ochojska05



Ochojska 5

body { background-color: #f0f0f0; margin-right: 50px; margin-left: 50px; font-size: 12pt; font-family: Arial, sans-serif;}
p { font-size: 18pt; color: #000000; font-family: Times New Roman, Courier, serif; text-align: justify; }
p a { color: #008; text-decoration: none; }
p a:active { color: #008; text-decoration: none; }
p a:visited { color: #008; text-decoration: none; }
p a:hover { color: #e00; text-decoration: none; }
.head { font-weight: normal; font-size: 12pt; font-family: Verdana, Arial, Helvetica, sans-serif; text-align: left; color: darkred; }
.title { font-weight: bold; font-size: 18pt; font-family: Times New Roman, Garamond, Courier, serif; text-align: center; color: darkblue; }
#navig1 { float: right; font-weight: bold; background-color: #fff; margin-top: 5px; padding: 5px; }
#navig1 a { text-decoration: none; color: #009; }
#navig1 a:hover { color: #e00; }



Poprzedni -
Spis -
Następny
Janina Ochojska - niebo to inni

5. POŚCIG

Kiedy zapadła decyzja, że na studia astronomiczne pójdziesz do Torunia?

W sanatorium w Świebodzinie zaprzyjaźniłam się z Madzią Dokurno, która
mieszkała w Toruniu. Pewnego dnia siedziałyśmy na ławce w parku i
przyszła jedna z dziewczyn, żeby nam powiedzieć, że Madzią ma
odwiedziny. Podchodzimy do wejścia, a tam stoi jakaś nie znana mi pani,
szeroko rozkłada ręce i woła: „Janeczko!” Zupełnie mnie zamurowało.
Okazało się, że była to mama Madzi, pani Bożenka, która znała mnie z
listów córki. Potem długo rozmawiałyśmy, opowiadałam o swojej rodzinie
i o tym, że boję się, jak poradzę sobie na studiach, i wtedy pani
Bożenka powiedziała, żebym wybrała Toruń, bo w Krakowie będę sama, a w
Toruniu mam przynajmniej ich. I rzeczywiście po przyjeździe do Torunia
w 1974 roku zamieszkałam u Madzi. Pierwszy raz pojechałam sama tak
daleko.
Na egzaminach wstępnych oblałam niemiecki. Ponieważ często zmieniałam
szkoły, kulała u mnie znajomość języków obcych - w Świebodzinie uczyłam
się niemieckiego, w liceum w Zabrzu był angielski. Wydawało mi się, że
z niemieckim będę mieć mniej kłopotów. W domu babcia z mamą rozmawiały
czasem po niemiecku, jak nie chciały, żebyśmy je rozumieli. My
oczywiście wysilaliśmy całą dziecięcą inteligencję, żeby dowiedzieć się, o co chodzi. Babcia czytywała ponadto niemieckie
broszury (tzw. hefty) z romansami i mnie to bardzo ciekawiło. Umiałam
mówić po niemiecku, rozumiałam też, co czytam, słabo natomiast znałam
gramatykę.
Ponieważ bardzo dobrze zdałam fizykę, matematykę i astronomię, miałam
szansę na ustną poprąwkę z niemieckiego. Powiedziano mi, że to tylko
formalność, że na pewno nie będę mieć kłopotów z zaliczeniem, i
skierowano do budynku, gdzie mieściły się lektoraty. Egzaminujący był
wściekły, że jeszcze mu kogoś tego dnia podesłano, zapytał mnie o jakąś
odmianę, której nie umiałam, no i wlepił mi ocenę niedostateczną.
Wróciłam do Instytutu Fizyki z karteczką, na której była ta ocena, a
tam złapali się za głowy: „Przecież pani nie do niego miała się
zgłosić!” Zaczęli wydzwaniać po różnych miejscach i szukać właściwego
egzaminatora. Tym razem egzamin był bardzo przyjemny, pan wpisał mi
trójkę i życzył powodzenia na studiach.

Widać, że zależalo im na Tobie...

Pewnie tak, choć byłam równie zahukana jak wszyscy zdający. Myślę, że zdecydowały dobre wyniki innych egzaminów.
Madzia Dokurno dostała w tym czasie mieszkanie po dziadku przy ulicy
Krasińskiego. Mieszkałyśmy tam we trzy: Madzia była w klasie
maturalnej, ja na pierwszym roku studiów, i była jeszcze Iwona z
drugiego roku matematyki. Nazwałyśmy to miejsce „Domem Panien
Krasińskich”. Był to dom bez rodziców, gdzie ściągali tłumnie nasi
znajomi, wspólnie się uczyliśmy, organizowaliśmy imprezy. Nawet
założyłyśmy „księgę noclegów”, gdzie wpisywali się ci, którzy nas
odwiedzali. Mieszkałam tam przez pierwsze trzy lata studiów (potem
przeniosłam się do akademika). Po raz pierwszy w życiu miałam własne
miejsce!W
tym okresie bardzo ważną osobą stała się dla mnie pani Bożenka Dokurno.
Z jednej strony jeździłam często do domu, zwłaszcza podczas choroby
mamy, opowiadałam jej o studiach, widziałam,
jak cieszy się tym, że tak mi się udało. Z drugiej - miałam drugą
„mamę” w Toruniu, która opiekowała się mną na co dzień: pilnowała,
żebym chodziła w czapce i ciepłych butach, słuchała moich zwierzeń,
radziła w trudnych sytuacjach. Nagle otoczyło mnie ciepło, którego
wcześniej nie znałam. To ciepło tworzyli też przyjaciele, którzy
zapraszali mnie do domów - Jaś Młynarczyk, Janka Maj. W cieple ich
rodzin opadła ze mnie cała oschłość. Zaczęłam odkrywać w sobie uczucia,
które wcześniej tłumiłam, i nauczyłam się je okazywać.

Jak się czułaś na początku studiów? Czy nie obawiałaś się, że będą dla
Ciebie związane przede wszystkim z ogromnym wysiłkiem fizycznym i że
możesz nie podołać?

Od początku „nie oszczędzałam się”, dużo chodziłam o kulach, starałam
się być w formie. Nie bałam się wysiłku, był we mnie ogromny entuzjazm,
poczucie, że spełnia się moje życiowe pragnienie. Byłam natomiast
bardzo nieśmiała, zalękniona, pełna obaw, jak ułożą się moje kontakty z
rówieśnikami.
Byłam wtedy jak nie zapisana karta i można powiedzieć, że diabeł i
anioł stoczyli krótkotrwałą walkę o to, kto ją zapełni. Trzeba
pamiętać, że w znacznym stopniu wychowywana byłam przez państwo i
generalnie akceptowałam to, jak ono wyglądało i co oferowało. Wydawało
mi się na przykład oczywiste, że skoro jestem na studiach, powinnam się
zapisać do organizacji młodzieżowej i „działać”. Na pierwszym wykładzie
z fizyki ogólnej rozdawano deklaracje przystąpienia do SZSP. Szczęśliwym
trafem dla mnie zabrakło formularza. Miały być znowu rozdawane za
tydzień. Wciągu tego tygodnia przyjaciele zabrali mnie do
duszpasterstwa, gdzie dowiedziałam się, że nie powinnam się nigdzie
zapisywać i dlaczego. Zdecydował więc przypadek, choć ja raczej widziałabym w tym palec Boży.
W kimś takim jak ja to, co się wówczas w Polsce działo, budziło
nadzieję. Miałam poczucie, że w moim życiu dokonał się jednak skok,
awans. Pojawił się Gierek, w dodatku ze Śląska, więc jakoś „swój”. Moim
rodzicom nieco się polepszyło, kupili wtedy lodówkę, doprowadzono gaz,
w domu zaczęły się pojawiać nowe rzeczy, na które przedtem nie było ich
stać. A ja miałam potrzebę „działania”, zaangażowania się. Kto wie, jak
wyglądałoby moje życie, gdybym wypełniła tę deklarację?

Rzuciłabyś legitymacją po 13 grudnia 1981...

Pewnie tak, bo krąg moich znajomych raczej pchałby mnie w tym kierunku.
Tak czy owak początek studiów to był taki moment, kiedy byłam „do
wzięcia” - poszłabym za kimkolwiek, kto coś by mi zaproponował. Nie
miałam argumentów „przeciw”, ktoś dopiero musiał mi ich dostarczyć.

Znalazłaś je w duszpasterstwie?
Tam dokonał się przede wszystkim mój powrót do Kościoła. To nie był
powrót z dalekiej podróży, bo nigdy więzi z Kościołem nie zerwałam. Ale
nie była to więź zbyt głęboka. Mama wysyłała nas do kościoła, ale sama
nie chodziła, nie wiem właściwie, dlaczego. Pierwszą Komunię przyjęłam
późno, do bierzmowania nie byłam, bo nikt o to nie zadbał. Pobyty w
sanatoriach nie sprzyjały raczej rozwijaniu wrażliwości religijnej,
choć gdybym miała w sobie motywację do takiego rozwoju, to pewnie bym
nad nim pracowała. W Świebodzinie byłam początkowo źle nastawiona do
religii i choć odprawiano tam Msze, ja na nie nie chodziłam, a nawet
wyśmiewałam się z koleżanek, które chodziły. Miałam cięty język i
mnóstwo „naukowych” argumentów, więc w polemikach dotyczących
absurdalności wiary moje było zawsze na wierzchu. Wykorzystywałam swoją
wiedzę astronomiczną, żeby „udowodnić”, że Boga we wszechświecie
znaleźć nie sposób.

Jak Gagarin.

Rzeczywiście [śmiech].

To rozluźnienie więzi z Kościołem nie brało się więc z buntu wobec Boga
spowodowanego cierpieniem, ale było raczej wynikiem „zasychania” w
Tobie wrażliwości religijnej.

Tak, to dobre określenie. Ona nie zniknęła całkowicie, raczej zaschła,
przestała żyć. Myślę, że był w tym też element fałszywej dumy
spowodowanej tym, że zdobyłam określoną wiedzę o świecie. Oczywiście
był także motyw psychologiczny - kpiłam z innych, żeby jakoś
usprawiedliwić przed nimi i przed sobą fakt, że nie chodzę na Mszę.
Prawdę mówiąc, nie chodziłam głównie z lenistwa i obojętności, a nie z
powodów ideowych czy jakiegoś dojmującego kryzysu wiary. W trzeciej
klasie liceum zaczęłam odczuwać to jeszcze inaczej - wiara wydała mi
się wówczas czymś bardzo wartościowym, ale dla mnie jeszcze nie
dostępnym.

Poczułaś, że Ci tego brakuje?

Nie, wtedy jeszcze nie. Było zbyt wiele innych spraw: rehabilitacja,
nauka, marzenie o tym, by dostać się na studia. Poza tym wróciłam do
domu, gdzie wszystko toczyło się tym samym rytmem i na wiarę nie
zostawało już wiele miejsca.
Tak więc mój powrót do wiary nastąpił dopiero na studiach. Najpierw
dzięki świadectwu pani Bożenki, która była osobą głęboko wierzącą, ale
niezwykle dyskretną, raczej promieniującą wiarą niż o niej mówiącą.
Stale była w drodze do kogoś,
komu trzeba pomóc, stale pogodna, nie poddająca się trudnościom. Potem
dzięki świadectwu moich przyjaciół, którzy przyprowadzili mnie do
duszpasterstwa, głównie Madzi i Jasia.
Duszpasterstwo akademickie prowadził ojciec Władysław Wołoszyn,
jezuita. (Nawiasem mówiąc, jego dwaj bracia też są jezuitami.)
Nazywaliśmy go „Teddy”; ten przydomek wziął się stąd, że ojciec
Wołoszyn lubił rozpoczynać zdania archaicznym „tedy” - „Tedy Jezus
powiedział do swoich uczniów...” - tak jak to jest w dawnych
przekładach biblijnych [śmiech]. Wokół mnie pojawił się nagle szereg
sympatycznych i ciekawych świata osób. Znalezienie się w takiej grupie
przyjaciół to było zupełne novum. Wcześniej byłam bardzo samotna.

To ciekawe. Przecież od najmłodszych lat żyłaś w grupie rówieśników.
Czułaś wcześniej jakiś wewnętrzny opór przed bliższym związaniem się?

W Świebodzinie przyjaźnie miały na ogół inny charakter, często się
mijaliśmy, ktoś bliski wyjeżdżał, kiedy ja przyjeżdżałam, każdy miał
swój własny rytm operacji i rehabilitacji. W liceum w Zabrzu natomiast
nie miałam nawet bliskich koleżanek, może poza jedną. Miałam tam jednak
tę przewagę nad pozostałymi dziewczynami, że pomagałam w nauce
najprzystojniejszemu chłopakowi w klasie, w którym wszystkie się
kochały. Odrabiałam za niego lekcje, a on mi z wdzięczności opowiadał,
z kim aktualnie chodzi [śmiech]. Jedyny okres zbliżenia z moją
zabrzańską klasą nastąpił wtedy, gdy napisałam i wyreżyserowałam sztukę
teatralną o Koperniku na pięćsetną rocznicę jego urodzin. Wszystko tam
było, nawet wątek miłosny, bardzo dramatyczny... Tekst, niestety, nie
zachował się, ale próby sprawiły, że stosunek moich kolegów i koleżanek
do mnie bardzo się zmienił. Przekonali się, że nie jestem „inna”,
nabrali większej śmiałości. Jednak po kilku miesiącach musiałam znów
wyjechać do Świebodzina, nie było więc możliwości, by powstały jakieś silniejsze więzy. Dopiero w Toruniu
doświadczyłam tak naprawdę radości bycia w grupie i posiadania
przyjaciół. To wtedy narodziły się najmocniejsze przyjaźnie mego życia.

Czyli nie od razu weszłaś w duszpasterstwo jak we wspólnotę religijną?

Myślę, że z początku najważniejsza była właśnie potrzeba przyjaźni,
imprez, odwiedzania się. Na pierwszym roku byłam bardzo zaabsorbowana
studiami, bo egzaminy były ciężkie (postrachem była analiza
matematyczna) a odsiew ogromny - z 21 osób na drugi rok dostała się nas
tylko czwórka. Ponadto w 1975 po sesji letniej musiałam wyjechać do
Świebodzina na operację kolana i nie mogłam być z ludźmi z
duszpasterstwa na obozie. Pojechałam dopiero w następne wakacje. Wtedy
właśnie, w Łopusznej, dokonała się we mnie przemiana. Prowadziłam
długie rozmowy z ojcem Wołoszynem. Brałam udział w Mszach pod gołym
niebem, które zrobiły na mnie duże wrażenie. Odbyłam pierwszą od wielu
lat spowiedź, przyjęłam Komunię.

Jak to się stało, że zdecydowałaś się pójść do spowiedzi? Czy
przemiana, która się dokonała, była raptowna, czy też raczej było to
zwieńczenie pewnego procesu?

Byłam w duszpasterstwie już od dwu lat, przychodziłam na Msze, na
spotkania modlitewne, wykłady. To był dla mnie okres bardzo intensywnej
edukacji filozoficzno-historyczno-religijnej. Czytałam książki, o
których wcześniej nawet nie słyszałam. „Teddy” zapraszał do Torunia
szereg znanych osób, głównie ze środowiska „Tygodnika Powszechnego”,
„Znaku” i „Więzi”. Był u nas i Jerzy Turowicz, i Tadeusz Mazowiecki, i
Stefan Kisielewski, i Bohdan Cywiński, i Jacek Woźniakowski, i ks. Józef Tischner. Ojciec Wołoszyn organizował dyskusje na
tematy religijne, społeczne, ekonomiczne. Przychodzili głównie
studenci, ale też absolwenci uniwersytetu i jego pracownicy; często
były to osoby, które później angażowały się w podziemne kursy naukowe
czy tworzyły „Solidarność”. Część działała w toruńskim KIK-u, wówczas
bardzo prężnym. Kiedy przyjechałam na obóz do Łopusznej (nawiasem
mówiąc, z kiełbasą krakowską w plecaku, bo wtedy na Śląsku łatwiej było
o wędliny niż w innych regionach Polski), byłam już uformowana na tyle,
by zacząć żyć modlitwą i sakramentami. Ale myślę, że potrzebny był
jeszcze ten impuls w postaci wspólnej modlitwy w górach, rozmów o
bliskości Boga i o religijnej symbolice gór. Dopiero wtedy pojęłam, co
to znaczy, że modlitwa jest rozmową z Bogiem. Wcześniej to była dla
mnie tylko jeszcze jedna formuła. Pomyślałam sobie, że skoro modlitwa
jest rozmową, to muszę zacząć rzeczywiście rozmawiać, a nie odmawiać -
powtarzać pewne słowa, nie przyjmując ich do wnętrza.

I o czym rozmawiałaś z Bogiem?

Pamiętam, że wracały do mnie moje wcześniejsze doświadczenia, na
przykład to, że w Świebodzinie kpiłam z pobożności koleżanek i
ośmieszałam ich wyobrażenie Boga. Czułam się winna. Często powracał też
obraz rodziny.

A jakie były tematy Twoich rozmów z ojcem Wołoszynem?

„Teddy” podsunął mi kiedyś książkę 'Wszechświat i słowo' ks. Michała
Hellera. To był dla mnie prawdziwy wstrząs! Zobaczyłam jak na dłoni, że
można zbudować most między astronomią i fizyką a wiarą. Ktoś nazwał to,
co od jakiegoś czasu przeczuwałam: że są rzeczy „niedotykalne” dla
nauki, że istnieje Tajemnica, wobec której nauka jest bezradna, ale to
nie znaczy, że nie może do niej podprowadzić. Nagle ukazał mi się nowy sens tego, czym się zajmowałam.
Ojciec Wołoszyn „wmuszał” w nas nieraz bardzo trudne lektury. Pamiętam
na przykład, że przeczytałam wówczas „z wypiekami” wybór pism Simone
Weil czy 'Chrześcijaństwo i pojęcie postępu' Emanuela Mouniera. Nie
rozstawałam się z książeczką 'O naśladowaniu Chrystusa' Tomasza à Kempis.
Bardzo lubiłam dyskutować o literaturze pięknej - nie tylko w
duszpasterstwie, ale i w gronie przyjaciół spoza niego, ludzi bardzo
rozbudzonych, poszukujących. Pamiętam rozmowy o Becketcie, o Hessem.
Noce schodziły nam na sporach, w których fizyka mieszała się z
metafizyką, polityka z literaturą. Duże wrażenie zrobiła na mnie
'Czarodziejska góra' Tomasza Manna, która stała się książką mojego życia
(był taki okres, że czytywałam ją raz do roku!). Prawdę mówiąc, miałam
nawet takie pragnienie, żeby napisać własną 'Czarodziejską górę', bo i w
moim życiu były te dwa światy: świat „na górze” i świat „na dole”. W
tym czasie trafił również w moje ręce album z drzeworytami Józefa
Gielniaka, artysty, który chorował na gruźlicę i właściwie całe życie
spędził w sanatoriach. Cykl jego grafik, zatytułowany właśnie 'Moje
sanatoria', nałożył mi się na lekturę 'Czarodziejskiej góry'; to sprawiło,
że zaczęłam o swoim doświadczeniu myśleć już poważniej, jako o czymś
wyjątkowym, a nawet na swój sposób pięknym.
Oczywiście w rozmowach z ojcem Wołoszynem pojawiały się przede
wszystkim kwestie religijne. Na przykład problem powszechności
cierpienia i dobroci Boga. Co ciekawe, w szermierkach słownych z
koleżankami w Świebodzinie nie posługiwałam się tym argumentem, choć
przecież był najbardziej „pod ręką”. Może nie był to jeszcze czas, by
postawić sobie to pytanie.

A kiedy je w końcu postawiłaś, to jaka była odpowiedź?
Zrozumiałam, że wiązanie cierpienia - wszystko jedno: własnego czy
powszechnego - z Bogiem jest absurdalne i że prowadzi do rozpaczy. Czy
Bóg miałby sprawić cud i usunąć wszystkie choroby
i wszystkie nieszczęścia? To byłby już inny świat, nie ten, który mamy,
który stawia wyzwania człowiekowi. Uznałam, że tej tajemnicy nie
zgłębię. I że to, co mogę zrobić, to zmniejszać obszar cierpienia. Ale
tę odpowiedź dałam sobie dużo później. Później też zobaczyłam, że
cierpienie może wytwarzać dobro, że przyjmując je i równocześnie je
przezwyciężając, człowiek może dawać dobre rzeczy innym. Boję się
trochę tego sformułowania, bo obawiam się, że ktoś może się poczuć
dotknięty, ale mam wrażenie, że kiedy cierpienie trafia we właściwe
miejsce, na właściwych ludzi, wydobywa z nich to, co w nich najlepsze i
czym mogą obdarować innych.
Tak czy owak moja droga powrotu do wiary - czy raczej jej rozbudzenia -
była drogą intelektualną. To było zresztą charakterystyczne dla
duszpasterstw akademickich, a już szczególnie jezuickich. Mój Bóg był
„przemyślany” i „przedyskutowany”. W tych dyskusjach często pojawiała
się myśl, że powinniśmy oprócz gadania zrobić coś konkretnego, ale
jakoś nie potrafiliśmy się zmobilizować do działania. Dyskusje nas
angażowały i formowały, ale jeszcze nie inspirowały na tyle, żeby wyjść
„na zewnątrz”, pójść o krok dalej.

A czy miałaś wtedy doświadczenie „wtulenia się” w Boga? Przylgnięcia do Niego nie rozumem, a sercem?

Wtedy nie. Może przeżyłam coś podobnego właśnie w górach, kiedy
odprawialiśmy Mszę na wolnym powietrzu? Strasznie trudno mi to
uchwycić, bo ja starałam się ukrywać swoje emocje i bardziej ufałam
słowu, rozmowie, aniżeli przeżyciom, które wydawały mi się zbyt
uzależnione od nastroju. W któreś wakacje „Teddy” zorganizował nam
rekolekcje prowadzone przez ludzi z neokatechumenatu; chciał, żebyśmy
spróbowali czegoś nowego, odmiennego. W tych rekolekcjach element
emocjonalny odgrywał ogromną rolę. Muszę powiedzieć, że moje odczucia były raczej negatywne: wydawało mi się, że się
wewnętrznie „rozklejam”. Czułam też fałsz całej tej sytuacji, kiedy na
przykład wylewnie się przepraszaliśmy, choć nieraz nie było między nami
napięć czy urazów. Widziałam, że ludzie są rozedrgani. Drażniło mnie,
że mówi się o wzniosłych uczuciach, a zapomina o sprawach, którymi
żyjemy na co dzień. Może już taka moja natura, że egzaltacja religijna
jest mi niedostępna? [śmiech]

Kiedy tego słucham, przypominają mi się moje wlasne doświadczenia z
oaz, gdzie nieraz raziła mnie nadmierna egzaltacja i nieautentyczność,
choć z drugiej strony doświadczyłem rzeczy niezwykłych. Może trzeba,
aby człowiek na drodze rozwoju wiary zetknął się z tego rodzaju
„rozgorączkowaną” pobożnością, żeby mógł sobie odpowiedzieć, co jest
jego, czego sam szuka, co mu najbardziej odpowiada, a czego przyjąć nie
może, bo oszukiwałby samego siebie?

Doświadczenie tamtych rekolekcji przekonało mnie, że ja w tego rodzaju
pobożności się nie odnajduję i że moja wiara wspiera się raczej na
przekonaniach niż na porywach serca. Czy to wyklucza możliwość
„wtulenia się” w Boga? Nie wiem. Budzę się z przekonaniem, że Bóg jest
wszędzie i zawsze, że nigdy Go nie brakuje. Świadomość tej stałej
Obecności mnie inspiruje.
Takie bardziej intelektualne „przylgnięcie” do Boga nie oznacza więc,
że nie mam uczuć religijnych, że nie doświadczam religijnego wzruszenia
czy zachwytu. Kiedy oglądałam romańskie kościoły we Francji albo kiedy
uczestniczyłam w Mszy papieskiej w Sarajewie, przeżywałam coś
nadzwyczajnego. Może było to właśnie silniejsze niż zazwyczaj odczucie
Bożej obecności? Działania Jego łaski? To, że ktoś nie śpiewa na głos
psalmów i nie skacze z wyciągniętymi rękami, nie oznacza jeszcze, że
nie wierzy sercem. Skala uczuć jest ogromna.W
naszej grupie przeważali studenci fizyki, matematyki, astronomii, a
więc - umysły ścisłe. To też niewątpliwie miało wpływ na sposób
podejścia do spraw wiary. Była w nas ogromna potrzeba
rozmowy, wygadania się, wypowiedzenia wątpliwości, które się pojawiały.
Także - potrzeba złożenia tych dwóch rzeczywistości, nauki i wiary, w
jedno. Natomiast w kwestii okazywania uczuć byliśmy nieco powściągliwi.
Dla nas liczyła się bardziej precyzyjność sformułowań. Jeżeli
doświadczaliśmy „oświecenia”, to na ogół były to „akty intelektualnej
satysfakcji”, a nie „metafizyczne dreszcze”. Cieszyło nas, jeżeli ktoś
wypowiedział trafnie to, co czuliśmy lub myśleliśmy, jeżeli dzielił się
swoim doświadczeniem i ono okazywało się jakoś zbieżne z naszym albo
jeżeli odsłonił przed nami jakiś nowy aspekt rzeczywistości, który
dotąd uchodził naszej uwadze.

A gdzie miejsce na ryzyko zawierzenia?

Ryzyko myślenia to za mało?

Trochę mało...

Może w tych naszych wysiłkach była jakaś próba „zabezpieczenia” wiary,
uzasadnienia jej, przekonania samych siebie, nie wiem. Myślę, że takie
intelektualne „zaufanie” to wcale nie najgorszy rodzaj zawierzenia.Przypominam
sobie jeszcze jeden epizod. W czasie studiów często
jeździłam na wykłady (oczywiście - pozauczelniane) do Krakowa. Pewnego
razu kolega zaprowadził mnie na spotkanie grupy charyzmatycznej u
dominikanów. Modlono się akurat o dar języków i rzeczywiście niektórzy
zaczęli mówić językami. Czułam się tam obco - kościół był pełny,
atmosfera niesłychanie gorąca, wyczuwało się ogromne napięcie w
ludziach, a jednocześnie słyszałam wokół siebie nieznajomą mowę i
wydawało mi się, że otaczają mnie obłąkani. Nie miałam odczucia, że tam
nawiązuje się autentyczny kontakt z Bogiem, raczej byłam tym
przerażona. Nie chcę osądzać tego rodzaju religijności, ale mnie ona
nie odpowiadała, byłam na nią impregnowana.
Dla mnie istotniejsze było to, że moi przyjaciele z duszpasterstwa, z
którymi się modliłam i dyskutowałam, sprawdzali się w życiu. Nie byłam
„księżniczką”, nie oczekiwałam specjalnego traktowania. I oni też nie
traktowali mnie specjalnie, ale mimo wszystko czuli się za mnie
odpowiedzialni. To się przejawiało w bardzo prozaicznych sprawach. Na
przykład zabierali mnie do siebie na obiad (na studiach i później), bo
widzieli, że jestem zbyt zagoniona, żeby porządnie zjeść. Pomagali w
sprzątaniu, w załatwianiu spraw w urzędach, w zakupach, przy
przeprowadzkach. Byli w tym wszystkim bardzo naturalni, spontaniczni,
lojalni. Na przykład Jaś, który często mi towarzyszył, powiedział
któregoś dnia: „My możemy być tylko kolegami, bo ja jestem z Kasią”
[śmiech]. Bardzo mi się spodobało, że tak jasno stawia sprawę.
Przez te wszystkie lata - i tak jest do tej pory - wiele mieszkań w
Toruniu stało dla mnie otworem. Nigdy nie miałam problemu z tym, że nie
mam dokąd pójść, że nie mam przy kim się wypłakać. Każdego roku
spędzałam święta Bożego Narodzenia w dwóch domach: u państwa
Raczyńskich, z których córką Anią się przyjaźniłam, i z rodziną Jasia
Młynarczyka. W obydwu czekało na mnie miejsce przy stole i prezenty.
Dom państwa Raczyńskich właściwie stał się moim rodzinnym domem. Kiedy
ich córka Marysia wyszła za mąż za Jacka Kobusa i urodziły im się
dzieci, stałam się ich ulubioną ciocią. Wtedy też poznałam radość
zabawy z dziećmi. To było to ciepło, o którym mówiłam. Było go wokół
mnie coraz więcej.
Przyjaźnie z duszpasterstwa sprawdziły się po latach. W 1998 roku córka
naszej koleżanki Bożeny zachorowała na ciężką anemię z powodu
uszkodzenia szpiku kostnego. Ja akurat leżałam w szpitalu po wypadku,
ale moi przyjaciele skrzyknęli się i nie tylko pomogli zebrać pieniądze
na przeszczep szpiku, ale też służyli pomocą w bardzo konkretnych sprawach. Kiedy trzeba
było natychmiast przewieźć dziecko na operację do Wrocławia, Jaś
Młynarczyk wziął samochód i pojechał. Piotr Jackowski, świetny lekarz,
po nocnym dyżurze w szpitalu wsiadł w pociąg, żeby zawieźć krew.

Lata studiów były więc dla Ciebie okresem intelektualnego i duchowego
fermentu. Czym zajmowałaś się jako astronom? Na czym polegała Twoja
praca naukowa?

Obserwowaliśmy na przykład widma gwiazd. Na podstawie obserwacji widm
obliczaliśmy dzielącą nas od nich odległość, badaliśmy atmosferę, skład
chemiczny i procesy, jakie w nich zachodziły. Widma są źródłem
kompletnej informacji o gwiazdach. Było coś niezwykle ekscytującego w
tym, że w ten sposób docieraliśmy do takich zakątków wszechświata, do
których człowiek fizycznie zapewne nigdy nie dotrze. To był dowód, że
możliwości człowieka są ogromne, przekraczają fizyczne ograniczenia.
Dla mnie było to bardzo ważne. Towarzyszyło temu poczucie, że
wszechświat jest jednością i harmonią. Moje poszukiwania filozoficzne
brały się właśnie z tych doświadczeń.

Widmo gwiazdy domagało się komentarza innego niż tylko matematyczny.

Jest niewątpliwie szczęściem studiujących nauki ścisłe, że w poznawaniu
świata wychodzą od fizycznego konkretu. Ten konkret może im wystarczyć,
ale na ogół nie wystarcza. Tak docierają do filozofii, historii, do
literatury i sztuki. Dzięki temu poznają rzeczywistość bardziej
wielostronnie. Ja na przykład należałam do kółka polonistycznego, które
prowadziła pani Zosia Mocarska; było tam wiele osób z fizyki i
astronomii, szukających kontaktu z literaturą. Niestety, kółko zostało
rozwiązane, nawet nie pamiętam, jaki podano powód; pisaliśmy protesty, ale to na niewiele się zdało.
Charakterystyczne, że w Toruniu właśnie wśród przedstawicieli kierunków
ścisłych było najwięcej osób, które tworzyły później „Solidarność”.

Równolegle z religijno-filozoficzną odbywała się też Twoja edukacja polityczna.

Pamiętam, jak w 1976 podpisałam list protestacyjny w sprawie poprawek
do konstytucji, mówiących m.in. o sojuszu ze Związkiem Radzieckim i
kierowniczej roli partii. Była to moja pierwsza świadoma decyzja
polityczna. Włączyłam się w działalność Towarzystwa Kursów Naukowych, w
organizowanie spotkań i wykładów, byłam pośrednikiem biblioteki, którą
prowadził mój wykładowca, znakomity astrofizyk Tolek Stawikowski,
jeździłam po bibułę i niezależne książki do Krakowa (odbierałam je w
„Tygodniku” od Tadeusza Konopki) i do Warszawy (do Krysi
Starczewskiej). Do Warszawy zabierał mnie samochód poczty, który
przywoził stamtąd „Trybunę Ludu”; wyjeżdżaliśmy o 16 z Torunia, o 18.30
byliśmy w Warszawie, szłam do teatru, potem odbierałam bibułę i
jechałam na Towarową, skąd ruszaliśmy o północy w drogę powrotną.
Spałam na tych pachnących świeżą farbą „Trybunach”, wioząc przy sobie
zapas - też świeżej -bibuły [śmiech]. Z grupą przyjaciół z różnych
kierunków przygotowaliśmy na któreś Juwenalia wystawę; pozbieraliśmy
rozmaite graty, dodaliśmy rysunki i opisy i stworzyliśmy aluzyjne
kompozycje, które miały wyrażać nasz bunt, nasze przemyślenia dotyczące
rzeczywistości, dość naiwne, ale zabawne. Stała tam na przykład gaśnica
przyniesiona z korytarza i pod nią podpis: „Czerwona gaśnica”. Bardzo
to wszystkich śmieszyło. Były też „Mózgi trzech mędrców” - wiadomo, że
chodziło o Marksa, Engelsa i Lenina - zrobione ze śmieci. Albo
historyjka zatytułowana „Drabina sukcesu”; na kilku rysunkach przedstawiony był ten
sam człowiek, któremu przybywało orderów, ale tracił kolejne fragmenty
twarzy, tak że w końcu zostawał z obficie udekorowaną piersią i pustym
obliczem. Wystawę zresztą zaraz zamknięto i otwarto dopiero po naszych
protestach.
Wyróżniającą się osobą w tej grupie był Klemens Baranowski, który dla
mnie stał się kimś w rodzaju przewodnika. Klemens miał bardzo
rozbudzony, chłonny umysł, w różnych miejscach szukał inspiracji.
Zabierał mnie na wykłady do Krakowa, podsuwał książki, wciągnął do
Dyskusyjnego Klubu Filmowego. Dzięki niemu zobaczyłam filmy Bergmana,
Felliniego, nowe filmy Zanussiego, którego bardzo lubiłam. Wielkim
przeżyciem - jeszcze w liceum - była dla mnie 'Iluminacja'; miałam wtedy w
sobie ogromne pragnienie „czegoś innego”, „czegoś więcej”, wyjścia poza
własne ograniczenia, i ten film właśnie o tym mówił. Klemens
przypominał trochę bohaterów Zanussiego. Inteligentny, otwarty, pełen
pytań - nasze rozmowy dotyczyły zawsze spraw zasadniczych - nie
potrafił poradzić sobie z wyzwaniami, jakie niosło życie. Przez długi
czas byłam w nim beznadziejnie zakochana. Jemu zawdzięczam to, że
zaczęłam „konspirować”. Skądinąd zabawne, bo potem okazało się, że to
on był tym działaczem SZSP, który na pierwszym roku rozdawał deklaracje
na wykładzie z fizyki...
Ta sama grupa, której „liderował” Klemens, organizowała happeningi.
Brałam udział w jednym z nich, zatytułowanym „Czekamy”. Na rynku w
Toruniu utworzyliśmy kolejkę, ludzie podchodzili i pytali, na co
czekamy, więc odpowiadaliśmy dwuznacznie, że po prostu czekamy, że
każdy na coś czeka, i wciągaliśmy ich do rozmowy. W Święto
Niepodległości koledzy przynieśli pod pomnik Kopernika skrzynię i
zaczęli ją okładać nahajami; w końcu skrzynia się otwarła i wyszła z
niej Basieczka, moja koleżanka z polonistyki, która symbolizowała
właśnie Niepodległość. Po niektórych takich akcjach wzywano nas na przesłuchania, ale jakoś się to rozchodziło i o ile
wiem, nikt nie został wyrzucony ze studiów. Poważnych represji nie
było, co najwyżej sporadyczne rewizje. Ja zaszkodziłam sobie
działalnością opozycyjną o tyle, że nie dostałam paszportu, a chciałam
pojechać do Holandii i - po wyborze Papieża - do Rzymu.

A jak przeżywałaś sam moment wyboru?

Wracałam z wykładów i na schodach w akademiku spotkałam kolegę z
duszpasterstwa, Jacka Dubikajtisa. „Janka, Wojtyła został papieżem!” -
powiedział rozradowany. Z grupką przyjaciół poszliśmy zaraz przez park
i plac Rapackiego do kościoła Jezuitów. Cały czas dołączali do nas
kolejni znajomi: nagle na ulicach pojawiło się mnóstwo ludzi, ze
wszystkich stron nadchodziły jakieś grupki, które łączyły się w
strumienie, śpiewały, śmiały się, ściskały. Potem była Msza, też w
takim podniosłym i radosnym nastroju. Mieliśmy poczucie, że stało się
coś - ponad nami - o czym nawet nie śmieliśmy marzyć i po czym nasz
świat nie będzie już taki sam, jakaś zmiana musi nastąpić. Było coś
symbolicznego w tym, że mała grupka, która wyszła z akademika, urosła w
dużą grupę, gdy dochodziliśmy do kościoła. Chociaż znaliśmy się dobrze
i wiele czasu spędzaliśmy razem, to dopiero wtedy poczuliśmy się
naprawdę zjednoczeni.

Kiedy slucham Twojej opowieści o studiach, zadziwia mnie jedno. PRL to
nie był raj dla niepełnosprawnych - począwszy od tego, jak ułożone były
chodniki, a na niedostępności środków komunikacji kończąc - a Ty mówisz:
jeździłam tu, jeździłam tam. Byłaś w ciągłym ruchu. Jak radziłaś sobie
z tymi barierami?

Na szczęście byłam dosyć sprawną niepełnosprawną [śmiech]. Miałam silne
ręce i świetną kondycję, bo dużo chodziłam o kulach po samym Toruniu.
Tramwajów się bałam, a do autobusu nie zawsze mogłam się dostać, przemieszczałam się więc głównie
piechotą. Kilka razy w tygodniu zasuwałam na przykład z Instytutu
Fizyki do lektoratów, czyli praktycznie z jednego końca miasta na drugi.
Kiedy na trzecim roku zaczęliśmy jeździć do obserwatorium w Piwnicach,
jedenaście kilometrów od Torunia, i musiałam zacząć korzystać z
komunikacji podmiejskiej, zdecydowałam się rozbić ten rok na dwa lata.
Dzięki temu miałam więcej czasu na dodatkowe zajęcia. W Toruniu
chodziłam na przykład na wykłady z historii sztuki, na zamknięte
spotkania w KIK-u, na spotkania organizowane w akademikach lub
prywatnych mieszkaniach (na jednym z takich spotkań zamiast
zapowiedzianego Adama Michnika zjawiła się milicja...). Częściej
jeździłam do Krakowa, by słuchać wykładów ks. Tischnera, ks. Hellera,
Karola Tarnowskiego. Włączałam się w rozmaite akcje, wyjeżdżałam na
rajdy. Czułam się jak człowiek, który wyrwał się z zamknięcia i teraz
chce nadrobić stracony czas. Wszystko we mnie aż wrzało, byłam
niezwykle pobudzona intelektualnie, chciałam w siebie wchłonąć jak
najwięcej. Stałam się bardziej pewna siebie, niezależna, nie czułam,
żeby moja niepełnosprawność mnie ograniczała. W czasie wakacji
podróżowałam po Polsce autostopem. Jeździłam nad jeziora, w góry,
najczęściej do Łopusznej. Próbowałam nawet chodzić po Tatrach.
Pamiętam, że kiedyś wybrałam się z koleżankami z Doliny Pięciu Stawów w
stronę Zawratu. Wiedziałam, że na sam Zawrat nie dojdę, ale doszłam
przynajmniej do łańcuchów. W górę szło mi nieźle, trudniej było przy
schodzeniu, bo kamienie były dosyć śliskie. Ale na wszystko jest
sposób: tam, gdzie już nie dało się iść o kulach, schodziłam pupą
[śmiech].

Nie zdarzały się upadki?
Owszem, ale nigdy groźne. Zresztą potrafiłam tak upaść, żeby nic
sobie nie zrobić. Pamiętam swój najbardziej spektakularny upadek, kiedy
zjechałam po schodach na uniwersytecie wprost pod nogi
grupy studentów czekających przy szatni. Słyszałam jęk tych ludzi,
którzy na mnie patrzyli, ale nie mogłam nic zrobić, po prostu leciałam
bezwładnie w dół. Musiało to wyglądać strasznie, ale wstałam,
otrzepałam się, wzięłam kule i odeszłam na bok. Było mi okropnie wstyd,
choć właściwie wstydzić się nie było czego.

Na czym polega umiejętne upadanie?

Przede wszystkim trzeba puścić kule, ochraniać głowę i trzymać ręce i
nogi tak, by niczego sobie nie połamać. To się robi instynktownie, więc
nie potrafię tego dokładniej opisać. Mieliśmy w sanatoriach specjalne
lekcje upadania: staliśmy lub chodziliśmy w aparatach albo o kulach, a
magister znienacka popychał nas lub podstawiał nogę. Potem trzeba było
samemu się pozbierać. To bardzo ważne - umieć o własnych siłach
podnieść się z upadku. Myślę, że ta szkoła upadania i wstawania też
wpłynęła na to, jaka jestem: że staram się nie poddawać, że umiem
„podnosić się” psychicznie.
W tych sprawach wiele zależy nie tylko od możliwości fizycznych, ale i
siły wewnętrznej. Miałam koleżankę ze Świebodzina, Małgosię, która w
Toruniu studiowała najpierw germanistykę, potem pedagogikę, choć była
o wiele mniej sprawna ode mnie i poruszała się wyłącznie na wózku. Było
w niej tyle uroku, radości, energii, że jej koledzy uważali za
zaszczyt, iż mogą ją wnosić po schodach i tachać za nią ten wózek.
Zewnętrzną niepełnosprawność można pokonać tylko wtedy, kiedy jest się
„wewnętrznie sprawnym”.



Góra -
Dalej


Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
ochojska08
ochojska10
ochojska09
ochojska
ochojska19
ochojska11
ochojska04
ochojska15
ochojska17
ochojska03
ochojska18
ochojska07
ochojska13
ochojska06
ochojska16
ochojska14
ochojska12
ochojska01
ochojska02

więcej podobnych podstron