Pamietnik3


20






























III
Milczał długo, wyraźnie walczył sam z sobą. Nie śmiałem mu przerywać. W milczeniu jego
było coś uroczystego, coś takiego, co nakazywało uszanowanie. Zbierał snadź wspomnienia,
gonił za nimi daleko, w inne stulecie, bo gdy przerwał milczenie, opowiedział mi życie
swoje od początku do końca i mówił długo, przerywając sobie czasem dla odpoczynku. Na
słuchaniu jego opowiadania upłynęło mi całe popołudnie i cały wieczór, i cała noc do rana.
On mógł opowiadać, bo się przespał w dzień; ja mogłem słuchać, bo się tak mocno zainteresowałem,
że
zdawało mi się
byłbym słuchał bez końca.
Trudno mi powtórzyć to opowiadanie własnymi Jarnickiego wyrazami; będę więc o nim
pisał w trzeciej osobie.
Jan Jarnicki przyszedł na świat między 1765 a 1775 r. nie opodal ujścia Rosi do Dniepru.
Ojciec jego, dobry szlachcic, ożeniony z wieśniaczką z okolic Kaniowa, był właścicielem
gruntu, który dziś stanowiłby dużą fortunę, ale w owych czasach i w owej okolicy wystarczał
zaledwie na wyżywienie licznej rodziny, w której Jan był najmłodszym dzieckiem, pieszczochem
ukochanym. Własność starego Jarnickiego rozciągała się szeroko nad Rosią i miała
wszystko, co stanowi wartość ziemskich majątków, bo i pola, i łąki, i las, i wodę. Przez środek
przewijał się przez nią strumień, na którym stał młynek o dwóch kamieniach, a pod lasem
dworek o trzech izbach, otoczony rowem i częstokołem z młodych, z kory obdartych dębczaków,
z powyrąbywanymi podłużnymi dokoła strzelnicami, z mocną i ciężką z grubych desek
bramą, ze środka na duże zamykaną zasuwy, co wszystko nadawało dworkowi pozór obronny,
wojenny. Pozór ten nie był też dla pozoru: stworzyła go potrzeba. Na gruntach Jarnickiego
były tylko dwie chałupy i jeden dworek. W chałupach: w jednej mieszkał młynarz, który był
zarazem gumiennym i prawą w gospodarstwie ręką, w drugiej stary pasiecznik, niegdyś Zaporożec.
Dworek składał się z dwóch, a raczej z trzech części: z właściwego dworka, z izby
czeladnej, położonej po jednej stronie podwórza, i ze stajni po drugiej stronie. Do tego dodać
jeszcze należy chlewy, kurniki i spichlerz, zapełniające różne strony podwórza w taki sposób,
że wolnego miejsca w obejściu bardzo pozostawało niewiele.
Ta ciasnota, dziwna przy obszarze gruntów, jakie Jarnicki posiadał, była dopełnieniem warunków
obrony. Mała załoga, którą stanowili stary Jarnicki i kilku parobków, nie mogłaby w
rozległym bronić się obejściu. Trzeba je było jak najmocniej ścisnąć, ażeby niewielkiej liczbie
ludzi umożliwić stawienie w razie potrzeby czoła ze wszystkich stron. A ta potrzeba zdarzała
się niekiedy. Pomimo że Jarnickiego dworek, czyli
jak go w okolicy nazywano
"futor",
leżał z dala od traktów, w głuchym i nie każdemu znanym zakątku, jednakże rozbójnicy
bułgarscy zza Dniestru, zapuszczający się aż tu niekiedy w swych wycieczkach, wiedzieli o
nim i kiedy niekiedy zaglądali do starego szlachciury bądź jako goście, bądź jako nieprzyjaciele.
W pierwszym razie potrzeba ich było przyjąć i ugościć, w drugim siłą odeprzeć.
Stary Jarnicki nie miał pieniędzy. Pola jego odłogowały, bujną rokrocznie pokrywając się
trawą, a to dla tej przyczyny, że nie było ich uprawiać ani komu, ani na co. Gdyby było na co,
toby się znalazło i komu. Jakąż jednakże korzyść dawała uprawa? Komunikacji nie było,
zbytu żadnego. Uprawiało się więc tyle, ile wymagała domowa potrzeba na chleb i kluski;
inne zaś potrzeby opędzało bydło i konie, które sobie swobodnie po obszarach bujały i z którymi
raz w rok wyprawiał się stary na jarmark do Kaniowa, Taraszczy albo Bohusławia, a
najdalej do Białej Cerkwi lub Humania. Rozbójnicy wiedzieli o niezamożności starego Jarnickiego,
który własnymi rękami orał, siał, kosił, zwoził i młócił, i nie mieli chętki do futoru,
chyba, ot tak sobie, niechcący albo po pijanemu. Dlatego też nie byli zbyt straszni, bo nie
można było z ich strony spodziewać się formalnej, na większą skalę wyprawy. Do odparcia
zaś napadów dorywczych miał stary zawsze w pogotowiu; dwa gardłacze[17], kilka gwintówek,
kilka par pistoletów, kilka spis[18], dwie karabele[19], topory, a nawet nabite gęsto krzemieniami
buławy. Cały ten arsenał, rozwieszony na ścianach, mieścił się w pierwszej izbie, do której
wchodziło się na prawo z sieni, a która była zarazem jadalną, bawialną i dla paniczów sypialną.
W drugiej izbie mieszkali państwo Jarniccy, w trzeciej mieściły się panny; przez sień była
piekarnia i zarazem kuchnia, w której sypiała niewieścia połowa służby.
Jarnicki z miłością opisywał gniazdo swoje rodzinne: ze szczegółami opowiadał o różanych
gęstych krzakach, w których na wiosnę zamieszkiwały słowiki, i o malwach, które przed
dworkiem na straży stały. Szczegółów tych nie umiem powtórzyć wszystkich, składają się
one z mnóstwa drobiazgów, których nie pamiętam, a do których wchodzi dużo ludzi, nadających
odosobnionemu futorowi niezwykłe ożywienie. Występują tam: i rodzice, i bracia, i siostry
Jana, i poczciwy młynarz, i stary pasiecznik, i służba obojej płci, i ksiądz proboszcz z
Kaniowa, i starszyzna rozbójników. Z tymi ostatnimi pozostawał stary Jarnicki w zgodzie, co
bynajmniej nie przeszkadzało, że się z nimi niekiedy pobił. Uderzyło mnie szczególnie następujące,
według mnie charakterystyczne i dobrze owoczesne tamtych okolic stosunki malujące
zdarzenie, które na los Jana stanowczy wpływ wywarło.
Najczęstszym spomiędzy starszyzny rozbójniczej na futorze gościem był niejaki Kalo, którego
przezywano Smilec (Śmiałek). Samo nazwisko dostatecznie go definiuje. Smilca lękano
się powszechnie, dlatego że miał w sobie coś tygrysiego: lubił krew, której zapach odurzał go.
Rad przeto był pohulać sobie, jak inni ludzie hulają w tańcu, na polowaniu itp. Lubił przy tym
spotykać opór, bo ten go drażnił i wywoływał całą burzę namiętności w dzikiej piersi.
Zajeżdżał on na futor Jarnickiego dwa, trzy razy w roku. Były to wizyty bardzo niemiłe,
ale musiano, je ścierpieć, bo trzeba było sztucznie bronić własności i życia, niemających dostatecznej
w ówczesnym urządzeniu stosunków obrony. Z tego powodu Smilca podejmowano
jak gościa, karmiono, pojono i na noc zapraszano, Jadł, pił, ale miał jednakże tyle delikatności
czy też tyle ostrożności, że nigdy na noc pozostać nie chciał.

Prześpię się ja pod dębem, przy ognisku, lepiej niż w waszych betach
mawiał.
Dla
mnie na wolnym powietrzu zdrowiej niż w dusznej chałupie. Bądź zdrów, stary. Jeżeli mnie
nie złapią, to się jeszcze zobaczymy, a jak złapią, to
tfu!
Spluwał i ręką z pogardą machnął.

Ta gdzieżby was złapali!
odpowiadał stary Jarnicki.

A! na człowieka napada nieszczęście, kiedy się on go najmniej spodziewa.

A choćby i złapali.

Ćwiertowaliby albo kołem łamali, tylko tyle.
Marszczył brwi, gładził wąsy, wsiadał na koń i odjeżdżał.
Powodem jego odwiedzin była potrzeba odetchnięcia w gronie rodziny. W dzikim sercu
utaiła się odrobina ludzkiego uczucia. Przyjeżdżał po to, ażeby się pobawić z dziećmi, którym
przynosił gościńce. Surową twarz rozjaśniał uśmiech na widok dziatwy, nieposiadającej się z
radości, kiedy pomiędzy nią rozdzielał pierniki i obwarzanki. Z tego powodu dla dzieci był on
miłym i wielce pożądanym gościem. Cieszyły się, skakały i na spotkanie jego wybiegały, ile
razy postać jego ukazała się z daleka na drodze mimo młyna do dworku prowadzącej. Ojciec
brwi marszczył, chrząkał, lecz ułożywszy twarz wychodził na powitanie srogiego dowódcy,
który zazwyczaj przy młynie z konia zsiadał i otoczony gronem dzieci szedł powoli przez
bramę.
Znajomość ta trwała lat kilka. Stary Jarnicki dobrze na niej wychodził, była ona bowiem
dla niego pewnym rodzajem karty bezpieczeństwa, uwalniającej go od innych tego rodzaju
znajomości i służącej mu jako paszport w podróży. Rozbójnicy szanowali go dlatego, że był
"przyjacielem Smilca".
strzelano z mej siekańcami tj. kawałkami żelaza.
Takie to były czasy! Poczciwy, z pracy rąk własnych żyjący człowiek musiał się bratać ze
zbrodniarzem i za przyjaciela jego uchodzić.
Pośrednikiem w tej przyjaźni był pasiecznik, dla którego Smilec miał pewien rodzaj szacunku.
Pasiecznik sprowadził Smilca na futor, zaznajomił ze starym szlachcicem i postawił
niejako na warcie przy rodzinie i dobytku tego ostatniego.
Powiadają o panach, że łaska ich na pstrym koniu jeździ. Na takim samym snadź koniu
jeździła i przyjaźń takiego pana jak Smilec. Czy mu się ona znudziła, czy sprzykrzyła, nie
wiedzieć; dość, że razu pewnego przyjechał na futor zły i nachmurzony, nie przywiózł dzieciom
gościńców, wszedł do świetlicy, usiadł i długo milczał.

Musiało ci się, panie dowódco, coś przytrafić
zaczepił go stary Jarnicki.

At!
odparł
gorzko na świecie.

Ludzie ci, mospanie, dokuczają?

Taże dokuczają. Bywało, Smilec hulał i sławę zdobywał, a po sławie dopiero szły kontusze,
żupany, lite pasy, sobolowe czapki i grosze. Człek miał się czym poczwanić. Kiedy kto
mówił: "Hej, Smilec! co zdobyłeś?", to odpowiadałem:
"O, wiele, ale drogo... to... to... i to... i to... i to..."
I pokazywał blizny od cięć i postrzałów, którymi całe jego ciało było poznaczone.

Ten gościniec dostałem od humańskiego, a ten od kaniowskiego Kozaka, a ten oberwałem
od szlachcica ze Zwinogródki, co się bronił jak opętany, a był silny i śmiały, skoczył pomiędzy
nas z gołą szablą i trzem moim zuchom łby rozpłatał; ale poszedłem z nim na szable i
moje cięcie było ostatnie. Ot, takich mi potrzeba, takich dawajcie, ale nie takich jak dzisiejsi,
co dają się rznąć jak kury i tylko do Pana Boga się modlą. Tfu!
W milczeniu słuchał Jarnicki tych utyskiwań na złe czasy. Smilec rozgadał się:

Ot
ciągnął
kiedy ja myślę, jak to teraz na świecie, to bierze mnie ochota z tobą, stary,
spróbować się. Kiedyś ja do ciebie zajrzę.

Moja chata otworem dla ciebie
odrzekł stary.
Zawsze mile was witam.

Taże to niby tak. Wiedziemy z sobą przyjaźń na słowach, a słowa to babska rzecz. Gdybyś
ty chodził ze mną po świecie i nadstawiał łeb tam, gdzie ja, to byłbyś mi druh i brat. A tak
jak jest
ja rozbójnik, a ty szlachcic, aniś mi druh, ani brat, a do tego u ciebie ja się rozmazuję
jak jaka baba i kiedy wyjdę z twego futoru, to mi tak jakoś, jakbym się odurzającego
ziela opił. Nie, mnie potrzeba spróbować się z tobą.

Jeżeli taka twoja wola, to i owszem
rzekł szlachcic pół serio, pół żartem i w garść splunął

proszę na rękę.
Smilec na to z turecka cmoknął i głową z oznaką zaprzeczenia w tył rzucił.

Ja nie żak
wymówił ponuro
żebym się miał borukać[20] lub w palcaty[21] bić. Ja wojak.
Przyjdę do ciebie w goście z oddziałem i wówczas pluń w garść, kiedy ja ci w oczy ołowiem
plunę.
To rzekłszy wstał, bez pożegnania się wyszedł i siedząc już na koniu rzucił szlachcicowi te
wyrazy:

Zobaczymy, czy ty Smilcowi dotrzymasz.
Szlachcic myślał, że to żarty; tego samego jednakże wieczoru przyszedł pasiecznik i z błędu
go wyprowadził.

Smilec
rzekł
odgraża się na was, panie. Co wy jemu zrobili?

Co? nic. Diabli wiedzą, co mu do głowy strzeliło.

Krew zapachła. Ale z nim nie żarty. Co obiecał, dotrzyma.

To i ja jemu dotrzymam
burknął stary Jarnicki z niecierpliwością.
Pasiecznik chrząknął i brodę pogładził. Serce mu w piersi żywiej stuknęło. Lecz jako stary
i doświadczony, czuł się upoważnionym do rady.

A czy nie lepiej by było z oczu mu zejść?

Żeby potem cała okolica gadała, że stary Jarnicki nastraszył się i uciekł?! Wolę się dać tu
na miejscu w drobne kawałki posiekać!
krzyknął szlachcic i siwe brwi mu się na oczy nasunęły,
wzrok płomieniem łysnął, żyły na czole i skroniach napęczniały, a wiechciaste wąsy
drgnęły poruszeniem warg.
Założył ręce w tył i chodził po świetlicy, i mówił niby do siebie, a nie do siebie:

Przez wzgląd na żonę i dzieci przyjmowałem tego łotra. Moją czystą, spracowaną ręką
ściskałem jego, we krwi zbroczoną. Ale kiedy jemu mój chleb i sól obrzydły, kiedy jemu
moja i moich dzieci krew zapachła, niech przychodzi. Nie chce chleba i soli, przyjmę go ołowiem
i żelazem. Niech przychodzi. Chce się spróbować, spróbujemy się.
I jeszcze chodził. Gniew przeminął. Po gniewie przyszła rozwaga, która nasunęła myśl
przygotowania się do obrony.

Cóż, stary
rzekł do pasiecznika
ty trzymasz z nami?

Hm!
odparł zagadnięty
mnie Smilec sam już pytał, z kim trzymam. Odpowiedziałem
mu, że z wami.
Jarnicki uścisnął staremu rękę.

To jakże? jak myślisz? na kiedy będzie robota?

Ja myślę, że trzeba się przygotować dobrze, ale nie trzeba się śpieszyć. Bo on wam zapowiedział,
to wie, że wy mu okuniem się postawicie. Dlatego musi się kilka tygodni pokręcić,
nim sobie dobierze ludzi, nie takich, co tylko za rabunkiem chodzą, ale takich, co i łeb
nadstawić umieją. Takich jemu potrzeba ze dwudziestu. Musi więc przetrząść wszystkie rozbójnicze
siedziby. On się przysposobi dobrze, bo wie, że macie czym go powitać (tu ręką
ukazał na rozwieszoną na ścianie broń), a jak się w naszych stronach z dobranym pojawi oddziałem,
to ludzie o tym zagadają, bo to nie szpilka: dwudziestu ludzi nie schować w jednym
krzaku, nie przenieść ich w kieszeni. Oni nim do naszego dojdą futoru, pokażą się tu i owdzie
i nie w jednym miejscu pohulają. Będziemy o tym słyszeli, tylko trzeba często dowiadywać
się to do Moszen, to do Biełozierza, a tymczasem ściągnąć pod dostatkiem prochu i ołowiu,
nalać kuł, oczyścić broń, trzymać wartę i nie rozpuszczać czeladzi. Niech i młynarz z babą i
dziećmi do dworu się sprowadzi.

A ty, stary?

Ja zostanę w pasiece. Tam zachodzą do mnie ludzie i wypowiadają wszystko, co im na
sercu cięży; to ja tam dowiem się może czego, a jak się dowiem, przyjdę i was przestrzegę. A
jak nadciągnie Smilec, przyjdę i jeżeli będzie potrzeba, głowę przy was położę.
Jarnicki ile miał w sercu wdzięczności, wszystką staremu pasiecznikowi wylał.

Nie byłoby jednakże źle
dodał w końcu stary
gdybyście o tej groźbie uwiadomili i
namiestnika, i kaniowskiego gubernatora. Oni go znają, to niechże i oni ze swojej strony poczynią
potrzebne rozporządzenia. Trudno im będzie zapobiec mu drogę i do futoru nie dopuścić,
bo to on słyszy, jak trawa rośnie, ale przynajmniej będą mogli dać wam odsiecz i nie
pozwolić rozbójnikom długo pod futorem gościć.
Stosownie do tych wskazówek poczynił Jarnicki przygotowania, które rozpoczął od tego,
że pojechał do Kaniowa i uprzedził tamecznego gubernatora, iż nad okolicą zbiera się burza.
Gubernator odsiecz obiecał dodając:

Gdyby napadli niespodzianie, to mi wasan daj znać.
Chciał Jarnicki w bezpiecznym miejscu schronić żonę i dzieci, lecz Jarnicka ani sobie o
tym mówić nie pozwoliła.

Co ciebie spotka
odcięła wręcz mężowi
to niech spotka i mnie. Jak rozbójnicy napadną,
uklęknę z dziećmi przed obrazami i będę się modliła. Mojej modlitwy może Pan Bóg
wysłucha, może ona wam co pomoże.
Jarnicki nie upierał się przy swoim; zostawił żonę i dzieci i wziął się do wzmocnienia futoru.
Obszedł całe obejście, opatrzył każdy z osobna słup częstokołu, przyrządził drabiny i
oszczepy do spychania tych, którzy by z zewnątrz na częstokół się wdarli, opatrzył bramę,
obejrzał każdą sztukę broni, powkręcał nowe skałki[22], policzył kule i posortował kaliber, a
nawet zadał sobie tyle pracy, że zniwelował grunt na dwieście kroków dokoła, tak że z przodu,
z. tyłu i z boków zagrody mysz nie mogła się pokazać, ażeby nie groziły jej strzały zza
częstokołu. W tej pracy pomagali mu dwaj starsi synowie, młynarz i wszyscy parobcy. Wszyscy
oni stanowili załogę, która wynosiła dwunastu ludzi i dzieliła się na cztery równe części i
piątą rezerwę. W każdej części było po dwóch ludzi do pilnowania ścian kwadratu. Rezerwa
składała się z czterech, których zadaniem było nieść pomoc stronie zagrożonej. Każdy miał
miejsce wyznaczone i z góry wiedział, co ma robić: czy biec w stronę młynka, czy lasu, czyli
też Rosi lub pola, czy stawać w ganku i czekać na rozkazy wodza, którym był stary Jarnicki.
Kobiety miały także swoje zadanie. One przeznaczone były do gotowania ukropu i przysposabiania
gorejących głowni na wypadek, gdyby rozbójnicy wdarli się do środka obejścia i
obrona ześrodkowała się w dworku. Ukropem i głowniami miano bronić przystępu do drzwi i
okien.
Obok tego nie zapomniał stary i o tym, że obrona potrwać mogła dni dwa, trzy, a może i
tydzień. Dlatego polecił żonie mieć trzy pieczywa chleba w zapasie i zaopatrzył spichlerz w
taki sposób, ażeby nie było potrzeby szukać prowizji za obrębem zagrody. O wodę się nie
troszczył, bo miał studnię w podwórzu. Pomyślał nawet o mleku dla dzieci i wziął dwie krowy
na stajnię, a resztę bydła, stadninę i konie stajenne, wyjąwszy dwóch, które na wszelki
zostawił wypadek, wypędził w pole, przykazawszy pastuchom, ażeby paśli co dzień w innym
miejscu, a na nocleg do lasu lub w oczerety nad Rosią się chronili.
W przeciągu trzech tygodni wszystko było gotowe. Jarnicki sprowadził księdza, który miał
mszę, wyspowiadał całą rodzinę i czeladź i poświęcił futor. Siedziba przybrała pozór czysto
wojenny, a pozór ten uderzał w oczy przy pierwszym wstępie na podwórze. Na przyzbie stało
rzędem dwanaście strzelb. Na każdej strzelbie wisiał rożek z prochem i worek z kulami. Obok
stały na kupie dzidy, oszczepy i cztery drabiny i leżały topory i buławy. Popod częstokołem
chodził wartownik, zmieniający się co dwie godziny, kolejno we dnie i w nocy. Tego ostatniego
pomocnikami były trzy ogromne psy, które obcego człowieka z daleka zwietrzyły i
oszczekały, a tak były czujne, że przy nich wartownik stawał się prawie niepotrzebny, i jeżeli
kolejną wartę Jarnicki zaprowadził, to dlatego że
jak powiadał:

Strzeżonego Pan Bóg strzeże.

KONIEC ROZDZIAŁU


Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
Ronikier Pamiętniki 1939 1945
Pamiętam była jesień txt
CZY PAMIETASZ?browska txt
Pamiętajmy o Ponarach !
WSZYSTKIM KTÓRZY O NAS PAMIĘTALI Cz Gitary txt
pamietnik policjanta
Pamietnik20
pamietnik policjanta

więcej podobnych podstron