na równe nogi. Po południu L~ea udała się do szpitala. Stan zdrowia jej siostry, jak twierdził lekarz, nie uległ zmanie. Franck, który nie odstępował od wezgłowia Laure, ledwo trzymał się na nogach. L~ea posłała go do domu, żeby odpoczł. Nakazała mu nie wracać wcześniej niż następnego dnia. Wyczerpany chłopak przystał na to potulnie. W nocy Laure zaczęła bredzić, wołać matkę, L~eę, Francka i Daniela. Przerażona L~ea zadzwoniła po dyżurn pielęgniarkę. Ta powiedziała, że to nic takiego; zrobiła jednak chorej zastrzyk. Reszta nocy upłynęła w spokoju. Rankiem L~eę obudził szloch. - Ciociu Estelle... Boli mnie... Nie chcę... Jednym susem znalazła się przy Laure. - Jestem tutaj, kochana, jestem przy tobie. Laure miała rozpalone czoło i zdawała się nie poznawać siostry. - Boli mnie... Tak mi zimno... Och!... Na zbielałych wargach pojawił się strumyk krwi. L~ea krzyknęła. - Co się dzieje? Dlaczego pani krzyczy? - spytał policjant zagldajc do pokoju. - O, Boże!... Wypadł na korytarz. - Na pomoc!... Siostro, szybko. Przyszła zakonnica, a za ni jej asystentka. - Szybko, proszę zawołać lekarza i siostrę Joseph. - Siostrzyczko, ona nie umrze, prawda? - Módl się, moje dziecko. Tyle tylko potrafi powiedzieć duchowni: "Módl się". Jakby modlitwa mogła zatrzymać krew płync z ust Laure. - Boję się... L~ea, boję się... - Nie, nie... Nic nie mów... Jestem tutaj przy tobie... Lekarz już idzie... - Mamusiu... Mamusiu... Laure przewieziono na salę operacyjn. Zmarła o szóstej po południu. Była ciemna noc, ulice ledwo oświetlone. L~ea szła sama. Idc wzdłuż ogrodzenia Jardin des Plantes, wzdrygnęła się słyszc wycie wilka... Z bijcym sercem przyśpieszyła kroku. Nie myśleć... tylko nie myśleć... To nieprawda, to nie może być prawd... Nie Laure, nie najmłodsza... To było takie niesprawiedliwe... A wszystko przez niebieski kostium... L~ea nienawidziła niebieskiego kostiumu... To ona powinna się wykrwawić... Nie Laure. Jak to powiedzieć Fran~coise, a Estelle?... A Franckowi?... Co na to powie Franck? Siostrzyczko, wybacz mi... Zaczynam rozumieć Sarę i innych... Dlaczego zabijaj niewinnych ludzi?.... Trudno się z tym pogodzić... Trudno na to pozwalać... Dzisiaj Laure, a jutro?... Pomyślała o Charlesie i aż wzdrygnęła się, że może mu coś grozić... Trzeba szybko zadzwonić do Montillac, upewnić się, że wszystko jest w porzdku... Zaczęła biec. Plac Saint-Michel był pusty, odgłos jej kroków rozbrzmiewał głuchym echem na bruku nabrzeża. Na ulicy Saints-P~eres nie uświadczyło się żywego ducha, jakby mieszkańcy j opuścili... Na myśl o tym poczuła, że robi jej się słabo. Skręciła w ulicę de l'Universit~e, minł j szybko jadcy samochód. W mieszkaniu było pusto. W kuchennym zlewie stały brudne filiżanki. Czuć było dym tytoniowy. L~ea zamówiła rozmowę z Montillac. Po ósmym dzwonku telefonistka powiedziała: - Numer nie odpowiada. - Proszę jeszcze próbować - błagała L~ea. Znowu sygnał. - Halo! - Halo! Tutaj L~ea, z kim rozmawiam? - Tu Alain Lebrun... Ach, to pani, panienko L~eo... - Proszę nie mówić do mnie "panienko". Jak się ma Charles? - Dobrze, bardzo dobrze. - A ciocia Estelle czuje się lepiej? - ... - Halo! Alain! Słyszy mnie pan?... - Tak. - Jak się ma ciocia?... - Panien... Oddaję słuchawkę Fran~coise. - Halo, L~ea?... - Co ci jest?... Płaczesz?... - Ciocia Estelle. Zawładnł ni tak okropny lęk, że opadła na krzesło. - Co ciocia Estelle? - Nie żyje... - Nie! - w głębi duszy jęknęła L~ea. - Zmarła dziś po południu. Tak jak Laure!... Boże, dlaczego obie tego samego dnia... Jak powiedzieć Fran~coise?... - L~ea... L~ea... Jesteś tam?... Odpowiedz... Mów coś, błagam cię... Rozumiem, co czujesz... Nie cierpiała... Wszystko poszło tak szybko... Była bardzo poważnie chora... Tak jest lepiej... Tak jest lepiej... Czy ta ogolona pała zdaje sobie sprawę, co wygaduje? I dla Laure też tak jest lepiej? Ogarnięta wściekłości usłyszała, jak krzyczy: - Laure też nie żyje... - Co takiego?!... - To co słyszysz, Laure też nie żyje. - Jeśli to ma być żart, to nie jest śmieszny... Rozum straciłaś? L~e zawładnęło jakieś wielkie znużenie. - Ja nie żartuję. - To nieprawda! Powiedz, że to nieprawda... - To prawda. - Ale jakże tak? Dlaczego?... Dlaczego?... Jak można było odpowiedzieć na to pytanie? Dziś młoda dziewczyna i stara kobieta, a jutro... - Wypadek... Wytłumaczę ci... Jestem taka zmęczona, Fran~coise, taka zmęczona. - Ja też ledwie żyję! Chcę wiedzieć, co się stało! - Jutro... Wszystko opowiem ci jutro... L~ea przerwała połczenie i nie odłożyła słuchawki na widełki; nie chciała nic więcej słyszeć. Ociężale wstała z krzesła i poszła do łazienki, gdzie przeszukała szafkę w nadziei znalezienia środków nasennych. Nie trafiła na żadne lekarstwo, nie było nawet aspiryny; Fran~cois nie był mężczyzn skłonnym do nadużywania farmaceutyków. Owładnęła ni jedna tylko obsesja: spać... zabić najdrobniejsz myśl... Pić, trzeba było pić jak w Norymberdze, jak przed nastaniem nocy na niemieckich drogach, pić... W salonie na niskim stoliku stało kilka butelek: whisky... koniak... Suze... Marie_Blizard... Gin... Nalała sobie szklaneczkę ginu i wychyliła duszkiem. Mocne!... Jeszcze jedna, a potem jeszcze jedna... Z butelk w ręku, potykajc się i idc po omacku, dotarła do łóżka, na które zwaliła się w poprzek... Butelka wysunęła jej się z dłoni i potoczyła po dywanie... L~ea zapadła w rodzaj śpiczki. Dlaczego tak łupie w głowie?... Ojej!... To oślepiajce światło! Przestańcie! I tak się kręci w głowie... - Daniel, wezwałeś lekarza? - Nie, jest pijana, niepotrzebny jest lekarz, ale solidny zimny prysznic. - Idź zaparzyć kawy. Daniel ze złości zamknł za sob drzwi. Fran~cois zaczł rozbierać L~eę. Nie było to łatwe. Miał wrażenie, że zajmuje się szmacian lalk. Wreszcie była naga, gdy wrócił Daniel niosc filiżankę kawy. Znieruchomiał na progu i podziwiał jej bezbronne ciało. - Jakaż ona jest piękna! - wyszeptał. Tavernier okrył j gwałtownym ruchem. - Zostaw nas samych. Posadził L~eę i zaczł j poić; kawa pociekła jej po brodzie, a potem po szyi; dziewczyna jęknęła. Ułożył j i poszedł po mokry ręcznik, którym przetarł jej twarz i piersi; otworzyła oczy, ujrzała tylko wirujc mgłę. - Laure... Rzęsiste łzy potoczyły się po policzkach. - Wiem, maleństwo moje, płacz. Przez kilka chwil tulił jej ciało wstrzsane szlochem. Bezsilny. Był całkowicie bezsilny, nie potrafił ukoić bólu tej, któr kochał. - Ciocia Estelle... - Kochanie, wypij, to ci dobrze zrobi. L~ea gwałtownie odtrciła filiżankę z kaw, która wylała się na łóżko. - Nie żyje! - krzyknęła. - Ciocia Estelle nie żyje!... Słyszysz? Nie żyje!... Tak jak Laure! Wielkie zniechęcenie ogarnęło tego silnego mężczyznę. Dlaczego tyle cierpień, tyle trupów wokół niej? Nic nie mógł na to poradzić, pozwolił jej się wypłakać. Po jakimś czasie wstała i nago podżyła do łazienki; słyszał, jak wymiotuje, potem odkręciła kran i weszła pod prysznic, po którym spędziła długi czas. Gdy wróciła do sypialni z włosami ociekajcymi wod, przeraziła go jej bladość i podkrżone oczy; nie roniła już łez. To było jeszcze gorsze, czuł, że jest zdesperowana. Trzy dni później wyjechali, towarzyszc zwłokom Laure. W salonie w Montillac czekała już trumna z ciałem Estelle. Fran~coise i L~ea uściskały się w milczeniu, bez łez. Pieszo podżyły za karawanami do kościoła. Świtynię wypełniali przyjaciele, ssiedzi, ludzie z okolic, którzy licznie przybyli poruszeni takim ogromem nieszczęścia, jaki zwalił się na rodzinę Delmas; pragnęli w ten sposób wyrazić swoj sympatię. Ojciec Henri wygłosił kilka słów miłości i pokoju. Fran~coise bardzo się tym wzruszyła, natomiast serce L~ei pozostało na nie zatrzaśnięte. 18 "Dzieweczko moja, Wyjazd do Buenos Aires ustalono na 1 października. Zamierzałem wpaść, żeby Cię uściskać przed podróż, lecz po powrocie z Londynu wysyłaj mnie do Niemiec, skd wracam dopiero dzień przed wyjazdem. Sara, Samuel i Amos jad ze mn. Daniel wyjedzie później. W Londynie widziałem się z Victori Ocampo. Powiedziała mi, że byłaby szczęśliwa, gdyby mogła gościć Cię w swojej posiadłości na przedmieściu Buenos Aires w San Isidro. Sama do Ciebie napisze, by potwierdzić swoje zaproszenie. Nie życzę sobie, byś je przyjęła, gdyż ten kraj nie jest ustabilizowany politycznie i istnieje duże zagrożenie, że dojdzie do starć, nie chcę więc, byś została w to zamieszana. Odzyskuj siły na ziemi, któr tak ukochałaś. Bardziej niż kiedykolwiek potrzebuj Cię w Montillac i właśnie w pracy znajdziesz ukojenie. Gdybyś jednak wolała przyjechać do Paryża, mieszkanie przy ulicy de l'Universit~e jest Twoje. W moim banku zdeponowałem na Twoje nazwisko pewn sumę. Korzystaj z niej bez skrupułów i uważaj, że wszystko, co do mnie należy, jest Twoje. Pamiętaj, że to właśnie Ciebie kocham i uważam za swoj żonę. Wiem, że nadejdzie taki czas, gdy będziemy mogli żyć razem bez strachu i rozłk. Byłem pełen podziwu dla odwagi, jak wykazałaś w te trudne i ciężkie dni; dzielnie to zniosłaś. Podziwiam Cię tak bardzo, jak bardzo Cię kocham. Pisz do mnie pod adresem Ambasady Francji w Buenos Aires, ambasadorem jest mój przyjaciel. Tęsknię za Tob, moj ukochan, każdej nocy i każdego dnia cierpię, gdy nie ma Cię przy mnie. Myśl o kochajcym Cię Fran~cois" Gwiżdżę na to, że mnie podziwia, że jestem dzielna i że mnie kocha! Nie przeszkadza to jednak, że wyjeżdża z inn, która nosi jego nazwisko. Drwi sobie ze mnie. Czy wyobraża sobie, że będę na niego potulnie czekała przy kominku? Zasługiwałby sobie, żebym go wzięła za słowo i wydała wszystkie jego pienidze. Jak może mówić o ukojeniu, gdy we mnie panuje tak całkowity zamęt? On zupełnie nic nie rozumie! W Montillac wcale mnie nie potrzebuj, bo Alain i Fran~coise świetnie sobie radz, a Charles ma wreszcie prawdziw rodzinę... I s tacy mili dla tej biednej Lisy, która nie przestaje płakać, i dla Ruth... W takim układzie czuję się raczej zbędna, jakbym zawadzała... Montillac... Winnica... Istotnie jestem do nich przywizana, a równocześnie niemal obojętna na ich los, jak gdyby mnie to już nie dotyczyło... Chciałabym wiedzieć, gdzie właściwie jest moje miejsce... Nie mogę sobie go znaleźć... L~ea nie odpowiedziała na ten list. Nazajutrz otrzymała list od Victorii Ocampo, na który niezwłocznie odpisała. "Droga Pani, Pani miłe zaproszenie bardzo mnie wzruszyło. Mam ogromn ochotę je przyjć, lecz, jak Pani wie, na moj rodzinę spadło nieszczęście, obawiam się więc, że sprawiłabym ból moim bliskim opuszczajc ich w takiej chwili. Zapewniam Pani, że gdy tylko z mej strony podróż ta będzie mogła dojść do skutku, nie omieszkam przypomnieć Pani jej łaskawego zaproszenia. Życie tutaj jest nadal niezmiernie trudne, brakuje wszystkiego: węgla, chleba, mięsa, tkanin. Nadal pędzimy żywot zgodnie ze zwyczajami, jakie panowały podczas wojny: drobna hodowla, ogródki warzywne, handel wymienny. Pozwala nam to przetrwać. Podobnie jak Pani śledziłam proces w Norymberdze. Zaskoczyła mnie względna łaskawość Trybunału: dwanaście wyroków śmierci na dwudziestu dwóch oskarżonych. Na jakiej podstawie uznano pozostałych dziesięciu mniej winnymi? Zobaczyłam w L'Illustration, jak Fritsche i Schacht rozdawali autografy!... Myślałam, że śnię! To nie do wiary! Fran~cois Tavernier wyjeżdża lada dzień do Buenos Aires, zapewne będzie Pani miała okazję spotkać go tam. Stokrotmie Pani dziękuję, Droga Pani, za Pani serdeczny list i łczę wyrazy przyjaźni i szacunku. L~ea" Tylko w jednym punkcie L~ea zastosowała się do rad, jakich udzielił jej Fran~cois; szukała zapomnienia w pracy. Zrywała winogrona wśród więźniów niemieckich i robotników rolnych, nosiła ciężkie kosze, pomagała Ruth w kuchni, Alainowi Lebrun w prowadzeniu rachunkowości, odpytywała Charlesa z wyuczonych lekcji, na swoim niebieskim rowerze przemierzała okolice w poszukiwaniu żywności, w lesie grzybów. Dużo piła i paliła: zabrakło cioci Estelle, by czynić jej czułe wyrzuty. Jej ponura mina nie zachęcała nikogo do otwartej z ni rozmowy. Pewnego wieczora, gdy była jeszcze bardziej niż zwykle posępna, Jean Lef~evre, który przyszedł na kolację, rzekł: - Powinnaś więcej wychodzić. Dlaczego nie pojedziesz ze mn do Bordeaux? Moglibyśmy pójść do teatru albo do kina. - Nie mam ochoty. - Co się z tob dzieje? Nie poznaję ciebie. Rozumiem, że śmierć Laure i panny de Montpleynet poruszyły cię mocno, ale musisz działać; życie toczy się dalej. - Dla twojej matki życie też się dalej toczy?... Zostaw mnie w spokoju, dobrze mi tak jak jest. - Nie, nie jest ci dobrze, wystarczy na ciebie popatrzeć. Zatraciłaś nie tylko swoj radość życia, ale i cał żywotność, zaharowujesz się na śmierć jak wół roboczy, nic już nie czytasz, nawet nie jesteś już kokieteryjna, nie jesteś już t dziewczyn, któr kochaliśmy... Och, przepraszam!... Nie chciałem cię dotknć. Jean zrobiłby wszystko, by powstrzymać te potoki łez płynce z jej oczu; płakała nie szlochajc, usta miała otwarte, jak gdyby brakło jej powietrza. - To nieprawda, wszyscy cię kochamy, kocham cię i dlatego taki jestem niezgrabny. L~ea, proszę cię, nie płacz już... Niezdarnie przytulił j do siebie; wzruszył go wilgotny dotyk jej policzka, zapach włosów. Oczyma wyobraźni zobaczył j znowu nag w swoich ramionach wówczas w gospodarstwie Canelosów, przypomniał sobie, jak mu się poddawało jej ciało, jak j z bratem kochali przez cał noc. Próbował przegonić te obrazy... Niepodobna, wryły się w jego pamięć po wsze czasy. Całował jej włosy, oczy, szyję, usta... Sunł dłońmi wzdłuż jej pleców, po biodrach, uniósł jej spódnicę... L~ea przestała już płakać, z uwag śledzc rozwój wypadków. Znajdowali się w gabinecie ojca. Odsunęła się od chłopaka i poszła zamknć drzwi na klucz. Rozgorczkowana, rozpięła guziki bluzki koszulowej, zsunęła spódnicę i majteczki i objawiła się przed nim smukła i opalona. Z jękiem Jean uniósł j i zaniósł na kanapę. Jak owej pamiętnej nocy pomogła mu się rozebrać; niezdarny poddał się jej zabiegom. Nie masz mi tego za złe? - Ależ skd - odrzekła, zapalajc papierosa. - Było świetnie. - Ja jestem szczęśliwy, żebyś ty wiedziała, jaki ja jestem szczęśliwy. - To dobrze. - Kiedy weźmiemy ślub? Znowu go napadło, nie pomyślała o tym. Dla niego to, co między nimi zaszło, było równoznaczne z przyjęciem propozycji małżeństwa. Jak mu dać do zrozumienia, że tak nie jest i że tylko samotność nie do zniesienia pchnęła j w jego ramiona? Powiedzieć mu to, oznaczało zranić go na zawsze. Jak wybrnć z tego nieporozumienia bez zbytniego zadawania cierpień? - Mówiłam ci już, nie mam ochoty wychodzić za mż. - Ależ wszystkie kobiety maj ochotę wyjść za mż! - Możliwe, ale nie ja. - Jak to? Po tym, co między nami zaszło... - No cóż, to, co się zdarzyło, jest czymś zupełnie naturalnym pomiędzy kobiet i mężczyzn, nie ma o co robić tyle hałasu! Jean zarumienił się i zwiesił głowę. - Spójrz na mnie, każda kobieta byłaby szczęśliwa, że wychodzi za ciebie za mż. Niedługo spotkasz jakś mił dziewczynę... - Przestań! Kocham ciebie, a nie kogoś innego. Kocham cię od dziecka, od małego marzę, żeby się z tob ożenić... - To takie dziecinne marzenia. Raoul też, kiedy miał dziesięć lat, marzył, żeby się ze mn ożenić. - Gdybyś wybrała Raoula, to bym się z tym pogodził, byłbym bardzo nieszczęśliwy, ale bym się z tym pogodził; z nim byłabyś szczęśliwa. - Pewnie tak, ale jego też nie kochałam... No właśnie, jak powiedziałam, nie kocham cię... Bardzo cię lubię, kocham cię jak brata, ogromnie, ale nie do tego stopnia, żeby wyjść za ciebie za mż. - Cigle jeszcze kochasz tego Taverniera? - Tego Taverniera, jak mówisz... Tak, kocham go... - Kochasz go nadal mimo jego ożenku? - To moja sprawa. Jeśli chcesz, żebyśmy zostali przyjaciółmi, nie wspominaj mi więcej o nim... Zostaw mnie teraz, już późno, chciałabym położyć się spać. Głęboko zasmucony Jean odszedł. Życie toczyło się swoim zwykłym torem, bardziej smutne i monotonne. Pewnego dnia, gdy wszystko zdawało się cięższe do zniesienia niż zwykle, L~ea wysłała telegram do Victorii Ocampo. Ta odpowiedziała jej po prostu: "Przyjeżdżaj". L~ea zleciła biuru podróży w Bordeaux, by znalazło jej miejsce na pokładzie statku udajcego się do Argentyny. Było to trudne, na parowcach francuskich nie było już wolnych miejsc; pozostawały obce linie. Zdobyto dla niej miejsce w pierwszej klasie na pokładzie "Cabo de Buena Esperanza" odpływajcym z Genui 11 listopada. Dysponowała zaledwie czasem na załatwienie niezbędnych formalności. Teraz trzeba było oznajmić Charlesowi i Fran~coise, że wyjeżdża. - Skoro uważasz, że to najlepsze, co możesz zrobić... - odparła po prostu Fran~coise. Z Charlesem nie poszło tak łatwo. Chłopczyk płakał, za pomoc niebogatego słownictwa wyraził swoj rozpacz. Obietnice stroju gaucha i szybkiego powrotu ukoiły nieco jego ból. W przeddzień wyjazdu do Paryża poszła na grób rodziców i Laure, a potem pomodliła się też nad mogił Estelle. Pozostawiała tutaj nie tylko dzieciństwo, ale i swoj młodość. Majc dwadzieścia cztery lata czuła się stara, zdawało jej się, że w nic już nie wierzy. Przytłoczona samotności siedziała tak na kamieniu nagrobnym opuściwszy ręce. Od dłuższej chwili przygldał jej się ojciec Henri. - Przyszedłem się z pani pożegnać, siostra powiedziała mi, że tutaj pani znajdę. - Dziękuję, ojcze. Zostawiam tutaj wszystko, co kochałam. - Nie, oni pozostan w pani na zawsze, jak Wiekuista Miłość. "Tam, dokd idziecie, nie zapominajcie o rzeczach najprostszych, bdźcie otwarci na innych, porzućcie wszelki egoizm, kochajc zasłużycie na Miłość. Nie bójcie się żyć z oczyma szeroko otwartymi niczego przed sob nie ukrywajc, ani okropności zła, ani oczarowania dobrem, nie obawiajcie się, że wasze kroki i wasze dni nie wiod do niczego ani do nikogo. Całkowitym absurdem dla istoty ludzkiej jest życie bez celu życia..." - Bez celu życia? Tak właśnie jest w moim przypadku. - Nie ma pani prawa tak mówić, niech pani pomyśli o wszystkich nieszczęśliwcach. Gdy się wszystko straciło lub gdy się zostało głęboko skrzywdzonym, okaleczonym, ma się przed sob tylko dwa sposoby istnienia: albo zamknć się w sobie, zamknć przed innymi i przed wszystkim, jak ktoś unicestwiony, zgorzkniały i zrozpaczony, albo odwrotnie, wprost przeciwnie: sprawdzać się w tym samym wymiarze co zubożenie, w jakim się człowiek znalazł, otworzyć się i jakby uodpornić, intuicyjnie i namiętnie starać się zrozumieć wszelki ból, rozpacz, strapienia innych. To, rzecz jasna, nie odbywa się bez walki z samym sob. Każdy ma przecież swój temperament, swoje wady, swoje niedostatki... Wystarczy nie chować się. Lecz nigdy nikomu nie udało się osignć tego samodzielnie. To otwarcie zawsze jest wynikiem spotkań. Raz jest to spotkanie z wieloma, którzy się rozumiej natychmiast, którzy wspomagaj się, podtrzymuj się nawzajem i którzy odznaczaj się wspóln chęci, wol służenia. Innym znowu razem jest to zrazu niedostrzegalne spotkanie, jakie zachodzi w najskrytszych zakamarkach naszego ja z absolutem. Na swój sposób daje się słyszeć i pociga jak przyjaciel, który mówi: "Chcesz?", i któremu odpowiadamy: "Tak". Niektórzy zowi go: Wiecznym, który jest Miłości. Inni w żaden sposób go nie nazywaj. Lecz kochaj go i oni, i przystaj, zgadzaj się. - Na co się zgadzaj? - Na Miłość. Miłość? To znaczy na tę gwałtown namiętność, umiłowanie jedności, która w całości wymaga służenia, przed sob samym, komukolwiek, kto cierpi bardziej niż ja sam. Ktokolwiek pragnie żyć pełni życia musi, wcześniej czy później, jaka by nie była kondycja jego stanu, pewnego dnia przejść t drog. Ten rodzaj wzbogacenia, pełni, jakie przełamuj jedynie w sposób żywotny wszelkie ograniczenia ludzkie liczby, czasu, przestrzeni i iluzji, może zostać osignięty poprzez ubóstwo. Na świecie można nadal oddychać tylko dlatego, że każdego dnia, tu czy tam, wszędzie, ludzie poprzez swe cierpienie, smutek otwieraj się w ten właśnie sposób odrzucajc martwotę. Tym samym sprawiaj, że świetlista droga staje otworem i mog ni kroczyć tłumy potykajc się, idc po omacku, lecz udaje im się nie stracić serca. Niewiele istot jest bardziej szkodliwych od tych, którzy nie doświadczywszy cierpień lub niewiele wycierpiawszy, nie wiedz, co znaczy cierpieć, cierpieć bez możliwego wyzwolenia, wyjścia. Czy s więc oni niewinni poprzez sam fakt swej ignorancji? Na pewno nie. Gdyż ludziom dane s dwie drogi, by dojść do tej wiedzy: cierpieć w sobie samym w pewnym sensie lub dobrze kochać. A któż więc mógłby zostać rozgrzeszony za to, że przeżył życie bez Miłości? - Cierpieć w sobie samym!... Co zrobicie z tymi milionami mężczyzn, kobiet i dzieci, którzy cierpieli w sobie? Nie byli ani ignorantami, ani przestępcami i cóż się z nimi stało? - Mógłbym pani odpowiedzieć, iż spoczywaj w pokoju Pana, w co głęboko wierzę, lecz odmówi pani wysłuchania mnie, gdyż pani serce pełne jest nienawiści i żalu. A przecież jest w pani wielka gotowość do Miłości. Nadejdzie taki dzień, gdy odzyska pani wiarę w człowieka, w ludzkość... Proszę się tak nie uśmiechać, znam zalety pani serca i pani szlachetność. Pod pozorami lekkomyślności skrywa pani wrażliwość na los innych, odczuwa pani znużenie i przygnębienie, jak odczuwaj inni. "Trudno jest sprawiać, by można było uwierzyć, że Wieczny jest Miłości mimo wszystko. Tak, jakże wytłumaczyć, że można być "mimo wszystko wierzcym" podczas gdy środki informacji przekazuj nam obrazy okropności tego świata, równocześnie z jego urokami? Jakże można być "mimo wszystko wierzcym"? Stało się to dla mnie możliwe w dniu, w którym zrozumiałem, do jakiego stopnia pomyliliśmy się co do Wiecznego. Przedstawiliśmy go sobie na nasze ludzkie podobieństwo. Gdyż człowiek jest potężny, jest władc, dominuje, a więc daje nam do zrozumienia, że Wieczny, jako że jest Wszechmogcy, dominuje..." - Zdawało mi się, że Bóg stworzył nas na swoje podobieństwo?... - W Miłości właśnie podobni jesteśmy do Boga. Bóg stworzył nas wolnymi, byśmy byli zdolni do Miłości, a wolność ta stanowi prawdziw wielkość człowieka. Bóg, dlatego że jest Miłości, jest "Wszechmogcym-więźniem". Gdyby Bóg był dominatorem, należałoby go potępić. Camus właśnie powiedział: "Nigdy nie będę mógł zgodzić się na moj wiarę w Wiecznego Stwórcę świata, na którym płacze, tak cierpi tyle niewinnych dzieci." Trzeba pomścić Boga za obrazę, jak go dotknięto przedstawiajc jako Wszechmogcego dominatora. Trzeba go pomścić, pokazujc jako "Wszechmogcego więźnia poprzez Miłość". Trzeba również pomścić człowieka, gdyż okropnie oszukano człowieka. - Pomścić człowieka? W tym miejscu rozumiem ojca, ale jak? - Kochajc. Pomścić człowieka, pomścić Boga poprzez Miłość. W świetle zapadajcego wieczoru twarz zakonnika promieniała dobroci i miłości. Miłości do swego Boga, umiłowaniem ludzi, jakie próbował przekazać L~ei. L~ea nie pozostawała nieczuła na jego żarliwe nauki, które chwilami przypominały jej kazania stryja Adriena. Lecz dokd zawiodła stryja Adriena jego wiara w Boga, w człowieka?... Do piekła, o ile piekło istnieje... - Zastanowię się nad tymi słowami, ojcze, postaram się pamiętać, że zemsta realizuje się poprzez Miłość. Mścić się kochajc - pomyślała. - Powinnam pomówić o tym z Sar. W milczeniu wrócili do Montillac drog koło kapliczki wznoszcej się nad okolic, gdy tymczasem słońce znikało rzucajc ostatnie promienie. 19 Okryta pledem, wygodnie wycignięta na leżaku na pokładzie "Cabo de Buena Esperanza" L~ea rozpamiętywała ostatnie dni spędzone we Francji, kolację w przeddzień wyjazdu z Montillac, w której uczestniczyli oprócz rodziny Jean Lef~evre z matk i ojciec Henri. Nie umówiwszy się, rozmawiano na błahe tematy. L~ea była wesoła i czuła dla wszystkich. Gdy miała ich opuścić, zaczęła sobie zdawać sprawę, jak bardzo ich kocha, jak będzie jej ich brakować i jak będzie za nimi tęsknić. Gdy goście się pożegnali, a domownicy poszli spać, wędrowała po starym domostwie, zeszła na taras. W każdym ważnym momencie swojego życia, przed każdym odjazdem i po każdym powrocie tutaj właśnie, na tym tarasie, spogldajc na ten tchncy spokojem krajobraz: winnice, lasy, łki, czerpała siły i upór. Raz jeszcze odczuła rozdarcie, miała wrażenie, że wybiera się w podróż bez powrotu. Na spotkanie czego podżała? Nie wiedziała, lecz przeczuwała nowe cierpienia. Ze swego krótkiego pobytu w Paryżu zachowała nie uporzdkowane wspomnienia. Codzienn obecność Francka, który nie mógł dojść do siebie po śmierci Laure, ich wypady do kina, sklepików, w których szastali pieniędzmi Fran~cois, wszystko to pamiętała dość niewyraźnie, podobnie jak podróż w towarzystwie Daniela Zedermana i Amosa Dayana do Genui, skd mieli odpłynć statkiem. Na pokładzie rozstali się, gdyż obaj młodzi ludzie podróżowali drug klas, co L~ea przyjęła z wielk ulg, tak bardzo miała ochotę być sama. Zawinęli na krótko do Barcelony, co pozwoliło L~ei podziwiać ogrody Gaudi, powłóczyć się wskimi uliczkami miasta i z Danielem słuchać flamenco w jakimś portowym lokalu. W Lizbonie nie zeszła na ld, miała gorczkę i migrenę. Pewnego wieczoru została zaproszona do kapitańskiego stołu i przy tej okazji poznała Holendra z Amsterdamu, około trzydziestoletniego, przystojnego, choć nieco chłodnego mężczyznę podróżujcego w interesach, Rika Vanderveena. Władał świetn francuszczyzn z ledwo wyczuwalnym akcentem, podawał się za kolekcjonera dzieł sztuki, wielkiego amatora malarstwa surrealistycznego, prowadzcego stał korespondencję z Andr~e Bretonem, Marcelem Duchampem i Salvadorem Dali, których spotkał u Lise Deharme, zachwycajcej i kulturalnej kobiety, prowadzcej salon w pobliżu Placu Inwalidów. Te rozmowy o sztuce i literaturze przypominały jej dysputy z Rapha~elem Mahlem. Najpierw spotykali się co wieczór w barze w porze aperitifu, żeby razem wypić szklaneczkę, potem po kolacji, a w końcu jadali obok siebie przy jednym stoliku, a za towarzyszy mieli dwóch dobiegajcych pięćdziesitki jegomościów, którzy rozmawiali tylko po angielsku z okropnym akcentem. Pewnego razu spóźniła się na obiad i zaskoczyła ich trzech, gdy nie widzc, że nadchodzi, rozmawiali między sob szeptem po niemiecku: zrobiło to na niej niemiłe wrażenie, ale na krótko. Bardzo szybko uwodzicielski Holender stał się rycerzem L~ei. Dyskretnie się do niej zalecał, a i L~ea nie była nieczuła na jego zaloty. Jedno tylko bardzo j irytowało: ciekawość jej osoby, jego wścibstwo. Skd pochodzi? Czym zajmowali się jej rodzice? Czy ma rodzeństwo? Czy jest zaręczona? Co zamierza robić w Argentynie? U kogo się zatrzyma? Jak długo zamierza zostać w Ameryce Południowej? Czy ma przyjaciół w Buenos Aires? Bardziej dla zabawy niż powodowana ostrożności i podejrzliwości, L~ea zmyśliła sobie rodzinę, życie młodej beztroskiej dziewczyny bez kłopotów. Powiedziała tylko prawdę o zaproszeniu Victorii Ocampo, ale nie podawała szczegółów. Rik Vanderveen był dobrym tancerzem, choć może nieco sztywnym; gdzież mu było do zwinności, gibkości takiego Fran~cois Taverniera, lecz mimo wszystko było przyjemnie z nim tańczyć, zwłaszcza tango. Co wieczór L~ea bawiła się do drugiej lub trzeciej nad ranem. Jej młodość i uroda wnosiły nieco ożywienia do tych nudnawych wieczorów. Tańczyła chętnie z każdym, kto j zaprosił, a szczególnie z Vanderveenem. Pewnego razu, gdy odprowadzał j do drzwi jej kabiny, przycignł j do siebie i pocałował; L~ea nie broniła się, gdyż nie było to przykre, ale zaraz, jak przystało na wytrawn kokietkę, zostawiła go na progu. Ledwo weszła do kabiny i zapaliła światło, krzyknęła. - L~eo, co się pani stało? - zawołał przez zamknięte drzwi Vanderveen. Z palcem przy ustach Amos dawał jej znak, by odpowiedziała. - Nic, uderzyłam się o biurko. Dobranoc, do zobaczenia jutro. - Jest pani pewna, że niczego pani nie trzeba? - Całkowicie, dziękuję. Dobranoc. - Dobranoc. Wciż trzymajc palec na wargach, Amos odcignł j jak najdalej od drzwi. - Co pan tu robi? - spytała szeptem. - Czekałem na pani. Od dawna zna pani tego mężczyznę? - Kogo? - Rika Vanderveena. - Od kiedy jestem na statku. Zaprzyjaźniliśmy się. - Niczego pani nie zauważyła? - Nie. A co powinnam zauważyć? - A jakie stosunki łcz pani z pozostałymi osobami od pani stolika? - Z panem Barthelemym i z panem Jonesem?... Takie, jak z osobami, z którymi się razem jada. Witaj się, ale niewiele mówi... A tak! Raz... rozmawiali wszyscy trzej po niemiecku. - Co mówili? - Niezbyt dokładnie zrozumiałam, mówili ściszonymi głosami i zamilkli, gdy się pojawiłam... Zdawało mi się, że wyłowiłam słowa "statek podwodny" i "Cordoba"... Nie sdzisz chyba, że to hitlerowscy uciekinierzy? - Nie wiem. Staramy się uzyskać jakieś informacje drog radiow. Tymczasem niech pani będzie ostrożna i postara się dowiedzieć o nich czegoś więcej. L~ea poczuła chłód, gdyż powietrze było rześkie, złożyła pled i wróciła do kabiny. Na toaletce stał ogromny bukiet czerwonych róż. Wśród kwiatów znalazła bilecik: "Wieczorem będę na pani czekał w barze, Rik." A jeśli to hitlerowiec? - pomyślała. Trudno było w to uwierzyć. Czyż nie mówił jej, jak wielk odraz napawała go wojna i okrucieństwa, jakich dopuścili się Niemcy? Nie powinno jej dziwić, że włada językiem pokonanych, wielu Holendrów zna niemiecki. Amos i Daniel myl się, oni wszędzie widz nazistów. A jednak niepokój j nurtował, przysięgła sobie, że będzie jeszcze ostrożniejsza i że spróbuje go trochę podpytać. Do kolacji włożyła dług suknię z krepy w kolorze kości słoniowej, z udrapowan gór, pukle włosów spięła wysoko na czubku głowy. Zadowolona uśmiechnęła się do swego odbicia w lustrze. W barze panowało duże ożywienie. Pianista Jocelino grał wolnego walca, a barman Ricardo, specjalista od wyśmienitych koktajli, energicznie potrzsał shakerem. Uśmiechnł się do niej, gdy weszła do baru. - Buenos tardes, se~nora. - Dobry wieczór, Ricardo. - Na pani cześć, panienko, i na cześć Francji przygotowałem specjalny koktajl. Zechce pani skosztować? - Z przyjemności, jak się nazywa? - "Druga pancerna", proszę panienki. Widmo Laurenta d'Argilat na czołgu przemknęło jej przed oczyma. L~ea ujęła kieliszek, który podał jej barman, i wypiła wspominajc poległego młodego mężczyznę. - Dobre, ale bardzo mocne. - Proszę uważać na mieszanki Ricarda, s bardzo niebezpieczne - rzekł Rick Vanderveen podchodzc do baru. - Dziękuję za róże, Rik, s wspaniałe. - Usidźmy. Czego się pani napije? - Wezmę jeszcze raz "Drug pancern". - Znała pani kogoś z tej dywizji? - Tak, bardzo mi drogiego przyjaciela, który poległ w Niemczech. Vanderveen westchnł. - Wielu przyjaciół straciliśmy w tej wojnie. - A gdzie pan wtedy był, Rik? - W czterdziestym dostałem się do niewoli. Cztery lata spędziłem w oflagu. - Ciężko było? - Dosyć, ale to nic w porównaniu z tym, co przeszli Żydzi w obozach koncentracyjnych. - Ma pan przyjaciół wśród Żydów? - Kilku. A pani? - Miałam jednego, ale nie żyje, no i miałam przyjaciółkę, która była w obozie. - Wróciła? - Nie wiem - skłamała L~ea. Przez kilka chwil pili w milczeniu. - Zna pan Barthelemy'ego i Jonesa? - Tak jak i pani. Wiem, że jad do Argentyny w sprawach importu mięsa i że s Irlandczykami. Skd to pytanie? - Tak sobie. Chodźmy na kolację, jestem głodna. Po posiłku L~ea pod pretekstem migreny wróciła do kabiny, gdzie znalazła lakoniczn wiadomość od Daniela: "Niech pani przyjdzie jutro do kaplicy na niedzieln mszę." Zamyślona dziewczyna położyła się do łóżka, lecz nie mogła zasnć, więc wstała, nacignęła spodnie i pulower i wyszła na pokład. Do jej uszu dobiegały dźwięki muzyki z salonu, gdzie tańczono. Oparta o reling na rufie L~ea, której włosy rozwiewał wiatr, wpatrywała się w błyszczcy w poświacie księżycowej ślad, jaki statek zostawiał na wodzie. Niebo było rozgwieżdzone. Czy Fran~cois patrzył na to samo niebo, zastanawiała się, a może już o niej zapomniał? Nie uprzedziła go o swoim przyjeździe. Jeśli nie spotkał Victorii Ocampo, będzie chyba zaskoczony, a może wściekły. Natomiast była pewna, że Sarę ucieszy jej wizyta. Kto wie, mogę okazać się im przydatna - pomyślała. Odgłos prowadzonej rozmowy wyrwał j z rozmyślań, zdawało jej się, że rozpoznaje znajomy głos. Nie zastanawiajc się nawet, skryła się w zwój lin. Do jej uszu dolatywały strzępy zdań niemieckich: "Pomóc towarzyszom... władze alianckie... syjonistyczna międzynarodówka... całe szczęście, że Per~on... na estancii w Patagonii... nasz skarb, łup wojenny... będziemy najpotężniejsi, najsilniejsi... Uwaga... Ktoś nadchodzi... A, to pan... nie, nic nie wiemy... Zobaczymy w Buenos Aires... Lepiej rozejdźmy się, żeby nas nie widziano razem..." Bardzo szybko rozmówcy oddalili się. L~ea wyszła ze swojej kryjówki; rozpoznała głos pana Barthelemy'ego. Amos i Daniel mieli więc rację!... Jutro natychmiast ich ostrzeże. Rozejrzała się dokoła i niezwłocznie udała się do swojej kabiny. Kiedy L~ea przyszła na mszę, mała kapliczka wypełniona była po brzegi. Wierni, dla których nie starczyło miejsc siedzcych na składanych krzesłach, uczestniczyli w ceremonii na stojco. Nie opodal drzwi wejściowych stali jej przyjaciele, obaj mieli skupione twarze. Przecisnęła się przez tłum i znalazła się obok nich. Daniel wsunł jej do ręki karteczkę; ona też przekazała mu liścik z wiadomości o tym, co usłyszała w nocy. Po mszy pasażerowie drugiej klasy wrócili na swój pokład. Rik podszedł do L~ei. - Dobrze pani spała? Jak migrena? - Dziś już wszystko w porzdku, a ponadto taka cudowna pogoda. Jutro zawijamy do Rio. Czy zna pan Brazylię? - Byłem w Brazylii przed wojn. To piękny kraj, ale za dużo w nim czarnuchów. Czy zechce pani uczynić mi ten zaszczyt i towarzyszyć mi, gdy zejdziemy na ld? - MOże. - Jak to: "może"? Czy nie jestem pani opiekunem? Nie zna pani na statku nikogo, kto mógłby pani towarzyszyć, a samotnej kobiecie przechadzajcej się ulicami grozi wiele niebezpieczeństw. - A cóż miałoby mi grozić? - Co najmniej będ pani zaczepiać. Południowoamerykański mężczyzna jest znacznie bardziej natrętny od Europejczyka. A więc zgoda, zabieram pani na ld? - Zobaczymy, jutro też jest dzień. Przepraszam, ale idę do fryzjera. - A więc do zobaczenia niebawem. "Proszę czekać na mnie o drugiej nad ranem w pani kabinie, mam ważne sprawy do przekazania. Proszę wzmóc ostrożność." Wiadomość podpisał Daniel. Można pomyśleć, że znalazłam się w środku afery szpiegowskiej - pomyślała L~ea i podarła karteczkę na drobniutkie kawałeczki, bacznie obserwujc fryzjera w lustrze. Była jedyn klientk w salonie. Odruchowo kartkowała francuskie, hiszpańskie i amerykańskie czasopisma. Uwagę jej zwrócił duży reportaż o de Gaulle'u. Przypominano jego karierę wojskow, lecz nie podawano żadnej informacji o jego losach od stycznia, kiedy postanowił "wycofać się". Przypomniała sobie zawód i smutek, jakie wywołała w niej ta decyzja. Jakże to, nawet on, ten wielki człowiek opuszcza statek? I to dlaczego? "Honor, zdrowy rozsdek, interes ojczyzny zakazuj mi dalszego poddawania się manewrom, których celem w końcu jest uczynienie państwa jeszcze bardziej pogardzanym, rzdu bardziej bezsilnym, kraju podzielonym, a narodu biedniejszym. Składam więc moje funkcje, które, można by sdzić, powierzono mi, by mi przeszkodzić w ich wykonywaniu." Od jego odejścia Francja pogrżyła się w międzypartyjnych waśniach: piękny ideał R~esistance nie przetrwał długo po zakończeniu wojny. Za miesic będzie Boże Narodzenie, Gwiazdka w słońcu. Czy kiedyś będę się radować na święta jak niegdyś? Ogarnęła j jakaś dziecinna żałość. Zaczęła się wiercić pod suszark. Fryzjer, wybrylantynowany przystojniak nie znajcy ani słowa po francusku, podskoczył, by j uwolnić spod aparatu. Pierwszy raz L~ea nudziła się na statku. Obawiała się spotkania przy kolacji z Rikiem Vanderveenem, a jeszcze bardziej późniejszego spotkania z Danielem. Wbrew wszelkim przypuszczeniom kolacja upłynęła w wesołej atmosferze. Zaproszona z Rikiem do kapitańskiego stołu L~ea poznała młod Argentynkę, która pracowała w radiu w Buenos Aires. W skromnej francuszczyźnie czarujca Carmen Ortega opowiedziała im z dużym poczuciem humoru o swoich starciach z żon prezydenta Argentyny, Ev Duarte. Przez jakiś czas mieszkały razem przy Posadas, ładnej zacienionej uliczce, lecz rozstały się po niezliczonych kłótniach o swoich kochanków. Eva była resentida (pamiętliwa, mściwa), czemu wielokrotnie dawała dowody. Zazdrosna kokietka w każdej kobiecie widziała rywalkę. Chętnie zachowywała się jak mała dziewczynka, żeby wzruszyć i rozczulić otoczenie. Carmen opowiedziała, jak Eva spotkała Per~ona w lunaparku i jak wyeliminowała rywalkę, piękn aktorkę Libertad Lamarque. Szczupła brunetka o doskonałych kształtach i cudownym ciele, Carmen Ortega, obdarzona była wrodzonym talentem naśladowczym. Pod koniec posiłku obie młode kobiety były już przyjaciółkami. Dochodziła druga nad ranem, gdy L~ea wróciła do swojej kabiny. Ledwie zdżyła wejść, gdy rozległo się pukanie do drzwi. - To ja, Daniel, proszę otworzyć. Młody człowiek pośpiesznie wszedł do środka. - Mieliśmy z Amosem rację, Barthelemy i Jones to hitlerowscy uciekinierzy, i to z tych najgorszych; jeden był lekarzem w Buchenwaldzie, a drugi zastępc komendanta obozu w Dachau. Ich prawdziwe nazwiska brzmi Adolf Reichman i Maurice Duval. - Przecież to francuskie nazwisko. - Tak, jego rodzina wywodzi się z Francji. Przodek przybył do Austrii w siedemnastym wieku. - A Rik Vanderveen? - Nic nie znaleźliśmy na jego temat, zdaje się, że istotnie jest Holendrem, papiery ma w porzdku. W Buenos Aires więcej się dowiemy. A pani niczego nowego nie wie? - Nie. Jutro schodzę z nim na ld. Uważnie mu się przyjrzę. - Proszę zachować ostrożność, Barthelemy i Jones s podejrzliwi. Kazali zebrać informacje na pani temat. - A was nie namierzyli? - W jakimś sensie tak, ale tego właśnie chcieliśmy. Dwaj pasażerowie drugiej klasy sdz, że jesteśmy Niemcami i że uciekamy z Europy. Oczywiście robimy wszystko, żeby ich przekonać, iż jest wprost przeciwnie, a przy tym umyślnie popełniamy drobne błędy. Gdy dobijemy do naszego portu przeznaczenia, musimy zrobić wszystko, by nie zobaczono nas razem, gdyż byłoby to niebezpieczne i dla pani, i dla nas. Na szczęście na razie nikt nie spostrzegł, że się znamy, i nasz wypad do Lizbony przeszedł bez echa. Nie sdzę, byśmy się jeszcze spotkali, nim dotrzemy do celu podróży, chyba że zaszłaby jakaś niezwykle pilna potrzeba. Wiemy, jak się z pani skontaktować, proszę czekać na wiadomości od nas. Bez najmniejszej przyjemności Rik Vanderveen służył za towarzysza nowym przyjaciółkom, które, oczarowane, odkrywały niezmierzone plaże Rio, ożywione ulice, luksusowe butiki. Po ubożuchnej Europie L~ei ten luksus, zbytek i obfitość zdawały się bajk. Ledwo zauważyła nędzę favelas, które mignęły jej podczas przejażdżki taksówk, a Brazylijczycy byli tacy radośni i uśmiechnięci. Na pokład weszły z naręczami pakunków. Przez resztę podróży były nierozłczne ku wielkiemu rozdrażnieniu Vanderveena. Przyrzekły też sobie, że będ się spotykać w Buenos Aires. Statek zawinł do portu o 7 rano w poniedziałek 16 grudnia. Niebo było zachmurzone, ale powietrze dość rześkie. Na L~eę czekał samochód. Kierowca, którego przysłała Victoria Ocampo, przekazał dziewczynie, że chlebodawczyni musiała wyjechać na kilka dni do Mar del Plata i że przeprasza za swoj nieobecność. Zarezerwowała dla niej pokój w hotelu "Plaza", którego dyrektor zaliczał się do grona jej przyjaciół. Gdy tylko pani wróci, przyjedzie po swojego gościa, by go zabrać do San Isidro. Tymczasem dyrektor pozostanie do jej dyspozycji, jeśli zechce zwiedzić miasto. - Masz szczęście, że zamieszkasz w "Plaza", uwielbiam to miejsce. Jeśli chcesz, spotkamy się w barze dziś o dziewitej wieczorem. Potem możemy zjeść razem kolację. - Z największ przyjemności, a więc do zobaczenia wieczorem. W hotelu "Plaza" oczekiwał j dyrektor i osobiście zaprowadził do przygotowanego dla niej pokoju. - Proszę bez wahania zwracać się do mnie, gdyby potrzebowała pani czegokolwiek. Przyślę pani pokojówkę. Czy zechce pani uczynić mi ten zaszczyt i zjeść ze mn obiad? - Bardzo chętnie. - A więc będę na pani czekać w grillu. 20 - Doniesiono mi o twoim przyjeździe, ale nie chciałem w to uwierzyć. Co tutaj robisz? - Widzisz przecież, jestem na wakacjach. L~ea powstrzymała się, by nie rzucić się w ramiona Taverniera. Tylko nie okazać radości, jak odczuwa widzc go znowu, by nie domyślił się, jak bardzo go pragnie. Dobry Boże, jaka ona śliczna, jeszcze bardziej pocigajca, o ile to w ogóle możliwe! Fran~cois czynił daremne wysiłki, by okazać gniew; był szczęśliwy, bardzo szczęśliwy, że przyjechała pomimo wszystkich kłopotów, jakich jej pojawienie się tutaj na pewno mu przysporzy. - Wprawdzie Victoria Ocampo powiedziała mi, że cię zaprosiła, a ty przyjęłaś jej propozycję, lecz nie sdziłem, że przyjedziesz. - No i pomyliłeś się, bo oto jestem. - Długo zamierzasz tu zostać? - Nie wiem. Och Fran~cois!... Tam było tak ciężko, tak smutno!... Miałam wrażenie, że pogrżam się w bezkresnym smutku, nudzie... Bez przerwy myślałam o Laure. O jej bezsensownej, absurdalnej śmierci... To mnie powinno spotkać... A poza tym to ponuractwo, to rozczarowanie we Francji... Jest gorzej niż podczas wojny, każdy myśli tylko o sobie, o swoim portfelu, o swojej spiżarni. Czarny rynek nigdy nie był bardziej kwitncy, a handel kartkami żywnościowymi tak rozwinięty. Obecność Amerykanów jest niemal tak samo uciżliwa jak przedtem obecność Niemców; zamieniliśmy jedne wojska okupacyjne na drugie. Ma się wrażenie, że nie ma wyjścia z tej sytuacji... A tutaj wszystko wydaje się takie łatwe, kobiety s eleganckie, mężczyźni dobrze ubrani, na rynku obfitość wiktuałów, a w sklepach pełno towarów. Nawet prawdziwej czekolady jest pod dostatkiem. Argentyńczycy zdaj się myśleć jedynie o zabawie i zalecaniu się do kobiet. - To specjalność tego kraju. Argentyński samiec niezależnie od miejsca zawsze tak zaaranżuje sytuację, by potrzymać kobietę za rękę czy kolano, o ile nie dobierać się do niej bardziej obcesowo. - Zdawało mi się, że wszyscy mężczyźni właśnie tak się zachowuj. - Zapewne wobec ciebie - powiedział, biorc j w ramiona. - Zostaw mnie! - Nie ma mowy, od tygodni o tobie myślę i nie... - I co nie? - spytała szamoczc się. - Dobrze wiesz, co mam na myśli. Ale może w twoim wypadku tak nie jest. Dawano mi do zrozumienia, że wcale się nie nudziłaś na statku, że miałaś duże powodzenie, i nie można powiedzieć, że ci się to nie podobało. - Tak, i co z tego?... Ja jestem wolna. - Nie! Jesteś moja. Z jak pewności wyrzekł te słowa! Pchnł j na łóżko. Lecz mimo pożdania L~ea była zdecydowana nie ulec mu. Za łatwo mu to przychodziło: wystarczyło, by się pojawił i hop! Natychmiast padała w jego ramiona, rozkochana i pomrukujca jak kotka. To się musi zmienić! Wbrew oczekiwaniom zostawił j w spokoju, wstał i zapalił papierosa. - Jestem zaproszony na przyjęcie wydawane z okazji ślubu córki szefa policji, generała Velazco. Będzie tam całe najbliższe otoczenie Per~ona w komplecie, może ci się to spodobać. - Sara też tam będzie? - Oczywiście, jest niemal blisk przyjaciółk Evy Per~on. Bardzo nam to na rękę. Masz jakś eleganck suknię? Musisz być najpiękniejsza. - To się chyba da zrobić. O której godzinie? - O dwudziestej. Minęła już dwudziesta pierwsza, gdy Fran~cois Tavernier, Sara i L~ea przybyli na przyjęcie. Oblubienica w sukni z falbanami i trenem, której stanik ożywiała ciemnoniebieska kokarda, przyjmowała od zaproszonych gości komplementy. Towarzyszyli jej przy tym jej małżonek, L~eo Max Lichtschein, i ojciec w mundurze. Evę Per~on otaczała cała świta młodzieńców. Małżonka prezydenta, w skrzcej się wszystkimi barwami tęczy biżuterii i prześlicznym kapelusiku na misternie upiętym koczku, prowadziła rozmowę z wielkim ożywieniem. Skinęła dłoni w kierunku Sary. - Droga pani Tavernier, jakże jestem szczęśliwa, że pani widzę. Witam, panie Tavernier, jak się pan ma? - zwróciła się do nich po hiszpańsku. - Wyśmienicie, jak za każdym razem, gdy pani widzę - odparł skłaniajc się nisko, by ucałować wycignięt dłoń. Eva Per~on z uśmiechem satysfakcji przyjęła ten niewybredny komplement. Następnie zimnym okiem popatrzyła na L~eę. - Kim jest ta dziewczyna? - To przyjaciółka, która przyjechała z Francji, panna L~ea Delmas... Eva skinęła głow, L~ea odwzajemniła jej ukłon. Najwyraźniej obie kobiety nie przypadły sobie do gustu. Sara pośpiesznie starała się złagodzić pierwsze wrażenie. - L~ea to nasza wielka przyjaciółka, która jest pod pani wrażeniem. Ale nie włada pani językiem. Pani Per~on uczyniła gest, jakby dajc do zrozumienia, że to nieistotne, i podjęła przerwan rozmowę z młodzieńcami. Sara ujęła L~eę pod ramię i poprowadziła przez salon po drodze pozdrawiajc znajomych, ściskajc dłonie, śmiejc się i żartujc, aż wreszcie dotarły do tarasu, gdzie znajdowały się trzy czy cztery osoby. W oddali, na Rio de la Plata, przesuwały się statki. - Wśród tych ludzi czujesz się jak ryba w wodzie, znasz wiele osób, dawno nie widziałam cię takiej wesołej i swobodnej. - Nienawidzę ich. Odgrywam tę komedię, by łatwiej poruszać się w kołach peronistowskich i odkryć osoby, które pomagaj nazistom. - S już jakieś poszlaki? - Tak, szef policji, Juan Filomeno Velazco, utrzymuje stosunki z niektórymi spośród nich. - Jesteś tego pewna? - Tak pewna, jak doktor Rodriguez Arasja, który jawnie wysuwa oskarżenia wobec Velazco dotyczce jego przyjacielskich stosunków z siatkami nazistowskimi. Czy wiesz, że Daniel i Amos zidentyfikowali dwóch hitlerowców na pokładzie "Cabo de Buena Esperanza"? - Tak. - Długo byli przyjmowani w komendzie policji, nim odjechali do Cordoby. Twój holenderski przyjaciel również wyjechał do Cordoby. Nie starał się z tob zobaczyć? - Nie, przysłał mi kwiaty z bilecikiem, w którym napisał "Do zobaczenia niebawem". Masz jakieś informacje na jego temat? - Nadal nic. Ale Daniel i Amos, którzy też s w Cordobie, obserwuj go... - Przecież mog być rozpoznani, bo nie znaj ani słowa po hiszpańsku! - W ich przypadku tak jest nawet lepiej. Nie zapominaj, że podaj się za Niemców i powinni posługiwać się tylko niemieckim. - Ale jak oni sobie poradz? - Wiesz, w Cordobie łatwo. Niemcy tam się rozgościli niemal oficjalnie. Na miejscu mamy przyjaciół argentyńskich, którzy dyskretnie ich obserwuj. Na razie mieszkaj w hotelu należcym do Niemców, prowadzonym przez Niemców, od portiera po pokojówkę i obsługę piętra, z kucharzem niemieckim, który przygotowuje dania kuchni niemieckiej, a to wszystko w tyrolskiej oprawie. - I rzd argentyński to toleruje? - Prasa peronistowska jest progermańska. Nie zapominaj, że Argentyna przystpiła do wojny przeciwko Niemcom dopiero miesic przed ich kapitulacj. Samuel i Uri s w Buenos Aires. Dzięki komunistom argentyńskim natrafili na trop siatki, która organizuje ucieczkę nazistów przez Hiszpanię. Bardzo rychło przystpimy do działania. Co zamierzasz robić w Argentynie? Nadal nie wiem, dlaczego przyjechałaś? - Sama dobrze nie wiem... Może, by pomścić Laure? Czy trafiłaś na ślad tych dwóch kobiet? Twarz Sary stężała. - Jeszcze nie, ale już niedługo je odnajdę. Kosmyki krótkich czarnych włosów aureol otaczały lekko umalowan twarz Sary, przez co wydawała się dużo młodsza. Wygldała bardzo elegancko w jedwabnej czerwonej sukni w białe grochy. - L~ea, jak przyjemnie spotkać pani tutaj! Obie przyjaciółki odwróciły się. - Rik! Ja... - Wyglda pani na zaskoczon. Przyrzekłem pani jednak, że się jeszcze spotkamy. Proszę mnie przedstawić tej pani. - Saro, pan Rik Vanderveen. Rik, proszę poznać - pani Mul... pani Tavernier. Rik stuknł obcasami i nisko się skłonił. - Miło mi pani poznać, proszę pani, przyjaciele opowiadali mi o pani. - Ach, doprawdy?... Jakże to? - Mówi, że jest pani przyjaciółk pięknej małżonki prezydenta. - W Argentynie wieści szybko się rozchodz. Podoba się panu ten kraj? - Bardzo. Argentyńczycy s bardzo gościnni. A pani dobrze się tutaj czuje, z dala od Paryża? - W Buenos Aires znajduje się wszystko to, co miał Paryż przed wojn, to miasto bardzo frankofilskie, nie czuję się tutaj obco. - A pani, L~eo, podoba się w kraju tanga? - Bardzo. - Spotkała tu pani tę młod kobietę, któr poznała pani na statku? - O, proszę... O wilku mowa... Carmen!... - Che, L~ea!... Kochanie, jak się cieszę... Skd się tutaj wzięłaś?... - Przyszłam z przyjaciółmi. Pamiętasz pana Vanderveena? - Jakże bym mogła zapomnieć naszego przewodnika z uliczek Rio? Jak zabawnie, że pan tu jest. Jest pan może przyjacielem pana młodego? - Nie, generała Velazco. L~ea i Sara spojrzały na siebie porozumiewawczo, co nie umknęło uwagi Carmen. - A pani, czyj jest pani przyjaciółk? Panny młodej? - Nie, se~nory Per~on. - Wydawało mi się, że się panie poróżniły? - O, nie, nie tak łatwo się ze mn poróżnić. L~eo, przygotowuję jutro audycję w Radio Belgrano, będzie występował wielki wykonawca tanga Hugo del Carril. Zabiorę cię na ten występ, będziesz się dobrze bawiła... Och, jaki przystojny mężczyzna! - To mój mż - rzekła Sara. - O, przepraszam! - Nic się nie stało. Kochanie, oto młoda dziewczyna, która znajduje cię uroczym. Panna?... - Carmen Ortega - odpowiedziała nieco zażenowana. L~ea ze ściśniętym sercem usunęła się na bok. Co właściwie tu robi, w tym obcym kraju, pośród obcych ludzi?... Patrzyła, jak jej ukochany, dla którego tutaj przyjechała, choć sama przed sob nie chciała się do tego przyznać i wymyślała jakieś fałszywe powody, zaleca się do tej argentyńskiej aktoreczki, wykorzystujc żałosny pretekst, iż uważa go za "przystojnego mężczyznę"!... A Sara bawi się w rajfurkę!... A Rik Vanderveen, dlaczego tak jej się przyglda?... Oby tylko niczego się nie domyślił!... Uśmiechnęła się do niego kokieteryjnie. - Przed chwil zdawała się pani taka nieobecna. Można powiedzieć, że się pani nudzi? - Trochę. A gdybyśmy opuścili to przyjęcie? - Byłoby to niestosowne wobec pani przyjaciół... - Wszystko mi jedno, mam ochotę std wyjść. Idzie pan ze mn? Fran~cois, zajęty rozmow z zaborcz Carmen Orteg, patrzył, jak wychodz i z trudem tłumił w sobie wściekłość. A to mała łotrzyca! Zapłaci mu za to. Rik Vanderveen i L~ea siedzieli w restauracji "La Cabana". Przy ssiednim stoliku sześciu mężczyzn głośno rozmawiało po niemiecku; zachowywali się bardzo swobodnie, czuli się jak u siebie, jak w jakiejś monachijskiej piwiarni. Towarzystwo to krępowało L~eę. Kręciła się na krześle i ledwo tknęła wspaniałego mięsiwa na talerzu. - Nie smakuje pani? - spytał Vanderveen. - Nie jestem specjalnie głodna. - Czy lokal się pani nie podoba? - Ależ nie, bardzo tu zabawnie, ale nasi ssiedzi s bardzo hałaśliwi. - Rozumie pani, co mówi? - Nic a nic. A pan? - Trochę, to Niemcy. Dużo ich tutaj przebywa. Nie zauważyła pani? - Nie, nie zwracam na to uwagi. Długo zabawi pan w Argentynie? - To od pani zależy... - Jak to? - Miło mi pani spotykać i pragnłbym, abyśmy bliżej się poznali. L~ea nie odpowiedziała. - Nic pani nie mówi? Co pani o tym sdzi? Cóż mu odpowiedzieć? Po co zgodziła się zjeść z nim kolację? To był głupi pomysł: a wszystko po to tylko, żeby wzbudzić zazdrość we Fran~cois. - Byłoby cudownie - odparła lekkim tonem. - Ale nie tak zaraz, na razie jestem bardzo zajęta. - Jestem bardzo cierpliwy, droga przyjaciółko. W jego sposobie wyrażania się czuła jakby skryt groźbę. Z ulg przyjęła koniec posiłku. Odprowadził j do "Plazy". W hallu podziękował jej za wspaniały wieczór i dorzucił: - Wyjeżdżam na kilka dni z Buenos Aires. Odezwę się do pani zaraz po powrocie. Do zobaczenia. Życzę dobrej nocy. - Dobranoc. Wraz z kluczem, portier wręczył jej również karteczkę. W windzie przeczytała: "Wpadnę jutro zabrać cię na obiad. Całuję, Sara." Siedzc w wygodnym fotelu w barze hotelu "Plaza", Sara piła maranja bilz i czekała na L~eę. Zauważyła wchodzc dziewczynę i pomachała do niej. Przyjaciółki ucałowały się. - Wygldasz na zmęczon - powiedziała Sara. - Źle spałaś? - Tak. Nie zmrużyłam oka tej nocy. Niepokoję się. - Dlaczego? - Nie wiem, mam takie dziwne wrażenie... Wydaje mi się, że jestem obserwowana, szpiegowana. - To normalne, musisz być obserwowana. Każdy cudzoziemiec tutaj jest obiektem tajnego nadzoru policji. Bdź przygotowana na to, że będziesz przesłuchiwana. - Ciebie też przesłuchiwali? - Mnie wypytywano dyskretnie. Jestem żon dyplomaty, a oni staraj się, by ich kraj dobrze odbierano, ale policja jest wszechobecna. Musisz starać się sprawiać wrażenie lekkomyślnej młodej kobiety, beztroskiej, interesujcej się tylko strojami, błyskotkami, rozrywkami. Tak gardz kobietami, że nie potrafi ich sobie inaczej wyobrazić. Utwierdź więc ich w tym przekonaniu, to najlepszy sposób, by cię zostawili w spokoju. Im bardziej będziesz kokieteryjna, pusta, tym lepiej. - Zastosuję się do twojej rady. Gdzie jest Fran~cois? - Wyjechał do Montevideo. - Na długo? - Do końca tygodnia. Polecił mi zajć się tob. - Zbyt uprzejmie z jego strony. - Nie odbieraj tego w ten sposób. Chodź, zabieram cię na obiad do modnego lokalu. Nazywa się "Odeon". To miejsce spotkań aktorów, dziennikarzy, pisarzy i ludzi mniej godnych zainteresowania. Potem pójdziemy do "Harrodsa" i do "Gath'y Chaves" obejrzeć suknie. W "Odeonie" Sarę powitano jak stał bywalczynię. - Pani stolik, pani Tavernier. - Dziękuję, Mario. Przez cały czas trwania posiłku L~ea podziwiała komedię, jak odgrywała Sara; śmiała się i mówiła głośno: prawdziwa idiotka, myślała L~ea, której z trudem przychodziło zachowanie powagi. Dała się jednak wcignć do gry i poddała jej następn kwestię. - Zwróciłaś uwagę na suknię senory Per~on?... Jakaż elegancka!... A suknia panny młodej? Może zbyt dużo falban. No i ta kokarda!... To śmieszne, prawda? W Paryżu nie zobaczysz czegoś takiego. Masz uroczy kapelusik... A jak ci się podoba mój? To model od Gilberta Orcela... Słodki, prawda?... - Nie uważasz, że trochę przesadzasz? - szepnęła Sara. - Nie wydaje mi się, spójrz z jakim zachwytem patrz na nas mężczyźni, a kobiety jakie nadęte... Komu się kłaniasz? - To aktorzy Fanny Navarro i Narciso Ibanez Menta. - Skd znasz tych wszystkich ludzi?... Nie odwracaj się. - Co się dzieje? - Mówiłaś, że Daniel i Amos s w Cordobie. - Tak. - Właśnie usiedli przy stoliku blisko drzwi. - Jesteś pewna? - Nie ma nic pewniejszego. - Przede wszystkim udawaj, że ich nie zauważasz, bo ich nie znamy. Skoro pojawili się tutaj, znaczy, że maj coś nowego. Co robi? - Przegldaj kartę... Przywołuj kelnera... Zdaje się, że składaj zamówienie... Daniel wstaje... Pyta o coś kelnera... Idzie do toalety. - Sdzisz, że nas zauważyli? - Myślę, że tak... Amos skinł głow w stronę, w któr udał się Daniel... - Nie ruszaj się std, ja tam pójdę. L~ei czas okropnie się dłużył. Daniel wrócił na swoje miejsce. Ale co robi Sara? - No, nareszcie! Nie spieszyło ci się. Co się dzieje? Masz tak dziwn minę. Sara była blada, twarz miała ścignięt, ale próbowała się uśmiechać. - Trafili na ich ślad. - Tych... - Tak. Trzeba powiadomić Samuela i Uriego. - Mogę ci pomóc? - Na razie nie. Wracaj do hotelu, innym razem połazimy po sklepach. - Obiecałam Carmen Ortedze, że zajrzę do niej do Radio Belgrano. - Nie zmieniaj niczego w swoich planach. Idź tam, zadzwonię do ciebie pod wieczór. Wokół L~ei rozbrzmiały ogłuszajce oklaski, jakimi widzowie nagradzali Hugona de Carrila, który odśpiewał "Adios pampa mia". Zapowiedziała go Carmen ubrana w dług suknię z satyny w kolorze oliwki. Prezentator zachwalał papierosy "Arizona", a Carmen kontynuowała z El Casino Ruso. Następnie orkiestra odegrała finałow rumbę. Oklaski trwały długo. Carmen przyszła po L~eę. - Che, zabieram cię do mojej garderoby, muszę się przebrać. Podobało ci się? - Tak, bardzo. Bardzo mi się podoba głos Hugona de Carrila. - Pojutrze będę gościć Alberto Castillo, on także zalicza się do grona najlepszych wykonawców tanga. Sidź, to nie potrwa długo. Pomóż mi zdjć suknię. Carmen przestpiła suknię, która opadła na podłogę tworzc krg wokół jej stóp. Została w krótkiej haleczce z różowego jedwabiu wykończonej czarn koronk. Wygldała zachwycajco. - Wczoraj wieczorem, gdy już wyszłaś, generał Velazco zadał mi masę pytań na twój temat: od jak dawna cię znam, o czym rozmawiałyśmy i tak dalej, i tak dalej. Nie bardzo wiedziałam, co mu powiedzieć. Mam nadzieję, majc na względzie twoje dobro, że dokumenty masz w porzdku i że nie znasz żadnych komunistów ani studentów. - Studentów? - Tak, wielu z nich jest antyperonistami. W Cordobie odbywały się manifestacje przeciwko Per~onowi, policja aresztowała wielu ludzi. - Nikogo tutaj nie znam, poza tob i Victori Ocampo. - Ze względu na mnie nic ci nie grozi, maj mnie za nic nie znaczc aktoreczkę. Gorzej z Victori Ocampo: ona i jej przyjaciele s pod obserwacj. - Dlaczego? - Victoria należy do argentyńskiej arystokracji. Podobnie jak wielu porte~nos jest przeciwniczk Per~ona. Rozumiesz, che? - Tak mi się wydaje. No a ty, po której jesteś stronie? Carmen obrzuciła now przyjaciółkę uważnym spojrzeniem i rzekła z wahaniem w głosie: - Che... wiesz, polityka niewiele mnie obchodzi. Jak wszystkie kobiety nic a nic z niej nie rozumiem, niech mężczyźni się tym zajmuj, bo, zdaje się ich to bardzo bawi. Czy we Francji jest inaczej? - Tak, w jakimś sensie... We Francji mamy teraz prawo głosować. - My w Argentynie jeszcze nie, ale piękna Eva uznała za swoje powołanie i dziejow misję "uratowanie kobiet, wskazanie im właściwej drogi". Ona, "prosta kobieta z ludu". - Czy chcesz przez to powiedzieć, że Eva Per~on jest feministk? - Che! Co to, to nie, Boże uchowaj, dla niej wszystkie kobiety s potencjalnymi rywalkami, ale wyczuła - o ile nie był to Per~on - że drzemie w nich ogromna siła, któr stara się spożytkować dla Per~ona. Jak twierdzi, nie jest ani star pann, ani też dostatecznie brzydka, by odgrywać tę postać stwożon przez angielskie sufrażystki, tę typow postać kobiety, która pojmuje feminizm jedynie jako swego rodzaju odwet na mężczyznach i której główne powołanie polega na pełnieniu roli służebnej wobec mężczyzn. Uważam, że ogromna większość feministek na całym świecie stanowi dość ciekawy, szczególny gatunek kobiet. W pewnym stopniu podzielam jej pogld. A co ty o tym myślisz? - Niewiele, nigdy nie zadawałam sobie tego pytania. Wydaje mi się, że będc kobiet jest się automatycznie feministk. Nigdy nie byłam opozycjonistk wobec mężczyzn. Czuję, że jestem zdolna dokonać takich samych czynów, jak oni, ani lepiej, ani gorzej. Podczas wojny kobiety musiały podejmować często trudne decyzje, niektóre walczyły jak mężczyźni, wiele narażało życie, ratujc żydowskie dzieci albo angielskich lotników. W takich chwilach nie zaprztano sobie głowy jakimiś pytaniami, czyniono to, co uważano za słuszne, co naszym zdaniem należało uczynić. - U nas sprawy s bardziej złożone, mężczyźni odznaczaj się mentalności bardzo "macho", praktycznie rzecz biorc nie mamy żadnych praw, znajdujemy się pod kuratel ojców, braci i mężów. Eva doskonale to wychwyciła i zachęca kobiety do zdobycia ekonomicznej niezależności, równocześnie nie rezygnujc z kobiecości. Argentynki raczej id za jej przykładem. Kiedy im tłumaczy, że matka rodziny nie posiada żadnych ubezpieczeń, że jest jedyn na świecie osob pracujc bez wynagrodzenia i gwarancji poszanowania, w nie normowanym wymiarze godzin, bez wolnych niedziel, urlopu ani jakiegokolwiek odpoczynku, bez odszkodowań, gdy j zwalniaj, i możliwości strajkowania, nagradzana jest rzęsistymi oklaskami. Posunęła się nawet do tego, że zażdała, by naród wypłacał pensję wychowujcym dzieci, a pobory te wypłacane by były z części dochodów tych, którzy pracuj, nie wyłczajc kobiet... - To niegłupi pomysł. - Ja też tak myślę. Nie wszystko nadaje się do odrzucenia w polityce jedynej partii rewolucji. - A co należało by odrzucić? - Później ci wytłumaczę. Odprowadzę cię do "Plazy". Zaprosisz mnie na lampkę wina? - Z przyjemności. 21 - Wybacz mi, kochana przyjaciółko, nie przywitałam cię, gdy tu przybyłaś, lecz ważne sprawy wezwały mnie do Mar del Plata. Oczywiście, teraz zamieszka pani w San Isidro. - Tylko na kilka dni. Jeśli to pani nie sprawi przykrości, wolę zostać w "Plaza". - Jak pani chce. Po świętach Bożego Narodzenia wracam znowu do Mar del Plata i pojedzie pani ze mn - rzekła Victoria Ocampo poprawiajc na nosie okulary w białej oprawce. - Spędzi pani święta w Buenos Aires? - Tak, zaprosiłam kilku przyjaciół, a wśród nich waszego ambasadora, Vladimira d'Ormessona. Czy zna go pani? - Jeszcze nie. - Zobaczy pani, to czarujcy mężczyzna, bardzo kulturalny i wykształcony, wierny w przyjaźni, bardzo pomógł mojemu przyjacielowi Rogerowi Cailloisowi. Będ też moje siostry, Angelica i Silvina z mężem, pisarz Adolfo Bioy Casares, mój drogi Jorge Luis Borges, Jose Bianco i Ernesto Sabato. Może jeszcze kilka osób, a wśród nich państwo Tavernier. Wieczorem poślę po pani bagaże. Zabieram pani na obiad do "London Grill". To niejako moja stołówka, gdy bawię w mieście. Potem pojedziemy do San Isidro. W "London Grill" tłum mężczyzn cisnł się przy barze w oczekiwaniu na wolny stolik. Do pań śpiesznie podszedł ma~itre d'h~otel. - Se~nora Ocampo, gue alegria de verla otra vez, nos echo de menos (Pani Ocampo, jak miło pani widzieć, bardzo nam pani brakowało). - Gracias, Hector. Obiad przebiegał w bardzo miłej atmosferze, choć często im przerywali znajomi Victorii Ocampo, którzy podchodzili, by się z ni przywitać. W każd sobotę i niedzielę po południu, w porze herbaty, Victoria Ocampo przyjmowała przyjaciół, pisarzy, współpracowników pisma "Sur", intelektualistów z zagranicy przejazdem bawicych w Argentynie. L~ea od dwóch dni przebywajca w wielkim domu w San Isidro pomagała gospodyni i Angielce w podejmowaniu gości. Dziwiła się bardzo, widzc, jak Jorge Luis Borges pochłania ogromne ilości dulce de leche, tej konfitury z mleka, która j przyprawiała o mdłości, natomiast był to przysmak Argentyńczyków. Nora, siostra poety, mówiła o swoim malarstwie, gdy tymczasem Adolfo Bioy Casares fotografował j. Sara i Silvina Ocampo prowadziły ożywion rozmowę, a Vladimir d'Ormesson i Fran~cois Tavernier szeptem dyskutowali w kcie salonu; wszyscy rozmawiali po francusku. L~ea czuła się jakoś wyłczona z tego kręgu znakomitości, które z tak swobod rozprawiali o surrealizmie i polityce, o poezji i ezoteryzmie, o peronizmie i ruchu zwizkowym. Zeszła po schodach werandy i skierowała się na taras wznoszcy się nad rzek. Było upalnie, podwinęła biał płócienn sukienkę i usiadła w cieniu na kamiennej ławie porośniętej mchem. Mimowolnie przypatrywała się żaglówkom kołyszcym się na wodzie. Jedna z łodzi stała nieruchomo naprzeciw willi Ocampo. Ten bezruch zwrócił uwagę L~ei. Na pokładzie znajdowało się trzech mężczyzn; jeden z nich patrzył przez lornetkę w jej kierunku. Instynktownie cofnęła się w cień, bała się poruszyć. Czas zaczynał jej się dłużyć, gdy drgnęła na odgłos kroków za jej plecami. Natychmiast się odwróciła. - Och, Fran~cois, przestraszyłeś mnie... Uważaj, by cię nie widzieli z rzeki... Popatrz na tę żaglówkę, od dobrych dwudziestu minut jakiś mężczyzna obserwuje dom przez lornetkę. - Masz rację, to dziwne. - Boję się. Nie miałam wiadomości od Sary od naszego ostatniego spotkania. Dopiero dziś j spotkałam. O ile dobrze zrozumiałam, wpadła na trop tych dwóch kobiet. - Tak i właśnie dlatego wcześniej wróciłem z Montevideo. Obserwujemy je. Nie sdzę, by się zorientowały, że je namierzyliśmy. Natomiast ich przyjaciele bardzo się nami interesuj... - Mn też? - Tak, dzięki tym z "Cabo de Buena Esperanza". Na szczęście, jak się wydaje, nie zlokalizowali ani Samuela i Uriego, ani Daniela z Amosem, którzy zatrzymali się w tym samym, co te kobiety, hotelu, w "Joustenie" w Corriente, w tym hotelu większość klientów to Niemcy... - Cóż to za pomysł, żeby się pchać do jaskini lwa? - Na terenie nazistów s bezpieczniejsi niż my tu na zewntrz. Niepokoję się o ciebie, kochanie, wolałbym, żebyś znajdowała się daleko od tego wszystkiego, przecież to nie twoja sprawa. - Jak to "nie moja sprawa"? Czy nie zabili Laure? - Pomścimy j, lecz nie przywróci to jej życia. - Dobrze o tym wiem, lecz nie mogę żyć ze świadomości, że jej zabójcy pozostaj na wolności i wiod beztroski żywot. - To już niedługo potrwa. - Co zamierzacie zrobić? - Raz jeszcze ci powtarzam: nie zajmuj się tym. Im mniej będziesz wiedziała, tym lepiej dla ciebie. Łagodnym ruchem wził j w ramiona i przycignł do siebie. Nie stawiała oporu, poddała mu się; czuła się bezpieczna, gdy przytulała się do niego. Dlaczego wszystko było tak skomplikowane, zawikłane? To takie proste pozwolić się kochać nie myślc o jutrze. Podniosła głowę i rozchyliła usta do pocałunku. Całowali się zachłannie, jak wygłodzeni. Rozdzielili się, gdy usłyszeli śmiechy i głosy gości. Sara i Victoria zdżały w ich stronę, za nimi szli Borges i de Bioy Casares. Wstali, gdy spacerowicze zbliżyli się do nich. - L~eo, zastanawiałam się, gdzie się pani podziała - rzekła Victoria z wyrzutem w głosie. - Ten park jest tak piękny, a rzeka taka wielka. Podziwiałam ich urodę. - Tak, to piękny zaktek. Jak długo jeszcze? Co się stanie z domem po mojej śmierci? Sara zbliżyła się do niej i ujęła za rękę. - Droga pani, ma pani czas, by się tym martwić. Żaglówka na Rio del Plata odpływała. Tylko L~ea to zauważyła i poczuła się nieswojo. Wolnym krokiem wrócili do domu. Fran~cois wził L~eę pod rękę. - Pragnę ciebie. Dlaczego nie miałabyś przyjechać jutro do Buenos Aires? Nadal zatrzymujesz pokój w "Plaza"? - Tak. - Poproszę Sarę, żeby cię zaprosiła, mniej to będzie zaskakujce, niż gdybym ja to uczynił. - Doprawdy, myślisz o nadrobniejszym szczególe - stwierdziła zjadliwie. - Zgoda, przyjadę jutro. Większość zaproszonych pożegnała się. Została tylko Silvina Ocampo, Bioy Casares i Borges. Podczas kolacji w ogromnej jadalni z ciężkimi krzesłami L~ea starała się nadżać za Borgesem, który z wirtuozeri przeskakiwał z tematu na temat, nie troszczc się o rozmówczynię. - Czy lubi pani mosty?... Muszę pokazać pani most Alsina, to jeden z moich ulubionych obiektów Buenos Aires. - Jorge, nie zamierza pan chyba cignć tej małej do tej okropnej dzielnicy, brudnej i ponurej - powiedziała Victoria. - Pani siostra myśli inaczej. Często Silvina i ja przechadzamy się bez celu ulicami naszego miasta. Niestety, bez powodzenia! Lubię brzydotę mojego rodzinnego miasta niemal w równym stopniu co jego piękno. To bardzo ważne, by chodzić po mieście, jego peryferiach, wsłuchiwać się w noc. Pamiętam długi spacer po przedmieściach Buenos Aires przed wojn, z Dreu la Rochelle, robiło się już późno, długo się włóczyliśmy i dotarliśmy niemal za miasto, na prowincję. Czuć było rozcigajc się równinę, coraz większ, otwart przestrzeń, domy stawały się coraz rzadsze i były coraz niższe. Wówczas to Drieu znalazł bardzo precyzyjne słowa, by to określić. To, czego my, argentyńscy poeci, szukaliśmy od lat, on znalazł natychmiast. Patrzyliśmy, była pierwsza w nocy. Rzekł: "Poziomy zawrót głowy". To było dokładnie to. Trzeba było Francuza, by tak jasno wyjaśnić to, co my, Argentyńczycy, odczuwamy. Sdzę, że Francja to jedyny na świcie kraj, w którym ludzie interesuj się zagadnieniami literatury. Nie jest to sprawa wskich kręgów artystycznych czy rozbieżności pomiędzy szkołami. Być może to historyczny zmysł Francuzów, ten sposób postrzegania wszystkich rzeczy poprzez pryzmat historii, a to gdzie indziej nie zdarza się, czyż nie? L~ea nie byłaby w stanie powiedzieć, czy to zjawisko występowało gdzie indziej, czy nie. Teraz Borges mówił już o Flaubercie, o Schopenhauerze, o Stevensonie, o Kiplingu, o Oscarze Wildzie... Z twórczości Flauberta znała tylko "Pani Bovary", a Kiplinga "Księgę dżungli"!... To nie wystarczy, by podejmować rozmowę z tymi ludźmi żonglujcymi francuskim, hiszpańskim, angielskim i włoskim. L~ea czuła się idiotk i ignorantk... I nie podobało jej się to. Powoli wyłczyła się z towarzystwa, przypominała sobie kolacje w Montillac, gdy ojciec i stryj Adrien rozmawiali o ksiżkach, które lubili. Wówczas jako mała dziewczynka przysłuchiwała się im i była szczęśliwa, gdy nazwisko pisarza kojarzyło jej się z czymś - choćby z miejscem, w którym jego ksiżka stała w ojcowskiej bibliotece. W dzieciństwie tylko ona pomagała ojcu przy porzdkowaniu i układaniu ksiżek. Później zaczęła je czytać, poczynajc od pierwszej litery alfabetu. Tak więc przeczytała kilka powieści Edmonda About: "Ma~itre Pierre" o osuszaniu Landów, "Le Roi des montagnes" i "L'homme ~a l'oreille cass~ee"... Osiemnaście tomów pamiętników Louise Ackermann, "Ir~ene et les eunuques" Paula Adama. Pod B zaś, pochłonwszy "Les Epoux malheureux", a następnie "Les Amants malhereux" Bacularda d'Arnaud, rzuciła się na Balzaka i zachłannie przeczytała cał "Komedię ludzk". Z twórczości Constanta spodobał jej się "Adolphe", a u Farr~ee'a "Fum~ee d'opium"; nie mówic o Dellym, Corneille'u. Przy literze F zarzuciła czytanie w porzdku alfabetycznym biblioteki ojca i wyławiała, zależnie od inspiracji, ksiżki a to autorów na M, co doprowadziło j do Mauriac'a i Montaigne'a, a spośród autorów na R wybrała Rimbauda i Paula Reboux... Gdy się dziwiono, że może tak przeskakiwać od Paula Bourgeta do Woltera, odpowiadała z rozdrażnieniem: "To ksiżki". Gdyż w tamtych czasach lektura stanowiła dla niej przede wszystkim oderwanie się od codzienności, zapomnienie, ucieczkę. Styl, temat, epoka nie miały znaczenia, istniała jedynie przyjemność czytania, odkrywania. Dopiero wiele lat później zaczęła rozróżniać dobr literaturę od marnej, ale nigdy nie chciała się wyrzec tej mniej ambitnej. - ...By coś rzeczywiście zostało napisane, trzeba pisać ciałem i dusz i nigdy nie wiadomo, jaki będzie tego wynik... Kto to mówił? L~ea drgnęła, zdawała się wracać skdś z daleka... - I cóż, L~eo, gdzie pani przebywała? Tak zatopiona w rozmyślaniach? - Myślałam o moim ojcu i ksiżkach, które lubiłam. Wypowiedziała te słowa, jak ktoś, kto budzi się ze snu. Przez te kilka chwil nieuwagi przeniosła się daleko od Argentyny, daleko od ciemnych ulic, o których wspominał poeta, daleko od tego wspaniałego domu, jego wygadanych, wykształconych gości, z dala od zagrożenia wiszcego nad jej przyjaciółmi, z dala od wspomnień o nieżyjcej Laure... Z żalem, acz wyciszona, uspokojona, powracała do rzeczywistości. - Jeśli pani pozwoli, Victorio, opuszczę towarzystwo, bardzo jestem senna. Nie będzie się pani na mnie gniewała? - Nie. Musimy pani bardzo nudzić tym naszym perrorowaniem o literaturze. - Proszę tak nie myśleć, lecz gdy was słucham, zdaję sobie sprawę z mojej ignorancji. Nie zauważyła przelotnego błysku zainteresowania, jakie pojawiło się w krótkowzrocznych oczach Borgesa. Nazajutrz Vicotria Ocampo podwiozła j na ulicę Florida przed "Jockey Club". L~ea szła pod górę ulic do hotelu "Plaza" i bez pośpiechu ogldała wystawy. Było upalnie, kobiety miały na sobie krótkie kwieciste sukienki, mężczyźni z pyszałkowatym wyrazem twarzy ogldali się za nimi, pocigajc mat~e lub palc krótkie czarne cygara. L~ea stała się obiektem natarczywych spojrzeń, rzucano na ni ordynarne - jak się domyślała - słowa, ocierano się o ni w przelocie. Trudno powiedzieć, żeby jej się to nie podobało; odbierała to jak hołd oddany przez ulicę jej urodzie. Pożdanie, jakie odgadywała, wzmagało jej żdzę; za kilka chwil znajdzie się w ramionach mężczyzny, którego kocha, a reszta nie ma znaczenia. Na dłużej zatrzymała się przed sklepem, który prezentował "paryskie modele"; ten zielony kostium z biał lamówk był zachwycajcy, natomiast sukienka na ramiczka, w wielobarwne paseczki, naprawdę bardzo ładna, ale... Ta twarz obok prześlicznej sukienki?... Skd ta obawa?... W spojrzeniu mężczyzny wpatrujcego się uporczywie w jej odbicie odczytywała tyle nienawiści... Odwróciła się... Mężczyzna wygldał na zaskoczonego i cofnł się, następnie nie spuszczajc z niej wzroku zrobił kilka kroków do tyłu, odwrócił się do niej plecami i szybko odszedł. Minł siedzibę dziennika "La Nacion" i potrcił jakiegoś przechodnia, który czytał wywieszone na zewntrz egzemplarze. Wszystko odbywało się bardzo szybko, ale L~ea zdżyła rozpoznać pana Barthelemy'ego. Obaj mężczyźni zniknęli w tłumie. Pogoda wydała jej się już nie taka piękna, butiki mniej pocigajce, ulica mniej radosna, bo kryjca niebezpieczeństwa. L~ea powstrzymywała się, by nie biec. Pierwszy raz, odkd przybyła do Buenos Aires, nie zatrzymała się, by podziwiać bukiety we wspaniałej kwiaciarni w halu hotelu "Plaza" - Czeka na pani wiadomość, panienko - rzekł portier podajc jej klucz. L~ea wysiadła z taksówki na rogu Suarez y Necochea na przedmieściu la Boca. Co to za pomysł, żeby wyznaczać jej spotkanie w takiej dzielnicy! Rozejrzała się dokoła, próbujc zorientować się w okolicy. To nie takie łatwe w mieście, w którym ulice przecinaj się pod ktem prostym, znacznie swobodniej czuła się na krętych ulicach Paryża czy Bordeaux, natomiast w Buenos Aires odnosiła zawsze wrażenie, że wciż kręci się w tym samym miejscu. Tym razem było nieco inaczej: żadnych sklepików, uboga dzielnica z niskimi domami, wyboistymi chodnikami zawalonymi gruzem, śmieciami i nieczystościami, kilka zamkniętych barów czy kafejek. O tej porze, wczesnym popołudniem, wszystko zdawało się drzemać w skwarze lata. Zbliżył się do niej jakiś wygłodniały pies i obwchiwał jej nogi; uciekł, gdy mu pogroziła. Potknęła się o wystajce korzenie potężnego drzewa, które wybrzuszyły jezdnię. Zmęłła w zębach przekleństwo. Choć miała na głowie kapelusz, słońce raziło j w oczy; czuła, jak pot spływa jej strużkami po plecach i między piersiami. Czy w tej przeklętej dzielnicy nie ma żywego ducha? Z niskiego, dotykajcego niemal ziemi, zakratowanego okna dobiegały dźwięki piosenki Carlosa Gardela. L~ea pochyliła się. Pomimo półmroku rozróżnić mogła stoliki i krzesła. Na stolikach stały brudne kieliszki i talerze, w głębi sali była lada, a nad ni błyszczał rzd butelek. Przy oknie prowadziły w dół wskie i strome schody, miały pięć stopni. Przytrzymujc się czarnej od brudu ściany zeszła po nich do piwnicy. Przez kilka chwil nie widziała nic. Po skwarze panujcym na dworze, powietrze w sali chłodzonej wielkim wentylatorem wydało jej się cudowne. Oprócz głosu Carlosa Gardela i szumu wentylatora, w kafejce nie słychać było żadnego dźwięku. Stopniowo jej oczy nawykły do półmroku. Pomieszczenie było puste, ani śladu klientów czy właściciela. Jak się mówi po hiszpańsku: "Jest tu ktoś?..." By zaznaczyć swoj obecność, zakasłała, potrciła krzesło... W radiu głos tuluzańczyka zamilkł, zastpiła go prezenterka. Obraz stojcej przed mikrofonem Carmen Ortegi stanł jej przed oczyma... Na brudnych pobielonych ścianach wisiały portrety gwiazd filmowych w przyciemnionych, zmatowiałych pozłacanych ramach: jedna podobizna przypominała jej kogoś... Nie ulegało najmniejszej wtpliwości: to była Eva Per~on... Na fotografii była brunetk o bardziej pucołowatej twarzy. Kilka ręcznie skreślonych słów wielkimi literami i podpis: "Eva". L~ea znowu wspięła się po schodkach. Ulica nadal była pusta i biała od skwaru. Na powrót zeszła na dół i opadła na krzesło. Jak się dobrze zastanowić, już lepiej było tutaj niż na zewntrz, w końcu ktoś tu przyjdzie. Poczuła głód. Wstała i za kontuarem dostrzegła czerwon zasłonę, która na wpół zasłaniała jakiś otwór; pewnie była tam kuchnia. Odchyliła kotarę, odór tłuszczu nieprzyjemnie podrażnił jej nozdrza. Światła dostarczał jedynie lufcik z brudn szyb, było mroczno. Posuwała się po omacku, panujca wokół cisza trwożyła j. Nog natrafiła na coś miękkiego, zdjęta przerażeniem powstrzymała okrzyk. Drżc cała, pochyliła się. Jej ręka dotknęła leżcego ciała; pod palcami wyczuła bijce serce. Ujęła ciało za ramiona i wycignęła do sali. - Fran~cois! Uniósł się z trudem. - Daj mi coś do picia. Tyle tych butelek. Któr wybrać?... Na chybił trafił wzięła jedn z nich i odkorkowała, powchała: nada się. Pocignł łyk prosto z butelki, zakrztusił się, zakasłał, wypluł, zaklł. - To nie alkohol, to jakiś zajzajer! - krzyknł, nim przełknł następny łyk. Nie wypuszczajc butelki z ręki, podniósł się. Koszulę miał poplamion krwi i alkoholem. - Długo tu jesteś? - zapytał. - Nie wiem, może dwadzieścia minut. Co się stało? - Wyznaczyłem ci spotkanie w tej dzielnicy, gdyż uznałem, że miejsce jest bardziej dyskretne niż "Plaza". Chciało mi się pić, wszedłem do kawiarni, marynarze, robotnicy portowi jedli obiad... - Nikogo tu nie widziałam! - Pewnie uciekli. Po upływie kilku chwil zostałem zaatakowany od tyłu. Pewnie pomyśleli, że nie żyję, co by tłumaczyło ich zniknięcie. Tu mnie znalazłaś? - Nie, w kuchni. - Nie rozumiem... Chodźmy std, bo mog wrócić, chyba że zawiadomili policję, a to wcale nie lepiej. - Nie możesz wyjść w takim stanie, potrzebujesz lekarza. - Później. Chodź. Na ulicy Necochea poza kilkoma psami nie było żywego ducha; zdawało się, że dzielnicę opuścili wszyscy mieszkańcy. - Chodźmy w stronę alei Don Pedro de Mendoza, biegnie wzdłuż rzeki Miachulo, tam znajdziemy jakiś środek lokomocji. W alei rozklekotany autobus usiłował wymijać wyboje na jezdni. Tavernier pomachał, by się zatrzymał. Pojazd zwolnił pośród zgrzytu żelastwa. - Wsiadaj - powiedział popychajc L~eę. Przedni szybę wehikułu zdobiły jakieś breloczki, święte obrazki, obraz Najświętszej Marii Panny, fotosy gwiazd piłki nożnej, zdjęcia dzieci, pin_up, które podzwaniały w rytmie wstrzsów na wybojach. - Che! Se~nor, fue su mujer que lo puso en tal estado? (Che! Proszę pana, to żona tak pana urzdziła?) - Es muy celosa (Jest bardzo zazdrosna). - Ya veo (rozumiem) - powiedział kierowca z wyrozumiałości, sprzedajc bilety i uruchamiajc pojazd. Zajęli miejsca z tyłu autobusu, wciśnięci pomiędzy dwie matrony objuczone pakunkami. Przez cały czas podróży nie zamienili ani słowa. Przytulona do Fran~cois L~ea czuła, że przestaje się bać. Kierowca zatrzymał się przed jakimś dużym budynkiem i zawołał w ich stronę, wskazujc palcem gmach. Se~nor, tendria que is a curarse al hospital (Proszę pana, powinien pan pójść do szpitala). - Gracias. Es una buena idea (To świetna myśl, dziękuję). Fran~cois i L~ea wysiedli. - Hej, taksówka! - A szpital? - spytała L~ea. - Innym razem, wsiadaj... Do Ambasady Francji. - Tavernier, czy jest pan pewien, że nic przede mn nie ukrywa? - Panie ambasadorze!... - No, dobrze, niech pan zachowa dla siebie swoje tajemnice, ale proszę nie liczyć, że przyjdę panu z pomoc, jeśli ścignie pan sobie na kark peronistowsk policję. Generał Valezco nie należy do żartownisiów. Jeśli i pańscy przyjaciele wpadn w ich łapy, nic nie będę mógł zrobić. Instrukcje Quai d'Orsay s kategoryczne: żadnych zadrażnień z Argentyńczykami. - Zapewniam pana, panie ambasadorze, iż może pan być całkowicie spokojny, nic nie mamy przeciwko rzdowi argentyńskiemu... - Nie chcę wiedzieć, komu macie coś za złe... - Ależ, drogi przyjacielu, nikomu. - Niech mnie pan nie bierze za idiotę, Tavernier, ja też mam swoich informatorów. A ta młoda osoba, która teraz przebywa z moj żon?... - Panna Delmas?... To przyjaciółka Sary, pochodzi ze znakomitej rodziny z Bordeaux... - Z Bordeaux?... No, dobrze... Co pan z ni robił w tej podejrzanej dzielnicy? - O tej porze pani Boca jest raczej spokojna. Chciałem jej pokazać malownicz dzielnicę Buenos Aires. - Malownicz, malownicz... Odpowiednim miejscem dla tej panny s raczej sklepy na ulicy Florida, a nie Boca, nawet o pierwszej po południu. Po co ona przyjechała do Argentyny, sama, bez opieki?... - Jest pan staromodny, Vladimir, w naszych czasach młode osoby podróżuj bez towarzystwa - odrzekł Tavernier wybuchajc śmiechem. - To błd. Jak by nie było, proszę jej powiedzieć, by była ostrożna. Zatrzymała się u pani Ocampo, jak mi mówiono. - Tak, poznały się w Norymberdze. - W Norymberdze?... A cóż u diabła taka młoda osoba, jak panna Delmas, robiła w Norymberdze? - Była na procesie nazistowskich przestępców wojennych. - Przestępców!... Ręce mi opadaj!... Niech mi pan tylko nie mówi, że była więźniark obozu koncentracyjnego?... Biedne dziecko. - Nie, pracowała w Czerwonym Krzyżu. Jeśli to pana interesuje, może j pan o to spytać. - Nie chciałbym przywoływać przykrych wspomnień. To okropne wspomnienia, o których nie lubię mówić. - Wydaje mi się raczej, że trudno o nich zapomnieć. Oschły ton, jakim Fran~cois wypowiedział te słowa, sprawił, że Vladimir d'Ormesson ze zdziwienia uniósł brwi. - Nie to chciałem powiedzieć. Zapewne myśli pan o żonie... Mam wiele podziwu dla odwagi pani Tavernier i z dużym wzruszeniem przyjmuję zaufanie, jakim państwo oboje mnie obdarzyli, opowiadajc mi tę smutn przeszłość... Czy panna Delmas zna j również? - Tak. Ale jest jedyn wtajemniczon osob w naszym otoczeniu. - Będę o tym pamiętał. Przyłczmy się do pań. 22 Od niespełna tygodnia L~ea przebywała u Victorii Ocampo w Mar del Plata, a już nie wiedziała, jak odpowiadać na liczne zaproszenia tamtejszej złotej młodzieży. Była mowa jedynie o wycieczkach po morzu, piknikach w okolicznych estanciach, partiach tenisa czy golfa, tańczcych wieczorkach czy herbatkach to u tych, to u innych znajomych. Dosłownie wyrywano sobie młod Francuzkę przebywajc w gościnie u jednej z najbardziej znanych osobistości w Mar del Plata. W Buenos Aires święta Bożego Narodzenia i Nowy Rok minęły na zabawach i balach. L~ea i Sara były królowymi kolonii francuskiej i uświetniły wieczorne przyjęcia w Ambasadzie Francji. Nie przeprowadzono żadnego dochodzenia w sprawie napadu, którego ofiar padł Tavernier, nie rozmawiano więcej o nazistach. Samuel i Daniel Zederman, podobnie jak Uri Ben Zohar i Amos Dayan, przebywali w Buenos Aires i zachowywali się jak zwykli turyści. Carmen Ortega zabrała Sarę i L~eę do nauczyciela tanga. Dla Carmen skomplikowane figury tańca: la sentada, el ocho, la corrida, nie kryły żadnych sekretów. Sara okazała się bardzo uzdolnion uczennic, natomiast L~ei myliły się kroki. - Bardziej miękko, niech pani będzie bardziej gibka!... Proszę dać się prowadzić - powtarzał profesor, dawny sławny wykonawca tanga, Arturo Sabatini o wypomadowanych włosach i w przyciasnym garniturze, który rozchodził mu się na brzuchu nieskutecznie ściśniętym gorsetem. Pokój, jaki zajmowała L~ea w willi "Victoria", podobnie jak wszystkie pokoje w domu wyklejony był tapetami w kwiaty i wielkie ptaki, miał dobrane zasłony i meble z malowanego drewna. W wilgotnym powietrzu popołudniowej sjesty te roślinne motywy dekoracyjne nadawały pomieszczeniu wygld cieplarni albo jakiejś dżungli, co podkreślał jeszcze dywan w wielkie róże. Piękna drewniana budowla, której balkony i werandy wychodziły na cienisty park, nieodparcie przywodziły jej na myśl Motillac. Nawet Angelica i Victora Ocampo przypominały jej cioteczki Estelle i Lisę de Montpleynet. Pani domu spędzała przedpołudnia pracujc w swoim sześciobocznym gabinecie, a troskę o sprawy dnia codziennego pozostawiała siostrze i wiernej Fanny. Wieczorem po kolacji spacerowała z L~e i kilkoma przyjaciółmi po parku, czasami przysiadała na ławce i niezwykle pięknie deklamowała wiersze. L~ea lubiła te spokojne, melancholijne chwile. Zaczynała się jednak nudzić, tęskniła za Fran~cois i pożdanie, jakie odczuwała, nie pozwalało jej zasnć każdej nocy. Samotne pieszczoty wzmagały tylko jej żdzę. Zdawało jej się, że pełne uniesienia zbliżenie, jakiego zaznali w jej pokoju w "Plaza", po scenie w Ambasadzie Francji, miało miejsce w czasach przedpotopowych. Modne tańce, takie jak merengue czy samba, kpiele półnago w morzu, słońce, śmiali wobec kobiet mężczyźni, wszystko to razem wprawiało j w taki stan, że sama siebie oskarżała, iż zachowuje się "jak samica w okresie rui". Jeśli Fran~cois zależało na tym, by była grzeczna, powinien j std zabrać. W białych szortach i sandałach, z szalem omotanym na głowie, L~ea jechała na rowerze alej nad brzegiem morza. Była umówiona w klubie golfowym z Jaime Ortizem i jego siostr Guillermin. Nieco młodsze od L~ei rodzeństwo wiodło prym w paczce dziewczt i chłopców, którym w głowie były tylko rozrywki. Wywodzili się wszyscy z najlepszych rodów Argentyny i beztrosko przepuszczali pienidze rodziców. Guillermina Ortiz i jej przyjaciółka Mercedes Ramos wybiegły L~ei na spotkanie. - Ależ jesteś skryta, moja droga, czeka tu na ciebie bardzo przystojny mężczyzna... Nie rób takiej zdziwionej miny, jak i ty jest Francuzem. Fran~cois... Tylko on mógł wprawić w takie podniecenie te smarkule... Pozwoliła zacignć się na taras, gdzie gawędził i sczył napoje elegancki tłum, aż do stolika, przy którym siedział Fran~cois Tavernier w otoczeniu trzech dziewczt zdajcych się być pod całkowitym jego urokiem. - Oto i on - rzekła Guillermina. Odwrócił się z nonszalancj. Klimat Argentyny bardzo mu służył; opalenizna podkreślała jego jasne oczy i uwydatniała swoisty zwierzęcy urok. Sposób, w jaki na siebie popatrzyli, przekonał wszystkie dziewczęta, że będ musiały pogodzić się z oczywist prawd: tych dwoje się kochało. Z jak bezwstydności jedno zawładnęło drugim! Tavernier zdał sobie sprawę, że odgadnięto, co ich łczy. Mogło to okazać się niebezpieczne, ale też jak ona to robiła, że stawała się tak ponętna? Przy każdym spotkaniu była coraz piękniejsza! Omal nie wybuchnł śmiechem na widok zawiedzionych min dziewczt, gdy uścisnęli sobie dłonie jak starzy przyjaciele. Zawód był jeszcze większy, gdy L~ea spytała: - Jak się ma twoja żona? - Świetnie, prosiła, bym ci przekazał pozdrowienia. - Macie sobie na pewno mnóstwo rzeczy do opowiedzenia, zostawiamy was samych - powiedziała Mercedes. - Chodźmy, dziewczęta. Fran~cois i L~ea odczekali aż dostatecznie się oddal i głośno dali wyraz swojej wesołości. Podszedł do nich kelner. - Czego się napijesz? - Jeden maranja bilz. - Dos, por favor! (Dwa razy, proszę). - Muy bien, sen~or (Służę, proszę pana). - Cieszę się, że tu jesteś. Co tu robisz? A gdzie Sara? - Ja też jestem szczęśliwy, że cię widzę. Miałem spotkanie z Chilijczykami w Mar del Plata. Po ich odjeździe usłyszałem, jak te dziewczęta mówiły, że cię oczekuj, powiedziałem im, że i ja na ciebie czekam. Sara wróciła do Buenos Aires. - Dlaczego nie przyjechałeś do willi "Victoria"? - Przyjechałbym, gdybym cię nie spotkał. Muszę niezwłocznie wracać do Buenos Aires. Daniel zniknł. - Daniel?... - Tak, nie ma go od trzech dni. Ostatni raz widziano go w "A$b$c", tej piwiarni uczęszczanej przez hitlerowców. Amos i Uri s już na tropie dzięki pośrednictwu dziennikarza z "La Plata Zeitung". - A Samuel? - Chyba oszalał. Sara natomiast uzyskała potwierdzenie obecności Rosy Schaeffer i jej asystentki Ingrid Sauter w Buenos Aires. Zatrzymały się w hotelu "Jousten" i wychodz tylko pod osłon nocy z trzema albo czterema ochroniarzami. - Czy to w tym hotelu mieszkał Daniel? - Tak. W przeddzień zniknięcia zwierzył mi się z zamiaru opuszczenia hotelu; nie czuł się w nim bezpiecznie. - Czy policja o tym wie? - Mniej więcej. Wczoraj spotkałem generała Valezco w Ambasadzie Francji. Lekkim tonem podczas ogólnej rozmowy spytał, czy słyszałem o siatkach syjonistów zajmujcych się polowaniem na hitlerowców. Nie jestem pewien, czy przekonałem go o swojej niewiedzy. - Wracam do Buenos Aires. - Mowy nie ma. Istnieje duże prawdopodobieństwo, że teraz sprawy potocz się szybko. W Mar del Plata jesteś mniej zagrożona. W Buenos Aires panuje taka atmosfera podejrzliwości, że mogłabyś być niepokojona. Wiele osób aresztowała policja peronistowska: studentów, komunistów, cudzoziemców... - To jeszcze jeden powód, dla którego powinnam być z tob. - Proszę cię, L~eo, nie pogarszaj sytuacji i nie wprowadzaj zamieszania. Gdybyś naprawdę chciała zrobić mi przyjemność, wsiadłabyś w pierwszy lepszy samolot odlatujcy do Paryża... - Nie kochasz mnie, bo inaczej... Gwałtownie chwycił j za ramię. - Zamilknij, mały głuptasie, gdybym cię nie kochał, byłoby mi wszystko jedno czy jesteś tutaj, czy gdzie indziej. Zależy mi na tobie. Nie tracę nadziei, iż pewnego dnia znajdziemy się oboje z dala od tego wszystkiego. Zostań w Mar del Plata u Victorii Ocampo. W jego głosie brzmiało prawdziwe błaganie. Wzruszyło to L~eę. - Jak chcesz. - Och! Dziękuję ci, kochanie, gdybyś wiedziała jak wielki ciężar zdjęłaś mi z serca. Ale teraz muszę już ruszać w drogę. - Już?... - Mam do przebycia czterysta kilometrów po okropnych drogach, spodziewaj się mnie wieczorem. - Kiedy cię znowu zobaczę? Nie odpowiedział, lecz spojrzał na ni tak, że omal nie padła mu w ramiona. Całe jej ciało buntowało się przeciw wysiłkowi, z jakim opierała się temu pragnieniu. Podała mu drżc i miękk jak wosk dłoń. - Proszę cię... Chyba nie będziesz płakała? Potrzsnęła tylko przeczco głow, lecz oczy miała pełne łez. W miarę jak się oddalał, zdawało jej się, że pęka jej serce. - Pani przyjaciel odjechał? Jaka szkoda, że taki uroczy mężczyzna jest żonaty - powiedziała Guillermina. - Czy wszyscy Francuzi wygldaj tak jak on? - spytała Mercedes. L~ea przemogła się, by odpowiedzieć ze śmiechem: - Wszyscy. Powinna pani poprosić rodziców, by wysłali pani do Francji. - Wesoło wam, dziewczęta... Można wiedzieć, co was tak śmieszy? - spytał Jaime Ortiz, który nadszedł właśnie z dwoma młodzieńcami. - Rozmawiałyśmy o francuskich mężczyznach. - Moja mała Guillermino, nie tylko we Francji istniej mężczyźni. Argentyńczycy s najwspanialszymi mężczyznami pod słońcem, powinnaś to wiedzieć - stwierdził Francisco Martinelli obejmujc j w talii. - Oszalałeś, nie przy moim bracie - rzuciła odsuwajc się od niego. - Uwaga, nadchodzi moja mama. Kobieta w plażowej sukience, o twarzy opalonej i umalowanej, osłoniętej wielkim kapeluszem, podeszła do nich. Chłopcy wstali i ukłonili jej się. - Ogólne dzień dobry. Mój mż organizuje jutro wieczorem wielkie przyjęcie na estancii, będzie brazylijska orkiestra... - Hurrrra!... Wspaniale!... Świetny pomysł!... - Oczywiście, L~eo, jest pani zaproszona. Mój mż tyle słyszał o pani od naszych dzieci, że bardzo pragnie pani poznać... Żadnych sprzeciwów, zaszłam po drodze do willi "Victoria" i pani Ocampo dała swoje przyzwolenie. Czemu nie? - pomyślała L~ea. - Trochę się rozerwę. - Przekona się pani, że się nie rozczaruje. Estancia Ortiz zalicza się do najpiękniejszych w okolicy - zapewniał Jaime. - Kiedy wyjeżdżamy, mamo? - Jutro wczesnym rankiem. Zabawimy tam trzy dni. Mój mż już tam jest ze swymi przyjaciółmi. Do jutra, L~eo, Jaime podjedzie zabrać pani o szóstej. - Dziękuję pani, do jutra. Duży samochód osobowy podskakiwał na wyboistej drodze w obłoku kurzu. Jak okiem sięgnć rozcigały się pola, a tylko od czasu do czasu kępy drzew sygnalizowały jakś estancię. Stada bydła rogatego ożywiały niekiedy monotonny pejzaż. Nie bity trakt biegł prosto ku horyzontowi; pozdrowili grupę jeźdźców. - Dojeżdżamy - powiedział Jaime - to gauchos ojca, którzy wyjechali nam na spotkanie. L~eę zadziwił ich strój i długie buty z odkrytymi palcami, jakie niektórzy mieli na nogach; szerokie pasy nabijane monetami, bufiaste spodnie, na których niektórzy mieli narzucone coś w rodzaju spódnicy. - To się nazywa chiripa. Przed nimi na koniu, ten złożony pled to poncho. - A te zwisajce kule? - To boleadoras. Służ do zatrzymywania uciekajcego zwierzęcia: konia albo krowy. Ten płaski bicz ze srebrn rękojeści nazywa się rebenque, a nóż facon. Dla uhonorowania naszego przyjazdu ubrali się w odświętne stroje. To dumni ludzie i cudowni jeźdźcy. Wyprzedzajc samochód gauchos wjechali w aleję wysadzan gigantycznymi drzewami. Po kurzu i skwarze świeży chłód był bardzo miły. Przejechali jeszcze około kilometra. U wylotu alei wznosiło się rozległe piętrowe domostwo, z rzeźbionymi balkonami, biel odcinajce się od rozległego trawnika. Na schodach przed wejściem dyskutowała grupa mężczyzn. Gospodarz zszedł, by powitać nowo przybyłych. - To pani jest pann Delmas?... Witam w estancii Ortiz. Jest pani jeszcze bardziej urocza, niż opisywał mój syn. Mam dla pani niespodziankę, jak się okazuje jeden z pani znajomych zalicza się także do kręgu moich przyjaciół i akurat niespodzianie mnie odwiedził. - Znajomy?... - Tak pan Varderveen. L~ea z trudem ukryła swe niezadowolenie. - Dzień dobry, L~eo... Doprawdy, świat jest mały. Gdy się dowiedziałem o pani przyjeździe, z radości przyjłem zaproszenie mojego kolegi Ortiza. Dobrze zrobiłem, prawda? - Oczywiście - przytaknęła L~ea, myślc sobie w duchu: - "Niech cię diabli porw!" - Widzę, że pani pobyt w Argentynie przebiega jak najprzyjemniej. Została już pani wprowadzona w najlepsze, Ocampo, Ortiz, to najzacniejsze rody. - Pan też się wśród nich obraca. - Interesy, moja droga pani, interesy. Jak się maj pani czarujcy przyjaciele, państwo Tevernier? - Chyba dobrze. - Proszę mi tylko nie wmawiać, że nie ma pani żadnych od nich wieści, wygldacie na bardzo sobie bliskich. Guillermina wyratowała j z kłopotliwej sytuacji. - Chodź, L~eo, pokażę pani pokój, jest obok mojego, tym sposobem będziemy mogły sobie pogadać. Wnętrze domu tchnęło komfortem i bogactwem: piękne meble z okresu wiktoriańskiego, ciemne portrety przodków, prześliczne posgi z brzu i bogate dywany. U szczytu schodów wiodcych na piętro uwagę L~ei zwrócił osiemnastowieczny kobierzec o przygaszonych barwach przedstawiajcy Sd Salomona. - Podoba się pani? - spytała Guillermina. - Ja go nie znoszę. Gdy byłam mał dziewczynk, bardzo się bałam, że król złapie mnie i przetnie na dwoje. Za każdym razem, gdy przed nim przechodziłam, wrzeszczałam, aż w końcu umieszczono mnie na parterze z moj guwernantk. - Kiedyś - powiedział Jaime - przebrałem się za króla Salomona. Gdyby j pani wtedy widziała!... Niemal trzeba było j chwytać na lasso. - No a ty też się miałeś z pyszna, jak się zawinęłam w prześcieradło i udawałam ducha. - To prawda, ale to było dawno. Ale przyznaj się, że wciż się boisz króla Salomona. - Nieprawda - odparła Guillermina czerwona ze złości. - A właśnie, że prawda. - Dzieci!... Przestańcie się sprzeczać. Cóż sobie o was pomyśli wasza przyjaciółka?... Zachowujecie się jak byście mieli po osiem lat - powiedziała pani Ortiz stojca na szczycie schodów. Zawstydzeni brat i siostra wzruszyli ramionami, spogldajc na siebie ponuro. Tak samo zachowywały się Laure i Fran~coise, pomyślała L~ea uśmiechajc się pobłażliwie. Lecz wspomnienie Laure zgasiło jej uśmiech. Serce ścisnęło jej się z bólu. Zasmucona dała się zaprowadzić do swojego pokoju. Pokój był uroczy, prawdziwy panieński pokój z łożem ozdobionym zasłonkami z białej koronki jak w hollywoodzkich filmach. Pachniało tu woskiem i lawend. Jak w Montillac. Znowu powrócił smutek. Tęskniła za domem. Co ona tutaj robi, z dala od tego, co stanowi istotę jej życia? Czego szuka? Ogarnęła j tęsknota; myśli kłębiły się jak złapane w potrzask ptaki. Zdezorientowana przechadzała się w tę i z powrotem po pokoju, jak biedne zwierztko zamknięte w klatce! L~ea zerwała się na równe nogi wybita ze snu, ból głowy rozsadzał jej skronie. Która mogła być godzina?... Było bardzo ciemno. Zabawa skończyła się późno w nocy. Po asado, gauchos dali popis sprawności w jeździe konnej, śpiewak zaintonował melancholijne melodie, a potem Jaime i jego siostra chcieli tańczyć: następowały po sobie samba, merenge, boogie_woogie... L~ea tańczyła jak szalona, poddajc się rytmowi całym ciałem. Gospodarz domu, Manuel Ortiz i Rik Venderveen często przerywali rozmowę, by j podziwiać. Dużo też wypiła. Razem z Jaimem zaprezentowali tango, za które nagrodzono ich burzliwymi oklaskami. Rik zaprosił j do slowfoxa, przyjemnie jej było, gdy j do siebie przytulał, i miała to sobie za złe. Jeden taniec, to nie grzech, ale dlaczego zgodziła się wyjść za nim do ogrodu i nie odtrciła go, gdy j pocałował?... Alkohol, brak mężczyzny?... Wstała nie zapalajc światła i nalała sobie szklankę wody, któr wolno wypiła, równocześnie rozchylajc zasłony w oknie. Było tak cicho, spokojnie... Żadnego hałasu, nigdzie ani światełka. Chociaż, tam... Ten świetlisty krg... Ktoś niesie latarnię... Światło przybliżało się do domu... Sylwetki trzech czy czterech mężczyzn, którzy wygldali tak, jakby nieśli jakiś ciężki pakunek... Dobiegły j szepty... Rozmawiali po hiszpańsku. Światło lampy omiotło jakś twarz. To pan Ortiz. Cóż on robił, we własnym domu, z min konspiratora? Na krótko z mroku wyłoniła się inna twarz... Rik Venderveen! Jeden z nioscych zaklł po niemiecku... Zdjęta strachem L~ea szybko odskoczyła od okna... To niemożliwe, chyba to sen... Zdawało jej się, że rozpoznaje głos mężczyzny, który podawał się za pana Barthelemy'ego... No więc ten czwarty to był... Cóż robi Ortiz z zaprzysięgłymi nazistami?... A ten pakunek? To jakieś ciało! Czterej mężczyźni oddalili się. Warkot silnika... Po kilku chwilach rozbłysły reflektory samochodu... i zniknęły za drzewami. Wciż po ciemku L~ea otworzyła drzwi swojej sypialni; lampki nocne słabo oświetlały pusty korytarz. Obszerne domostwo zdawało się być pogrżone we śnie. Zawahała się przed drzwiami Guillerminy... Ruszyła na schody. To prawda, że król Salomon miał groźn minę, wydawało jej się, że śledzi j pełnym dezaprobaty spojrzeniem. Parter tonł w ciemnościach... Niezupełnie; pod jednymi drzwiami na drugim końcu ogromnego salonu, sczyła się słaba strużka światła. L~ea podeszła bliżej starajc się nie potrcać mebli. Nagle drzwi się otwarły, ledwo zdżyła uskoczyć i schować się za kanap. Wyszedł Jaime, zostawiajc drzwi uchylone. Z pomieszczenia dobywał się silny zapach cygar. Stojcy w środku mężczyźni rozmawiali stłumionymi, przyciszonymi głosami. Nie!... Chyba śni!... Tam, na ścianie... Portret i sztandary!... Ten portret! Te sztandary!... Tutaj! Sara i Samuel mieli słuszność! Wszędzie! Byli wszędzie! Nie umarli! Pobrzękiwanie kieliszków i butelek... Wracał Jaime pchajc przed sob zastawiony trunkami stolik na kółkach... Zamknęły się drzwi przy dyskretnych okrzykach radości... Odgłos strzelajcego korka od szampana... Cisza... A potem, jak wystrzał, dziarski, przeklęty, wśród spokojnej argentyńskiej nocy okrzyk chóralny... Heil Hitler!... 23 - L~eo, proszę się pośpieszyć, czekamy na pani, jedziemy na konn przejażdżkę po pampie! - krzyczała Guillermina przez drzwi. - Już idę... - Dlaczego się pani zamknęła?... Każę pani podać do pokoju herbatę... Tylko szybko, panowie już dawno wyruszyli. Zerwała się szybko z łóżka i rozsunęła zasłony. Oślepiona słonecznym blaskiem zamknęła oczy. Wskoczyła pod lodowaty prysznic... Powoli jej ciało i umysł zaczynały na powrót funkcjonować... Musiała oprzeć się o śliskie ścianki kabiny. Ubiegłej nocy... Czy to jakiś zły sen? Osunęła się po ścianie i przykucnwszy pod natryskiem zgięła się we dwoje... Poczuła mdłości... Zwymiotowała... Bębnienie do drzwi wyrwało j z odrętwienia. Z trudem wydostała się z kabiny prysznica, otuliła się w peniuar i z ociekajcymi wod włosami poszła do drzwi. - Och! Co się z pani dzieje? Ależ nas pani przestraszyła! Mieliśmy już kogoś wzywać, żeby wyważyć drzwi... Jak pani wyglda!... Jest pani chora? Mamo, mamo, L~ea źle się czuje!... - Guillermino, daj spokój, to nic takiego. Źle spałam i tyle. I bardzo boli mnie głowa. - Wcale mnie to nie dziwi, gdyby się pani widziała, jaka jest pani przeraźliwie blada! Na pewno za dużo pani wczoraj wypiła. - Co się dzieje? Powiedziano mi, że niedobrze się pani czuje - powiedziała wchodzc pani Ortiz w stroju do konnej jazdy i ze szpicrut w dłoni. - Och, proszę pani, to nic takiego. Jeśli pani pozwoli, zostanę w pokoju... - A nasza przejażdżka konna? - spytała zawiedziona Guillermina. - Bardzo proszę, nie zmieniajcie państwo planów tylko ze względu na mnie. Jedźcie beze mnie, a ja odpocznę i wieczorem będę już w formie. - Jest pani pewna, że można pani zostawić sam? - Tak, dziękuję. Amusez_vous bien. Przepraszam pani. - Ależ nic nie szkodzi, wydam polecenia, by przygotowano pani dietetyczny posiłek. Tymczasem proszę napić się herbaty. - Dziękuję bardzo. Po wypiciu dwóch filiżanek herbaty L~ea poczuła się lepiej i zaczęła trzeźwiej analizować sytuację: najpierw wysuszyć włosy, ubrać się, dowiedzieć się, czy wczoraj wieczorem rzeczywiście przenoszono jakieś ciało, i skontaktować się z Fran~cois albo, gdyby był nieosigalny, z Victori Ocampo. Pchnęła drzwi wiodce do pomieszczenia na drugim końcu salonu, gdzie poprzedniego dnia odbywała się ta przerażajca ceremonia. Bibliotekę z ciemnymi boazeriami rozjaśniały piękne oprawy ksiżek; ani śladu portretu czy sztandarów, był to po prostu wygodny i zaciszny zaktek. Na stoliku stał telefon... L~ea podniosła słuchawkę: nie!... Przecież telefonistka mówi tylko po hiszpańsku!... Ze złości odłożyła słuchawkę. Plczc się po domu, poprosiła służbę, by zamówiono jej rozmowę: z ubolewaniem przeczco potrzsali głow. Słońce stało już wysoko; w wiklinowym fotelu na werandzie leżał zapomniany przez kogoś słomkowy kapelusz. L~ea włożyła go na głowę, przecięła gazon przed domem i ruszyła przed siebie alej biegnc wśród drzew. Szła już dobr chwilę, zatopiona w myślach, gdy wyłowiła warkot silnika. Instynktownie uskoczyła i schowała się za drzewem. Całkiem jak podczas wojny, pomyślała. Obok przejechała zakurzona furgonetka. Siedzieli w niej uzbrojeni mężczyźni i uważnie rozgldali się na obie strony drogi. L~ea padła na ziemię, gratulujc sobie, że ubrała się w ciemne rzeczy. Pojazd oddalił się. Dawno już umilkł odgłos silnika, gdy wreszcie zdecydowała się opuścić swoj kryjówkę i kontynuować marsz. Między drzewami dostrzegła jakiś niski budynek. Po krótkiej chwili wahania ruszyła w jego kierunku. Obeszła go dokoła... Miejsce wygldało na opuszczone, niezamieszkane. Wszystkie nieliczne okna wychodziły na wewnętrzne podwórko zarośnięte chwastami, zawalone połamanymi wózkami, taczkami, jakimś zardzewiałym żelastwem. Żadnego dźwięku. Przez otwarte drzwi dostrzegła niechlujn izbę pełn wszelakiego pochodzenia śmieci. Na środku stał stary drewniany stół z nogami stoczonymi przez robactwo, którego blat ginł pod stosami brudnych talerzy i szklanek, a także popielniczek z wysypujcmi się niedopałkami papierosów i cygar; w pomieszczeniu panował odór zgnilizny i zastałego dymu tytoniowego. W kcie okopcony sadz kominek, w którym spalono jakieś papiery. L~ea dotknęła popiołu: był jeszcze ciepły. Na kilku kartkach, jakie oszczędził ogień, cignęły się kolumny cyfr. Naprzeciw kominka leżał na gołej ziemi gruby siennik wypchany słom. A jeśli w nim właśnie ukryto pakunek tej nocy?... Słoma była świeża i czysta, kontrastowała z brudem w pokoju. Kichajc, odsunęła siennik. Niebawem ujrzała klapę... Wisiała przy niej kłódka, ale... nie była zamknięta! L~ea bez większego wysiłku odsunęła klapę. W dół schodziło się po drabinie prosto w ciemn dziurę. Musi przecież coś tu się znaleźć do oświetlenia przejścia?... Na stole stała stara lampa naftowa. L~ea nie czuła się pewnie schodzc w dół: jedn ręk przytrzymywała się drabiny, w drugiej dzierżyła lampę. Stopy natrafiły na grunt pokryty miałkim piaskiem. Znalazła się w jakimś szybie w ziemi, od którego odchodził podziemny korytarz. Zupełnie jak w lochach w zamku w Saint_Macaire, pomyślała. Wspomnienie wypraw w dzieciństwie dodało jej odwagi. Pochyliła się i ruszyła korytarzem. Prawie natychmiast drogę zagrodziła jej krata, ale zaraz ustpiła pod naporem dłoni. Teraz już mogła się wyprostować. Na ziemi, na miękkiej glebie źdźbła słomy, szmaty i łańcuchy. Wypisz wymaluj więzienie z powieści kryminalnych! Przyświecajc sobie lamp przyjrzała się dokładnie łachmanom. Była tam podarta i poplamiona płócienna marynarka. Nie była zaskoczona, gdy stwierdziła na niej ślady krwi. Z odraz odrzuciła marynarkę, lecz zaraz opamiętała się, przykucnęła i skrupulatnie przetrzsnęła kieszenie... Były puste. Tuż nad ziemi, opodal miejsca, gdzie upadło ubranie, jakieś światełko... Pogrzebała w piasku i poszerzyła otwór, aż mogła wychylić głowę; z lubości wcignęła w nozdrza zapach leśnej gleby. Zgasiła lampę i nog poszerzyła przejście. Niedawno ktoś tędy wydostał się, co potwierdziła względna łatwość, z jak uporała się z prac. W końcu znalazła się na wolnym powietrzu, między korzeniami ogromnego drzewa, którego konary tworzyły gszcz. Dokoła podeptane rośliny i głębokie ślady świadczyły o tym, że kilka osób badało ziemię wokół drzewa. L~ea uporzdkowała włosy i strzepnęła powalane ziemi ubranie. Idc po śladach dotarła do drogi. Zawróciła do lasu, usiadła i oparła się o pień drzewa, usiłujc przekonać siebie, że nie powinna się tutaj zapuszczać. Zmęczona zdrzemnęła się. Odgłos upadku i zduszony jęk wyrwały j z odrętwienia. Otworzyła oczy. Jakaś ręka zakryła jej usta, tłumic okrzyk. - Cicho, niech pani nic nie mówi!... Proszę się uspokoić!... Nie, nie śni pani. Nie będzie pani krzyczeć? - Tak, kiwnęła głow. To był Daniel!... Daniel brudny, zarośnięty, z przekrwionymi oczyma, z obrzydliwym opatrunkiem wokół nagiej piersi, bez butów, w postrzępionych spodniach. - To pana przenosili w nocy? - Tak, zemdlałem, torturowali mnie... Chcieli się dowiedzieć, czy znam pani i kto mi pomaga. Nic im nie powiedziałem, tylko że jestem Niemcem, tak jak oni, i że uciekłem z Niemiec posługujc się fałszywymi dokumentami. - Uwierzyli panu? - W Buenos Aires, prawdziwi czy fałszywi policjanci argentyńscy, którzy mnie aresztowali, mieli wtpliwości, lecz nie trwało to długo. Wrzucili mnie do samochodu i przywieźli tutaj. I znowu zaczęli mnie bić. Zawizali mi oczy. Przytomność odzyskałem w jakiejś piwnicy. Sdzili, że jestem unieszkodliwiony i zapewne dlatego mnie nie skrępowali. W nocy poczułem powiew świeżego powietrza, zaczłem kopać i wydostałem się u stóp tego oto drzewa. - Dostałam się tutaj t sam drog, ale nie wiedziałam, kogo spotkam na jej końcu. - Czy jesteśmy daleko od Buenos Aires? - Nie wiem dokładnie. Sześćset, osiemset kilometrów. Jest pan na estancii Ortiz, dwieście kilometrów od Mar del Plata. - Ale co pani tutaj robi? Nie jest pani tu uwięziona? - Nie... Na razie nie. Mieszkam u Victorii Ocampo, ale przyjechałam spędzić kilka dni na estancii z dziećmi Ortiza. Ubiegłej nocy widziałam dwóch hitlerowców ze statku w towarzystwie Oritza. Rik Vanderveen też tu jest. - Rik Vanderveen?... A co on tutaj robi? Informacje przysłane z Tel_Awiwu jednoznacznie potwierdzaj, że istotnie on jest holenderskim przemysłowcem. - Może... Jest to co najmniej dziwne... - Ale... - Chwileczkę, jeszcze nie skończyłam. Na estancii byłam świadkiem zebrania, w którym uczestniczył syn pana domu, Jaime. Zgromadzenie odbywało się pod portretem Hitlera i sztandarami ze swastyk. - To byli Niemcy? - Zapewne byli tam i Niemcy, nie widziałam, ilu ich było. Ponadto rozmawiali po hiszpańsku. - Zrozumiała pani, co mówili? - Dobrze pan wie, że znam ledwo kilka słów po hiszpańsku. - Ja natomiast zaczłem się uczyć hiszpańskiego i dość dobrze już sobie radzę. Muszę dostać się do Buenos Aires. Może zdobyć pani dla mnie trochę pieniędzy i ubranie? - Postaram się. Ale nie może pan tutaj zostać. Przed chwil natknęłam się na ciężarówkę z uzbrojonymi ludźmi. - To mnie szukali. - Jak się pan im wymknł? - Szczęście mi dopisało, szukali pod drzewami, w zaroślach, ale nie patrzyli do góry. Wdrapałem się na drzewo i ukryłem w gałęziach. Kiedy pani zobaczyłem, myślałem, że to gorczkowe majaki. - Co zrobimy? - Wróci pani do domu. W pewnej odległości będę szedł za pani przez las. W nocy przyniesie mi pani potrzebne rzeczy. - Chyba pan nie myśli, że to będzie łatwe. Dom dzieli od drzew trawnik ogromny jak plac Gwiazdy, a w nocy, jak mi się zdaje, strażnicy patroluj okolice. Lepiej to zrobić w biały dzień. - W biały dzień? - Tak, wszyscy wyjechali konno na cały dzień, w domu jest tylko służba. Pójdę poprosić, żeby mi przygotowali jakś przekskę. Jedzenie włożę do koszyka razem z ubraniem. - Jak pani sobie poradzi z ubraniem? - Jaime jest mniej więcej pana wzrostu, znajdę coś w jego pokoju. - Świetnie, no to ruszajmy w drogę. Krzywic z bólu twarz Daniel z trudem się podniósł. - Myśli pan, że da radę iść? - Niech się pani nie martwi, poradzę sobie. Gdy ich oczom ukazał się dom, wyczerpany Daniel osunł się na ziemię; nieprzyjemny zapach dolatywał od jego brudnego opatrunku. - Potrzebny panu lekarz. - Później, niech się pani pośpieszy. L~ea pobiegła do domu. - To będzie w sam raz - powiedziała na głos, wyjmujc z szafy garnitur z brzowego lnu. Z szuflady komody wyjęła bieliznę i koszulę. W szafce znalazła wygodne płócienne obuwie, a w apteczce w łazience wszystko, co potrzebne było do zrobienia opatrunku. Gdy wychodziła z pokoju, zadzwonił telefon. Ktoś odebrał. W kilka chwil później jakiś głos zawołał z dołu: - Se~norita... Se~norita, una llamada para usted (Panienko... Panienko, telefon do panienki). L~ea zbiegła po schodach przeskakujc po cztery stopnie. - C~omo? (Słucham?) - El tel~efono est~a en la oficina (Aparat jest w gabinecie) - powiedziała służca wskazujc bibliotekę. - Halo!... - Halo!... L~eo, czy to ty?... - Fran~cois!... - Jesteś sama?... - Tak. - To dobrze, nie przerywaj mi... Grozi ci niebezpieczeństwo. Przyjadę po ciebie. Jestem w Mar del Plata. Victoria Ocampo będzie mi towarzyszyć... - Ale... - Bdź gotowa wieczorem. - Pozwól mi powiedzieć... Odnalazłam Daniela. - Daniela? - Tak, uwięzili go... Uciekł... - Jak się czuje? - Nie najlepiej, jest ranny w piersi. - Poważnie? - Nie wiem. - Miej się na baczności do naszego przybycia... - Halo!... Halo!... Połczenie zostało przerwane. Odłożyła słuchawkę. W kredensie pokazała na migi, żeby jej przygotowano coś do jedzenia i zapakowano prowiant i butelkę wody do koszyka. Kucharza przywykłego do ekstrawagancji chlebodawców, nie zdziwiło jej żdanie. L~ea zabrała koszyk do swojej sypialni. Wyjęła wiktuały, na dnie koszyka schowała bieliznę, garnitur i obuwie, a na wierzch położyła żywność. Udajc spacerowiczkę L~ea przecięła trawnik i weszła w las. Po drodze nie spotkała nikogo. - Danielu - przywoływała przyciszonym głosem. Gdzież on się podział? Bezradnie rozejrzała się wokół... O tam... Wgnieciona trawa... Leżał na brzuchu w dość płytkim rowie. Zsunęła się do niego. - Danielu... Nie poruszał się. Zdjł j strach. Potrzsnęła nim. Był nieprzytomny. Z trudem zdołała obrócić go na plecy. Opatrunek zsunł się. Pod lew piersi ukazała się ropiejca szeroka rana, do której przylepiły się liście i ziemia. Zaciskajc zęby i starajc się nie oddychać, polała ranę wod. Po obmyciu okaleczenie wydało się jeszcze bardziej okropne. Gdy polała je spirytusem, ranny drgnł i otworzył oczy. Uśmiechnł się pomimo bólu. - Pić... L~ea wlała nieco wody do spieczonych ust i zwilżyła mu twarz. Zdołał unieść się i popatrzył na swoj ranę. - Nie wyglda to pięknie. - Niech pan przytrzyma kompres. Gdy skończyła bandażowanie, pomogła mu ścignć podarte spodnie i włożyć ubranie, które przyniosła. Buty były nieco za duże. - Już lepiej się pan prezentuje. A teraz pora coś zjeść. - Nie jestem głodny. - A ja jestem. Powinien się pan postarać... O właśnie, tak już lepiej... Teraz, proszę mnie posłuchać. Dzwonił Fran~cois Tavernier. Powiedziałam mu, że jest pan tutaj. Przyjedzie nas std zabrać. - Nareszcie jakaś dobra wiadomość! Kiedy przyjedzie? - Wieczorem... Sdzi pan, że wytrzyma do tej pory? - Proszę się nie niepokoić. Nie przyniosła pani czasem odrobiny alkoholu? - A właśnie, pomyślałam o tym. Podkradłam butelkę armaniaku. - Armaniak? To mnie podniesie na duchu. L~eo... - Tak? - Dziękuję za wszystko. - Głuptas z pana... Niech pan zaczeka, aż się std wydostaniemy. Muszę już wracać. Tylko niech pan nie zmienia kryjówki. - Proszę mnie pocałować. L~ea pochyliła się nad pokrytym potem czołem i złożyła na nim pocałunek. - Inaczej - powiedział przycigajc j do siebie. Ich usta spotkały się. L~ea powstrzymała odrazę; miał wysok gorczkę. Wzruszony odprowadził wzrokiem oddalajc się dziewczynę. 24 L~ea ledwo zdżyła wejść do swojego pokoju, gdy odgłos kawalkady ścignł j do okna. Jeźdźcy wracali z przejażdżki. Niebawem dom rozbrzmiewał nawoływaniami, śmiechem, bieganin po schodach. Drzwi pokoju L~ei otwarły się i ukazali się w nich Guillermina i Jaime, potrcajcy się w wejściu. Trudno było sobie wyobrazić, że to ten sam człowiek, co wczoraj. Zupełnie nie wygldał na łajdaka. - Jak się pani czuje?... Widzę, że lepiej. Brakowało nam pani. Co pani robiła? - Urzdziłam sobie piknik pod drzewami. - Nic ci do tego, co robiła - powiedziała Guillermina. - Biedactwo, musiała się pani sama wynudzić?... Ale odbije to sobie pani wieczorem. Idę się przebrać. Do zobaczenia niebawem... Idziesz, Jaime? - Idź sama, zaraz do ciebie przyjdę. - Proszę uważać, ma siebie za Don Juana. - Zmykasz, ty przebrzydła dziewczyno, czy nie? - zawołał, gwałtownie trzaskajc drzwiami. - Zawsze tak się układa między wami? - Od dzieciństwa nie możemy siebie nawzajem znieść, lecz także nie możemy się bez siebie obejść. - Tak samo było ze mn i moimi siostrami. - Ktoś do pani dzwonił po południu. Kto to był? Jaki ostry głos! W niczym nie przypominało to tonu, jakim mówił przed chwil. - Nic ci do tego! - Wszystko, co się tutaj dzieje, obchodzi nas i nas dotyczy, mojego ojca i mnie. Powtarzam: kto to był? - Pani Ocampo. - Ta droga pani Ocampo, dlaczego nie chciała pani od razu powiedzieć? - Nie uważam, by to było takie ważne. - Czego chciała? - Dowiedzieć się, jak mi tutaj upływa pobyt, czy mi się u was podoba. - I co jej pani odpowiedziała? - Że to upiorne miejsce, a ludzie okropni. Jaime roześmiał się. - Widzę, że lubi pani żartować. Ja też. Nikogo pani nie widziała? - Oprócz służby, nikogo. - Zostawiam pani, proszę zrobić się na bóstwo na dzisiejszy wieczór. Gdy została sama, L~ea wzięła kpiel, umyła sobie włosy i ubrała się elegancko, ale wygodnie; nie pora wkładać krępujc ruchy suknię. Kilka rzeczy, na których jej zależało, włożyła do torby i postawiła j za drzwiami. Dopiero wtedy zeszła na kolację. Około dziesięciu osób siedziało na werandzie i popijało aperitif. Rik Vanderveen był wśród nich. Trzymajc kieliszek w dłoni, wyszedł jej naprzeciw. - Czy czuje się pani lepiej? Powiedziano, że była pani cierpica. - Znacznie lepiej, dziękuję. Jak minł panu dzień? - Bardzo miło. A pani? - Spokojnie, na wypoczynku. - Spacerowała pani po lesie? - Nie, posiedziałam pod drzewami na skraju trawnika. Jaime podszedł do nich ze swoim ojcem. - Wyglda pani uroczo, miło pani widzieć zdrow. - Dziękuję panu. - Mój syn powiedział, że rozmawiała pani przez telefon z pani Ocampo. Jak się ma nasza droga przyjaciółka? - Dobrze. Jeśli dobrze zrozumiałam, przyjedzie tu do nas. Spojrzenie, jakie wymienili Manuel Ortiz i Rik Vanderveen nie umknęło uwagi L~ei. - Cóż za wspaniały pomysł - rzekł ostatni. - Napije się pani? - Dziękuję, później. Ciemności zapadały szybko, gazon i okolice domu rozbłysły światłami. L~ea machinalnie odpowiadała na pytania gości, nieustannie nasłuchujc odgłosu silnika. Na stronie Manuel i Jaime Ortizowie rozmawiali z Rikiem Vanderveenem. Mieli siadać do stołu, gdy podnieśli głowy i spojrzeli w górę, słyszc potęgujcy się warkot; na niebie zamigotały światła i zbliżały się do estancii. - Samolot! - wykrzyknęła Guillermina. - To pewnie Jos~e robi nam niespodziankę - powiedziała pani Ortiz. Niewielki samolot wyldował na trawniku, podkołował aż do jego krańca, zawrócił i zatrzymał się naprzeciw schodów, u wejścia do domu. Wszyscy podbiegli do niego. L~ea, której serce biło jak szalone, rozpoznała za sterami Fran~cois. Nie wiedziałam, że potrafi pilotować samolot - pomyślała. - Tylu rzeczy o nim nie wiem. Manuel Ortiz pomógł Victorii Ocampo wydostać się z samolotu. - Wielka to dla mnie przyjemność widzieć pani znowu - rzekł całujc jej dłoń. - Uparłam się, by towarzyszyć mojemu znajomemu, panu Tavernier. Jego chora małżonka domaga się obecności L~ei. Przyjechaliśmy j zabrać. - Mój Boże! Sara jest chora? - Tak, i to poważnie, nalega, byś czuwała przy niej - powiedział Fran~cois zbolałym tonem. - No to ruszajmy w drogę, przygotuję tylko moje rzeczy. - To bardzo przykre - rzekł pan domu - ale nie pozwolę, by państwo opuścili moj siedzibę, nie podzieliwszy z nami posiłku, który już na nas czeka. - Ale... - Moja droga L~eo, proszę iść na górę spakować bagaże, a potem przyjdzie pani do nas do jadalni. Guillermina pomoże pani. Powiedział to tonem nie znoszcym sprzeciwu; należało ustpić. Jak uprzedzić Daniela? Podeszła do Taverniera, wzięła go pod rękę i powiedziała głośniej, niż było to niezbędne: - Proszę sobie nie przeszkadzać. Fran~cois mi pomoże, opowie mi w tym czasie o Sarze. Byli już na schodach, nikt nie szedł za nimi. W pokoju pocałowali się namiętnie. - Gdzie Daniel? Zacignęła go do okna. - Widzisz tę aleję, o tam? Leży w rowie. Ale jak po niego pójść przy tym rzęsistym oświetleniu? - Trzeba będzie odcić dopływ prdu. Nie zauważyłaś, gdzie znajduj się liczniki? - Nie... Chociaż... Nie, nie wiem. Przy kredensie, jest taka tablica i pełno na niej wyłczników. - Musimy zaryzykować. Chyba nie zamierzasz zabrać tej walizki?... Nie ma tyle miejsca, weź tylko torbę. - Już jest gotowa. - Może być. Teraz pokaż mi, gdzie jest kredens. Jeśli zdołam wygasić te przeklęte światła - bez paniki, nie ruszaj się, bo inaczej zaczn coś podejrzewać - to pod osłon ciemności przeprowadzę Daniela. Gdy weszli do jadalni wszyscy siedzieli już przy stole. Pani domu skinęła na Fran~cois Taverniera, by zajł miejsce obok niej. L~ei przypadło miejsce między Jaimem i jego ojcem, który po swej prawicy miał Victorię Ocampo. - Och, Fran~cois, czy mógłby pan pójść do samolotu i przynieść szal? Wybaczy mi pan, drogi przyjacielu - rzekła zwracajc się do Ortiza - jestem nieco zaziębiona. Tavernier wyszedł, pobiegł do samolotu, zabrał szal, wrócił nadal biegnc, i skierował się do miejsca, które opisała mu L~ea. Odsunł kotarę. Istotnie była tam tablica rozdzielcza oświetlenia domu i ogrodu. Nie ma czasu na zabawę. Wyjł z kieszeni zapalniczkę, skropił benzyn tablicę i zasłonę, i zapalił. Buchnł niebieskawy płomień, tkanina zajęła się jak pochodnia, a potem tablica. - Wybuchniesz, u licha, czy nie? Niebiosa musiały go wysłuchać, wzbił się słup iskier, światła w ogrodzie, a potem w domu, zgasły. Fran~cois wypadł na zewntrz. W jadalni rozległy się okrzyki: - Znowu awaria! - Dopiero wczoraj... - Proszę się nie niepokoić, moi drodzy, zapalimy lampy... Maria, Jos~e... O, właśnie... Tak bardziej romantycznie, prawda? - Często zdarzaj się tutaj takie awarie? - syptała Victoria Ocampo. - Niestety tak, nie jesteśmy równie dobrze wyposażeni jak w Buenos Aires albo we Francji, prawda, panno Delmas? Odpowiedzieć coś... Mówić, żeby nie zaczęli czegoś podejrzewać. - Wiecie państwo, we Francji, zwłaszcza w okolicach Bordeaux, często się to zdarza, zwłaszcza podczas burz, które s tam bardzo gwałtowne. - Nie znam regionu Bordeaux, natomiast tamtejsze wino - wyśmienite. Czy w pani posiadłości produkuje się wino? - Tak, jest dobre, ale nie jest to bardzo znany gatunek. Mam nadzieję, że podczas najbliższej podróży do Francji zechc państwo wyświadczyć mi ten zaszczyt i odwiedzić mnie, by skosztować naszego wina. - Dziękuję, zapamiętam sobie pani zaproszenie. Jaime, idź zobaczyć, co się stało z panem Tavernier, musiał zabłdzić w ciemnościach. Młodzieniec wyszedł, a L~ea zacisnęła pięści pod stołem. - Pap~a, pap~a hay un incendio! (Tato, tato, pali się!) Wszyscy zerwali się z miejsc i pobiegli do drzwi. Wysokie płomienie lizały ściany, dostęp do kredensu i kuchni był odcięty. Jakiś strażnik biegł z wiadrem wody. - Szefie, zobaczyłem ogień, ustawiamy się w łańcuch, lepiej będzie, by panie opuściły dom. - Daniel... Daniel... To ja, Tavernier! - Tutaj jestem. - Wszystko w porzdku?... Dojdzie pan do samolotu? - Dam radę. Byli już blisko, gdy z domu buchnęły płomienie. - Pan to zmajstrował? - Nie miałem wyboru, niech pan wsiada... - Aj!... - Przykro mi, mój stary... Niech pan nacignie na siebie tę plandekę... I niech tylko pan się nie rusza, to może trochę potrwać. Tavernier chwycił wiadro wody z rk kogoś ze służby. - A, jest pan, dzięki za pomoc - powiedział Jaime. - Jak ogień mógł się zaprószyć? - Nie wiem, zajmiemy się tym później. Na razie trzeba ugasić pożar. Ugaszono go szybciej i łatwiej niż przypuszczano. Tylko kredens został całkowicie zniszczony, a także część kuchni. Manuel Ortiz obejrzał dymice jeszcze zgliszcza. - Mieliśmy szczęście, mogło być gorzej. Pewnie zwarcie. To okazja, by założyć nowoczesn instalację. Drogie panie, proszę wracać do jadalni, panowie i ja pójdziemy się obmyć. Dziękuję panom za pomoc. Panie Tavernier, był pan szczególnie skuteczny w działaniu, raz jeszcze dziękuję - rzekł Manuel Ortiz podajc mu rękę. Kolacja, która odbywała się przy świetle lamp naftowych, dobiegła wreszcie końca. Mężczyźni wyszli na werandę, by wypalić cygara. Było bardzo ciemno. Victoria Ocampo podeszła do Manuela Ortiza. - Drogi przyjacielu, pożegnamy się, jestem śmiertelnie zmęczona. - Jest pani pewna, że nie chce pani zanocować u nas? Tak, całkowicie, pan Tavernier musi jak najszybciej wracać do Buenos Aires. Stan zdrowia jego żony jest naprawdę poważny. L~eo, jest pani gotowa? - Tak. Zabiorę tylko torbę, Guillermina przywiezie mi walizkę do Mar del Plata. Fran~cois wził od niej torbę i pożegnawszy się z Manuelem Ortizem, jego małżonk, dziećmi i gośćmi, ruszyli z Victori i L~e do samolotu. Victoria wsiadła pierwsza. W ciemnościach zabłysły reflektory jakiegoś pojazdu. Tavernier pomógł L~ei, a potem sam wsiadł do samolotu. Przed schodami na podjeździe zatrzymała się furgonetka z piskiem gwałtownego hamowania. Wyskoczyli z niej dwaj mężczyźni z pistoletami w rękach. Fran~cois zapuścił silnik. Śmigło zaczęło się obracać. Jeden z mężczyzn, który wygldał na bardzo poruszonego, mówił coś na ucho Manuelowi Ortizowi. Ten wybuchnł gniewem. Samolot zaczł kołować... Ortiz puścił się biegiem do samolotu, a za nim jego syn i mężczyźni z furgonetki, trzymajc pistolety w rękach... Samolot nabierał szybkości. Padł strzał... Brzeg lasu zbliżał się szybko... Oderwali się od ziemi i polecieli tuż nad wierzchołkami drzew... W samolocie panowało pełne napięcia milczenie, wszyscy przygotowani byli na najgorsze. Niebawem znaleźli się na odpowiedniej wysokości i odprężyli się. - Mieliśmy dużo szczęścia - powiedziała Victoria Ocampo opanowanym głosem. - Tak, nie pomyślałem nawet, że tak gładko nam pójdzie - rzekł Fran~cois. - Jak tam Daniel? - Zemdlał - odpowiedziała L~ea. - W Buenos Aires czeka na nas lekarz. - Jak to? Nie lecimy do Mar del Plata? - spytała Victoria. - Nie. Za blisko bandy Ortiza. Hitlerowcy maj wielu wspólników w tym zaktku. W Buenos Aires będzie bezpieczniejszy. Przykro mi, że wcignłem pani w tę przygodę. - Nic nie szkodzi. Nienawidzę nazistów, ich wspólników i popleczników, zwłaszcza gdy s to moi rodacy. Jeśli mogłam pomóc wam w ratowaniu tego młodzieńca, to wszystko jest w największym porzdku. Samolot wyldował na lotnisku aeroklubu w Rio de la Plata. Czekali na nich Samuel i Sara. - Daniel jest z wami? - Tak. - Czy jest poważnie ranny? - Możliwe, od startu samolotu jest nieprzytomny. - Czeka na nas samochód z lekarzem. Ostrożnie znieśli wciż omdlałego Daniela. Umieszczono go w samochodzie, który odjechał zabierajc Sarę i Samuela. - Nie uprzedziłam nikogo o moim przyjeździe - rzekła z ironi Victoria. - Wezmę pokój w "Plaza". - Odwiozę panie - rzekł Fran~cois otwierajc drzwiczki czekajcej na nich taksówki. Zamknęły się drzwi windy, do której wsiadła Victoria Ocampo. - Nareszcie sami - westchnł Fran~cois. - Po tych emocjach chce mi się pić. Co byś powiedziała na kieliszek szampana? - Nie odmówię, nie widziałeś która godzina?... Bar od dawna jest zamknięty. - Załatwię to. Poszedł porozmawiać z portierem, któremu wsunł do ręki plik banknotów. - Czy możesz trochę zaczekać? Wolę zajć się tym osobiście. Senna, zwinięta w kłębek w fotelu L~ea potakujco kiwnęła głow. Oparty o ladę recepcji Fran~cois przygldał jej się ze wzruszeniem. Jakaż to dziwna kobieta! Podczas tego zwariowanego wieczoru ani na chwilę nie straciła przytomności umysłu. Wiedział, że gdyby bandzie Ortiza udało się zatrzymać samolot i gdyby znaleźli Daniela, ich skóra niewiele byłaby warta. Znał wszystkie metody działania hitlerowców w Ameryce Południowej. Obecność Victorii Ocampo ochroniła ich, ale do jakiego momentu? Bez trudu mogliby sfingować wypadek lotniczy, w którym wielka dama również znalazłaby śmierć. Żadnych świadków. - Aqui tiene su Champagne. Esta seguro que no quiere que se lo subamos? (Pański szampan, proszę pana, na pewno nie chce pan, by go podać w pokoju?) - No, gracias. Buenas noches. (Nie. Dziękuję bardzo, dobranoc). - Buenos noches se~nor, Buenas noches se~norita. (Dobranoc, proszę pana, dobranoc panience). Mieli na siebie tak ochotę, że zapomnieli o schłodzonym szampanie. .nv 25 L~ea i Carmen Ortega kończyły obiad w grillu hotelu "Plaza". - Nie rozumiem, dlaczego Daniel przebywa w twoim mieszkaniu. Nie wiedziałam, że go znasz. - Och, nie znałam go! Towarzysze poprosili mnie, bym go u siebie ukryła, póki nie wróci do zdrowia. - Jak to: towarzysze?... - Che, towarzysze z organizacji młodzieży komunistycznej. - To znaczy, że jesteś komunistk?... - Tak - z dum odparła Carmen. - Ale ja myślałam... L~ea przygldała się swojej nowej przyjaciółce z zakłopotaniem. Nigdy by o to nie posdzała tej pięknej i ekscentrycznej prezenterki Radia Belgrano. Kilku komunistów spotkała w ruchu oporu, ale w większości byli to mężczyźni... - A co Daniel może mieć wspólnego z komunistami? - Walczymy z tym samym wrogiem i wymieniamy informacje. - Eva Per~on wie, że jesteś komunistk? - Tak, stanowi to nawet jeden z powodów naszych sprzeczek, ale tyle ich już było! - Czy to nie jest dla ciebie niebezpieczne, że udzieliłaś gościny Danielowi? - Jesteśmy bardzo ostrożni. Mieszkanie jest pod obserwacj towarzyszy w dzień i w nocy. I stale ktoś czuwa przy Danielu. Che? - Kiedy mogłabym go odwiedzić? - Nie teraz, potrzebuje spokoju i wypoczynku. Nie zapomniałaś o lekcji tanga dziś wieczorem? - Nie, przyjdę z Sar. - Che, muszę już cię zostawić, za godzinę mam audycję, a przedtem muszę jeszcze wpaść do "La Nacion". - Napiszę list do mojej siostry Fran~coise, a potem przejdę się po sklepach. - Zajrzyj do "Gath'y Chaves", dostali suknie ze Stanów Zjednoczonych, całkiem niedrogie. - Dziękuję za informację, pójdę tam. - Bardziej elastycznie, panienko, bardziej elastycznie!... Ramiona prosto... O, teraz lepiej - mówił Arturo Sabatini z akcentem, który tak rozśmieszał Sarę i L~eę. Obie młode kobiety tańczyły razem. L~ei łatwiej przychodziło wykonywanie obrotów z Sar niż z profesorem. - Wiesz, naprawdę świetnie tańczysz. - I ty czynisz postępy. - Nie kpij sobie ze mnie! - Ależ ja wcale z ciebie nie kpię, zapewniam cię... Wiesz, Daniel chce cię zobaczyć. - Przecież... Carmen powiedziała mi, że musi odpoczywać. - Na pewno, ale dla poprawienia jego samopoczucia powinnaś pójść go odwiedzić. - O niczym innym nie marzę... - Panno L~eo, nie rozmawia się tańczc tango. - Przepraszam, panie profesorze - powiedziała parskajc śmiechem. Po skończonej lekcji Carmen, Sara i L~ea spotkały się na chodniku avenida de Mayo. - Może byśmy poszły na czekoladę do kawiarni Tortoniego? To tu obok. - Czekolada w taki upał!... Chyba oszalałaś - powiedziała L~ea. - Czekolada jest bardzo... jak wy to mówicie... wzmagajca?... Nie... Wzmiankujca?... - Wzmacniajca. - Che, o właśnie, wzmacniajca. - Wzmacniajca czy nie, wolę jakiś orzeźwiajcy napój. - Napijesz się, czego będziesz chciała. Po długiej dyskusji z Sar, Carmen zgodziła się zabrać je do siebie, na wizytę u Daniela. Wzięły taksówkę, która dowiozła je w okolice cmentarza la Recoleta... - To bliziutko std, pójdziemy pieszo, tak będzie lepiej. Przed bram mieszczańskiej kamienicy Carmen zamieniła kilka słów z jakimś młodzieńcem. Najpierw przyjrzał się badawczo L~ei i Sarze, a następnie dał znak, że mog wejść. Gdy weszły na trzecie piętro, Carmen zadzwoniła trzy razy. - Abr~e, soy yo. (Otwórz, to ja.) Drzwi się otworzyły. - Quien es? (Kto to?) - Amigas de Daniel, las conozco. (Przyjaciółki Daniela, znam je.) Mężczyzna, który im otworzył, cofnł się, by je przepuścić. - Como sigue? (Jak on się czuje?) - Mejor, Ernesto est~a a su lado (Lepiej, Ernesto jest przy nim.) - Sab~es, Ernesto, me alegra mucho volver a verte. (Ernesto, bardzo się cieszę, że cię widzę!) Pchnęła drzwi. W pokoju dzięki wentylatorowi panował miły chłód. I półmrok. - Che, Ernesto, como and~as. (Che, Ernesto, jak się masz?) Młody człowiek o ciemnych krótko przystrzyżonych włosach i pięknej twarzy, któr rozświetlały wspaniałe czarne oczy, wstał z łóżka, na którym przysiadł. - Muy bien, Carmen, me dijeron que Daniel estaba en tu casa y que queria verme. (Bardzo dobrze, Carmen. Powiedziano mi, że Daniel jest u ciebie i chce mnie widzieć.) - Dzień, dobry, Danielu, wygldasz świetnie. Przyprowadzam ci gości. - L~ea!... Sara... Miło was widzieć. Samuel zajrzał do mnie rano, potem Ernesto, a teraz wy dwie, jestem uszczęśliwiony. Gdybym wiedział, że dwie piękne kobiety przyjd do mnie z wizyt, to bym się ogolił. - Będzie ci do twarzy z brod, jak bardziej odrośnie - powiedziała Sara. - W każdym razie uważam, że nieźle z ni wygldasz. Nie podzielasz mojego zdania, L~eo? - Nie, nie lubię brodaczy. - Obiecuję, że jutro się ogolę. - Ogolisz się, gdy się lepiej poczujesz, che - rzekła Carmen. - Nigdy nie czułem się równie dobrze. A potem poważniejszym już tonem spytał Sarę: - Masz jakieś wieści? Twarz jego kuzynki stężała. - Tak - powiedziała zduszonym głosem. - Żebym jak najszybciej stanł na nogi... Ernesto, to moja kuzynka Sara, o której ci mówiłem, i nasza znajoma, L~ea Delmas. On nazywa się Ernesto, spotkałem go w Cordobie podczas odczytu o archeologii prekolumbijskiej. Przypadliśmy sobie do gustu. To on oprowadzał mnie po Cordobie. - Byłem też tłumaczem, chociaż moja francuszczyzna jest marna. - Co pleciesz, twój francuski nie jest gorszy od mojego - zaprotestowała Carmen. - Ale z czego tak się śmiejecie? Aha! już wiem, to mój akcent... - Po części, ale twój akcent jest uroczy; niezależnie od akcentu rozumiemy się i to się liczy - powiedziała L~ea, całujc przyjaciółkę. - Muszę już iść, mój brat Roberto czeka na mnie - powiedział Ernesto. - Przyjdę jutro. Do widzenia, panienko, do widzenia pani. Zaledwie w kilka chwil po wyjściu młodzieńca u drzwi trzykrotnie zadźwięczał dzwonek. - To musi być Samuel, obiecał, że wpadnie wieczorem. Siedzca na łóżku L~ea była zamyślona i niespokojna. - Co ci jest? - spytała Sara. - Pomyślałam sobie, że w takiej spokojnej dzielnicy i cichym budynku to za duże ożywienie i za wiele ludzi się tu kręci. Podczas wojny wielu ludzi z konspiracji wpadło właśnie przez to. - Masz rację - powiedziała Sara. - Dlatego jutro, najdalej pojutrze Daniel przeniesie się gdzie indziej. Fran~cois znalazł coś niedaleko portu. Wszedł Samuel i podszedł do brata. - Wyglda na to, że lepiej się czujesz, taki jestem szczęśliwy. - Mam się dobrze... Jak Amos i Uri? - Dobrze. Prosili, bym ci przekazał pozdrowienia. - L~ea i Carmen, możecie zostawić nas samych? - Zgoda, ale niech go pan nie męczy, che? Idziesz, L~eo? Gdy wyszły, Daniel spytał: - Kiedy to będzie? - Nawet o tym nie myśl, najpierw musisz wrócić do zdrowia. - Ale ja się bardzo dobrze czuję. Wiem, że zaplanowaliście to na ten tydzień... Nie ma mowy, żebyście przystpili do działania beze mnie. - Zapewniam cię, Danielu, że tak nie będzie - powiedziała Sara - czekamy na odpowiedni chwilę. W zasadzie powinny opuścić hotel "Jousten" w pitek. Masz więc trzy dni, żeby odzyskać formę. - To więcej niż trzeba. Oczywiście, L~ea nie zostanie w to wtajemniczona. - Oczywiście - odparła Sara z wahaniem w głosie. - Wiele już ryzykowała dla mnie, nie chcę, żeby jej się coś stało. Przyrzekasz mi to, Samuelu? - Słowo daję, czyś ty się nie zakochał? Młodzieniec zaczerwienił się. - Tak, na próżno sobie powtarzam, że to idiotyczne, bo ona kocha innego, ale nie mogę jej nie kochać. Jest w niej jakaś żywiołowość i duma, a równocześnie jest taka czuła i krucha, że chciałoby się wzić j w ramiona, chronić j... Rozumiesz, Saro? - Tak, rozumiem, ale lepiej, żebyś już o tym nie myślał. Ona kocha Fran~cois, a Fran~cois kocha j. Nie zapominaj, że dla naszej sprawy oboje się poświęcili. Motywy naszej zemsty s inne niż powody ich działania. - Doskonale o tym wiem, ale jestem niemal gotowy rzucić wszystko, by została ze mn. - Nie chcę więcej słyszeć, jak wygadujesz coś podobnego. Przypomnij sobie nasz przysięgę po spotkaniu z Simonem Wiesenthalem: zabijemy ich tylu, ilu zdołamy, i nikt ani nic nie zawróci nas z tej drogi... Przysięgałeś na pamięć twoich rodziców, twoich sióstr... Zaklinałeś się na ich śmierć, że odkupisz tym swoje winy... - Proszę cię, nie mów mi już o tym - rzekł Daniel zakrywajc twarz dłońmi. Pobladły Samuel przygldał im się z nieskończenie nieszczęśliw min. - Będę ci o tym przypominała, jeśli będziesz trwał w tym stanie ducha. Ty i ja mamy wiele powodów, by prosić o wybaczenie. Daniel zaczł szlochać. - Czy nie będziesz miała litości?... - Znaczenie tego słowa nie jest mi już znane. - Przestań, Saro, jesteś okrutna! On jest młody, może jeszcze zapomnieć. - Zapomnieć!... Mówisz o zapominaniu! Och, Samuelu, jak możesz? - Dla mnie zapomnienie jest niemożliwe, ale dla niego?... - Nie bardziej dla niego niż dla kogokolwiek spośród nas. Nie rozumiesz, że oni właśnie na to licz: na nasze lenistwo, na nasze tchórzostwo?... Czy nie zaczynaj wmawiać, że komory gazowe nigdy nie istniały, że dokumenty i fotografie s sfabrykowane... - Ależ wszyscy doskonale wiedz, że to kłamstwo, s dziesitki tysięcy świadków! - Tak, ale za dziesięć, dwadzieścia lat, gdzie będ ci świadkowie? Albo nie będ już żyć, albo zdż "zapomnieć", jak to określasz. Ja ci mówię, że mamy obowizek czynić to, by pamiętano o okrucieństwie hitlerowców, i żeby kary wymierzone tym, co przeżyli, pogrżyły zabójców, którzy poukrywali się na całym świecie, w codziennym strachu i by nie zaznali ani jednego dnia spokoju, nie mieli ani jednej spokojnie przespanej nocy... Jest to jedynym celem mego życia i uczynię wszystko, by ten cel osignć. Zadyszana Sara zamilkła. Strach brał, gdy się na ni patrzyło, kiedy dawała się ponieść gniewowi mściciela; czerwona twarz, na której odznaczały się blade ślady na policzkach, rysy stężałe, usta wykrzywione w jakimś grymasie, krótkie włosy zjeżone na głowie... Wygldała jak Gorgona... Cisza, jaka zapadła po jej wypowiedzi, zawierała w sobie grozę. Ktoś zastukał do drzwi. Usłyszeli głos Carmen: - Skończyliście?... Możemy wejść? Gdy Carmen i L~ea znalazły się w pokoju, wyczuły napięcie i przez chwilę zastygły nieruchomo na progu. Samuel opanował się i rozładował sytuację. - Dajmy Danielowi odpoczć. Idziesz, Saro?... L~eo, idzie pani? Do jutra, braciszku. - Do jutra... Do widzenia, L~eo - powiedział ze znużeniem w głosie. L~ea pochyliła się i ucałowała go czule. - Dziękuję - wyszeptał. - Zajmę się nim. Do jutra - powiedziała Carmen. - Gdzie cię podwieźć, L~eo? - Nie, Saro, dziękuję ci, przejdę się. - Jak chcesz. Dług chwilę L~ea stała, spogldajc za oddalajc się taksówk, któr odjechała Sara. Ruszyła prosto przed siebie, aż dotarła na placyk z biegajcymi dziećmi pod potężnymi drzewami. Naprzeciw wznosił się bardzo wysoki mur, zza którego wygldały krzyże i dachy kaplic: cmentarz la Recoleta. Weszła w monumentaln bramę. To nie może być cmentarz dla biedoty - myślała przemierzajc szerokie alejki; po jej obu stronach stały pomniki nagrobne świadczce o zamożności rodzin zmarłych. Niewiele miał on wspólnego ze skromnym cmentarzem w Verdelais, na którym spoczywali jej rodzice i siostra. Lecz jak zwykle "obecność" zmarłych wpływała na ni kojco. Na cmentarzu czuła się, jakby to wyrazić? - bezpieczna, tak właśnie: bezpieczna. Nie potrafiłaby tego wytłumaczyć, a jednak... Zmarli nie mogli przecież wyrzdzić jej krzywdy. Rozbawiło j to dziecinne rozumowanie. - Rzadko spotyka się kogoś, kto uśmiecha się na cmentarzu... Zaprztnięta swoimi metafizycznymi rozmyśleniami, nie zauważyła, że przyglda się jej jakiś młodzieniec. Po co się wtrca w nieswoje sprawy?... - Przed chwil byłem u Carmen. Nie pamięta pani? Tak, oczywiście, to ten piękny chłopak o dziewczęcych oczach. - Przepraszam, bujałam w obłokach. - Che!... To zaskakujce, gdy się spotyka una chica linda przechadzajc się po cmentarzu. Nie boi się pani duchów? - Nie, a pan? Jak dzieciak wybuchnł śmiechem, który niebawem przeszedł w świszczcy kaszel. Gdy zdołał wyrównać oddech, na czole perlił mu się pot. - Przepraszam... To astma. - Jedna z moich sióstr w dzieciństwie cierpiała na astmę: co roku ze względu na ni wyjeżdżaliśmy do La Bourboule. Miałam jej to często za złe, i to do tego stopnia, że drażniłam się z ni i doprowadzałam do ataku. Wiem, że to nieładnie, ale... Nie znosiłam La Bourboule. - Istotnie, nie było to ładne. Jak ona się teraz czuje? - Nie żyje. - Och, proszę mi wybaczyć... - Może być pan spokojny, nie umarła na tę chorobę. - A na co?... - Została zabita... Ale zmieńmy temat, dobrze? Od dawna zna pan Daniela? - Nie, zaledwie od miesica. Jak pani powiedział, poznaliśmy się na odczycie poświęconym archeologii prekolumbijskiej... - Nie wiedziałam, że interesuje się archeologi... - Byłem zaskoczony, gdyż najwyraźniej nie rozumiał ani słowa z wykładu. No więc zaczłem mu tłumaczyć... - Skd pan wiedział, że mówi po francusku? - Nie wiedziałem, to intuicja. Wygldał na zaskoczonego i popatrzył mi prosto w oczy, był bardzo spięty, czujny. Wydał mi się sympatyczny, uśmiechnłem się do niego... a on do mnie. Pod koniec odczytu byliśmy już przyjaciółmi. Poszliśmy się czegoś napić i porozmawiać o poezji, zwłaszcza o Rimbaudzie. Jak to się stało, że ten jakże nieufny Daniel tak szybko zaprzyjaźnił się z nieznajomym? To zadziwiajce, pomyślała L~ea. Chociaż... ten chłopak był taki bezpośredni w obejściu, tak szczerze i życzliwie patrzył na rozmówcę, że natychmiast miało się ochotę mu zaufać. No i ten rozbrajajcy uśmiech, w którym była czułość, ale i ironia... - A Carmen? - Jej rodzice przyjaźni się z moj ciotk Beatrix, u której mieszkam. To zabawna i wesoła dziewczyna, moja ciotka bardzo j lubi. - A pan? Ernesto zaczerwienił się. - Ja też... A pani jest t dziewczyn, o której Daniel tyle mi opowiadał, che? L~ea nie odpowiedziała. Weszła w boczn alejkę i usiadła na stopniach jednej z kapliczek. Podszedł do niej. - Co pan robi? - Studiuję medycynę... Pierwszy rok. - Jest pan komunist? - Nie, nie jestem komunist. Nie interesuje mnie polityka. Natomiast opowiadam się przeciwko niesprawiedliwości, wszelkim przejawom niesprawidliwości i przeciwko pienidzom, które brukaj wszystko. A co pani robi? - Sama dobrze nie wiem. Przyjechałam do Argentyny na zaproszenie Victorii Ocampo. - Victorii Ocampo?... Redaktorki pisma "Sur"? - Tak, poznałyśmy się w Niemczech. - W Niemczech... - powtórzył w zamyśleniu. - Podczas wojny mój ojciec zabierał mnie na antyhitlerowskie zebrania. Byłem bardzo młody, ale robiło to na mnie ogromne wrażenie. Tam właśnie zrozumiałem, że należy uczynić wszystko, by Niemcy przegrali wojnę. Musimy już iść, zaraz zamkn bramy cmentarza. Dokd pani idzie? Odprowadzę pani. - Do "Plaza". - Che, doskonale się składa, mieszkam w Arenales, to blisko "Plazy". Chodźmy, mamy tramwaj, który tamtędy jedzie... 26 Wróciwszy do hotelu L~ea znalazła wiadomość od Fran~cois. "Bdź o godz. #/21 w teatrze Colon, weź taksówkę, wejdź bocznym wejściem. Powiedz, że oczekuj cię w loży numer dwadzieścia pięć. Będę tam." Cóż to znowu za tajemnicze spotkanie? Nie potrafił działać w jakiś prostszy sposób? "Kto wie, czy znowu nie znajdę go nieprzytomnego w tej loży..." PoJechała do swojego pokoju i puściła wodę do wanny. - Se~norita, la entrada es ac~a. (Panienko, wejście jest gdzie indziej.) - Ya lo s~e - odparła L~ea domyślajc się sensu zdania. - Palco especial veinticinco (Wiem. Do loży specjalnej numer dwadzieścia pięć) - zdołała powiedzieć, czujc, że się ośmiesza. Mężczyzna przyjrzał jej się porozumiewawczo i z kwaśnym uśmiechem dał znak, by poszła za nim. Zszedł po kilku stopniach, ruszył korytarzem, potem skręcił w inny, węższy tym razem i gorzej oświetlony, minł dwoje numerowanych drzwi i zatrzymał się przed trzecimi. Dobiegały zza nich dźwięki "Jeziora łabędziego". - Es ac~a se~norita (To tutaj, panienko) - powiedział ściszonym głosem i lekko zapukał do drzwi. - Quien es? (Co tam?) - Es el portero, estoy una se~norita qui dice tener cita en el palco numero veinticinco (To portier, jestem z młod panienk, która mówi, że ma spotkanie w loży specjalnej numer dwadzieścia pięć.) Drzwi się uchyliły. Tavernier obrzucił korytarz szybkim spojrzeniem i cofnł się, by przepuścić L~eę. - Bueno, gracias (W porzdku, dziękuję) - powiedział do mężczyzny wręczajc mu napiwek. - Que no me molesten. (Proszę nam nie przeszkadzać.) - Quedese tranquilo sen~or. Luigi vigila (Może pan być spokojny, proszę pana. Luigi będzie nad państwem czuwać.) L~ea zebrała fałdy sukni z ciemnoczerwonego sztucznego jedwabiu i usiadła na jednej z obitych welurem tej samej barwy ławeczek umieszczonych po obu stronach wejścia. Kotara z tej samej materii zasłaniała miejsce, gdzie panował duszcy upał. Fran~cois zaryglował drzwi. - Zupełnie jak w pudełku. - Zaczekaj, jeszcze nic nie widziałaś - powiedział, rozchylajc zasłonę. Dwa krzesła z wysokim oparciem, i jeszcze jedna kotara. - Chodź popatrzeć. Podeszła, a on ostrożnie uchylił zasłonę; gęsta krata z kutego żelaza zamykała lożę. - Coraz lepiej, teraz to już jakbyśmy się znaleźli w więzieniu. - Pst, popatrz. Znajdowali się na poziomie podłogi parteru i mieli wspaniały widok na nogi widzów. Sceny - ani kawałka. Fran~cois starannie zacignł zasłony i przekręcił wyłcznik. Przyćmione światełko lampki podkreśliło kontury jego twarzy. W takim półmroku wydawał jej się piękny i niepokojcy. - Pocałuj mnie... Przestań... Co robisz?... Nie tutaj, oszalałeś!... - Dlaczego nie? Tego rodzaju pomieszczenie zostało pomyślane akurat na miłosne schadzki cudzołożcych par albo też dla tych, którzy chc widzieć nie będc widzianymi. - Fran~cois!... Ich zbliżenie było szybkie, gwałtowne... i cudowne. Pół leżc spoczywała na wskiej ławeczce, obojętna na nieprzystojne rozchylenie ud, serce biło jej mocno, fryzurę miała zburzon, przymknęła powieki. Fran~cois znów poczuł pożdanie i musiał się powstrzymać, by nie chwycić jej w ramiona. Z żalem i wściekłości obcignł jej suknię. Stworzona była do miłości, a nie do tego, w co j wcigał. Nienawidził siebie patrzc na jej brak pruderii. - Widziałaś się z Danielem? - Tak - odparła omdlewajcym głosem. - Nie chodź tam więcej, to nazbyt niebezpieczne. Otworzyła oczy i uniosła się. - A dla Carmen i pozostałych to nie jest niebezpieczne? - Jest, ale oni wiedz, co robi. - Za to ja nie wiem? - Nie chcę, żebyś się w to mieszała. - Już mi to mówiłeś. Ale jestem w tym aż po szyję, w tych waszych sprawach, nie warto się oszukiwać. Wykonał gest wyrażajcy zniechęcenie. - Jeszcze czas, byś wyjechała. - Nie wyjadę, chcę wam pomóc. W sali rozległy się gromkie oklaski. Zastukano do drzwi. - Qui~en es? (Co tam?) - Un mensage para usted, se~nor (Wiadomość dla pana, proszę pana). - P~aselo por debajo de la puerta (Proszę wsunć pod drzwi). Fran~cois wził kartkę, przeczytał. - To od Sary. - Skd wie, że tu jesteśmy? - Wykorzystujemy tę lożę jako skrzynkę kontaktow. - Co pisze? Zawahał się. - Że to dziś wieczorem. - Tak szybko? No to chodźmy. - Kochanie, zaklinam cię... W jego głosie brzmiała autentyczna rozpacz! Wzruszyło j to. - Chcę być z tob, możesz to przecież zrozumieć. Kocham cię, ale nie mogę znieść myśli, że zostawisz mnie sam, podczas gdy niebezpieczeństwo grozi tobie, Sarze.... Fran~cois wził j w ramiona, ucałował jej włosy i powiedział: - Chodź więc. Jego samochód był zaparkowany niedaleko Pałacu Sprawiedliwości. - Dokd jedziemy? - Do parku Palermo, Amos tam na mnie czeka. W alei Libertador panował jeszcze duży ruch uliczny, przejechali przez ogród różany, objechali jezioro i zatrzymali się w alei Infanta Isabel. Fran~cois dał trzy sygnały światłami i po przerwie jeszcze dwa. Stojcy dalej samochód odpowiedział na jego wezwanie. - To on - powiedział ruszajc z miejsca. Gdy znaleźli się na wysokości pojazdu, zatrzymał się. - Co ona tutaj robi? - spytał Amos. - Zastępuje Daniela. - To nie było uzgodnione. - Wiem, ale potrzeba nam kogoś, kto będzie stał na czatach. - Jak pan chce, wie pan, co robi. Obie kobiety opuszcz hotel i w towarzystwie argentyńskiego policjanta przejd na de Mayo. Koło katedry będzie na nie czekał samochód. Samuel jest na miejscu. Carmen i Uri s w hallu hotelu, będ ich śledzić aż do placu. Pan pojedzie za nimi na wszelki wypadek. - O której godzinie? - O dwudziestej trzeciej trzydzieści. Niech pan zaparkuje w alei Corrientes, ze dwadzieścia metrów od hotelu. Ma pan broń? - Oczywiście. - Dobrze, do zobaczenia później. Pod latarni Carmen i Uri całowali się, gdy Rosa Schaeffer i Ingrid Sauter wsiadały do taksówki stojcej przed katedr. Zatrzasnwszy drzwiczki, policjant ruszył w drogę kierujc kroki do Casa Rosada. Pogwizdujc przeszedł obok samochodu, w którym ściskała się jakaś para, nie rzuciwszy na nich nawet okiem. - Teraz biegnij do Carmen, ona wie, co trzeba robić. Uri pojedzie za wami na motocyklu. - Dokd jedziecie? - Najprawdopodobniej będ próbowały w nocy dostać się statkiem do Montevideo. Za chwilę spotkamy się w porcie. Bdź ostrożna, kocham cię. L~ea wysiadła i ruszyła w stronę Carmen i Uriego. Nawet jeśli zdziwił się, widzc L~eę, nie dał nic po sobie poznać, wsiadł na motocykl i odjechał machajc im na pożegnanie. Młoda Argentynka ujęła przyjaciółkę za ramię. - Nie mogłam zawiadomić pozostałych, z wyjtkiem Uriego - Daniel zniknł... - Porwali go? - Nie, poszedł do Sary. - Skd wiesz? - Około dwudziestej pierwszej musiałam wyjść załatwić jakieś sprawunki. Gdy wróciłam, znalazłam jednego z czuwajcych na straży towarzyszy przed drzwiami ogłuszonego, a drugi, ten w mieszkaniu, był zamknięty. Na stole znalazłam kartkę od Daniela, który zawiadamiał, że idzie do Sary. - I to wszystko? Tylko tyle? - Che! Nie napisał powieści! - Ale tak ciężko ranny!... A gdzie jest Sara? - Nie wiem. - Odnoszę wrażenie, że działamy bez żadnej logiki... Uwaga, taksówka odjeżdża. Odprowadziły j wzrokiem: objechała plac i minęła obie dziewczyny, które uskoczyły w mrok. - Carmen... - Tak? - Ten mężczyzna obok kierowcy... - Che? - To Jones, jeden z tych, którzy torturowali Daniela. - Jesteś pewna? - Tak, płynł naszym statkiem. Co mamy teraz robić? - Łapiemy taksówkę i jedziemy na avenida de los Immigrantes do takiej jednej esquina. Dokerzy i marynarze popijajcy w esquina rozdziawili gęby ze zdumienia, gdy ujrzeli dwie piękne dziewczyny. - Que churrasca! - Que taquerea! - Que hembraje! Wziwszy się pod boki Carmen odcięła im się: - Hijos de puta impotentes, callense la boca bastardos solo tierren huevas para insultar a las imperes... (Wy s...sny, impotenci, zamknijcie te wasze bękarcie mordy, trzeba nie mieć jaj, żeby znieważać kobiety...) - Dej~a, Carmen, no son mala gente. Se~nores, esta chica es mi Sobrina y su amaiga... mi sobrina tambi~en ( Daj spokój, Carmen, to nie s złe chłopaki. Chłopy, ta dziewczyna to moja bratanica, a jej przyjaciółka... To też moja bratanica). - Disculpanos Juan, no to podiamos adivinar (Skd mogliśmy wiedzieć, wybacz nam, Juan). - Tienes suerte de tener sobrinas tan bien rellanas (Szczęściarz z ciebie, że masz tak piękne bratanice!) I na powrót zajęli się swoimi szklaneczkami. Juan zaprowadził swoje "bratanice" za kontuar. - Y esta, qui~en es? (A to kto?) - Note te preocupes, es una amiga. (Przyjaciółka, nie bój się.) Przeszli na zaplecze zastawione skrzyniami. Mężczyzna wskazał im niewielkie okienko. - Da a la calle que es perpendicular a la avenida de Los Immigrantes. De alli preden vigilar todo. (Wychodzi na ulicę równoległ do avenida de Los Immigrantes, std będziecie wszystko widzieć.) - Gracias. Mężczyzna wyszedł, zamykajc za sob drzwi. - Zaraz powinni nadjechać. Na końcu avenida jest nabrzeże. O, s! Taksówka zatrzymała się. Kierowca i Jones wysiedli z niej i rozejrzeli się na wszystkie strony, a następnie ruszyli do esquina. Tylne drzwiczki samochodu nadal pozostawały zamknięte. - Co one robi? - spytała L~ea. - Dlaczego nie wysiadaj? - Cicho bdź, daj posłuchać... Kierowca rozmawia z kimś, to nie jest właściciel... Maj jakiegoś wspólnika na sali... - No i co, widział nas? Zatrzymał się motocykl. Jakaś postać przemknęła przez ulicę. Zahamował jeden samochód, potem drugi. Hałas przewracanych krzeseł, tłuczonego szkła. Krzyki... Z taksówki wysiadła jedna z kobiet. Wystrzał... Zwaliła się na ziemię... Głos Fran~cois Taverniera... - Uwaga, uciekaj... Kierowca i Jones z pistoletami w dłoniach biegli do taksówki... W świetle latarni Sara z karabinem maszynowym... Seria... Jones upadł... Kierowca ruszył z miejsca... W esquina trwała bójka... Tavernier ostrzelał taksówkę... Jones uniósł się... Daniel... - Daniel! - krzyknęła L~ea. Jones wystrzelił... Padł strzał, który go dobił... Daniel na ziemi... Fran~cois pochylił się nad nim... Potrcajc Carmen L~ea otworzyła drzwi... Jakiś mężczyzna próbował j przytrzymać, wyrwała mu się... Uri wskoczył na swój motocykl i rzucił się w pościg za taksówk... Samuel osunł się na kolana... Sara z wymierzonym do strzału pistoletem maszynowym zbliżyła się do ciała kobiety leżcej na brzuchu... Nog obróciła j twarz do góry... - Nie, Saro! ...Nie słyszała L~ei... Niczego nie słyszała... Strzelała długimi seriami... Ciało podskakiwało... Potworny taniec świętego Wita... Sara śmiała się... L~ea jak skamieniała przygldała się temu... Zapominajc o niebezpieczeństwie... Zafascynowana okropnym baletem wykonywanym przed jej oczyma... Wycie syren... - Szybko, policja! L~ea wyrwała się z tej niezdrowej kontemplacji... Fran~cois cignł Sarę za rękę... A Sara śmiała się, jak ona się śmiała! Dlaczego Samuel niesie Daniela?... - Carmen, and~a con el. (Carmen, idź z nim). Na tylnym siedzeniu samochodu Taverniera Sara wciż się śmiała... - Ucisz j - błagała L~ea - ucisz j. Nie odpowiedział jadc szybko po nabrzeżu. Nie słychać już było wycia syren, zatrzymał więc samochód, odwrócił się i kilkakrotnie spoliczkował Sarę... Wreszcie ucichł jej szaleńczy śmiech. Ruszył. Na tylnym siedzeniu Sara starała się złapać oddech. - Uważaj!... W ostatniej chwili wyminł wózek cignięty przez osiołka. Usłyszeli za sob przekleństwa woźnicy. Samochód jechał z duż szybkości wzdłuż doków. Przejeżdżali przez jakś biedn dzielnicę. - Przedmieście to odbicie zmęczenia podróżnika - wyszeptała L~ea. - Co mówisz? - spytał Fran~cois. - Przypomniała mi się strofa Borgesa. Spojrzał na ni zaskoczony. - Czytasz Borgesa? - Nie, ale w Mar del Plata Victoria mówiła ten wiersz, bardzo mi się spodobał jego rytm, poprosiłam więc, by mi przetłumaczyła. Przystanęli w ciemnej ulicy otoczonej wysokimi murami oklejonymi podartymi plakatami, na których napisano wielkimi czarnymi literami: "Viva Per~on". Wielkim kluczem Fran~cois otworzył żelazn bramę niewidoczn pod strzępami papieru. Wjechali. Jakiś kot uciekł z wściekłym miauczeniem. W budynku naprzeciw rozbłysło światło, oświetlajc podwórze zawalone różnymi śmieciami; środkiem biegła ścieżka. Miejsce to tchnęło nędz. - Gdzie jesteśmy? - U przyjaciół, pozostali dojad tutaj. W świetle odcinała się sylwetka Uriego. - Daniel jest okropnie poharatany, bez przerwy wzywa L~eę. - Jestem tutaj. - Zaprowadzę pani do niego. Spoczywał w kcie, leżc na jakichś workach, przy nim byli Samuel i Carmen. Samuel płakał. - Nie płacz, bracie... Zimno mi... L~ea, gdzie jest L~ea... - Jestem, Danielu... Wyleczymy cię... Och!... Cofnęła się, zatykajc usta dłońmi: dół brzucha chłopaka zamieniony był w miazgę. - L~ea... Przezwyciężajc strach i odrazę usiadła przy nim i głaskała go po głowie. Jego zlana potem twarz wyrażała takie szczęście, że L~ea o mało się nie rozszlochała. - Jestem szczęśliwy... Jesteś tu... Pochyl się... Trudno mi mówić... Bdź dobra dla Samuela... Miał już tylko mnie... Nie boję się umierać... Ale to trochę wcześnie... Nigdy nie poznałem kobiety... Kiedy cię ujrzałem... Od razu wiedziałem, że to ty... Saro? - Tak, jestem, jestem. - ...Nie czuję już nienawiści... Czuję wielki spokój... Połczę się z moimi rodzicami... L~eo?... Kocham cię... Saro... nie L~ea... Nie L~ea. L~ea... Głowa opadła mu na ramię. L~ea krzyknęła, wyrwała rękę z dłoni Daniela i przypadła do Fran~cois. - Nie!... Och, nie... nie! Samuel pochylił się nad ciałem brata, złożył pocałunek na jego czole i zamknł mu powieki. Powoli, z trudem, wyprostował się, popatrzył na zwłoki... Z kieszeni wyjł chusteczkę do nosa, starannie j rozprostował i położył na głowie brata, po czym zdecydowanym głosem wypowiedział słowa Kadiszjatom: - "Jisgadal, w'jiskadasz szmej rabo, b'olmo di b'ro chir'usej w'jamlich malchusej, b'chajejchaun uw'jaumechaun, uw'jaumechaun, uw'chajej d'chol bejs jisrael, ba_agolo u bozman koruw w'imru amen. Jehej szmej rabo un' waruach l'olom ulojej olmajo..." ("Niech będzie uwielbione i poświęcone imię Jego, wielkie na świecie, który on kiedyś odnowi i wskrzesi zmarłych i wzbudzi ich do życia wiecznego, i odbuduje gród Jerozolimy i utwierdzi świtynię swoj w nim, i zgładzi służbę bożków obcych z ziemi i przywróci służbę Boż w miejscu swojem, i panować będzie Najświętszy, pochwalony On w królestwie swoim i w majestacie swoim. Za życia waszego i za dni waszych i za życia całego domu Izraela wnet i w czasie bliskim - i mówcie: Amen!" Modły Izraelitów, tłum. i objaśnił Dyr. Salomon Spitzer, Kraków, (nakład i własność Dyr. Salomona Spitzera). 27 Odwieźli L~eę do hotelu "Plaza". Zamieniwszy kilka słów z dyrektorem, którego kazał obudzić, Fran~cois Tavernier odjechał z Sar Mulstein i Carmen Orteg. Nie udali się do mieszkania młodej Argentynki obawiajc się, że jest ono obserwowane przez nazistów, lecz pojechali na ulicę San Martin de Tours do antyperonistowskiego lekarza Ricarda Lopeza, portugalskiego Żyda. Tam właśnie w luksusowym gabinecie lekarza czekali na Samuela Zedermana, Amosa Dayana i Uri Zohara. Zjawili się o trzeciej nad ranem. Doktor Lopez zmierzył ciśnienie blademu i wstrzsanemu dreszczami Samuelowi i podał mu środek uspokajajcy. Niebawem brat Daniela zapadł w niespokojny sen. We wczesnych godzinach rannych Lopez skrzyknł przyjaciół, którzy pojechali po ciało Daniela i przewieźli je do szpitala Rivadaria na oddział, którego był ordynatorem. Dopiero wtedy Sara i jej przyjaciele nieco odpoczęli. Dwa dni później dzienniki w kilku linijkach odnotowały zajście w "Los Immigrante", w wyniku którego śmierć poniosła kobieta, majca przy sobie paszport na nazwisko Maria Escalada. Artykuł w "La Prensa" ilustrowano zdjęciem. - To nie jest Rosa Schaeffer - stwierdził Samuel. - To Ingrid Sauter. Gruba Berta nadal hasa na wolności - dodała Sara. - Nie ona jedna. Mój kolega, doktor Pino Frezza, który podczas wojny należał do otoczenia Mussoliniego, zgłosił w swojej ambasadzie, że spotkał Martina Bormanna niedaleko piwiarni "A$b$c" na ulicy Lavalle. Argentyńskie organizacje żydowskie przeprowadziły dochodzenie i poszukiwania, do dziś bez skutku. Bormann przepadł jak kamień w wodę. Pod przykrywk Capri, prowadzonej przez Karla Fuldnera, komitety przyjmujce uchodźców, handel fałszywymi paszportami, między innymi w San Isidro, s świetnie zorganizowane. W gazecie "Der Weg", której pierwsze numery ukazały się w ubiegłym roku, profesor Johannes von Leers, szef do spraw propagandy antyżydowskiej u Goebbelsa, który wsławił się opublikowaniem "Die Juden seben dich an" ("Żydzi cię obchodz"), podjł ataki skierowane przeciwko Żydom i swoj pronazistowsk propagandę, swoje teksty podpisujc pseudonimem "doktor Euler" lub prawdziwym nazwiskiem. Wiemy, że jest w kontakcie z ukrywajcymi się hitlerowskimi zbiegami i że prowadzi rozległ korespondencję z Austri i Niemcami. Jego mieszkanie pod 863 Martin_Haedo y Vincente Lopez znajduje się pod stał obserwacj. Utrzymuje jak najlepsze stosunki z wysoko postawionymi osobistościami z kół peronistowskich. Czuj się tutaj jak ryby w wodzie. Lecz nie należy wycigać wniosków, że wszyscy Argentyńczycy s pronazistowscy. Należy pamiętać o wybuchu radości mieszkańców Buenos Aires na wieść o wyzwoleniu Paryża. Liczni deputowani opozycyjni występuj w parlamencie, demaskujc oficjalne instytucje, które zatrudniaj byłych nazistów, jak to czyni jeden z moich przyjaciół doktor Augustin Rodriguez Araya i Sylvano Santander... - Czy wiadomo, gdzie przebywa Rosa Schaeffer? - spytała Sara, przerywajc Ricardo Lopezowi. - Odnaleźliśmy taksówkę, oczywiście pust, została skradziona. Właściciel wniósł skargę na policję, która przesłuchiwała go nieco brutalnie. Biedny człeczyna powtarzał tylko: Me robaron a Mi... Me robaron a Mi... (To mnie okradli... To mnie okradli...) ...Obecnie znajduje się na oddziale reanimacji w Szpitalu Hiszpańskim. - Sdzi pan, że był ich wspólnikiem? - spytał Tavernier. - Możliwe. Mógł wynajć taksówkę, a potem zgłosić, że mu j skradziono. Jeden z kolegów ma do mnie zadzwonić, jak tylko taksówkarz odzyska przytomność. Natomiast Rosa Schaeffer po strzelaninie nie mogła wejść na pokład. Jesteśmy niemal pewni, że nie opuściła Buenos Aires. Nasi najlepsi wywiadowcy koczuj w miejscach uczęszczanych przez nazistów i ich popleczników. Niechybnie w jakimś momencie Rosa Schaeffer nawiże z którymś z nich kontakt. Szczególnie dokładnie obserwujemy mieszkanie von Leersa i lokale Capri'ego. Panie Tavernier, czy zadzwonił pan do Ambasady Francji. - Tak. Nikt się o nas nie dopytywał, będziemy mogli wrócić do naszego mieszkania na Viamonte. - Dobrze. Pan Zederman powinien zgłosić się, by zidentyfikować zwłoki brata i wydać dyspozycje dotyczce pogrzebu. - Trzymaj się, Samuelu, pojadę z tob - rzekł Fran~cois. - Ja też pójdę z wami - powiedziała Sara. - Czy rzeczywiście to konieczne? - Ja o tym decyduję. Kochałam go jak brata, jak syna, chcę się z nim pożegnać. - Jak chcesz. Śmierć Daniela, młodego chłopca, wszyscy odebrali jako krzyczc niesprawiedliwość. L~eę załamała ta śmierć. Przez kilka następnych dni prawie nie wychodziła ze swego pokoju w "Plaza" i leżała na łóżku z oczyma wbitymi w sufit. Po dramacie, jaki się rozegrał, nie widziała ani Fran~cois, ani Sary, ani Samuela. Codziennie odwiedzała j Carmen i czyniła daremne próby, by wyrwać j z samotni. Victoria Ocampo chciała zabrać j do San Isidro, lecz L~ea odmówiła. Dopiero Ernesto, argentyński przyjaciel Daniela, zdołał wyrwać j z tego marazmu. Śmierć przyjaciela bardzo go poruszyła i u L~ei szukał pociechy, której oczywiście nie znalazł. Rozpacz i ból pchnęły ich ku sobie. Z bukietem w dłoni udał się na górę do jej pokoju. Zastał drzwi otwarte, a L~eę leżc na łóżku i drzemic. Miała na sobie tylko bladoniebiesk halkę z jedwabiu. Zasłony były na wpół zasłonięte ze względu na południowy upał. Choć starsza od niego o kilka lat, zareagowała jak małe dziecko i skuliła się jak wystraszone zwierztko. - Che, to ja, Ernesto, niech się pani nie boi... Nie powinna pani zostawiać otwartych drzwi. - Wiem - odparła cichutko. Popatrzył na ni zdziwiony, w niczym nie przypominała tej zdecydowanej i silnej młodej kobiety, jak poznał, wygldała na mał przerażon i bezradn dziewczynkę. Poczuł się niezgrabny, onieśmielony, zapałał szalon chęci pocieszenia jej. Przysiadł na brzegu łóżka, gładził delikatnie jej włosy, mówic słowa, których nie rozumiała, lecz których brzmienie było słodkie i kojce. Odwróciła się i spojrzała na niego oczyma, w których jeszcze lśniły łzy, lecz na jej ustach rozkwitał już uśmiech. - Dziękuję, Ernesto, tak mi dobrze przy panu... Niech się pan obok mnie wycignie i potrzyma mnie za rękę... Niech pan coś do mnie mówi w swoim języku... Tak lubię pana głos... Ile czasu spędzili tak jak dwójka grzecznych dzieci? W zupełnie naturalnym odruchu ich usta odnalazły się... Ledwo uświadamiali sobie pożdanie, jakie zawładnęło ich ciałami. L~ea przylgnęła do niego, jego ręce ześliznęły się... Jak za każdym razem, gdy się kochała, L~ea czuła, że rodzi się na nowo. Pochyliła się nad swoim młodym kochankiem. Jaki był piękny, miał takie słodkie wargi i niezdarne dłonie, takie czułe! Nie miała wyrzutów sumienia myślc o Fran~cois Tavernierze. W tym zbliżeniu było tyle spontaniczności, uczucia, serdeczności, ufności! Ten akt miłosny przyniósł im pociechę. - Głodna jestem - powiedziała - może byśmy zeszli na dół na kolację? W hotelowym grillu z najwyższ przyjemności powitano "la linda francesa" (ładna Francuzka). Oboje młodzi ludzie byli traktowani jako goście wyjtkowi pomimo niezbyt starannego ubioru Ernesto. L~ea pragnęła zwierzyć mu się, lecz nie wiedziała, jak dalece był wtajemniczony w rolę Daniela. Carmen powiedziała kiedyś: "To sprzymierzeniec, ale nie interesuje się polityk, jest antyperonist i nic więcej." Opowiadała mu o Montillac, wyznajc, jak bardzo zaczyna tęsknić za domem, i jak tutejsza przyroda wydaje się jej mało urozmaicona. - Mało urozmaicona dla kogoś, kto nie potrafi patrzeć. Ciekaw jestem, co powiedziałaby pani o księżycowej pustyni w Patagonii? - Czy to w Patagonii s wieloryby? - Tak, przy przyldku Vald~es. - Mój ojciec oszalał na punkcie wielorybów, odkd ujrzał je w Meksyku. Chciałabym je zobaczyć. - Trzeba pojechać do Puerto Piramides, gdzie co roku zbieraj się w okresie od lipca do grudnia. - Powinien mnie pan tam zabrać. L~ea była mu wdzięczna za tę beztrosk, lekk rozmowę. Jakże dalecy byli od strachu, smutku, śmierci... Pożegnali się słowami: "Do jutra". To miłosne intermedium postawiło L~eę na nogi. Ukojona myślała teraz o Danielu z czułym smutkiem i przypominała sobie ostatnie słowa młodzieńca do swego brata Samuela. Przypuszczała, że jej obecność nie będzie pocieszeniem dla Samuela, lecz przynajmniej mogła spróbować dodać mu nieco otuchy. W położonym niedaleko "Plazy" skromnym hotelu, w którym zatrzymali się obaj bracia, powiedziano jej, że nie widziano ich od czterech dni. Cztery dni! To już tyle minęło! Zdecydowała się zadzwonić do Fran~cois. Telefon odebrała Sara. - Nareszcie wróciłaś na ziemię! - powiedziała Sara. L~eę zdziwił i zasmucił ton jej głosu. - Dlaczego tak do mnie mówisz?... Byłam zupełnie zdruzgotana, możesz to zrozumieć?... - Przepraszam, rozumiem... Ja jestem już ponad tym. A jednak boleśnie odczułam śmierć Daniela, nie sdziłam, że jestem jeszcze zdolna coś odczuwać. Zdawało mi się, że wyczerpałam zasoby cierpienia... Raz jeszcze udało im się zadać mi ból... Nie zabili mnie całkiem... Daniel był moim bratem... Teraz jestem jeszcze bardziej samotna niż kiedykolwiek... Pomszczę jego śmierć, jak bym pomściła jego życie... Zabiję... - Cigle mścić się... Cigle zabijać... - Cigle, przysięgłam to dzisiaj po południu na jego mogile. - Dziś po południu?... Pochowaliście go beze mnie? - Samuel tak chciał, twierdził, że takie byłoby życzenie Daniela. Na długo zapadła cisza. - Halo, jesteś tam?... - Tak... Chciałabym rozmawiać z Fran~cois. - Pojechał do Mendozy, zaraz po pogrzebie. - Nie kazał mi nic przekazać? - Tak. Zostawił list, który zaraz ci poślę. - Nie, już po niego jadę. L~ea odniosła wrażenie, że Sara wychudła i postarzała się; już nawet krótkie ciemne włosy nie odmładzały jej twarzy. Miała na sobie biały kostium, który tylko podkreślał ziemistość jej cery. Na widok przyjaciółki zareagowała z radości. - Wygldasz prześlicznie. To zamknięcie w "Plazy" doskonale ci zrobiło. L~ea poczuła, że się rumieni. - Dziękuję, czuję się lepiej. Co Fran~cois robi w Mendozie? - Pojechał tam służbowo. Trzeba stwarzać pozory dla naszej obecności. - Kiedy wraca? - Za trzy - cztery dni. Zostałam na jutro zaproszona przez Evę Per~on na herbatę w towarzystwie pań z Fundacji Evy Per~on. To takie charytatywne stowarzyszenie, które żona pana prezydenta utworzyła, by się zemścić na stowarzyszeniu Dam Miłosierdzia. Stowarzyszenie to, do którego należ wszystkie kobiety z arystokracji porte~na, bardzo zamożnej, wyślizgały z honorowego przewodniczenia piękn Evę, mimo że tradycyjnie tytuł ten przypada w udziale małżonce prezydenta. Se~noras portanas nigdy nie zechciały przyjć jej do swego grona. Chodź tam ze mn, czas mi przyjemniej upłynie. - A co ja miałabym tam robić? - Dotrzymywać mi towarzystwa, a przede wszystkim zachowywać się tak, jak byśmy były bardzo blisko z Per~onem. To może nam się kiedyś przydać. - Jak chcesz. W taksówce, wiozcej j do hotelu, L~ea przeczytała list od kochanka: "Moje kochane piękności, Dni spędzone z dala od Ciebie wydaj mi się wieczności. Nie mogę żyć spokojnie, odkd jesteś tutaj. Bez przerwy boję się, że może Ci się coś stać. Nigdy nie doświadczyłem tylu obaw o kogoś; czuję się, jakbym był sparaliżowany. Złości mnie to. Raz jeszcze zaklinam Cię, moja piękna miłości, byś opuściła Argentynę, wracaj do Francji i czekaj na mnie w Montillac. Tam jest Twoje miejsce, a nie w tej atmosferze gwałtu, przemocy i nienawiści. Jesteś stworzona do życia, do miłości, jesteś samym światłem. Nie daj się owładnć uczuciom, które nie s Ci bliskie. Jest w Tobie tyle prawdziwego rozsdku; jesteś stworzona do rzeczy miłych, przyjemnych i łagodnych, a tutaj nie mogę Ci zapewnić bezpieczeństwa, i kto wie, może nawet uchronić przed śmierci. By Cię wyrwać ze szponów tego kraju, gotów jestem wszystko porzucić, opuścić przyjaciół i pozwolić im zginć w tym błocie... Wiem, że Cię to zaskoczy, lecz wyjedź, kochana... Jeśli nie chcesz sama wyjeżdżać, wyjadę z Tob. Kocham Cię. Fran~cois" To prawda, musiał j kochać, skoro napisał taki list, on, człowiek honoru, nieprzejednany bojownik. Nie mogła przystać na jego propozycję, jego zobowizania wobec Sary były czymś nieodwracalnym, czymś świętym. Nie wybaczyłaby mu tej zdrady, choćby nawet przez wzgld na wierność danemu słowu. Ernesto umówił się z L~e na cmentarzu Chacaritas przy grobie Carlosa Gardela. - Jak go znajdę? - spytała. - Każdy strażnik wskaże ci drogę - odparł. Istotnie, L~ea bez trudnu znalazła miejsce. Nad grobem wznosił się wielki posg słynnego wykonawcy tanga, trzymajcego jedn rękę w kieszeni spodni, a w drugiej... zapalonego papierosa, z którego błękitny dymek wzbijał się do nieba w to upalne popołudnie. Ten zapalony papieros bardzo zdziwił L~eę. - Tutaj panuje zwyczaj częstowania Gardela papierosem. Chcesz go poczęstować? Wspomagana przez swojego towarzysza L~ea wsunęła między palce z brzu nowego zapalonego papierosa. O tej porze dnia na cmentarzu było niewiele osób, dlatego też uwagę L~ei zwróciła kobieta w ciężkiej żałobie, eskortowana przez dwóch mężczyzn. Nie ulegało najmniejszej wtpliwości: jednym z nich był Barthelemy. A więc?... Ta kobieta?... Mogła ni być jedynie Rosa Schaeffer. Za wszelk cenę nie wolno stracić ich z oczu. Ujęła Ernesta pod ramię. - Widzisz te trzy osoby, o tam? - Tak. Zrób coś dla mnie. Idź za nimi i nie odstępuj ich na krok. - Ale dlaczego? - Tego nie mogę ci teraz wyjaśnić. Sama nie mogę ich śledzić, jedno z nich zna mnie. Zgoda? - Zgoda. Gdzie cię znajdę? - Wracam do "Plazy". Jak tylko się dowiesz, gdzie mieszkaj, przyjedź do mnie. Była już głęboka noc, gdy Ernesto zapukał do jej drzwi. - No i co? - Nie było łatwo, pojechali metrem, potem tramwajem, wzięli taksówkę i znowu wsiedli do metra. Miałem dużo szczęścia, że ich nie zgubiłem. - Dokd pojechali? - Trzymaj się mocno, niedaleko std, do "Paraguay". - Jesteś tego pewny? - Che, prawie godzinę stałem w bramie, nikt nie wychodził. A teraz mogłabyś mi wreszcie powiedzieć, o co chodzi? - Ci ludzie s odpowiedzialni za śmierć Daniela, to naziści. Przez chwilę nie odzywał się zaskoczony. - Teraz ja cię pytam, jesteś tego pewna? - Tak. Przepraszam, ale nie mogę ci nic więcej powiedzieć. Może nawet wyjawiłam ci już za dużo. - Nie ufasz mi? - To nie o to chodzi, ale ci ludzie s bardzo niebezpieczni. L~ea zadzwoniła do Sary; nikt nie odbierał telefonu. Rozpuściła włosy dotychczas upięte w koczek i potrzsnęła głow, jakby chciała uwolnić się od ich ciężaru. - Jaka jesteś piękna! - Chodź, połóż się przy mnie, jestem zmęczona i chce mi się spać. - Spać?... Zasnęli znacznie później. Obudził ich dzwonicy telefon. - Halo? - powiedziała L~ea ziewajc. - Przepraszam cię, kochanie, obudziłem cię?... Chciałem się dowiedzieć, jak się masz... Czy Sara oddała ci mój list?... Kocham cię... Tęsknię za tob... Halo!... Słyszysz mnie? - Tak. - Nie jesteś sama. - Nie, to nie to. - Przepraszam, że przeszkadzam. W Mendozie Fran~cois ze złości rzucił słuchawkę na widełki. L~ea odłożyła słuchawkę powoli, jakby z żalem. Ernesto patrzył na ni pytajco. Dyskretnie nie zadawał pytań. - Późno się zrobiło, muszę już iść, moja ciotka i brat będ się niepokoić. Przytuliła się do niego. - Dobrze mi było z tob. Przyjrzał się jej wzrokiem, który zdawał się w niej czytać. Gdy się ubrał, spytał: - Do jutra? Zamiast odpowiedzi L~ea lekko skinęła dłoni. 28 Późno rano L~eę obudziło dzwonienie telefonu; to Samuel chciał się z ni zobaczyć. Odpowiedziała, że zaraz schodzi. Kwadrans potem znalazła się w hallu. Samuel czekał na ni siedzc w fotelu, obojętny na kręccych się gości hotelowych, z nieobecnym spojrzeniem, opuszczonymi ramionami. Jakaż w nim zaszła zmiana! Wrażenie było tak silne, że przez kilka chwil L~ea stała nieruchomo. Ten właśnie moment wybrał Rik Vanderveen, by podejść do niej. L~ea nie miała żadnych o nim wieści od ucieczki z estancii Ortiz. Na jego widok poczuła ogromny, paraliżujcy strach. - Dzień dobry, moja droga. Nie cieszy się pani, że znowu się spotykamy?... Nasi przyjaciele byli dość zdumieni państwa pospiesznym wyjazdem. Jak się czuje pani Tavernier?... Ponoć lepiej, jak wieść niesie... A ten drogi pan Tavernier?... Wspaniały z niego pilot. W trakcie trwania tego monologu Samuel wstał i stanł z boku przegldajc prospekty reklamowe. L~ea zrozumiała; nie wolno dopuścić, by Vanderveen dostrzegł zwizek pomiędzy bratem Daniela a ni. Zdołała się uśmiechnć. - Dzień dobry, Rik... Jestem zaskoczona, nie spodziewałam się pana zobaczyć. Ma się pan dobrze? - Jak pani widzi, jestem w świetnej formie, klimat argentyński mi służy. Pani również, jak się zdaje... Za każdym razem jest pani jeszcze piękniejsza. - Dziękuję. - Przyjechałem na kilka dni do Buenos Aires, czy zrobi mi pani ten zaszczyt i zje ze mn obiad lub kolację? - Bardzo chętnie, ale dziś i jutro jestem zajęta. - No to, powiedzmy, pojutrze, kolacja? O dziewitej?... Odpowiada to pani? - Tak, tak, doskonale. Gdzie się pan zatrzymał? - Tutaj, oczywiście. Mieszkamy pod jednym dachem. Pożegnam pani, mam ważne spotkanie. Proszę pamiętać... Pojutrze... Liczę na pani. Rik Vanderveen oddał klucz portierowi i wyszedł z hotelu; przedtem pomachał L~ei na pożegnanie. Na darmo L~ea powtarzała sobie, że informacje, jakimi dysponowała na temat Vanderveena, nie wskazywały na to, że mógł być wspólnikiem Jonesa i Barthelemy'ego, ale jego obecność na estancia Ortiz sugerowała, że był jednym z nich. W hallu poczuła się zagrożona, wystawiona na spojrzenia: nie wolno, by j skojarzono z Samuelem. - Niech pan idzie za mn - szepnęła ocierajc się o niego. Niedbałym krokiem L~ea doszła do stacji metra San Martin, upewniajc się, czy Samuel idzie za ni. Tylko oni wsiedli do na wpół pustego wagonu. Nikt ich nie śledził. Położyła dłoń na ręce Samuela. Przez chwilę milczeli. - Przyszedłem powiedzieć, żeby wracała pani do Francji... - Pan też? Co się wam wszystkim stało, że tak chcecie się mnie std pozbyć? - To nie jest odpowiednie dla pani miejsce. Zawsze byłem przeciwny wpltywaniu pani w nasze sprawy, wbrew opinii Sary. - Sara nie przyczyniła się w żaden sposób do mojego przyjazdu do Argentyny! - To bez znaczenia, musi pani wyjechać. - Nie. - Czy, do diabła, nie rozumie pani, że nasza walka pani nie dotyczy?! - Zapomina pan o zabójstwie mojej siostry?... Dlaczego odmawiacie mi prawa do zemsty? Pocig zwolnił, po chwili zatrzymał się. - Wysidźmy - powiedział. Znaleźli się na plaza de la Republica, naprzeciw obelisku. - Chodźmy na Corrientes, tam dużo ludzi. Przez kilka chwil szli w tłumie. - O moim wyjeździe porozmawiamy innym razem, mam panu coś do zakomunikowania. Usiłowałam skontaktować się z Sar, ale nikt u niej nie odbiera telefonu. Wiem, gdzie się ukrywa Rosa Schaeffer. - Co takiego? Co pani mówi? - Wiem, gdzie się ukrywa Rosa Schaeffer, w Paraguay_Esmeralda. - Ależ to... - Tak, tylko dwa kroki std. - Chodźmy tam. - Nie chce już pan, żebym wyjechała? Samuel nie odpowiedział, przyśpieszył tylko kroku i skręcił w ulicę Esmeralda. L~ea z trudem nadżała za nim. - To tutaj. Stary zniszczony budynek, na parterze pasmanteria. - Uwaga! L~ea wpadła do sklepiku, a za ni Samuel. Podeszła do nich sprzedawczyni. - Buenos dias sen~orita, buenos dias sen~or. Qu~e desean? (Dzień dobry, proszę panienki. Dzień dobry panu. Co państwo sobie życz?) Cóż odpowiedzieć? L~ea pokazała na migi, że coś zszywa. - Quieren hilo? Que color? (Potrzebuje pani nici? W jakim kolorze?) - Niebieski. - Może mi pani powie, co się dzieje? L~ea bacznie spogldała na wystawę. - Widziałam Barthelemy'ego, szedł w naszym kierunku. - Sdzi pani, że nas widział? - Myślę, że nie. - Aqui tiene sen~orita. Es el color que me pidi~o? (Proszę bardzo, czy to odpowiedni kolor?) - Si, gracias. (Tak, dziękuję.) Wychodzc ze sklepiku, L~ea wsunęła szpulkę nici do kieszeni. - Trzeba tutaj wrócić z kimś, kto mówi po hiszpańsku i spróbować dowiedzieć się, na którym piętrze mieszkaj. Chodźmy, pójdziemy po Amosa i Uriego. - No to jak? Mogę zostać? Samuel wzruszył ramionami. Taksówka zawiozła ich do domu doktora Ricardo Lopeza. Usłyszawszy, natychmiast wysłał dwóch najlepszych agentów ze swojej organizacji. Oczekujc ich powrotu, lekarz kazał podać poczęstunek. Dopijali kawę, gdy u drzwi wejściowych rozbrzmiał dzwonek. To była Sara. - A, tutaj jesteś - powiedziała, widzc L~eę. - Nie zapomniałaś, że idziemy do Casa Rosada? Co ona tutaj robi? - dodała zwracajc się do Samuela. Nie musiał odpowiadać na jej pytanie: znowu dzwonek do drzwi. Tym razem byli to Argentyńczycy, którzy wracali z ulicy Esmeralda. Gdy złożyli sprawozdanie z przebiegu swojej misji, wszyscy odnieśli wrażenie, że Sara odżywa. - Teraz nie może już mi się wymknć - rzekła ze złowrogim uśmiechem. - Trzeba wykurzyć j z tej kryjówki, ale przedtem należy zlokalizować jej ochroniarzy. - Son tres - powiedział jeden z Argentyńczyków - un policia criollo vestido de civil vigila el immueble desde el caf~e de enfrente, un mestizo y un alem~an. (Jest ich trzech: jeden policjant criollo w cywilu pilnuje kamienicy w kawiarni naprzeciwko, jeden mestizo i jeden Niemiec). - Conoc~es al mestizo? (Znasz tego mestizo?) - Si es un bandido muy peligroso la policia lo utiliza a menudo para malosnegocios. (Tak, to bardzo groźny łobuz, często policja wykorzystuje go do brudnej roboty.) Lekarz wygldał na zaniepokojonego. - To przykre - powiedział zwracajc się do Samuela i Sary - oznacza to, że policja jest w to zamieszana. Trzeba będzie iść na całego. - Co zamierzacie zrobić? - spytała Sara. - Nadal obserwować i starać się zyskać zaufanie jednego ze strażników. - Musz być czujni. - Żaden Argentyńczyk nie oprze się pięknej kobiecie. - Kogo ma pan na myśli? - Poślemy Carmen na rekonesans w kawiarni. - Och, nie, nie Carmen! - wykrzyknęła L~ea. - Carmen jest jednym z naszych najlepszych agentów, a ponadto jest prześliczna. - No właśnie - pomyślała L~ea. Sara podeszła do niej. - Dobra robota, kochanie. Nie zapomniałaś o naszej herbatce?... Mamy dość czasu, żeby się przygotować. Musimy ubrać się stosownie. W jednym z salonów Casa Rosada Eva Per~on zasiadała w fotelu z wysokim oparciem z pozłacanego drewna, obitym czerwonym aksamitem. Ubrana była w wytworn biał suknię wymyślnie drapowan. Otaczały j kobiety w kapeluszach, wszystkie bardzo eleganckie. Sara i L~ea też były eleganckie, lecz w znacznie mniej ostentacyjny sposób. - Cieszę się bardzo, że pani widzę, pani Tavernier, panienkę również. L~ea nie zrozumiała, lecz ukłoniła się z uśmiechem. - Rozmawiałyśmy z paniami o roli kobiety w społeczeństwie. Dużo o tym myślałam. Dzieliłam się moimi myślami z generałem. Dzięki jego cierpliwości i uczuciu mogłam zrozumieć różnorodne aspekty niezliczonych problemów kobiet w moim kraju i na świecie. Rozmowy te pozwoliły mi raz jeszcze zrozumieć geniusz jego osobowości. Miliony mężczyzn zapewne staj, jak i on, każdego dnia przed nabrzmiałymi w naszym pełnym obaw wieku problemami kobiet w społeczeństwie. Lecz myślę, że niewielu spośród nich starało się - jak generał - zbadać go dogłębnie. Feministki z innych krajów powiedz, że to mało feministyczne... Czyż nie oznacza to - powiedz - w jakimś sensie uznania już na pocztku wyższości mężczyzny? Takie krytyczne opinie nie interesuj mnie. Zaangażowałam się w tę sprawę i muszę zaakceptować zdanie przewodnika duchowego kobiet mojego kraju. - Nie brak jej tupetu - szepnęła Sara na ucho L~ei. - Opowiesz mi potem, nic nie zrozumiałam. Podano herbatę. - Muchachos, tutaj proszę - powiedziała Eva Duarte przywołujc nielicznych w tym zgromadzeniu mężczyzn. Pułkownik Mercante, Freude, szef prezydenckiej służby wewnętrznej, niebezpieczny osobnik, ojciec Benitez, jego spowiednik_jezuita i Alberto Dodero, potężny armator, przyjaciel rodziny Duarte, pospieszyli do niej. Głośno, by wszyscy j usłyszeli, piękna Eva powiedziała: - Przyjęłam zaproszenie generała Franco do złożenia oficjalnej wizyty w Hiszpanii, następnie udam się do Rzymu, by prosić papieża o modlitwę za Per~ona i lud argentyński. Moj podróż po Europie zakończę w Paryżu. - Czy można sobie wymarzyć piękniejszego ambasadora od pani? - powiedział Alberto Dodero, całujc jej dłoń. Małżonka prezydenta zaśmiała się gardłowo. L~ea przygldała się temu towarzystwu jakże innemu od sfer, w jakich obracała się Victoria Ocampo. Wszystko tutaj było powierzchowne, trciło banałem, raczej wulgarne, nikt nie podchodził do niej i nie zwracał się po francusku, podczas gdy Victoria i jej wszyscy przyjaciele posługiwali się jej ojczystym językiem z duż dystynkcj. Mimo to nie mogła uznać Evy Per~on za kogoś niesympatycznego, niemal bliska była jakiegoś podziwu dla tej aktoreczki, tak wyszydzanej w kołach arystokracji w Buenos Aires, że w tak młodym wieku - czy nie były mniej więcej rówieśniczkami? - stała się pierwsz dam w kraju. Lecz za nic w świecie L~ea nie chciałaby być na jej miejscu. Wreszcie Sara dała jej znak do wyjścia. Przecięły plaza de Mayo. Przed katedr stało kilka taksówek. L~ea podeszła do jednej z nich. - Może byśmy wróciły pieszo? Mam ochotę się przejść - powiedziała Sara. - Jak chcesz, chodźmy przez Florida, obejrzymy sobie wystawy sklepów. Wymieniały błahe uwagi, póki nie dotarły do siedziby dziennika "La Nacion". Grupa mężczyzn z gazet w rękach komentowała wiadomości dnia. - Aresztowanie w Montevideo hitlerowskiego przestępcy - przetłumaczyła Sara jeden z tytułów. - Myślisz, że Fran~cois ma z tym coś wspólnego? - Trudno powiedzieć - lakonicznie odparła Sara. Widać już było hotel "Plaza". - Co robisz wieczorem? - spytała Sara. - Idę do kina z Victori Ocampo. Podobno w "Ambasadorze" daj jakiś film z Humphreyem Bogartem i Ingrid Bergman, potem jem kolację z ni, jej siostr Silvin i jej szwagrem. A ty? - Nie wychodzę z domu, czekam na wiadomości od Fran~cois, i Samuel ma do mnie zajść. Jeśli chcesz do mnie zadzwonić... Nie ruszam się z domu. Ucałowały się na pożegnanie. Nagle L~ea spytała: - Jak się czujesz? Pytanie było tak nieoczekiwane, aż Sara się zmieszała. - Co chcesz przez to powiedzieć? - Nic. - No przecież... - Można by pomyśleć, że Daniel nie umarł... Aj! To boli! Sara schwyciła przyjaciółkę za ramię i ścisnęła jak żelaznymi kleszczami. - Co masz na myśli? - Puść! Zwariowałaś?! - Bardziej niż myślisz - powiedziała puszczajc jej rękę. - Ale jeśli chodzi o Daniela, nie daj się zwieść pozorom. Wszystko wyglda tak jak przedtem, zdawałoby się, ale wiedz, że on i ja byliśmy tam, i nawet jeśli wygldaliśmy jak żywi, jeśli czuliśmy jeszcze jakieś emocje, to były one tylko resztkami pamięci o tym, co było... przedtem. Staliśmy się żywymi trupami. Tak więc żywy czy nie, cóż to zmienia?... Czy możesz mi to wyjaśnić, ty, która uważasz, że żyjesz? Mijali ich mężczyźni, przygldali się tym dwóm pięknym kobietom, które pewnie gadały o szmatkach z takimi poważnymi minami. Gdyż, jak doskonale wiadomo, tylko błahostki kobiety traktuj z powag. L~ea poprosiła o klucz. Portier podał jej razem z wiadomości, któr przeczytała natychmiast. Wiadomość pochodziła od Ernesto. "Moja droga L~eo, nie mogę się dziś z tob zobaczyć, gdyż moi rodzice przyjechali z Cordoby. Myślę o tobie czule." Szkoda, bardzo lubię tego chłopaka, pomyślała wsiadajc do windy. W pokoju stały dwa bukiety kwiatów wstawione do wazonów przez służbę hotelow, jeden okazały, drugi skromny, ale gustowny. Obydwa pochodziły z hotelowej kwiaciarni. Pierwszy był od Rika Vanderveena, drugi od Ernesto. Wieczór spędzony z Victori Ocampo skończył się bardzo późno. L~ea źle spała, zapach kwiatów z wizanki od Vanderveena przyprawiał j o ból głowy, Fran~cois nie zadzwonił, Carmen też nie. Nie mogła się opędzić od niepokojcych myśli o swojej nowej przyjaciółce. Bała się, że mogło jej się coś stać. Obudziła się w złym nastroju, z migren. Postanowiła, że pod wieczór uda się do doktora Ricardo Lopeza. Gdy dotarła na ulicę San Martin_de_Tours, poczuła się nieswojo; w budynku kręcili się jacyś ludzie. Przypomniała sobie, że czuła się podobnie w alei Henri_Martin w Paryżu przed drzwiami oprawcy Massuy'ego, z którego szponów wyrwała Sarę. Wahała się, czy ma wjechać na górę, gdy w halu pojawił się Uri. - Niech pani tak nie stoi, proszę ze mn. U lekarza gorczkowo uwijało się kilka osób: wśród nich rozczochrany Samuel i Amos. - Czy ma pani jakieś wiadomości od Taverniera? - syptał. - Nie. Coś się stało? - Carmen zniknęła. - Zniknęła? - Tak, wczoraj wieczorem koło północy nawizała znajomość z policjantem w cywilnym ubraniu, który stał na czatach w kawiarni. Zadzwoniła tutaj, żeby złożyć sprawozdanie. Od tamtej pory ani widu jej, ani słychu. - Może nocowała u którejś przyjaciółki? - Nie, uprzedziłaby nas, tym bardziej, że dziś po południu miała wrócić do kawiarni. Nikt jej tam nie widział. - A policjant tam był? - Tak, wydawał się czymś zdenerwowany. - Dzwoniliście do rozgłośni radiowych? - Tak, tam też się nie pojawiła. - Co ja mogę zrobić? - Na razie nic, nasi argentyńscy towarzysze zajm się t spraw. - Czy zawiadomiliście Sarę? - Tak, szła na obiad do Ambasady Francji i nie mogła go przesunć. Powinna już tu niebawem się pojawić, ktoś z naszych ludzi czeka na ni. Nie ma pani po co tu siedzieć. Każę pani odprowadzić do "Plazy". Proszę nie opuszczać hotelu aż do odwołania. Przybita nowinami L~ea pozwoliła się odprowadzić. Miała takie samo uczucie braku bezpieczeństwa, zagrożenia, jak podczas wojny, lecz tutaj, w tym obcym kraju, którego języka nie znała, nie wiedziała co robić. Gdzie mogła się podziewać Carmen? Może w hotelu czeka na ni jakaś wiadomość? Z cieniem nadziei zwróciła się do portiera. - Nie, proszę panienki, nie ma żadnej wiadomości dla pani. - Dziękuję. 29 L~ea zamówiła kolację do pokoju, usiłowała czytać, ale cały czas wsłuchiwała się, czy nie dzwoni telefon. Koło jedenastej nie wytrzymała, ubrała się i zeszła do baru, gdzie wypiła kieliszek szampana, a potem powtórzyła zamówienie. - Smutno tak pić w samotności. Przy jej stoliku stał Rik Vanderveen. Nareszcie ma z kim porozmawiać! Zapomniała o swoich uprzedzeniach. - Ma pan rację, proszę siadać, Rik. Niech pan zamówi szampana, postanowiłam upić się dziś wieczorem. - Camarero, una botella de su mejor champagne. (Kelner, butelkę najlepszego szampana.) - Si, sen~or. (Dobrze, proszę pana.) - Chce pani utopić jakiś smuteczek?... W takim razie trzeba było wezwać wujaszka Rika! Wujaszka Rika! To śmieszne. Ha, cóż, dziś wieczorem musi się zadowolić jego towarzystwem. Kelner podał zamówion butelkę, otworzył j i napełnił kieliszki. L~ea podniosła swój. - Mmm! Jest znacznie lepszy od tamtego. - Pani zdrowie, piękna przyjaciółko... Czy wczoraj została pani przyjęta przez małżonkę prezydenta? - Tak, ale skd pan wie? - Wieści szybko obiegaj Buenos Aires. Dziwna pani Tavernier też tam była... Bardzo piękna kobieta pomimo tych blizn na policzkach... Można by powiedzieć, że to ślady po oparzeniach papierosami. Gdyby już wcześniej nie wypiła trzech kieliszków szampana, L~ea byłaby na pewno czujniejsza. Ale tak... Poprosiła, by jej nalano znowu szampana, co Vanderveen skwapliwie uczynił. - Czy widziała się pani z urocz Carmen? - Dlaczego pan pyta? - Och! Przez zwykł ciekawość. Zdawało mi się, że na statku bardzo się panie zaprzyjaźniły. Mimo pozorów lekkoducha jest to czarujca dziewczyna. - Widuję j od czasu do czasu. Proszę jeszcze szampana. - Se~norita, una llamanda para usted. (Proszę pani, jest pani proszona do telefonu.) - Gracias. (Dziękuję.) L~ea weszła do kabiny i zamknęła za sob drzwi. - Halo!... - L~ea?... To ja... Dowiedziałem się o Carmen... Błagam cię, bdź ostrożna... Staraj się nie wychodzić sama... Jutro wypływam do Buenos Aires... Zaraz po przyjeździe wpadnę do ciebie... Dobrze? - Jeśli chcesz. - Gniewasz się jeszcze na mnie za tamten wieczór?... Wybacz mi, jestem zazdrosny... Kocham cię... "Ja też cię kocham - pomyślała - tak mi ciebie brakuje." - Halo!... Słyszysz mnie?... Mów, powiedz_że coś... - Tęsknię za tob... - Źle cię słyszę... Halo, halo... Co mówisz? Połczenie zostało przerwane. L~ea wolno odłożyła słuchawkę. Ogarnęła j ogromna ochota, by się znaleźć w ramionach kochanka. Jutro! Będzie tu jutro... Co on mówił? Żeby była ostrożna. Cóż jej grozi? Zamyślona wróciła do stolika. Czy jego zalecenia, by miała się na baczności, dotycz też Rika Vanderveena? Tego Rika Vanderveena, którego nie potrafiła do końca rozgryźć. Dlaczego wielokrotnie rodziły się w niej podejrzenia, że jest nazist? - Wyglda pani na zatroskan, o czym pani myśli? - Zastanawiałam się właśnie, czy jest pan nazist? Dlaczego to powiedziałam? - dziwiła się sama sobie. - Oszalałam. Poczuła, że staje w psach. Ani jeden mięsień nie drgnł na twarzy Rika. Z ironicznym uśmiechem zapytał: - Dlaczego pani tak sdzi? Co mu odpowiedzieć?... Trzeba coś wymyślić. - Nie wiem, tak mi coś strzeliło do głowy. - Czy ma to coś wspólnego z pani rozmow telefoniczn? - Och, nie! Wcale nie. Ale panowie Jones i Barthelemy s nazistami? - Nic mi o tym nie wiadomo, a gdyby tak było, jaki to ma ze mn zwizek? L~ea dopiła swojego szampana, Rik natychmiast napełnił kieliszek. - W Ameryce Południowej jest wielu nazistów. - Co nie dowodzi, że ja nim jestem. - Słusznie, powiedzmy, że robi pan takie wrażenie. - To niebezpieczne wrażenia. Czy mówiła pani o tym swoim przyjaciołom, państwu Tavernierom? Napiła się, nim odpowiedziała. - Tak. - I co oni na to? - Że jest pan obywatelem holenderskim poza wszelkimi podejrzeniami. - Powinno to pani uspokoić. - Istotnie, jestem więc całkowicie spokojna. - Bardzo się z tego cieszę. Niedobrze, gdy w takiej pięknej główce, jak pani, rodz się podobne myśli. - Dlaczego? - To może być szkodliwe, niezdrowe... Jak prowadziła grę? Sama L~ea zastanawiała się nad tym. Musiało to być działanie szampana. Rik nie mógł być nazist pomimo swoich podejrzanych znajomości. - Od dawna zna pan pana Ortiza? - Tak, prowadziliśmy interesy jeszcze przed wojn. - A on, czy nie jest nazist? Nim odpowiedział na to pytanie, przyjrzał się jej bacznie. - Wszędzie widzi pani nazistów, to jakaś obsesja. Chodźmy, musi się pani rozerwać, zabieram pani do lokalu, gdzie tańcz tango. - Przecież jest za późno! - Nie w Argentynie i nie na tango. No, chodźmy, to dwa kroki std, między Corrientes i Sarmiento. Pomimo późnej pory na Florida było jeszcze dużo ludzi, przede wszystkim mężczyzn. Zatrzymali się pod migotliwym szyldem: "Marab~u Maip~u". Stoliki nakryte czerwonymi obrusami otaczały parkiet taneczny, orkiestra grała rumbę. Zasłony z kolorowych paciorków poruszały się wokół sali. Gra świateł wywoływała migotanie tysica barw. Zdżyli usiść, a już maitre d'h~otel przyniósł srebrzyste wiaderko z butelk szampana, któr niezwłocznie odkorkował. - Ależ... Niczego nie zamawialiśmy? - Odgadli, co pani lubi. L~ea wypiła. Na parkiet wyszła para wykonawców tanga. Ona była w krótkiej sukience z czarnej satyny, rozciętej z boku, i zadziwiajco smukłe, długie nogi miała obcignięte siatkowymi pończochami. On ubrany był w jasny garnitur, na głowie miał kapelusz, co mu nadawało wygld Carlosa Gardela. Z poważn min mężczyzna prowadził swoj gibk partnerkę o spojrzeniu zatopionym w jego oczach, dumn i zmysłow. Muzyka smutna, głęboka, tęskna poruszała L~eę. "Ta smutna myśl, któr się tańczy" nastrajała j zawsze melancholijnie. Lubiła melancholię, smutek, jakimi tchnęła ta muzyka, odzwierciedlajca trud życia i jego przygnębiajc romantyczność. Przez chwilę wyobraziła siebie tańczc w ramionach Fran~cois. Co ona tutaj robi?... Muzyka ucichła, rozległy się oklaski, widzowie hałaśliwie dawali wyraz swemu zachwytowi. - Chciałabym wrócić do hotelu, jestem zmęczona. - Ale przedtem musi pani ze mn zatańczyć. Znużona L~ea, której szumiało już nieco w głowie, pozwoliła się prowadzić, lecz była jakby nieobecna. Jej ciało dostosowywało się do rytmu posłusznie, lecz pozostawała obojętna na pożdanie partnera, który przywarł do niej. - Pragnę pani - szeptał jej na ucho. Zaśmiała się gardłowo, co on przyjł za dobr monetę, i wzdrygnęła się, gdy dotknł wargami jej szyi. - L~eo, zechce pani? - Co? - spytała sennym głosem. - Kochać się. - Nie. To "nie" wypowiedziane twardo, było jak smagnięcie biczem. Gwałtownie przycisnł j do siebie. - Dlaczego? - Bo nie mam ochoty. - Jestem przekonany, że jest inaczej. - Wolna wola. Proszę mnie odprowadzić, chcę wracać. - Ty podła mała dziwko, wydaje ci się, że możesz bezkarnie drwić sobie ze mnie? L~ea wyrwała mu się i wróciła do stolika. Jeszcze jeden haust szampana. Gdy odstawiła kieliszek, jej wzrok napotkał spojrzenie mężczyzny opartego łokciem o kontuar; gdzieś już napotkała to spojrzenie... w witrynie... Jones... Znalazła się w niebezpieczeństwie. Wstała, zrobiła kilka chwiejnych kroków. Mężczyzna opuścił bar i zmierzał w jej stronę. L~ea przystanęła i wzrokiem poszukała Rika Vanderveena; zniknł. Wpadła w panikę. Na zewntrz nieco się ochłodziło, spacerowiczów było już niewielu. Żadnej taksówki w zasięgu wzroku. "Nie wychodź sama", to właśnie zalecał jej Fran~cois?... Ulic Florida szła zdecydowanym - jak jej się wydawało - krokiem. Chłopcy ogldali się za t linda chica, której nikt nie towarzyszył i która niezbyt pewnie trzymała się na nogach. - Adonde va? (Daleko pani idzie?) - Podemos ayudarla? (Czy możemy pani pomóc?) - Puedo acompa~narla? (Mogę pani odprowadzić?) Ta ulica cignęła się w nieskończoność. Odwróciła się, zdawało jej się, że dostrzegła człowieka z baru i zaczęła biec. Na Viamonte ktoś j chwycił za ramię. Krzyknęła. Dotyk noża na gardle sprawił, że jej krzyk zamarł. Na ich wysokości zatrzymał się samochód. Nie puszczajc jej napastnik otworzył drzwiczki i wepchnł L~eę do środka wielkiej limuzyny; zapach skóry, tytoniu, a potem już nic. Tylko nie otwierać oczu, niech migrena minie; trzeba będzie uważać i nie pić tyle szampana. Szybko porzdna kpiel, żeby pozbyć się tego uczucia brudu i niesmaku. Ostrożnie uniosła powieki i zaraz je opuściła. Zdawało jej się, że słyszy jęk... To znowu ten koszmarny sen! Trzeba się obudzić, wstać, zadzwonić do Sary i Samuela. Znów otworzyła oczy... To nie był sen. Jak długo tutaj przebywała zwizana w tym miejscu cuchncym i ciemnym? Tym razem jęk był rzeczywistości. Pomimo więzów krępujcych jej ręce i nogi L~ea zdołała usiść. Zaledwie o kilka kroków od niej leżało jakieś ciało zwinięte w kłębek, wstrzsane dreszczami. Stamtd właśnie dobiegały j te żałosne skargi. Podniosła się i skaczc ze zwizanymi nogami zbliżyła się do drżcego ciała i upadła obok niego. To żółte podarte, poplamione krwi ubranie. Miała wrażenie, że już to widziała... Jakież uczucie bezsilności! Zło, wciż zło... Carmen... - Carmen! Na krótk chwilę dreszcze ustały. Pomagajc sobie skrępowanymi dłońmi L~ea odwróciła j. Och nie!... Jedno oko zamknięte, posiniaczona twarz, zakrwawione usta... - Carmen... Odezwij się... Kochana, proszę... Biedne porozcinane wargi próbowały ułożyć się w uśmiech, był to jednak grymas bólu. W ustach brakowało dwóch zębów... - Che...? L~ea, t~u tambi~en? (L~ea... ty też?) - Che, Carmen. Przytuliła się do przyjaciółki i zaszlochała. - Nie płacz... Pić mi się chce... No, uspokój się... Ileż to razy jej powtarzano: "Uspokój się"?... Wstydziła się za swoje łzy, podniosła głowę. Zmasakrowali Carmen nie tylko twarz, ale i ręce... Piersi... Takie same oparzenia jak u Sary. Nie! Wojna się skończyła... Już nie stosowano tortur... Argentyna to nie Niemcy. A jednak? Ta linda chica tak oszpecona... Zmiażdżone dłonie... Oparzenia na piersiach... Jej spódnica przyklejona do ud... Krew!... Ile krwi... L~ea zawyła, aż Carmen podskoczyła. - Cicho bdź... Bo wróc... Cicho... Nic nie powiedziałam... Nie wiem dlaczego, ale nic nie powiedziałam... Chc Sary i innych... Ty też... nic nie mów... - Ale nie chcę, żeby bolało! Mimo cierpienia, na takie dictum Carmen próbowała uśmiechnć się, lecz jej uśmiechowi towarzyszył jęk. - Wybacz mi, gadam byle co. Kto cię doprowadził do takiego stanu? - Una mujer. (Jakaś kobieta.) - Kobieta!... Jak to możliwe?... Och, nie!... Obraz Sary z dzieckiem na ręku... Roztrzaskana główka dziecka... Ta roześmiana lekarka... Rosa Schaeffer!... Rosa Schaeffer... Przytłoczona tym odkryciem L~ea czuła, że zaraz postrada zmysły. Trzeba było coś zrobić, nie da się zmasakrować jak Carmen... Przede wszystkim pozbyć się więzów. Po wielu próbach udało jej się zdrętwiałymi palcami rozwizać konopny powróz, którym skrępowano jej nogi w kostkach. Zębami próbowała uwolnić nadgarstki, lecz zdołała jedynie rozluźnić więzy. Pot spływał jej po twarzy i po plecach, lekka kwiecista sukienka lepiła się do skóry. Piwnica, w której się znajdowały, zastawiona była skrzyniami, beczkami, nie widziała tu żadnego ostrego narzędzia... Wydawało jej się, że pojękiwania Carmen staj się coraz słabsze... Młoda Argentynka zemdlała. "To nawet lepiej - pomyślała L~ea - mniej cierpi..." Nagle usłyszała jakieś głosy... Niemieckie słowa... L~ea skuliła się obok przyjaciółki. - Wo ist das M~adchen?... Ich sebe es nicht. (Gdzie jest ta dziewczyna?... Nie widzę jej.) - Hier, Doktor, sie hat es geschafft, Ihre Beine zu entbinden. (Tutaj, pani doktor, udało jej się rozwizać nogi.) Rosa Schaeffer i Barthelemy, a za nimi mężczyzna z baru. - Da ist also die Ber~uhmte klein Franz~osin... H~ubsches M~adchen... Schade! Ich hoffe, dass sie wenigen hartn~ackig als die klein Argentinerin... Ist sie tot? (A więc to ta sławna Francuzeczka... Niebrzydka dziewczyna... Szkoda! Mam nadzieję, że będzie mniej uparta od tej małej Argentynki... A tamta nie żyje?) - Noch nicht - (Jeszcze nie) - powiedział Barthelemy kopic Carmen, która zajęczała, i zmusił L~eę, by się podniosła. - Dann, bringen ihr sie um. (No to j dobijcie.) - Nie! - wrzasnęła L~ea. Rosa Schaeffer wybuchnęła śmiechem. Wir waren nicht sicher, dass du deutsch verstenst... Es ist eine gute Sache, da werden wir Zeit gewinner. Ich will die Namen und Adressen der Mitglieder des Netzes deiner judischen freundin... willst du nicht antworten? Wenn du dich darauf versteifst, wirst du nie wieder, einen Liebhaber haben... wie du willst. Worauf warten ihr um die anderc umzubringen? (Nie byliśmy pewni, czy rozumiesz po niemiecku... No to dobrze się składa, zyskamy tylko na czasie. Chcę znać nazwiska i adresy członków siatki twojej żydowskiej przyjaciółki... Nie chcesz odpowiadać?... Jeśli będziesz się upierać, to nie znajdziesz już żadnego kochanka... Rób jak chcesz. No i na co jeszcze czekacie? Wykończcie tamt.) - Ich bitte Sie, lass sie leben! (Błagam, pozwólcie jej żyć!) - Nie! - odparła Rosa Schaeffer. Ruchem tak szybkim, że L~ea nie od razu zdała sobie sprawę, co się dzieje, Barthelemy podcił Carmen gardło. Ociekajce krwi ostrze... To rzężenie... Wstrzsane drgawkami ciało... A potem głowa, która zdawała się na niczym nie trzymać... L~ea osunęła się na ziemię i patrzyła, zdajc się nie rozumiejc, co widzi. - Carmen - wyszeptała cicho. Policzkowali j, żeby przywrócić przytomność. Wirst du sprechen, du hura! (Zaczniesz gadać, wywłoko?) - Es n~utzt jetzt nichts mehr. Sie ist nicht bei Sinnen und versteht nicht, was gesprochen wird. Lassen wir sie zu sich kommen. (Teraz na nic się to nie zda. Jest nieprzytomna i nie rozumie, co się do niej mówi. Dajmy jej dojść do siebie.) - Wir haben nicht viel Zeit, morgen m~usst ihr gehen. (Nie mamy dużo czasu, jutro ma pani wyjechać.) Ich weis, warten wir etuas. Bindet ihr sie fest. (Wiem, zaczekajmy trochę. Zwiżcie j porzdnie.) - Ich machen wir mit der Leiche? (Co zrobić z ciałem?) - Tut ehr sie in den Sack, wir werden sp~ater sehen. (Wrzućcie je do worka, później się zastanowimy.) Człowiek z baru i Barthelemy wsunęli skurczone zwłoki do wielkiego worka z juty i zacignęli do kta. Pozostawiona sama L~ea siedziała na brudnej podłodze i z dziwnym uśmiechem na ustach kołysała się w przód i w tył. Dobiegały j jakieś głosy, słychać było odgłosy bijatyki... Nagle drzwi piwnicy otwarły się... Jakiś mężczyzna... Ze strzelb... L~ea przestała się kołysać i podniosła wzrok... Zaraz umrę - pomyślała. Dlaczego zdejmowali jej pęta?... Czuła, jak jakaś ciepła ciecz płynie jej po nogach... Nie mogła się powstrzymać... Co za ohyda!... I ten strach... - Niech się pani nie boi, przychodzę pani na ratunek. Na ratunek?... Chyba się nie przesłyszała, wyraźnie powiedział: na ratunek?... Miała ochotę śmiać się... Pomógł jej wstać, mokra spódnica lepiła się do ud... Taki wstyd... Wsparła się na nim, żeby wejść na górę po schodkach... Duży sklep z artykułami spożywczymi... Ani żywego ducha... Jaki to dzień? Która godzina? Był chyba zmierzch... Wielka limuzyna z zapachem skóry i tytoniu... - Pamięta pani, że jemy dzisiaj razem kolację - powiedział Rik Vanderveen uruchamiajc samochód i ruszajc z miejsca. 30 Zaledwie kilka chwil po odjeździe L~ei przed sklepem zatrzymały się dwa samochody. Zaskoczeni gapie patrzyli, jak czterech mężczyzn z broni wystajc spod marynarek wpadło do wnętrza. - Co się stało? Nikogo tu nie ma? - To lipna firma, służy za parawan dla przerzutu hitlerowców. Wszyscy nieliczni pracownicy s pochodzenia niemieckiego. Ale zawsze ktoś pilnuje sklepu, więc bdźmy czujni. Niech Amos zostanie przy wejściu i obserwuje ulicę. Fran~cois i Uri, za mn. Miejsce wygldało na opuszczone. - Chodźmy rzucić okiem do piwnicy - powiedział Narciso Colomer, który służył im za przewodnika. - Nie rozumiem - powiedział Fran~cois Tavernier - dlaczego drzwi stały otworem. Wyglda to na pułapkę. Ledwo dokończył zdania, gdy padł strzał, a kula utkwiła w drewnie półki kilka centymetrów od jego głowy. Padł plackiem na podłogę. Amos i Uri wystrzelili. Krzyk. Jakiś mężczyzna upadł gdzieś między skrzynie. Z szerokiej metalowej belki nad nimi inny mężczyzna oddał strzał w kierunku Narciso, lecz ten był szybszy i trafił strzelca, który spadł na podłogę. Potem zapadła cisza. Pozostawiajc parter pod nadzorem Amosa i Uriego, Tavernier z Colomerem zeszli do piwnicy. Fran~cois wrócił bardzo szybko. Wzburzony osunł się na skrzynię. - I co? Dał do zrozumienia, że nie może mówić. Obaj młodzieńcy zeszli na dół. Uri wrócił zapłakany. Za nim przyszli Narciso i Amos, obaj bladzi, w oczach czaiła się wściekłość... Przez kilka chwil słychać było tylko przyśpieszone oddechy czterech mężczyzn. - Pomścimy j - rzekł Uri wycierajc oczy. W samochodzie, który j wiózł, L~ea zaczynała odzyskiwać świadomość. - Zdaje się, że zdżyłem w sam porę - powiedział Rik Vanderveen, kładc dłoń na jej kolanie. - Dziękuję - wydusiła z siebie. Limuzyna mknęła teraz szybko przez przedmieścia Buenos Aires. Stopniowo zabudowania stawały się coraz rzadsze, asfalt ustpił miejsca ziemi: przed nimi, jak okiem sięgnć, rozcigała się pampa. - Dokd jedziemy? - Wiozę pani w bezpieczne miejsce. - Jak mnie pan odnalazł? - Jechałem za wami, ale nie mogłem w porę interweniować. - Widział pan, co zrobili z Carmen? Trzeba zawiadomić policję. - Zajm się tym pani przyjaciele. Co chciał przez to powiedzieć? Wszystko było takie niejasne. Musi się zastanowić, i to szybko. - Nie rozumiem. - To przecież proste: panowie Tavernier, Ben Zohar, Zederman, Dayan, czyż nie s pani przyjaciółmi? Skd znał nazwiska Amosa, Samuela i Uriego? Serce jej zatrzepotało, dłonie miała spocone. - Przecież należy pani do siatki mścicieli... Mało brakowało, a by pani odnaleźli. - No to dlaczego?... - ...wyrwałem pani z rk Rosy Schaeffer?... W głowie L~ei kłębiły się myśli... Znał Rosę Schaeffer... A więc? Próbowała otworzyć drzwiczki. - Niech pani tego nie robi, bo się pani zabije. W jego wolnej ręce pojawił się pistolet. - Jeśli pani powtórzy tę próbę, przestrzelę pani kolano. Pomimo wysiłków L~ea nie zdołała powstrzymać łez. - Niech pani nie płacze, dziecinko, łzy urodzie szkodz. Przyrzekam, że jeśli grzecznie mi pani powie wszystko, co pani wie o organizacji pani żydowskich przyjaciół, wyjdzie pani z tego cała i zdrowa, słowo honoru oficera S$s. S$s, czy się nie przesłyszała? Powiedzieł S$s? W słowie tym zawarte były wszystkie okropności wojny. Przed oczyma stanęli jej wszyscy zamordowani przyjaciele, szcztki trupów w Bergen_Belsen, okaleczone ciało Carmen... Palce puściły klamkę drzwiczek samochodu. Osunęła się na Rika Vanderveena. Fran~cois Tavernier powiadomił Ambasadę Francji o zaginięciu L~ei. Razem z ambasadorem poprosili o spotkanie z szefem policji i zostali przyjęci przez generała Velazco. - Doskonale pamiętam pannę Delmas, czarujca młoda osoba. Na pewno udała się na jakś miłosn eskapadę, nie powinien się pan niepokoić, panie ambasadorze. Teraz te młode panny z Europy... - Panie generale, jesteśmy pewni, że nie chodzi o żadn eskapadę... - Czyżby wasi informatorzy mieli pewniejsze wiadomości od moich? - Nie chodzi o informatorów, lecz o świadków, którzy widzieli, jak pannę Delmas przy użyciu siły zabierano samochodem. Jeden z nich zapisał numer rejestracyjny pojazdu. - Dlaczego nie zawiadomił policji? - Miał pewne obawy. - Panie Tavernier, uczciwy człowiek nie obawia się policji. - Zapewne... - Jak on się nazywa? - Nie zapamiętałem jego nazwiska. - Pan sobie ze mnie kpi, panie Tavernier... Utrzymuje pan, że ma pan zeznania dotyczce zniknięcia panny Delmas, i nie pamięta pan nazwiska świadka? - A jednak tak jest - chłodno odparł Tavernier. Generał Velazco wstał. - Ekscelencjo, szanowny panie... Słusznie panowie uczynili, przychodzc do mnie z t spraw. Pomimo znikomych danych, jakimi dysponuję, zarzdzę dochodzenie... Nie omieszkam poinformować panów na bieżco. - Hipokryta! Łajdak! - Niech się pan uspokoi, mój drogi, w niczym panu nie pomoże wprawianie się w taki stan - rzekł Vladimir d'Ormesson. - Nasze służby będ prowadzić dochodzenie na własn rękę. - Ale L~ea wcześniej zginie. Wie pan, co zrobili z Carmen Orteg? Zniechęcony ambasador westchnł głęboko. - Proszę, Tavernier, niech pan będzie ostrożny... - Gwiżdżę na pana rady, żeby zachować ostrożność... Dokładnie to samo mówiłem dwa dni temu L~ei. - Gdzieś pana podrzucić? - Nie, dziękuję, przejdę się. Służbowy samochód odjechał. - Nazywam się Albert van Severen, jestem Flamandem. Z moim przyjacielem, deputowanym Reimondem Tollenaerem, należeliśmy do pierwszych ochotników, którzy zacignęli się do Legionu flamandzkiego. Obaj czuliśmy się bardzo bliscy Niemiec. Na pocztku wojny Tollenaere pisał w "Volk en Staat", gazecie naszej partii: "W tym świecie zamachowców, anglofilów i tchórzliwych mieszczuchów, nie kryjemy naszej sympatii dla walki, jak prowadz Niemcy. Jesteśmy w tym samym obozie i bardziej niż kiedykolwiek ich walka jest nasz walk!" Z Radomia wyszliśmy ze stopniem Untersturmf~uhrera S$s. Walczyliśmy pod Leningradem. Tam Tollenaere, mój towarzysz, mój brat, poległ dwudziestego pierwszego stycznia czterdziestego drugiego roku. Ta śmierć umocniła moj wiarę w Hitlera. Legion flamandzki wykazał się bohaterstwem do tego stopnia, że Reichsf~uhrer Himmler powiedział do nas: "Flamandowie walcz jak lwy!" Ranny pod Wołchowem, okrżony z moimi ludźmi przez Rosjan, zdołałem wyrwać się z okrżenia. Z tej okazji wręczono mi Krzyż Żelazny. Po kilku miesicach spędzonych w szpitalu, ruszyłem z powrotem na front w brygadzie szturmowej Langemarka. Nad Odr dostałem się do niewoli, uciekłem i w Hanowerze odszukałem Jefa van de Wiele i Augusta Bormsa. Spotkałem tam przywódcę narodu walońskiego, L~eona Dagrelle'a, który godzien był być Flamandem. Z końcem wojny z grup byłych żołnierzy z Wikinga postanowiłem opuścić kraj, by organizować odwet. Jest nas wielu. Codziennie nowi przyjaciele przyłczaj się do nas i nie pozwolimy żydowskim rzekomym bojownikom stanć nam w poprzek drogi. Wybijemy ich w pień, dokończymy zaczętego dzieła... - Niech pan zamilknie! - wykrzyknęła L~ea. Nie zwracajc na ni uwagi, Albert van Severen alias Rik Vanderveen cignł dalej. - ...dzieła zapocztkowanego przez naród niemiecki. Nie mogę tylko zrozumieć, dlaczego taka kobieta jak pani jest z tymi kanaliami. Zaś jeśli idzie o pani kochanka, Taverniera, jego zaangażowanie w tę sprawę jest jeszcze bardziej niepojęte, niezrozumiałe. - Nie przyszło panu do głowy, że walczymy o wolność i godność człowieka? - Bez wielkich słów, proszę pani. Wolność jest przywilejem danym tylko nielicznym, masy s po to, żeby słuchać, podporzdkować się. No, niechże pani będzie miła i powie mi, co wie o nas, jak się pani dowiedziała, że Żyd Zederman był więziony w estancia Ortiza i jak się pani udało zawiadomić pana Taverniera i pani Ocampo... Wie pani, że dałem się nabrać i przez jakiś czas uważałem pani za urocz idiotkę. Nawet u Ortiza miałem jeszcze wtpliwości. - A do Carmen też miał pan wtpliwości? - Nie, szybko się dowiedzieliśmy, że jest komunistk... To, co się przydarzyło Carmen, powinno być dla pani przestrog, powinna pani zachowywać się ostrożniej; przykro by mi było wydać pani w ręce moich przyjaciół... - Bo pan nie podejmuje się brudnej roboty? - Mniej więcej o to chodzi, s wykonawcy i ci, co im rozkazuj. Proszę mi opowiedzieć wszystko od pocztku. Przede wszystkim zyskać na czasie... - W tej chwili ambasador Francji został już na pewno zawiadomiony o moim porwaniu... - Możliwe, i co z tego? - Policja będzie interweniować. - Bardzo by mnie to zdziwiło. Szczerze mówic, szef policji, generał Velazco, nie jest wrogo do nas nastawiony. Ponadto jesteśmy daleko od Buenos Aires. Tutaj, w Argentynie, każdy jest panem na swojej ziemi. Gauchos przyjaciela, który użycza nam swojej estancii s bezgranicznie oddani swemu panu. Nie macie najmniejszej szansy wydostać się std. Niech pani porzuci wszelk nadzieję, chyba że woli pani zaczekać na przyjazd doktor Schaeffer. Jest wściekła od śmierci swojej towarzyszki. Z braku Sary Mulstein zemści się na pani. L~ea już nie słuchała dalej, popadła w czarn rozpacz, rozpacz bez pytań, bez buntu, z poczuciem całkowitej klęski. Świadomość tej klęski sprawiła, że stała się... jak by to określić? - pogodna, tak właśnie: pogodna. Nie było to nie do pogodzenia, nie było to sprzeczne. Czuła się niezaprzeczalnie schwytana, zalana, toczona, zatapiana przez jakś mroczn falę, której nie sposób stawić opór, potężn, hałaśliw, siln i gwałtown, niepohamowan, zapadała w świat śmierci, gdzie zło stanowiło regułę. By znieść ten ból, nie trzeba było stawiać oporu, trzeba było się poddać, dać się ponieść daleko, tak daleko, że człowiek stawał się niedostępny. Tak, niedostępny, nieosigalny, żeglujc ku nieprzystępnym brzegom... - Tego już za dużo, nawet mnie pani nie słucha! L~ea patrzyła na niego, ale go nie widziała, jak gdyby chciała powiedzieć: "Tam, gdzie jestem, nie dosięgniecie mnie." Flamandzki esesman zdawał się być zbity z tropu, odgadywał stan ducha, ciche cierpienie tej jakże pięknej kobiety. Przeczuwał, że wystarczyłoby wycignć rękę, by j schwycić, wzić w ramiona i podporzdkować swojej woli, swemu pożdaniu, a nie napotkałby żadnego oporu, jedynie to spojrzenie utkwione w świecie, do którego nie miał dostępu. Nie tego od niej chciał. Jakież wreszcie ma znaczenie to, że jest wrogiem: czyż nie była to kobieta, której pożdał od pierwszego wejrzenia? W swoim żołnierskim żywocie poznał jedynie dwa rodzaje zbliżeń z kobietami: z prostytutkami i kilkoma nieszczęsnymi gwałconymi po natarciu. Zbliżenia te przyniosły mu tylko niesmak do samego siebie i niemal nienawiść do tych stworzeń uległych i przerażonych. Obceność L~ei na statku sprawiła, że zaczł wierzyć, iż istnieje jeszcze coś innego niż pośpieszne zbliżenia dwóch ciał. Powiedział do niej niskim i błagalnym głosem: - Niech pani mówi, zaklinam pani, niech pani coś powie... L~ea wolno potrzsnęła głow. Pierwszy raz w życiu bał się... bał się o ni. Wiedział, że będzie musiała mówić, z wolnej woli lub pod przymusem. Odrazę budziły w nim tortury, uważał, że to niegodne żołnierza, natomiast inni?... Rosa Schaeffer?... - Nich mi pan da papierosa. Śpiesznie podsunł jej paczkę "Carringtonów". - Nie ma pan niczego innego? - spytała zacigajc się dymem z papierosa. - Dzięki numerowi rejestracyjnemu zapisanemu przez świadka mogliśmy ustalić właściciela pojazdu: to samochód bogatego pośrednika z handlu winem, pochodzcego z Chile Remonda Navarro, stałego, wiernego klienta "A$b$c", który, gdy przyjeżdża do Buenos Aires, spędza wieczory przy piwie z dawnymi gestapowcami. Wielki przyjaciel Heinricha Doerge'a, który podczas wojny był radc Centralnego Banku Argentyny, i Ludwiga Freude'a, nieoficjalnego ambasadora Reichu w Buenos Aires. Wiemy, że Freudemu zlecono ukrycie skarbu nazistów. Niektórzy spośród naszych informatorów twierdz, że część tego skarbu spoczywa w Chile w rękach kierownictwa organizacji nazistowskiej. Fran~cois Tavernier przechadzał się nerwowo wzdłuż i wszerz pokoju, uważnie słuchajc wywodu doktora. W kcie Amos Dayan i Uri Ben Zohar czyścili broń. - Remondo Navarro przepadł bez śladu. Wiemy, że często jeździ do estancii położonej około stu kilometrów na północ od stolicy. Dwaj nasi agenci wyjechali już w teren. Jeśli znajd estancię, zawiadomi nas drog radiow. Tymczasem musimy się rozdzielić. L~ea zna ten adres... Mam mały domek nad rzek w San Isidro, należał do rodziców mojej żony. Jestem niemal pewny, że ani policja, ani nasi wrogowie nie wiedz o nim. Trzymam tam sprawn łódź motorow, która pomoże nam zbiec w razie ataku. Przy kościele w San Isidro jest esquina, któr prowadz przyjaciele, to jest jeden z naszych punktów zbornych. Wieczorem zdeponujemy tam instrukcje. Hasło brzmi: "Gdzie jest prezbiterium?; a odpowiedź: "Księdza nie ma." Dziś po południu odbędzie się manifestacja pracowników kolei na plaza de Mayo. Przypuszczamy, że korzystajc z zamieszania przy okazji tego wielkiego zgromadzenia robotniczego Rosa Schaeffer opuści swoj kryjówkę. Wielu naszych ludzi będzie na placu niedaleko jej domu i w okolicy. Sara jest z nimi. - Sara?... Ależ to szaleństwo! Rosa Schaeffer j rozpozna - powiedział Tavernier. - To właśnie jej mówiliśmy, ale nic nie mogło odwieść jej od tego zamiaru. Jest z ni Samuel. 31 Jasnowłosa kobieta w ciemnych okularach przygldała się grupom mężczyzn w samych koszulach udajcych się na plaza de Mayo. Od strony placu dobiegał głuchy i natarczywy dźwięk bombos. Rosa Schaeffer opuściła ulicę Esmeralda i weszła do kościoła Ma~ipu. Blondynka podżyła jej śladem, lecz prawie natychmiast wyszła z kościoła. Dała znak mężczyźnie, który z kolei wszedł do bazyliki. Chwilę po nim dwie zakonnice z księdzem opuściły świtynię. Pomimo przebrania Sara rozpoznała Rosę Schaeffer, ta nawet nie spojrzała na jasnowłos kobietę, o któr niemalże się otarła. Jednym z mężczyzn musiał być Barthelemy. W alei de Mayo aż czarno było od ludzkiego mrowia wymachujcego chorgiewkami i skandujcego slogany properonistowskie. Bombos nadawały zgomadzeniu dramatyczn atmosferę. Człowiek z Mayo; mściciele byli na jego tropie. Okrzyki nasiliły się, gdyż Juan i Eva Per~on ukazali się na balkonie Casa Rosada. Imiona prezydenta i jego żony skandowano w rytmie bombos: - Per~on!... Evita!... Był piekielny upał. Sara pociła się pod peruk. W parku Colon było niewiele mniej ludzi. Koło lunaparku Sara dostrzegła Samuela. Ktoś j potrcił i szepnł: - Uwaga, ich samochody już tu s. Nasi donosiciele doskonale ich rozpracowali. - Doktorze! Co pan tu robi? - Chciałem się upewnić, że wszystko przebiega pomyślnie. Widzi pani biał furgonetkę? W środku s nasi ludzie. Proszę tam wolno podejść, zapukać dwa razy, a potem jeszcze raz w tylne drzwiczki, a otworz pani. - Czy nie można spróbować zatrzymać ich teraz? - Nie, zdrajcy s wszędzie, lepiej ich śledzić i jechać za nimi. Sara wsiadła tylnymi drzwiczkami. Wewntrz jakiś mężczyzna ze słuchawkami na uszach kręcił gałkami radiostacji. Za kierownic stojcego za furgonetk samochodu zasiadł Amos; obok niego Uri. Obaj mieli kapelusze zasłaniajce im górn część twarzy. Samuel i doktor Lopez wsiedli do innego samochodu. Samochód Rosy Schaeffer ruszył. W ślad za nim jechał doktor Lopez, później furgonetka, wreszcie Amos. Ruch uliczny był duży, wielu przechodniów, dlatego też posuwali się wolno. Przez aleję Corrientes i za plaza de la Rep~ublica wlekli się noga za nog. Sara zdjęła blond perukę i nastroszyła ręk swoje krótkie włosy. W furgonetce panowała okropna duchota, powietrze stało. Kierowca, młody Argentyńczyk, nerwowo pocigał cigarillo, które paskudnie cuchnęło. Kierowali się na północ. - Jad w kierunku estancia Colomer - stwierdził doktor Lopez - to znaczy do estancii, do której jeździ Remondo Navarro. - Jest pan tego pewien? - spytał Samuel. - Jest jedna szansa na dwie: jeśli pojad prosto, to tam właśnie się udadz, a jeśli skręc w lewo, to w nieznane. - Nie możemy długo tak za nimi jechać, połapi się w końcu. - Niech pan będzie spokojny, przy następnym skrzyżowaniu nie pojedziemy t sam drog co oni. Ktoś nas podmieni. Furgonetka i my pojedziemy w tym samym kierunku. Tylko Amos i Uri będ podżać ich śladem. Samochód Rosy Schaeffer jechał dalej prosto. Teraz droga była piaszczysta i posuwali się w obłoku kurzu. Niebawem Amos musiał opuścić drogę wysadzan drzewami i zatrzymał się, gdy tylko przebywał poza zasięgiem wzroku, upewniwszy się przedtem, że ich zmiennicy rzeczywiście przejęli obiekt. Za zmiennikami jechała wielka limuzyna. - Oni też przedsięwzięli środki ostrożności - stwierdził Uri. W krótkim czasie przyłczyła się do nich furgonetka, a potem dobił doktor Lopez i Samuel. Maj tylko jeden samochód ochrony. Jak dotd wszystko przebiega zgodnie z przewidywaniami - rzekł lekarz. - Za piętnaście minut ruszamy dalej. - Consegui a comunicarme con el se~nor Tevernier, confirmo que se dirigen a la estancian Castelli. Segun las informaciones, es una yerdadera guarida. El Se~nor Tavernier va al aero_club y llega en avi~on. (Udało mi się połczyć z panem Tevernier - powiedział radiotelefonista. - Rzeczywiście jad na estancie Castelli. Według posiadanych informacji to istna forteca. Pan Tavernier jedzie do aeroklubu i przyleci do nas samolotem.) - Gracias, Carlis. Zapadła noc, gdy Rosa Schaeffer i jej wspólnicy dotarli do estancii Castelli. Posiadłość była niewielka i otoczona lasem; za nim rozcigała się pampa. Praktycznie niemożliwości było dostać się tam niepostrzeżenie. Powitał ich Rik Vanderveen: - Dieser Anzug sitet sehr gut! (To przebranie jest całkiem twarzowe) - powiedział śmiejc się. - Mir ist nicht zum lachen (Nie jestem w nastroju do żartów) - odwarknęła doktor Schaeffer zrywajc kornet. Niewiele pozostało z jej dzikiej urody. Rysy jej zgrubiały, a oczy miały wyraz tropicego, bliskiego porwania zdobyczy zwierzęcia. Przedwcześnie posiwiałe nieuczesane włosy postarzały j. Ruszyli do domu. Rosa Schaeffer rzuciła się na star kanapę. - Geben sie mit zu trinken, danach werde ide eingutes bad nehmen. (Niech mi pan da coś do picia, a potem wezmę porzdn kpiel.) - Zu trinken ist einlach, das bad... es gibt nur eine miese brause die mur verrostetes warser gibt. Da m~ussen sie sich damit obfinden. (Z piciem prosta sprawa, ale kpiel... Jest tu tylko marny prysznic, z którego leci rdzawa woda. Będzie musiała pani się tym zadowolić.) Wykonała gest zniechęcenia. - Wo kann ich mir dieser grotesken verkleidung entledigen? (Gdzie mogę zdjć to groteskowe przebranie?) - Folgen sie mir. (Proszę za mn.) Gdy wróciła, włosy miała gładko uczesane i upięte nad karkiem w koczek, a habit zakonnicy zamieniła na spodnie i sportow koszulę. Podkreślało to jej męski charakter... Wzięła szklankę, któr podał jej Venderveen. - Hat sie gesprochen? (Mówiła?) Od jej przyjazdu obawiał się tego pytania. - Ich glaube, sie weiss nichts. (Myślę, że ona nic nie wie.) - Das w~urde nich wundern. Wo ist sie? (Zdziwiłabym się. Gdzie ona jest?) - In einem der Zimmer. (W jednym z pokoi.) - Begleiten Sie mir. (Niech mnie pan tam zaprowadzi.) - Sp~ater, wir haben en sprechen. (Później, musimy porozmawiać.) Żołnierz, który nie czuł strachu pod Leningradem, zadrżał pod spojrzeniem, jakie posłała mu Rosa Schaeffer. - Wie Sie wollen. (Jak pani sobie życzy.) Podczas kolacji omówili szczegółowo przebieg podróży, która miała zawieść ich do Brazylii. Wieczór był już dość późny, gdy rzekła: - Setat gehen wir au der kleinen. (A teraz chodźmy do tej małej.) - Wypatrzyłem tylko trzech strażników na zewntrz; jeden stoi na dachu turbiny, jeden przed domem i jeden na tyłach domu - powiedział Uri. - A wewntrz ilu ich jest? - spytał doktor Lopez. - Przynajmniej pięciu, może więcej. - Tavernier przyleciał? - Tak, samolot wyldował trzy kilometry std, powinien tu być lada chwila. - Wydaje się spokojnie. - Za spokojnie. Dotychczas szło nam za gładko, za łatwo. - Amosowi udało się wśliznć do szopy, spróbuję do niego dotrzeć. - Idę z wami - powiedziała Sara. - Trzeba, by jeden z nas unieszkodliwił wartownika na tyłach domu. - Doktorze, proszę mi pozwolić się tym zajć, mam doświadczenie w tego rodzaju akcjach - rzekł Uri. Wartownik, który wdrapał się na turbinę, zapalił papierosa, rozjaśniło to na krótko ciemności. - S dość nieostrożni - zamruczał Samuel. Uri podczołgał się do domu, jego sylwetka zlewała się z podłożem. Dotarł do oświetlonej strefy, okrżył j, przedostał się na tyły budynku. Tam towarzysze stracili go z pola widzenia. - Od jak dawna s w środku? - spytał Fran~cois Tavernier, gdy przyszedł. - Prawie dwie godziny. - Nic podejrzanego? - Żadnego odgłosu. Na wszelki wypadek, Uri zajł się jednym z wartowników. O, patrzcie, jest z powrotem. Cień Palestyńczyka mignł przez chwilę pod światło, a potem znowu zlał się z ciemn traw. Na estancii nikt się nie poruszał. - Zrobione - powiedział po prostu. - Niczego pan nie zauważył? - L~ea jest w pokoju od tyłu, poznałem jej sylwetkę... - Była sama? - Tak mi się wydaje. W oknie jest gęsta krata. Gdzie jest Sara? - Jest pod szop. - Tavernier, czy mógłby pan pozbyć się wartownika, który stoi przed drzwiami? - spytał Samuel. - Nie jest to łatwe, trzeba wymyślić sposób, żeby go tutaj zwabić... - Pedro, todo est~a bi~en? (Pedro, wszystko w porzdku?) - krzyknł człowiek na turbinie. - Muy bi~en, Marcello. (Świetnie, Marcello). - Tendras que ir a ver Henrique, vigilo por vos? (Powinienem pójść do Henrique, pilnuję za ciebie). - De acuerdo. (Zgoda.) Pedro z karabinem w ręce i z poncho przerzuconym przez ramię opuścił swój posterunek. - Oto i nasza szansa - rzekł Fran~cois, czołgajc się w kierunku, w którym ruszył Pedro. Kilka chwil później zobaczyli powracajcego zawiniętego w swoje poncho Pedra, który znowu stanł na straży. - Marcello? - Si? (Tak?) - Todo est~a en orden? (Wszystko w porzdku?) - Bi~en. (Dobrze.) Pedro zapalił papierosa. - Co się stało z Tavernierem? - spytał doktor Lopez. - Nic, to on stoi na straży - odparł Samuel. - Brawo. Ledwo weszli do pokoju, gdzie przebywała L~ea, Rosa Schaeffer spytała, dlaczego dziewczyna nie jest zwizana. - Die estancia ist gut bewackt, sie kann nicht entfliehen (Estancia jest dobrze strzeżona, nie ucieknie nam) - odpowiedział Rik Vanderveen. Nie zauważył, że Rosa trzymała w ręku bicz. Brutalnie zdzieliła nim L~eę, która krzyknęła osłaniajc twarz gołymi ramionami. Trzy uderzenia płaskiego postronka trafiły j, nim Rik zareagował i schwycił nazistkę za ramię. - Was ist mit Ihnen los, lass mich los! (Co pana napadło, niech mnie pan puści!) - Lasst sie los, ich sage Ihnen, dass sie nichts weiss. (Niech j pani zostawi, mówię pani, że ona nic nie wie). W dłoni Rosy Schaeffer pojawił się pistolet. - Raus, sie sind ein Weibchen. Ich bin sidrer, dass dieses Madchen, etwas weiss und sie wird es mir sagen... Raus oder ich schiesse. (Niech pan std wyjdzie, zupełnie pan zniewieściał, jestem pewna, że ta dziewczyna coś wie i powie mi to... Niech pan wyjdzie, bo strzelam.) - Rik, niech mnie pan nie zostawia. Uwaga! Rzucone przez rzekomego księdza boleadoras oplotły się wokół nóg Vanderveena, który upadł na ziemię. - Hauptsturmf~uhrer van Severen, ich habe Ihnen Schon seit einger zeit nicht mehr vertraut. Bringer sie ihn unter Bewachung. (Poruczniku Van Severen, od jakiegoś czasu mam się przed panem na baczności. Trzymajcie go pod dobr straż.) Fałszywi ksidz i zakonnica wycignęli Rika Vanderveena z pokoju, uprzednio skrępowawszy mu dłonie i stopy. Przerażona L~ea patrzyła na idc ku niej osobę, która zabiła dziecko Sary i tyle niewinnych kobiet. Wiedziała, że nie może spodziewać się po niej litości. Fran~cois Tavernier drgnł, gdy usłyszał krzyk L~ei. - Marcello, oiste? Creo que nos necesitan? (Marcello, słyszałeś?... Myślę, że nas potrzebuj.) - Te parece? Nos dijeron de no mover de aqui. (Myślisz? Nakazali, żeby się nie ruszać z miejsca.) - Veni, te digo, aca dentro hay pelea. (Chodź, mówię ci, tam w środku się bij.) Marcello zręcznie zeskoczył z turbiny i podszedł do Taverniera. - Pero nos sos... (Ale ty nie jesteś...) - No (Nie) - rzekł Fran~cois wbijajc mu nóż w serce. Mężczyzna bezszelestnie osunł się na ziemię. Samuel Zederman i doktor Lopez przybiegli do niego. Następny krzyk poderwał Fran~cois, który natychmiast znalazł się przy drzwiach. - Spokojnie - powiedział Ricardo Lopez. - Jeśli nas usłysz, gotowi natychmiast j zastrzelić... Fran~cois aż się spocił, wytarł wilgotne dłonie o spodnie, nie wypuszczajc z ręki swojej pepeszy. Ostrożnie nacisnł klamkę. Obszerna, źle oświetlona izba zdawała się pusta... Ich uszu dobiegł śmiech, a potem jęki... - Patrzcie - cicho wykrzyknł Samuel. W kcie leżał zwizany i zakneblowany mężczyzna. - Przecież to nasz przyjaciel van Severen! - ucieszył się Uri, który przyłczył do nich. Wyjł mu knebel, równocześnie przykładajc palec do ust i nakazujc, żeby był cicho. Mężczyzna kiwnł potakujco głow. - L~ea tam jest, pośpieszcie się - powiedział do Taverniera. - Łajdak - rzucił Tavernier, uderzajc go kolb i łamic mu nos - to pan j tu przywiózł. - Jakie to ma znaczenie, pośpieszcie się - wybełkotał z twarz zalan krwi. L~ea znowu krzyknęła. Fran~cois rzucił się jak oszalały do drzwi, które wskazał Rik. Ciało L~ei zwisało przywizane do belki za nadgarstki. Piersi miała odsłonięte, nogi w kostkach skrępowane. Fran~cois wydał z siebie zwierzęcy ryk i strzelił do kobiety schylajcej się po broń leżc u jej stóp. Rosa Schaeffer upuściła trzymane w dłoni zapalone cigarillo i uskoczyła za fotel, którego oparcie rozprysło się na wszystkie strony. Zraniony przez Barthelemy'ego doktor Lopez upadł; przestępca doskoczył do okna, lecz skosiła go w locie seria z broni maszynowej; zwalił się martwy w poprzek pokoju. W oknie, z którego częściowo wyrwano kratę, pojawił się Amos, a za nim Sara. - Gdzie jest gruba Berta?... Nie zabijajcie jej!... Jest moja! W dużej izbie rozległy się strzały, mściciele zastygli na chwilę w bezruchu. Amos przeskoczył zwłoki Barthelemy'ego i wypadł do świetlicy. W poprzek drzwi leżał jakiś nieznajomy ze zmasakrowan twarz. Niedaleko niego próbował się podnieść ranny w ramię Samuel. - Ilu ich jest?! - wrzeszczał Amos stawiajc nogę na złamanym nosie Rika Vanderveena. - Ośmioro, ale czekamy na posiłki. Rozwiżcie mnie, pomogę wam... - Kpisz sobie z nas, gnoju. Pod gradem ciosów Flamand stracił przytomność. Nie zwracajc uwagi na Rosę Schaeffer i Sarę, Fran~cois odwizał L~eę. Zaklł przez zaciśnięte zęby, widzc oparzenia i rany na jej piersiach. Ostrożnie ułożył j na ledwo widocznym tapczanie stojcym w alkowie. - Moja miłości, przebacz mi - szeptał, okrywajc j. Szybko! Znaleźć trochę wody, opatrzeć j. Wyszedł, nie spojrzawszy nawet na Sarę i Rosę. - Rozwiżcie mnie, chcę wam pomóc - zdołał powiedzieć Rik Vanderveen porozcinanymi wargami. - Gdzie znajdę trochę wody i opatrunki? - spytał Tavernier. - W schowku przy drzwiach... Niech mnie pan rozwiże, przyniosę wody... W jakim ona jest stanie? Mężczyźni przez chwilę patrzyli sobie w oczy. Fran~cois schylił się i nożem przecił więzy Rika. Strzały oddane w ich kierunku rzuciły ich na ziemię. - Przybyły posiłki - szepnł Vanderveen chwytajc pistolet, który podał mu Samuel. Podczołgali się do drzwi; w progu padł jakiś zabity mężczyzna. Wciż leżc na brzuchu Tavernier wykorzystał martwego jako osłonę; oddał kilka strzałów, trafił dwóch przeciwników. Przeskoczył leżce ciało i biegnc ładował broń. - Tutaj! - zawołał jakiś głos z szopy. Usłuchał, w jego ślady poszedł Samuel. Rzucony przez Uriego granat wybuchł na samochodzie, który w okamgnieniu stanł w płomieniach. Z pojazdu wyskoczyły trzy płonce postacie i pobiegły w stronę lasu: kolejno jedna za drug padały. W odblaskach pożaru widzieli Amosa, który zakosami zmierzał ku nim. Dotarł już do szopy, gdy tuż obok niego wybuchł granat. - Amos! - krzyknł Uri, przypadajc do niego. Samuel zasłonił oczy zdrow ręk. Bezsilny Fran~cois patrzył, jak Uri przyciska do piersi poszarpane ciało przyjaciela. Vanderveen strzelił w kierunku turbiny; ktoś z krzykiem spadł w ogień. Słychać było tylko skwierczenie płomieni i szloch Uriego. Fran~cois Tavernier i Rik Vanderveen podeszli do Uriego. Twarz miał brudn i rozmazane na niej łzy. Wstał, chwycił karabin maszynowy i szedł ku Flamandowi, który wolno podnosił ręce do góry. Seria przerwała ten gest. Padł martwy u stóp Fran~cois. Jak dwie dzikie bestie obie kobiety krżyły w milczeniu, nie spuszczajc z siebie wzroku; zionęły tak sam nienawiści, która niwelowała wszelki strach. Były przerażajce: rozczochrane, z twarzami wykrzywionymi jakimś grymasem, z cieknc im z ust ślin. Sara była uzbrojona, jej przeciwniczka nie. Słychać było jedynie ich zdyszane oddechy. W alkowie L~ea odzyskiwała przytomność. Przed chwil chyba widziała Fran~cois... Pewnie śniło jej się. Jest sama. Sama?... Nie!... Sara uśmiechała się i to było przerażajce. Rosa też się uśmiechała i to było okropne... Oszalały, one po prostu oszalały... Sara puściła serię z automatu, któr rozszarpała praw nogę przeciwniczki... Straszliwy uśmiech zniknł... Sara śmiała się i strzelała w drug nogę... Niemka nie krzyczała... Leżc na plecach wygldała jak okaleczony owad.... - Jetzt geh~orst Du mir (Teraz jesteś moja) - wyrzuciła z siebie Sara. - Scher Dich zum Teufel, du Hure! (Wypchaj się, dziwko!) - Wie in Ravensbr~uck, wird's lange davern. Erinnere Dich dran... (Jak w Ravensbr~uck, to będzie długo trwało. Przypomnij sobie...) Seria odstrzeliła jej lew rękę, potem praw... Sara śmiała się, wyraz szczęścia malował się na jej twarzy, która nagle się wygładziła i wypiękniała... Jakże to możliwe? - zastanawiała się L~ea zafascynowana tym widokiem.... Wszędzie było pełno krwi... Sara była ochlapana krwi... Śmiała się... Odrzuciła niepotrzebny karabin maszynowy... Z kieszeni sukienki wyjęła nóż, otworzyła go, lecz po chwili zastanowienia schowała... L~ea uniosła się i klęczc na otomanie przyciskała dłonie do piersi... Sara pochyliła się nad okaleczonym owadem... Okradkiem usiadła na swojej zdobyczy... Wycie dobyło się z ociekajcego krwi ciała... Le~a wrzeszczała... Sara śmiała się... Jakże ona się śmiała... W palcach obracała oko... L~ea opadła do tyłu... Padł strzał... - Nie... Ona jest moja! Strzałem w czoło Fran~cois dobił Rosę Schaeffer. Dało się słyszeć głos Samuela: - O mój Boże!... 32 Tygodnie, które nastpiły po śmierci Amosa Dayana i Rosy Schaeffer, były dla wszystkich koszmarem. L~ea wciż widziała Sarę, jak wymachuje okiem swojego kata, który stał się ofiar. Obecność Fran~cois, który przeniósł się do hotelu "Plaza", złagodziła nieco jej lęki. Spotykała się znowu z Ernesto, z którym odbywała długie spacery po Buenos Aires. Od ojca dowiedział się, co się wydarzyło na estancii Castelli. Starał się oderwać dziewczynę od jej ponurych wspomnień. Victoria Ocampo też się do tego przykładała i zabierała j codziennie późnym popołudniem do kina. 25 maja, w dniu święta narodowego Argentyny, L~ea znowu zobaczyła Evę Per~on, olśniewajc, w sukni ze złotej lamy, w Teatrze Colon, a towarzyszył jej Vladimir d'Ormesson i ambasadorowie Wielkiej Brytanii i Stanów Zjednoczonych. W czerwcu Victoria Ocampo zabrała j do studia nagrań radia El Mondo na recital Charlesa Treneta. L~ea nie mogła powstrzymać łez, tak bardzo przywoływało to klimat Paryża. W tym samym miesicu Jo Bouillon prezentował Jos~ephine Baker w "Politeomo". Gdy usłyszała piosenkę: "J'ai deux amours, mon pays et Paris", rozpłakała się. - Myślę, że pora, byś wróciła do Francji - czule szepnł jej Fran~cois. Złożyła głowę na jego ramieniu. - Wrócę, ale tylko z tob. Samuel Zederman wyleczył się ze swoich obrażeń i wyjechał do Monachium, Uri Ben Zohar, pogrżony w rozpaczy po śmierci przyjaciela, błkał się po gorcych uliczkach la Boca i szukał zapomnienia w alkoholu i u prostytutek. W obawie przed odwetem doktor Ricardo Lopez, gdy tylko ozdrowiał, schronił się z żon i dziećmi w Boliwii. Natomiast w Sarze coś jakby pękło. L~ea, na prośby i nalegania Fran~cois widywała się z ni od czasu do czasu. Obie młode kobiety powróciły na lekcje tanga, lecz L~eę wciż nawiedzał duch Carmen. Zbliżała się zima; w hotelu "Plaza" trwały przygotowania do wielkiego balu, w którym miała uczestniczyć śmietanka towarzyska Argentyny. Fran~cois podarował L~ei wspaniał suknię z tafty mienic się odcieniami błękitu. W przeddzień balu otrzymała pomyśln wiadomość z Montillac. "Moja kochana siostrzyczko, Pierre ma młodsz siostrę, daliśmy jej na imię Isabelle, po mamie. Alain i ja bylibyśmy szczęśliwi, gdybyś zechciała być matk chrzestn dziecka. Charles będzie chrzestnym. Moja córeczka jest wspaniała. Ruth twierdzi, że jest podobna do Ciebie jak kropla wody. Bardzo za Tob wszyscy tęsknimy. Kiedy wracasz? Bez Ciebie Montillac nie jest tym samym Montillac. Winobranie zapowiada się świetnie, powinien być to doskonały rocznik wina. Muszę kończyć, dziecko płacze, bo chce jeść. Ucałuj od nas Fran~cois. Przesyłamy Ci ucałowania i wyrazy czułości od nas wszystkich. Fran~coise P$s: Czy pisałam Ci, że jestem szczęśliwa?" Nareszcie Fran~coise znalazła szczęście! Czy L~ea zazna też kiedyś szczęścia u boku swego kochanka? Wtpiła w to. Choć nie mieszkał już z Sar, L~ea nie mogła poskromić swej zazdrości o ich przyjaźń. A przecież Fran~cois nigdy nie był bardziej przy niej obecny, bardziej zakochany. Każdej nocy spleceni ramionami zasypiali mile zmęczeni. Wielkie salony hotelu "Plaza" jarzyły się olśniewajcymi światłami, elegancki tłum przechadzał się kuluarami, a orkiestra grała modne melodie. L~ea tańczyła zapominajc - jak zwykle w tańcu - o swoich troskach i obawach. Fran~cois odprowadził j do ich stolika stojcego na skraju parkietu. Sara, która pojechała zostawić swój płaszcz w pokoju przyjaciółki, jakoś zwlekała z powrotem. Przygasły światła, tylko parkiet był oświetlony. Jedna z par wykonała tango. Publiczność nagrodziła gorcymi oklaskami ich pokaz. Światła rozbłysły i znowu przygasły. Orkiestra zagrała "Adios muchachos". Jakaś dłoń spoczęła na nagim ramieniu L~ei - Chodź - rzekła Sara. Zaskoczona dziewczyna dała się zaprowadzić na parkiet. Och, nie!... Ze wzrokiem utkwionym w partnerce, czuła jak jej ciało poddaje się naciskowi ręki Sary... Adios muchachos, compa~neros de mi vida... Łzy płynęły po jej policzkach... Saro... Wybacz... Nie zrozumiałam... Me toca a mi, voy enfrenter la retirada... Orkiestra jakby się zawahała... Zafałszowała... Jak ty tańczysz, Saro... Ya me voy, y me resigno contra el destino... Nigdy jej ciało nie stanowiło takiej jedności z innym ciałem... Dlaczego, Saro?... Dlaczego?... Ten haniebny krzyż na twej ogolonej głowie... Nadie la ataja se terminaron... Nie, ty nie jesteś dzwik... Kocham cię, Saro... Nie jesteś podobna do nich... Ni cuerpo enfermo no resiste m~as... Czuję, że opuścisz nas niebawem.... Nie widzisz ich... Recuerdos de otros tiempos... Popatrz, otaczaj nas kręgiem... buenos momentos... Zabierz mnie ze sob, Saro... Zabierz mnie daleko od nich... Czujesz moj dłoń, jak ściska twoj?... Nigdy tak dobrze nie tańczyłam tanga... Adios muchachos... Uśmiechasz się!... Zrozumiałaś, co wyrażam tym milczeniem... Moja kochana... Uśmiechasz się!... Odnajduję, poznaję twój uśmiech... Es dios el juez supremo... Poprzez łzy L~ea też się uśmiecha... Zabiorę cię ze sob, Saro... Pues mi vida me hizo... Ta niepokojca melodia jest dla mnie stworzona... Dos l~agrimas sinceras derrama a mi pertida... Jak dobrze tańczysz... Zobaczysz... El dia postrero... W tobie... Zło... Ból... Czuję, że zło umarło... Le doy toda mi alma... Saro... Nie!... Fran~cois Tavernier rozdzielił dwie kobiety. Z całej siły, trzykrotnie spoliczkował Sarę... Muzyka ucichła. Tłum jakby skamieniał. Sara stawiła mu czoło, cudowna, jak anioł śmierci, wyzywajca w obciskajcej jej ciało wskiej czerwonej sukni głęboko rozciętej na udzie... Ta twarz o fatalnej urodzie... Ogolona czaszka, a na niej czerwon szmink nakreślona swastyka... - Proszę o papierosa. Wycignięto w jej stronę pięć czy sześć etui z papierosami... Tyleż płomieni... Sara z lubości zacignęła się dymem. L~ea nie czuła już zazdrości o Sarę, lecz bezmiern litość i współczucie dla niej. Tym skandalicznym tangiem dała do zrozumienia, że nie ma już nic do roboty w tym eleganckim i ugrzecznionym towarzystwie, zerwała z nim i została wyrzucona poza nawias. Z kieszonki smokingu Fran~cois wyjł chusteczkę i podszedł do Sary, by zetrzeć ten hańbicy symbol. Sara odsunęła j łagodnie. - Zostaw, zetrzesz tylko to, co widoczne. Fran~cois Tavernier mocno schwycił Sarę za ramię. - Chodźmy, odprowadzę cię do domu. - Zostaw mnie, pójdę odświeżyć się do pokoju L~ei... Nie, nie chodź ze mn, moja droga. Mam ochotę zostać sama. - Nie chcę cię zostawiać, pójdę z tob. Orkiestra znowu zaczęła grać; w spojrzeniu Sary pojawił się jakiś błysk. - Nie nalegaj, zobaczymy się jutro. Odwróciła się do zgromadzonych i rzuciła: - Adios, amigos! Nie zważajc na prośbę przyjaciółki, L~ea ruszyła za ni. Fran~cois chwycił j za ramię na progu wielkiego salonu i zatrzymał. - Nie chodź. Spróbowała mu się wyrwać. - Nie można zostawić jej samej, ona mnie przeraża. - Mnie też przeraża. Rozmawiajc dotarli do hallu. Sara nacisnęła guzik, by sprowadzić windę. L~ea spróbowała rozluźnić uścisk Fran~cois i się do niej przyłczyć, ale kochanek trzymał j mocno. Młody windziarz otworzył drzwi. Sara wsiadła do windy i ironicznie pomachała im na pożegnanie. Drzwi się zamknęły. L~ei ścisnęło się serce. Żadne z nich nie miało ochoty wracać do sali balowej. W szatni poprosili o swoje okrycia i wyszli z hotelu. Przeszli przez plaza San Martin i ruszyli bez celu przed siebie. Noc była piękna i rześka, a na ulicach niewiele ludzi. Otoczył j ramieniem. Była napięta, wroga. - Sara była bardzo piękna dzisiejszego wieczoru - powiedziała, jak gdyby mówiła do samej siebie. - Piękna?... Tak, na swój sposób... Jak pogańskie szkodliwe bóstwo... Wygldałaś jak owad schwytany w sieć czarnego pajka... Mimo łez zdawałaś się być zafascynowana... Stanowiłyście bardzo dziwn parę, bardzo poruszajc. Pomimo skandalu, nie żałuję, że byłem przy tym i mogłem zobaczyć miny wszystkich zebranych. - To dlaczego przerwałeś nasz taniec? - Bo był nieprzyzwoity. Rozzłoszczona L~ea wyrwała mu się. Nie zauważyli nawet, że dotarli do Ambasady Francji. Niedaleko gwałtownie zahamował samochód. Fran~cois rozejrzał się czujnie; co za głupota, żeby wychodzić bez broni! Z samochodu wysiadł mężczyzna. Z ulg rozpoznali w nim Vladimira d'Ormessona. - I cóż, mój drogi, czegóż to ja się dowiaduję!... Witam, panno Delmas... Brawo, mówi tylko o tym!... Zdajecie sobie sprawę, jaki to skandal!... Pani Tavernier musi niezwłocznie opuścić Buenos Aires. Pannie natomiast radzę wracać do Francji. Jutro całe miasto będzie mówiło o tym tangu. Spodziewam się, że zostanę wezwany przez ministra spraw wewnętrznych, a nawet przez prezydenta... - Nie sdzi pan, panie ambasadorze, że przedstawia pan sytuację w zbyt czarnych barwach? - Tavernier, wie pan równie dobrze jak ja, że opozycja bez przerwy zarzuca rzdowi tego kraju - jak to mówi - faszystowskie sympatie. Sprawa estancii Castelli niepokoi wielu peronistów. Małżonka francuskiego dyplomaty z wymalowan swastyk na głowie. Pan uważa, że to nie jest skandaliczne? Proszę do mnie zajrzeć, do ambasady, przed południem. Skłoniwszy się lekko L~ei, ambasador wsiadł do samochodu. Ruszyli dalej w milczeniu. Wstpili do wielkiej kawiarni w alejach, była rzęsiście oświetlona i panował tam duży harmider. Ich pojawienie się wywołało szmery i natarczywe spojrzenia mężczyzn. L~ea mocniej zacisnęła na ramionach swoj eleganck pelerynę w tym samym odcieniu co suknia. Podszedł kelner. - Buenos dias, que quieren tomar? (Dobry wieczór, co państwo sobie życz?) - Dos copas de cognac, por favor. (Dwa koniaki, proszę.) Alkohol, jaki im podano, koniakiem był tylko z nazwy. Wypili w milczeniu, po raz pierwszy dalecy sobie, każde rozpamiętywało wydarzenia tego wieczora. L~ea miała przed oczyma tragiczn twarz Sary, twarz rozświetlon jakby od wewntrz, czuły, a zarazem drwicy uśmiech, jaki błkał się po jej wargach, zdecydowany uścisk jej dłoni, jej nerwowe i gibkie ciało, któremu poddawało się posłusznie ciało L~ei, a przede wszystkim swastykę, jak nakreśliła pewn ręk. Nie ulegało najmniejszej wtpliwości, że popadała w obłęd... Czyż ostatnie tygodnie o tym nie świadczyły? L~ea niczego nie dostrzegała, nie chciała niczego widzieć. Mimo przerażenia, jakie w niej wywoływała, powinna była spróbować j zrozumieć, pomóc jej. Zamiast tego, okazujc strach i odrazę, odepchnęła j, pozostawiajc sam sobie z jej potwornym czynem. Myśli Fran~cois niewiele różniły się od rozważań L~ei. Jak i ona wyrzucał sobie, że powinien być bardziej uważny i czujny wobec rozterek Sary. Czuł się winny, że pozostawił przyjaciółkę na pastwę jej upiorów, nie potrafił odcignć jej od myśLi o zemście; znajc j powinien chronić przed ni sam, powołujc się na pamięć ojca, którego uwielbiała. Cóż by mu powiedział, gdyby go teraz spytał: "Co zrobiłeś z Sar?" Równocześnie podali sobie dłonie nad stolikiem. Wreszcie się odnaleźli, pojednali. - Chodźmy poszukać Sary - powiedział. Bal trwał w najlepsze, gdy weszli do hotelu "Plaza". Pojechali do pokoju L~ei, drzwi były otwarte, ale Sary nie było... na poduszce, na widocznym miejscu, leżała koperta zaadresowana do L~ei. Na firmowym papierze hotelu napisano: "Moja kochana, Niebawem spotkam Cię w dużym salonie. Nie wiem jeszcze, czy będę żyła w dniu, w którym będziesz czytać ten list. Lecz muszę go napisać, muszę spróbować raz jeszcze wytłumaczyć Ci, co sprawiło, iż stałam się potworem. Nie szukam usprawiedliwienia moich czynów, przerażam sama siebie. W ostatnich tygodniach zrozumiałam, że zemsta nie przynosi spokoju, lecz obrzydzenie do siebie samej, a mimo to nadal uważam, że jest potrzebna. Nie mam już ochoty w niej uczestniczyć. Nie dlatego, że zaspokoiłam żdzę zemsty, lecz dlatego, że żadna zemsta nie jest w stanie naprawić wyrzdzonego zła. Nie tylko zabili mojego ojca, moje dziecko, na zawsze mnie okaleczyli przeprowadzajc na mnie doświadczenia, lecz uczynili ze mnie wspólniczkę ich haniebnych czynów. Zwłaszcza tego nie mogliśmy im wybaczyć z Danielem. Byliśmy wspólnikami zbrodni; on, gdyż zadenuncjował więźnia za kradzież kawałka chleba, ja, bo ukradłam koc umierajcej kobiecie, byliśmy wspólnikami, gdyż byliśmy bezsilni. A poza tym, bardziej niż cokolwiek innego, czyż można sobie wybaczyć, że się żyje? Czuję, jak pogrżam się w szaleństwie, czuję, jak opuszcza mnie wszelkie człowieczeństwo. Zobaczyłam, że jestem taka, jak oni, że potrafię znęcać się nad bezbronn istot ludzk i na darmo bym sobie powtarzała, szukajc usprawiedliwienia: "przecież oni robili to samo", szukam w sobie resztek dumy, godności, która by mnie powstrzymała od staczania się po tej przerażajcej równi pochyłej. Pamiętasz, jak Ci mówiłam: "Będę okrutniejsza od nich". W pewien sposób byłam okrutniejsza i widzisz, jest to najgorsze, co mogli mi zrobić. Słowa Simona Wiesenthala, ojca Henriego powracaj, Żyd i ksidz katolicki obaj mówili o sprawiedliwości, o wierze w człowieka. Nie wierzę w sprawiedliwość, nie wierzę już w człowieka. Mój ojciec był sprawiedliwy, a zabili go. Daniel był okaleczonym dzieckiem, a zabili go. Amos był czysty, a zabili go. Tysic śmierci nie pomści żadnego z tych zmarłych. A poza tym jesteś Ty, Ty, któr kochałam i której wyrzdziłam tak wiele zła. Pokazałam Ci to, co było we mnie najbardziej odrażajce, poświęciłam Ciebie, narażajc Twoje życie, by zaspokoić moj żdzę zemsty. Jesteś jedyn osob, któr błagam o wybaczenie, gdyż należysz do tych rzadkich istot, które pozwalaj wierzyć, że życie, miłość s jeszcze możliwe. Powiedz Fran~cois, że kochałam go jak brata i żałuję, iż byłam przeszkod między wami. Zatrzymaj go przy sobie i dbaj o niego, kocha Cię i nigdy dwoje ludzi nie było w tak oczywisty sposób stworzonych dla siebie, jak Ty i On. Wracajcie do Francji, do kraju, który ukochałam, dobrze tam żyć. Wracaj na ziemie Montillac, przynajmniej na jakiś czas; to miejsce, które Cię ukształtowało. Nie zachowuj w pamięci mojego groteskowego obrazu z tego tanga, lecz zapamiętaj mnie jako umęczon kobietę, która spacerowała z Tob po winnicy i wokół kapliczki w Verdelais. Kochajca Cię przyjaciółka, Sara" Dalej następowało kilka linijek skreślonych przerywanym pismem: "Nadeszła ta chwila, pora już na mnie, wybacz mi tę ostatni próbę. Wiem, że to szaleństwo. Żegnaj." Ze zmienion twarz L~ea podała list Fran~cois. Gdy czytał, ona chodziła tam i z powrotem po pokoju załamujc ręce. Był bardzo blady, kiedy skończył. Zacisnł zęby i położył się na łóżku, założywszy ręce pod głowę. - No wiesz!... To tylko potrafisz zrobić? - Nic już nie da się zrobić. Przypadła do łóżka i zaczęła nim potrzsać. - Ty łajdaku! To nieprawda, to nieprawda! - Tak, to prawda, wiesz o tym równie dobrze, jak ja. Dla Sary nie było innego wyjścia. - Cicho bdź, idę jej poszukać. - Za późno. - Skd jesteś tego taki pewny? - Znam Sarę i na jej miejscu zrobiłbym to samo. - Rób, co chcesz, ja idę jej szukać. L~ea nie czekała na windę i zbiegła na dół. W recepcji roztrciła klientów czekajcych na swoje klucze. - Czy widział pan pani Tavernier? - Nie, panienko - odparł portier - nie widziałem jej, od kiedy pojechała na górę. - Dawno temu? - O tak! Kiedy pani tu była, ona jechała wind na górę. Tak więc Sara nie wychodziła z "Plazy". W pokoju Fran~cois nie ruszył się z miejsca. - Błagam, chodź mi pomóc - prosiła go. - Sara jest w hotelu. Wjechali na tarasy wznoszce się nad miastem; w dali przed nimi rozcigał się port. Paliło się ledwo kilka świateł. Zabuczała syrena jakiegoś statku. Wiał zimny wiatr, L~ea zadrżała. - Chodź, nikogo tutaj nie ma, przeziębisz się tylko. Niechętnie podeszła do niego. - Tam!... Podeszli do szezlonga. Sara zdawała się spać. Twarz miała odprężon, pogodny uśmiech błkał się na jej ustach. Na ziemi przy opuszczonej dłoni leżał rewolwer. Wiadomość o samobójstwie Sary po balu, na którym wywołała taki skandal, znalazło się na pierwszych stronach gazet. Ledwo pięć czy sześć osób wzięło udział w jej pogrzebie na cmentarzu Recoleta. Wśród nich był Ernesto Guevara. Tydzień później Fran~cois i L~ea odpływali do Bordeaux na pokładzie "Kerguelena". Odprowadzali ich Ernesto i Uri. L~ea, nim weszła na statek, odwróciła się. Młody Argentyńczyk pomachał jej ostatni raz. - Che, L~ea. 

Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
TAKIE TANGO B txt
CZARNE Jagody txt
Kapitańskie tango txt
JAK W NIEBIE Stachurski txt
Czarne słońca KULT txt
Niebieska sukienka Zludzenie Lzy txt
NIEBIESKA SUKIENKA (złudzenie) Łzy txt
NIEBIESKIE Oczy selekt txt
Mówią, że miłoć mieszka w niebie Maanam txt
Statki na niebie txt
TANGO MEMENTO VITE S txt
NIEBIESKA Chusteczka txt
Tango andrusowskie txt
CZARNE Konie DingDong txt
W CZARNEJ URNIE KULT txt
tango milonga txt
OJ MAMO?sablanka txt
TYLE ZDARZEŃ Dystans txt

więcej podobnych podstron