PotopT3R30


527






























Rozdział XXX


Rogata dusza junacka nie chciała istotnie wychodzić z cielesnej powłoki i
nie wyszła. W miesiąc po powrocie do Lubicza rany pana Andrzeja
poczęły się goić, wcześniej zaś jeszcze odzyskał przytomność i
rozejrzawszy się po izbie zgadł zaraz, iż już jest w Lubiczu.

Następnie począł wołać wiernego Soroki.

- Soroka! -rzekł-miłosierdzie boże jest nade mną! Czuję, iż nie umrę!

- Wedle rozkazu! - odpowiedział stary żołnierz rozgniatając łzę kułakiem.

A Kmicic mówił dalej, jakby sam do siebie:

- Skończona pokuta... widzę to jaśnie. Miłosierdzie boże jest nade mną!

Potem milczał przez chwilę, jeno mu się wargi poruszały modlitwą.

- Soroka! - rzekł znów po chwili.

- Do usług waszej miłości!

- A kto tam jest w Wodoktach?

- Jest panna i pan miecznik rosieński.

- Pochwalone imię Pańskie! Przychodziłli tu kto pytać się o mnie?

- Przysyłali z Wodoktów, pókiśmy nie powiedzieli, że wasza miłość
zdrów będzie.

- A potem przestali przysyłać?

- Potem przestali.

Na to Kmicic:

- Nic jeszcze nie wiedzą, ale się ode mnie samego dowiedzą. Nie
mówiłżeś nikomu, żem tutaj jako Babinicz wojował?

- Nie było rozkazu - odrzekł żołnierz.

- A laudańscy z panem Wołodyjowskim nie wrócili jeszcze?

- Nie masz ich jeszcze, ale lada dzień zjadą.

Na tym skończyła się pierwszego dnia rozmowa. We dwa tygodnie
później pan Kmicic wstawał już i chodził na kulach, a następnej niedzieli
uparł się jechać do kościoła.

- Pojedziem do Upity - rzekł do Soroki - bo od Boga trzeba poczynać, a
po mszy do Wodoktów.

Soroka nie śmiał się sprzeciwiać, więc kazał jeno wymościć sianem
skarbniczek, a pan Andrzej wystroił się odświętnie i pojechali.

Przyjechali w czas, gdy mało jeszcze ludzi było w kościele. Pan Andrzej,
wsparty na ramieniu Soroki, podszedł pod sam wielki ołtarz i klęknął w
kolatorskiej ławce; nikt też go nie poznał, tak zmienił się wielce; twarz
miał bardzo chudą, wynędzniałą, a przy tym nosił długą brodę, która mu
czasu wojny i choroby wyrosła. Kto i spojrzał na niego, pomyślał, że
jakiś przejezdny personat na mszę wstąpił; kręciło się bowiem wszędzie
pełno przejezdnej szlachty, która z pola do swych majętności wracała.

Lecz kościół z wolna napełniał się ludem i okoliczną szlachtą; za czym
poczęli zjeżdżać i posesjonaci z dalekich nawet stron, bo w wielu
miejscach kościoły były popalone i mszy trzeba było aż w Upicie szukać.

Kmicic, zatopiony w modlitwie, nie widział nikogo; z pobożnego
zamyślenia zbudziło go dopiero skrzypienie ławki pod nogami
wchodzących do niej osób.

Wówczas podniósł głowę, spojrzał i spostrzegł tuż nad sobą słodką a
smutną twarz Oleńki.

Ona także dostrzegła go i poznała w tej chwili, bo cofnęła się nagle,
jakby przerażona; naprzód płomień, a potem bladość śmiertelna
wystąpiła na jej twarz, lecz najwyższym wysileniem woli przemogła
wrażenie i klękła tuż koło niego; trzecie miejsce zajął pan miecznik.

I Kmicic, i ona pochylili głowy i wsparłszy twarz na dłoniach klęczeli
obok siebie w milczeniu, a serca biły im tak, że je słyszeli oboje
doskonale.

Wreszcie pan Andrzej przemówił pierwszy:

- Niech będzie pochwalony Jezus Chrystus!

- Na wieki wieków... -odrzekła półgłosem Oleńka. I więcej nie mówili do
siebie. Tymczasem ksiądz wyszedł z kazaniem; słuchał go Kmicic, ale
mimo usiłowań i nie słyszał, i nie rozumiał. Oto ona, ta upragniona, do
której od lat całych już tęsknił, która nigdy nie schodziła mu z myśli i z
serca, była teraz tuż pod jego bokiem. I czuł ją koło siebie, i nie śmiał
zwracać ku niej oczu, bo był w kościele, lecz przymknąwszy powieki,
łowił uchem jej oddech.

- Oleńka, Oleńka przy mnie! - mówił sobie- oto Bóg nam się w kościele
po rozłące spotkać kazał...

Więc myśli jego i serce powtarzały bez ustanku to imię:

- Oleńka, Oleńka, Oleńka!

I chwilami płacz radości chwytał go za gardło, to znów porywało go takie
uniesienie dziękczynnej modlitwy, że aż świadomość tracił, co się z nim
dzieje.

Ona kięczała ciągłe z twarzą ukrytą w dłoniach.

Ksiądz skończył kazanie i zszedł z ambony.

Nagle przed kościołem rozległ się szczęk broni i tętent kopyt końskich.
Ktoś krzyknął przed progiem kościoła: "Lauda wraca!" - i wnet w samej
świątyni zerwały się szmery, potem gwar, potem coraz głośniejsze
wołanie:

- Lauda! Lauda!

Tłumy poczęły się kołysać, wszystkie głowy zwróciły się naraz ku
drzwiom. A wtem zaroiło się we drzwiach i hufiec zbrojny pojawił się w
kościele. Na czele szli z brzękiem ostróg pan Wołodyjowski i pan
Zagłoba. Tłumy rozstępowały się przed nimi, a oni przeszli przez cały
kościół, klękli przed ołtarzem, pomodlili się krótką chwilę, po czym obaj
weszli do zakrystii.

Laudańscy zatrzymali się wpół nawy, nie witając się dla powagi miejsca
z nikim.

Ach, co za widok! Groźne twarze, ogorzałe od wichrów, wychudłe z
trudów bojowych, pocięte szablami Szwedów, Niemców, Węgrów,
Wołochów. Cała historia wojny i chwała pobożnej Laudy mieczem na
nich wypisana. Oto ponure Butrymy, oto Stakjany, Domaszewicze,
Gościewicze, wszystkich po trochu. Lecz ledwie czwarta część wróciła z
tych, którzy ongi pod Wołodyjowskim z Laudy ruszyli.

Wiele niewiast na próżno szuka mężów, wielu starców na próżno
wypatruje synów, więc płacz wzmaga się, bo i ci, którzy znajdują
swoich, płaczą z radości. Cały kościół rozlega się szlochaniem; od czasu
do czasu głos jakiś imię kochane wykrzyknie i zmilknie, a oni stoją w
chwale, wsparci na mieczach, lecz i im po srogich bliznach łzy spływają
na wąsiska.

Wtem dzwonek targnięty przy drzwiach zakrystii uciszył płacze i gwary.

Wszyscy klękli, wyszedł ksiądz ze mszą, a za nim w komżach pan
Wołodyjowski i pan Zagłoba, i ofiara się rozpoczęła.

Lecz ksiądz także był wzruszony i gdy pierwszy raz zwrócił się do ludu
mówiąc: Dominus vobiscum! - głos mu drgał; gdy zaś przyszło do
Ewangelii i wszystkie szable naraz wysunęły się z pochew na znak, że
Lauda zawsze gotowa wiary bronić, a w kościele stało się aż jasno od
stali, to ledwie mógł odśpiewać Ewangelię. Odśpiewano potem wśród
powszechnego uniesienia suplikacje, wreszcie msza się skończyła, lecz
ksiądz, pochowawszy Sakrament w cyborium, odwrócił się już po
Ostatniej Ewangelii ku tłumom, na znak, że pragnie coś powiedzieć.

Więc uczyniło się cicho; ksiądz zaś w serdecznych słowach powitał
naprzód wracających żołnierzy, wreszcie oznajmił, że list królewski
zostanie odczytany, przez pułkownika chorągwi laudańskiej
przywieziony.

Więc uczyniło się jeszcze ciszej i po chwili po całym kościele rozległ się
głos od ołtarza :

"My, Jan Kazimierz, król polski, wielki książę litewski, mazowiecki,
pruski etc., etc., etc. W imię Ojca i Syna, i Ducha Świętego, amen.

Jako złych ludzi szpetne przeciw majestatowi i ojczyźnie występki,
zanim przed sądem niebieskim staną, już w tym życiu doczesnym mają
otrzymać karę, tak równie słusznym jest, ażeby cnota nie zostawała bez
nagrody, która cnocie samej blasku chwały, a potomnym zachęty do
naśladowania cnych przykładów dodawać winna.

Przeto wiadomo czynimy całemu stanowi rycerskiemu, mianowicie zaś
ludziom wojskowym i świeckim, urzędy mającym cuiusvis dignitatis et
praeeminentiae, oraz wszystkiemu obywatelstwu Wielkiego Księstwa
Litewskiego i naszego starostwa żmudzkiego, że jakiekolwiek gravamina
ciążyłyby na urodzonym a nam wielce miłym panu Andrzeju Kmicicu,
chorążym orszańskim, te coram jego następnych zasług i chwały zniknąć
z pamięci ludzkiej mają, w niczym czci i sławy pomienionemu
chorążemu orszańskiemu nie ujmując."

Tu ksiądz przestał czytać i spojrzał ku ławce, w której pan Andrzej
siedział, on zaś powstał na chwilę i wnet usiadł znowu, głowę swą
wynędzniałą wsparł o stallę i przymknął powieki jakoby w omdleniu.

A wszystkie oczy zwróciły się ku niemu, wszystkie usta poczęły szeptać:

- Pan Kmicic! Kmicic! Kmicic!... tam, obok Billewiczów!

Lecz ksiądz skinął ręką i począł czytać dalej wśród głuchego milczenia:

"Który chorąży orszański, lubo w początkach nieszczęsnej owej
szwedzkiej inkursji po stronie księcia wojewody się opowiedział, przecie
uczynił to nie z żadnej prywaty, ale z najszczerszej ku ojczyźnie intencji,
perswazją tegoż księcia do błędu przywiedzion, jakoby taka jeno, a nie
inna droga salutis Reipublicae zostawała, jaką sam książę kroczył!

A przybywszy do księcia Bogusława, który za przedawczyka go mając,
wszystkie nieżyczliwe praktyki przeciw ojczyźnie jaśnie przed nim
odkrył, nie tylko pomieniony chorąży orszański na osobę naszą ręki
podnosić nie obiecywał, ale samego księcia zbrojną ręką porwał, aby się
za nas i za utrapioną ojczyznę pomścić..."

- Boże, bądź miłościw mnie grzesznej! -zawołał niewieści głos tuż około
pana Andrzeja, a w kościele zerwał się znowu gwar zdumienia.

Ksiądz czytał dalej:

"Przez tegoż księcia postrzelon, ledwie do zdrowia przyszedłszy, do
Częstochowy się udał i tam piersią własną najświętszy przybytek
osłaniał, przykład wytrwania i męstwa wszystkim dając; tamże z
niebezpieczeństwem zdrowia i życia największe działo burzące prochami
rozsadził, przy którym hazardzie pojman, na śmierć przez okrutnych
nieprzyjaciół był skazany, a przedtem żywym ogniem palony."

Tu już płacz niewieści rozległ się tu i owdzie po kościele. Oleńka trzęsła
się cała, jak w paroksyzmie febry.

"Ale i z tych srogich terminów mocą Królowej Anielskiej wyratowan, do
nas na Śląsk się udał i w powrocie naszym do miłej ojczyzny, gdy
zdradliwy nieprzyjaciel zasadzkę nam nagotował, pomieniony chorąży
orszański samoczwart tylko na całą potęgę nieprzyjacielską się rzucił,
osobę naszą ratując. Tam posieczon i rapierami skłuty, do pół boków we
krwi własnej rycerskiej się pławiąc, z pobojowiska jako bez duszy był
podniesion..."

Oleńka obie ręce przyłożyła do skroni i podniósłszy głowę, poczęła łowić
w spieczone usta powietrze. Z piersi jej wychodził jęk:

- Boże! Boże! Boże!

I znów zabrzmiał głos księdza, także coraz bardziej wzruszony:

"A gdy staraniem naszym do zdrowia przyszedł i wtedy nie spoczął, ale
dalsze wojny odprawował, z chwałą niezmierną stawając w każdej
potrzebie, za wzór rycerstwu przez hetmanów obojga narodów
podawany, aż do szczęśliwego zdobycia Warszawy, po którym do Prus
pod przybranym nazwiskiem Babinicza był wyprawiony..."

Gdy to imię zabrzmiało w kościele, gwar ludzki zmienił się jakoby w
szmer fali. Więc Babinicz to on?! Więc ów pogromca Szwedów, zbawca
Wołmontowicz, zwycięzca w tylu bitwach to Kmicic?!... Szum wzmagał
się coraz bardziej, tłumy poczęły cisnąć się ku ołtarzowi, aby go widzieć
Iepiej.

- Boże, błoqosław mu ! Boże, błogosław! - ozwały się setki głosów.

Ksiądz zwrócił się ku ławce i przeżegnał pana Andrzeja, który wsparty
ciągle o stallę, do umarłego niż żywego był podobniejszy, bo dusza
wyszła zeń ze szczęścia i uleciała ku niebiosom.

Po czym kapłan dalej czytał:

"Tamże nieprzyjacielski kraj ogniem i mieczem spustoszył, do wiktorii
pod Prostkami głównie się przyczynił, księcia Bogusława własną ręką
obalił i pojmał; następnie do starostwa naszego. żmudzkiego powołany,
jak niezmierne usługi oddał, ile miast i wsiów od nieprzyjacielskiej ręki
uchronił, o tym tamtejsi incolae najlepiej wiedzieć powinni."

- Wiemy! wiemy! wiemy! - grzmiało w całym kościele.

- Uciszcie się - rzekł ksiądz podnosząc pismo królewskie ku górze.

"Przeto my (czytał dalej) rozważywszy wszystkie jego zasługi względem
naszego majestatu i ojczyzny tak niezmierne, że i syn większych ojcu i
matce oddać by nie mógł, postanowiliśmy je w tym liście naszym
promulgować, ażeby tak wielkiego kawalera, wiary, majestatu i
Rzeczypospolitej obrońcę nieżyczliwość ludzka dłużej już nie ścigała,
lecz aby przynależną cnotliwym chwałą i powszechną miłością okryty
chodził. Nim zaś sejm następny, chęci te nasze potwierdzając, wszelką
zmazę z niego zdejmie, i nim starostwem upickim, które vacat, nagrodzić
go będziem mogli, prosim uprzejmie nam miłych obywatelów starostwa
naszego żmudzkiego, aby te słowa nasze w sercach i umysłach
zatrzymali, które nam sama iustitia, fundamentum regnorum, przesłać,
ku ich pamięci, nakazała."

Tu skończył ksiądz i zwróciwszy się do ołtarza, modlić się począł; pan
Andrzej zaś uczuł -nagle, że jakaś dłoń miękka chwyta jego rękę,
spojrzał: była to Oleńka, i nim miał czas pomiarkować się, cofnąć dłoń,
panna podniosła ją i przycisnęła do ust wobec wszystkich, w obliczu
ołtarza i tłumów.

- Oleńka! - krzyknął zdumiony Kmicic.

Lecz ona wstała i zakrywszy twarz zasłoną, rzekła do miecznika:

- Stryju! chodźmy, chodźmy stąd prędko!

I wyszli przez drzwi zakrystii.

Pan Andrzej próbował wstać, wyjść za nią, lecz nie mógł...

Siły opuściłż go zupełnie.

Natomiast w kwadrans później znalazł się przed kościołem, trzymany
pod ręce przez pana Wołodyjowskiego i pana Zagłobę.

Tłumy obywatelstwa, drobnej szlachty i pospolitego ludu cisnęły się
dokoła; niewiasty - zaledwie która zdołała się oderwać od piersi
wracającego z wojny męża - już wiedzione ciekawością, płci swojej
właściwą, biegły popatrzyć na tego strasznego ongi Kmicica, dziś zbawcę
Laudy i przyszłego starostę. Koło zaciskało się coraz więcej, aż
laudańscy musieli w końcu otoczyć i bronić od natłoku rycerza.

- Panie Andrzeju! - wołał pan Zagłoba - ot, przywieźliśmy ci gościńca.

Sam się takiego nie spodziewałeś! Do Wodoktów teraz, do Wodoktów,
na zrękowiny i wesele!...

Dalsze słowa pana Zagłoby zginęły w gromkim okrzyku, który naraz pod
przywództwem Józwy Beznogiego podnieśli wszyscy laudańscy:

- Niech żyje pan Kmicic!

- Niech żyje! - powtórzyły tłumy. - Nasz starosta upicki niech żyje!
niech żyje!

- Do Wodoktów! Wszyscy! - huknął pan Zagłoba.

- Do Wodoktów! do Wodoktów! - wrzasnęło tysiąc ust. - W swaty do
Wodoktów, z panem Kmicicem, z naszym zbawcą! Do panienki! do
Wodoktów!

I ruch uczynił się ogromny. Lauda siadła na koń; z tłumów, kto żyw,
dopadał wozów, bryczek, wasągów, podjezdków. Piesi na przełaj
poczęli biec przez lasy i pola. Okrzyk: "Do Wodoktów!", brzmiał w
całym miasteczku. Drogi zaroiły się różnobarwnymi kupami ludzi.

Pan Kmicic jechał w skarbniczku między Wołodyjowskim i Zagłobą i raz
wraz któregoś brał w ramiona. Mówić jeszcze nie mógł, bo zbyt był
wzruszony, zresztą pędzili tak, jakby Tatarzy na Upitę napadli.
Wszystkie bryki i wozy pędziły tak samo koło nich.

Byli już dobrze za miastem, gdy nagle pan Wołodyjowski pochylił się do
ucha Kmicica.

- Jędrek - spytał się - a nie wiesz, gdzie tamta?

- W Wodoktach! - odpowiedział rycerz.

Wówczas, czy wiatr począł tak poruszać wąsikami pana Michała, czy
wzruszenie, nie wiadomo, dość, że przez całą drogę nie przestawały
wysuwać się naprzód, jakby dwa szydła lub dwie macki chrabąszcza.

Pan Zagłoba śpiewał z radości tak okrutnym basem, że aż się konie
płoszyły:

Dwoje nas było, Kasieńko, dwoje na świecie,

Ale mi się coś wydaje, że jedzie trzecie.

Anusia nie była tej niedzieli w kościele, bo przy słabej pannie
Kulwiecównie z kolei zostać musiała, przy której się z Oleńką dzień po
dniu zmieniały. Cały ranek zajęta była doglądaniem i opatrunkiem
chorej, tak że późno dopiero mogła się zabrać do pacierzy.

Zaledwie jednak wymówiła ostatnie: "Amen", gdy zaturkotało przed
bramą i Oleńka wpadła jak wicher do pokoju.

- Jezus, Maria! Co się stało? - krzyknęła spojrzawszy na nią panna
Borzobohata.

- Anusiu! wiesz, kto jest pan Babinicz?... To pan Kmicic!

Anusia zerwała się na równe nogi.

- Kto ci powiedział?

- Czytano list królewski... pan Wołodyjowski przywiózł... laudańscy...

- To pan Wołodyjowski wrócił?... - krzyknęła Anusia.

I nagle rzuciła się w ramiona Oleńki.

Oleńka przyjęła ten wybuch czułości jako dowód Anusinego afektu dla
siebie, bo zresztą była zgorączkowana, prawie nieprzytomna. Na twarzy
miała ogniste wypieki, a pierś jej falowała, jak gdyby z wielkiego
zmęczenia.

Więc poczęła opowiadać bez ładu i przerywanym głosem wszystko, co
w kościele słyszała, biegając przy tym jak szalona po komnacie i
powtarzając co chwila: "To ja go niewarta!" - czyniąc sobie zarzuty
okrutne, że go najgorzej ze wszystkich skrzywdziła, że nawet modlić się
za niego nie chciała wówczas, gdy on we krwi własnej za Najświętszą
Pannę, za ojczyznę i za króla się pławił.

Próżno Anusia, biegając za nią po izbie, próbowała ją pocieszać. Ona
powtarzała wciąż jedno, że go niewarta, że nie śmiałaby mu w oczy
spojrzeć; to znów poczynała mówić o czynach Babinicza, o porwaniu
Bogusław, o jego zemście, o ocaleniu króla, o Prostkach i
Wołmontowiczach, i Częstochowie; to wreszcie o swoich winach i o
swej zawziętości, za którą musi odpokutować w klasztorze.

Dalsze jej wyrzekania przerwał pan Tomasz, który wpadłszy jak bomba
do komnaty zakrzyknął:

- Na Boga! cała Upita do nas wali! Już są we wsi, a Babinicz pewnie z
nimi!

Jakoż za chwilę daleki okrzyk zwiastował zbliżanie się tłumów. Miecznik
porwał Oleńkę i wyprowadził na ganek; Anusia wypadła za nimi.

Wtem tłumy ludzi i koni zaczerniły się w dali i jak okiem sięgnąć cała
droga była jeszcze nimi zapchana. Dobiegli w końcu do dziedzińca. Piesi
przedostawali się szturmem przez fosę i płoty; wozy tłoczyły się w
bramie, a wszystko to krzyczało, wyrzucało czapki w górę. Wreszcie
ukazał się huf zbrojny laudańskich, otaczających skarbniczek, w którym
siedziało trzech mężów: pan Kmicic, pan Wołodyjowski i pan Zagłoba.

Skarbniczek zatrzymał się nieco opodal, bo już tyle ludu natłoczyło się
przed gankiem, że nie można było tuż dojechać. Zagłoba z
Wołodyjowskim wyskoczyli pierwsi i pomógłszy Kmicicowi zsiąść, zaraz
chwycili go pod ramiona.

- Rozstąpcie się! - krzyknął Zagłoba.

- Rozstąpić się! - powtórzyli laudańscy.

Ludzie usunęli się zaraz, tak że środkiem tłumu utworzyła się pusta
droga, po której wiedli Kmicica aż do ganku dwaj rycerze. On słaniał się
i blady był bardzo, ale szedł z głową podniesioną, zarazem zmieszany i
szczęśliwy.

Oleńka oparła się o odrzwia i ręce opuściła bezwładnie po sukni; lecz gdy
był już blisko, gdy spojrzała w twarz tego mizeraka, który po tylu latach
rozłąki zbliżał się oto jak Łazarz, bez kropli krwi w twarzy, wówczas
szlochanie rozdarło na nowo jej piersi. On ze słabości; ze szczęścia i
zmieszania nie wiedział sam, co ma mówić, więc wstępując na ganek,
powtarzał tylko przerywanym głosem:

- A co, Oleńka, a co?

Ona zaś obsunęła mu się nagle do kolan.

- Jędruś! ran twoich niegodnam całować!

Ale w tej chwili wyczerpane siły wróciły rycerzowi, więc porwał ją z
ziemi jak piórko i do piersi przycisnął.

Okrzyk jeden ogromny, od którego zadrżały ściany domów i ostatki liści
z drzew opadły, zgłuszył wszystkie uszy. Laudańscy poczęli palić z
samopałów, czapki wylatywały w górę, naokół widziałeś tylko uniesione
radością twarze, rozpalone oczy i otwarte usta wrzeszczące:

- Vivat Kmicic! vivat Billewiczówna! Vivat młoda para!

- Vivant dwie pary! - huczał Zagłoba:

Ale głos jego ginął w burzy ogólnej.

Wodokty zmieniły się jakoby w obóz. Przez cały dzień rżnięto z rozkazu
miecznika barany i woły, wykopywano z ziemi beczki miodu i piwa.
Wieczorem zasiedli wszyscy do uczty, starsi i znamienitsi w komnatach,
młodsi w czeladnej, prostactwo również weseliło się przy ogniskach na
podwórzu.

Przy głównym stole krążyły kielichy na cześć dwóch par szczęśliwych,
gdy zaś ochota doszła do najwyższego stopnia, pan Zagłoba wzniósł
jeszcze toast następujący:

- Do cię zwracam się, cny panie Andrzeju, i do cię, stary druhu, panie
Michale! Nie dość było piersi nadstawiać, krew rozlewać, nieprzyjaciół
wycinać! Nie skończony trud wasz, bo gdy siła ludzi czasu tej okrutnej
wojny poległo, musicie teraz nowych obywatelów, nowych obrońców tej
miłej Rzeczypospolitej przysporzyć, do czego, tuszę, nie zbraknie wam
męstwa ni ochoty! Mości panowie! na cześć onych przyszłych pokoleń!
Niechże im Bóg błogosławi i pozwoli ustrzec tej spuścizny, którą im
odrestaurowaną naszym trudem, naszym potem i naszą krwią
zostawujem. Niech, gdy ciężkie czasy nadejdą, wspomną na nas i nie
desperują nigdy, bacząc na to, że nie masz takowych terminów, z
których by się viribus unitis przy boskich auxiliach podnieść nie można.

Pan Andrzej niedługo po ślubie na nową wojnę ruszył, która od
wschodniej sciany wybuchła. Lecz piorunujące zwycięstwo
Czarnieckiego i Sapiehy nad Chowańskim i Dołgorukim, a hetmanów
koronnych nad Szeremetem ukończyły ją wkrótce. Wówczas wrócił
Kmicic świeżą chwałą okryty i na stałe w Wodoktach osiadł. Chorąstwo
orszańskie wziął po nim stryjeczny jego, Jakub, który później do
nieszczęsnej konfederacji wojskowej należał, pan Andrzej zaś, duszą i
sercem stojąc przy królu, starostwem upickim nagrodzon, żył długo w
przykładnej zgodzie i miłości z Laudą, powszechnym szacunkiem
otoczony. Niechętni (bo któż ich nie ma) mówili wprawdzie, że żony we
wszystkim zbytnio słucha, ale on się tego nie wstydził, owszem, sam
przyznawał, że w każdej ważniejszej sprawie zawsze rady jej zasięga.



KONIEC KSIĄŻKI



Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
PotopT2R25
PotopT1R1
PotopT1R18
PotopT2R26
PotopT2R34
PotopT1R3
PotopT2R7
PotopT1R23
PotopT2R5
PotopT2R31
PotopT2R40
PotopT1R25
PotopT2R1
PotopT2R30
PotopT1R26
PotopT1R13
PotopT3R9
PotopT3R28
PotopT3R19
PotopT1R6

więcej podobnych podstron