Dymitr Bilenkin
Wybacz odchodzącym
Wiele jest na świecie dziur tak doszczętnie
zabitych deskami, że w porównaniu z nimi Naira może wydać się prawdziwym rajem.
Za owalnym iluminatorem żółta piana mgły, niemal dotykalny mrok, pulsujący pod
ciosami zawieruchy. Jej napór jest tak wielki, że nawet powietrze w
pomieszczeniu zdaje się drgać i wirować, chociaż to absolutnie niemożliwe, gdyż
baza jest równie hermetyczna jak puszka sardynek. I prawie tak samo ciasna. Z
ustawionej pod ścianą aparatury Roeniga wydobywa się wycie i gwizd, trzaski i
poszczekiwanie, kaszel, mamrotanie i szczebiot, jakby w elektromagnetycznych
polach planety odbywał się nieustający konkurs drozdów-przedrzeźniaczy.
- Małe, gustowne piekiełko - mruknął
Koenig, zrzucając z głowy słuchawki. Mówił to już dziesiątki razy. - Wiesz, kim
my jesteśmy? Turystami udającymi poszukiwaczy prawdy.
To było już coś nowego, oderwałem więc
wzrok od szachownicy, na której Malec szykował się do zadania mi mata.
- Skaczemy z planety na planetę, jak woda
z kamyka na kamyk ciągnął Koenig, gapiąc się w iluminator. Na pulpicie
sterowniczym zamarło odbicie jego okrągłej, ozdobionej jasnymi wąsikami twarzy.
- I z takim samym skutkiem.
- Wobec tego po co tu siedzisz?
- Chciałem zobaczyć kawałek świata.
- No i jak?
- Obejrzałem go sobie, przenosząc się z
futerału do futerału. Futerałami są statek, skafander, baza, łazik... Jesteśmy
ludźmi w futerałach, bez których można się obyć jedynie na Ziemi.
- Która zresztą również jest futerałem,
tyle że nieco większym. Nie uważasz?
Koenig popatrzył na mnie:
- Masz rację! - wykrzyknął. - Byłeś na
Tahiti?
- Nie.
- Ja też. Słuchaj, dlaczego jesteśmy
tutaj, a nie na Tahiti? Tam jest przecież morze, piękne dziewczyny, słońce,
kwiaty, ptaszki śpiewają...
- A u nas świergolą atmosferzaki i
śpiewają kamienie. Poza tym nam, bohaterskim pionierom, zazdroszczą miliony
dzieciaków, którym po powrocie opowiemy niesłychanie romantyczną bajeczkę o
Nairze.
- Ja tam będę mówił prawdę! - warknął
Koenig. - Opowiem o trzech panach w puszce do konserw, nie licząc robota. O
liofilizowanych koncentratach na śniadanie, obiad i kolację... O waszych
obmierzłych gębach, spacerkach w orzeźwiających strugach piasku i robocie,
robocie, robocie...!
- Idzie Warlen - dodał, wsłuchując się w
rytmiczne popiskiwanie sygnału. - Zbliża się Warlen Strogin i jego kamienie.
Wejdzie, powie dwa słowa i zagrzebie się w swoich minerałach. Nawet nie pomyśli,
że ja mógłbym mieć ochotę na małego roberka...
Koenig oczywiście nie siądzie po obiedzie
do kart, tylko do swoich wykresów i obliczeń. Karciarzy na takie zakazane
placówki nikt by przecież nie wysyłał.
- Uważaj! - ostrzegam go na wszelki
wypadek. - Słucha cię młode pokolenie. Co będzie, jeśli dowie się ono, że
bohaterski pionier Walter Koenig marzy o brydżyku z dziadkiem? Bierz przykład ze
mnie i w nielicznych wolnych chwilach graj z Malcem w szachy. To piękna,
szlachetna gra, która nie przynosi ujmy nawet mężnemu badaczowi odległych
światów... Malutki, czemu się tak grzebiesz?
- Nie chciałem przeszkadzać w rozmowie.
- To nie jest rozmowa, tylko zwykła
paplanina.
- Wobec tego szach.
Malec wysunął spod siebie łapę i
przesunął figurę. Ten półmetrowy robot przypomniał złocistego żółwia, ślicznego,
ale na pierwszy rzut oka nieruchawego zwierzaka. W rzeczywistości Malec jest
zupełnie inny niż się wydaje, ale żeby się o tym przekonać, trzeba najpierw z
nim, jak to się dawniej mawiało, zjeść beczkę soli. Większość ludzi tego nie
potrafi, gdyż nasze biologiczne "ja" instynktownie opiera się zbliżeniu z
istotą, której przodkiem była maszyna parowa. A gdzie nie ma sympatii, tam
również nie ma i zrozumienia. Podobno wszystkie roboty z tej samej serii są
identyczne. Jest to taki idiotyzm, ie nawet człowiekowi nie chce się go obalać.
Znamy się z Malcem tak dobrze i od tak dawna, że wyczuwam jego nastrój nawet
wtedy, kiedy się nie odzywa, chociaż niektórym może się to wydawać czarną magią.
Bo niby jaki wyraz mogą mieć receptory optroniczne albo anteny-wibrissy? Ale
oczy człowieka też przecież są układem optycznym, a jednak przegląda się w nich
dusza.
Ruch robota zmusił mnie do zastanowienia.
Na szczęście roboty są pozbawione fantazji, co pozwoliło mi uciec przed matem.
Miałem już zrobić zaskakujący ruch, gdy popiskiwanie zmieniło się w ciągły ton i
nad wejściem zapaliła się czerwona lampka. W śluzie zabulgotało powietrze i po
minucie drzwi się otworzyły. Rozpinając w biegu skafander, do wnętrza wkroczył
energicznie Strogin. Od razu zapachniało kurzem, którego żadne urządzenia
odsysające nie są w stanie zebrać z fałd skafandra. Nikt się tym zresztą nie
przejmował, bo tutaj kurz był sterylny. Cała planeta była sterylna. Sterylna,
monotonna i ponura tak dalece, że gdyby ktoś nas zapytał, po co na niej
właściwie siedzimy i jaką korzyść Naira może przynieść człowiekowi, nie od razu
potrafilibyśmy znaleźć odpowiedź. Ale to niczego nie dowodzi: jakiś starożytny
mędrzec, bodaj czy nie Sokrates, odradzał współobywatelom zajmowania się takimi
pozbawionymi sensu zabawami jak obserwacja ciał niebieskich, która może jedynie
przeszkadzać w o wiele ważniejszym dziele samopoznania.
Worek ze swymi łupami Warlen jak zwykle
rzucił do kąta, Koenig jak zwykle oderwał się od analizy skomplikowanych
przytonów swojego nieziemskiego chóru i oburzył się na zaśmiecanie wnętrza
jakimś gruzem, na co Strogin jak zwykle odpowiedział wzruszeniem ramion, bo niby
gdzie ten swój worek miał podziać. Koenig jeszcze trochę poburczał i cała sprawa
na tym się skończyła. Tak w ogóle, to nieźle się ze sobą dogadywaliśmy i to nie
tylko dlatego, że wszyscy trzej mieliśmy zgodne charaktery.
- Przygotuję obiad - powiedziałem
wstając. - Mały, zapamiętaj partię, później ją dokończymy.
"Przygotowanie obiadu", jak to gromko
nazwałem, zajęło mi nie więcej niż dwie minuty, bo przecież podgrzanie gotowych
koncentratów i włożenie ich na talerze nie może zająć więcej czasu... Siedliśmy
do stołu i kiedy byliśmy już po tak zwanym pierwszym daniu, Koenig swoim
zwyczajem zapytał Strogina, czy nie znalazł przypadkiem śladu bosej
sześciopalczastej stopy tubylca. Warlen spokojnie zignorował głupie pytanie, a
wówczas ja zapytałem, czy burza nie przeszkodziła mu w pracy.
- Burza jak burza... - Strogin lekko się
ożywił jak zwykle gdy była mowa o pracy. - Widziałem gorsze. Udało mi się
znaleźć niezwykłą konkrecję. Konglomerat kasyterytu z chromitem, wyobrażacie
sobie? Zdumiewająca planeta.
- Konkrecje, konglomeraty... - mruknął
Koenig. - Dawniej ludzie szukali zwyczajnych, powszednich rzeczy. Diamentów,
złota, srebra i innej platyny. A teraz co? Warlenowi diamentu nawet nie będzie
chciało się kopnąć.
- Pewnie go nawet podniosę - odparł
poważnie Strogin. - W takich kryształach mogą być interesujące intruzje gazowe,
spoza tym zbieram materiał porównawczy.
- A co ja mówiłem? Najmniejszego śladu
romantyki, szara proza życia.
- A twoje atmosferzaki są takie znów
romantyczne?
- Jak by ci to powiedzieć... One w każdym
razie są bliższe poezji. Jak wam się podoba taka na przykład strofa: "Trzeba
uderzyć w czynów stal, ze snu obudzi! się narwal"?
- Zacząłeś pisać wiersze? - Warlen
zakrztusił się koncentratem.
- Nieważny jest autor, ważne jest dzieło!
Rym wprawdzie niezbyt wyszukany, ale treść!...
- Treść istotnie niezła - zgodziłem się.
- A skąd to?
- Stamtąd. - Koenig machnął ręką w
kierunku iluminatora. Zapisane pod dyktando.
- Czyje?
- To jest właśnie pytanie! Ten wierszyk
nie jest mój i w ogóle niczyj, chyba że przyjmiemy, iż to warlenowskie kamyki
pobudzają się w ten sposób nawzajem do czynu. To atmosferzaki tak gadają! -
Koenig z zadowoleniem popatrzył na nasze z lekka ogłupiałe miny.
- Nie widzę w tym nic śmiesznego -
powiedział wreszcie Warlen Strogin.
- Ja też - odrzekł Koenig. - Po prostu
zreferowałem wam goły fakt. Czemu patrzycie na mnie jak robot na "Madonnę"
Rafaela? Czasami aparatura odbiera uporządkowane grupy sygnałów, wyglądające
wręcz na depesze radiowe. W każdym takim wypadku po prostu dla spokoju sumienia
próbuje je rozszyfrować i dziś wyszło mi właśnie to.
- Bujasz - powiedział Warlen.
- Mam ci pokazać zapis transmisji? -
obruszył się Koenig.
- On wcale nie kłamie - powiedziałem. -
Na skrzydłach ziemskich motyli można znaleźć wszystkie litery alfabetu i
wszystkie cyfry od zera do dziewiątki. Tu widocznie mamy do czynienia z podobnym
zjawiskiem.
- A, w tym sensie! - powiedział z ulgą w
głosie Warlen. - No, takie rzeczy znam. Granit napisowy, rzeźby erozyjne,
pejzaże na szlifach kamieni dekoracyjnych... Wobec tego i atmosferzaki mogą
gadać wierszami. - I wziął się za deser.
Po obiedzie włożyłem brudne naczynia
do destruktora, który usunął z nich resztki pokarmu i wyszedłem na zewnątrz.
Malec pobiegł za mną. Ku mojemu zdumieniu burza ucichła. Wystygłe na lód czarne
niebo pełne było jaskrawych gwiazd i przypominało ich układem ziemski
nieboskłon. Nic dziwnego, byliśmy przecież niedaleko swego kosmicznego domu,
wciąż dreptaliśmy po tym samym spłachetku Wszechświata. Z wysiłkiem opuściłem
wzrok i popatrzyłem na horyzont, zamknięty łańcuchem przygnębiających wzgórz.
Dokoła było pusto i cicho, zimno planety zdawało się wdzierać pod skafander.
Malec pieszczotliwie otarł mi się o nogę, w odpowiedzi poklepałem go po
grzbiecie. Nikt robota nie uczył wyrażania w ten sposób sympatii. Sam na to
wpadł.
Ruszyliśmy razem w stronę placu budowy,
gdzie połyskiwały światełka ciężkich robotów. Wznoszona przez nie konstrukcja
miała wygląd starożytnych fortyfikacji, gdyż wiele przyrządów, które
zamierzaliśmy tam zainstalować, współpracowało z czujnikami umieszczonymi w
okienkach i strzelnicokształtnych szczelinach grubych murów. Roboty budowlane
były zwaliste i pozór nie nieruchawe jak bawoły, ale robiły wszystko bardzo
szybko i sprawnie. Inaczej zresztą być nie mogło, gdyż zamiłowanie do pracy
stanowiło podstawę ich programu, praca jeśli można się tak wyrazić, sprawiała im
przyjemność, a nieróbstwo przygnębiało. Cecha niezwykle dla nas korzystna i
niesłychanie skuteczna w działaniu... Kanciaste sylwetki robotów były otoczone
błękitnawą aureolą, taką samą, jaka opromieniała mnie i Malca skutek
nieprawdopodobnego wręcz zagęszczenia ładunków elektrostatycznych. Ocierając się
o siebie w ruchu powłoki mojego skafandra strzelały miniaturowymi błyskawicami -
jedyny piękny widok na tej ponurej i smutnej, odstręczająco brzydkiej planecie.
Robot-koordynator złożył mi meldunek,
którego nieuważnie wysłuchałem. Kontrola była tu czystą formalnością pod
warunkiem, że zadanie zostało właściwie postawione.
- My też powinniśmy wziąć się do roboty-
powiedziałem. -Co ty na to?
Retoryczne pytanie i Malec efektowną
świecą wystrzelił w powietrze, zatoczył ciasny łuk i wylądował przy moich
nogach. Wiedział, że lubię takie popisy. Roboty budowlane są całkowicie wyprane
z fantazji, ale Malec nie, chociaż ma ten sam program bazowy. Pamiętam o tym i
staram się zawsze dać mu jakieś zajęcie, chociażby to była jedynie gra w szachy.
Człowiek zawsze sam może się czymś zająć, może przecież myśleć, spekulować,
marzyć, fantazjować, rozwiązywać dowolne problemy, zadawać samemu sobie
najróżniejsze pytania... Malec też to potrafi, ale w znacznie węższym zakresie,
a nuda jest równie dokuczliwa dla człowieka, jak i dla robota.
Zawróciliśmy do bazy. W pewnej chwili
Malec zatoczył wokół mnie ognistą pętlę i wprawił swoje antenki w silną
wibrację.
- No? - zapytałem.
- Mam pytanie. Czy futerałowość jest
zjawiskiem czysto fizycznym?
- Co? Aha, mówisz o tej naszej
paplaninie?
- Tak.
- Jak by ci to wytłumaczyć...
Malec rzadko zadaje pytania, a jeśli już,
to na poziomie pięcioletniego dziecka. Może zresztą dlatego trudno jest na nie
odpowiedzieć. Machinalnie dotknąłem kasku: chciałem podrapać się w głowę.
Futerałowość! Niezły termin... Każdy z nas zamknięty jest we własnej
indywidualności, bo bez tego niemożliwe jest żadne "ja", chociaż ta
niematerialna skorupa mocno czasami nas uwiera. Każdy zamknięty jest w swej
socjokulturze, ale akurat ta skorupa chyba powoli się rozpada. Każdy jest
więźniem własnej planety. Już nie. Był ładny gips... .
- Nie. Futerałowość to...
Malec słuchał jak zaczarowany. Wielkie
nieba, czy ja przypadkiem nie rozmawiam z samym sobą? Przecież robot to nasz
twór, to nasze odpączkowane "ja", żyjące własnym, często niezrozumiałym już dla
nas życiem.
I tu przypomniałem sobie, że z Malcem
trzeba się będzie rozstać. Zrobiło mi się przykro. Nie wiadomo po co obejrzałem
się za siebie, popatrzyłem na plac budowy, gdzie roboty kończyły już zewnętrzną
kopułę, odlewając z piasku i kamieni niezniszczalny monolit osłony aparatury
rejestrującej, którą mieliśmy tu zostawić, podobnie jak zrobiliśmy; w czterech
innych punktach planety. Ten schron jest ostatni i najobszerniejszy; bo musi
pomieścić również roboty, które tu zakonserwujemy na wszelki wypadek. Może
kiedyś komuś na coś się przydadzą... Zniszczyć szkoda, a wieźć z powrotem nie ma
sensu, bo po siedmiu latach każde urządzenie cybernetyczne jest już moralnie
przestarzałe. Malec też się moralnie zestarzał i też musi tu zostać. Wie o tym,
bo byłoby nieuczciwością z mojej strony, gdybym to przed nim ukrywał. Wie i
cierpi, czuję to, chociaż tak zwani rozsądni ludzie utrzymują, że roboty są
niezdolne do cierpienia. Moje postępowanie zakrawa na zdradę, ale co ja mogę
zrobić? Gdyby Malec rzeczywiście był malutki, przeszwarcowałbym go na pokład
statku w kieszeni, nie licząc się z tym, że mógłbym zostać surowo ukarany "za
wykorzystywanie służbowego sprzętu do celów prywatnych". Ale Malec waży około
tony i w dodatku, prawdę mówiąc, nie ma na Ziemi nic do roboty. Wszyscy muszą
się kiedyś rozstać, a my jeszcze nie zakończyliśmy pracy. Trzeba dokończyć
budowy, porobić ostatnie badania i zwinąć obóz. Potrwa to co najmniej miesiąc.
Mnóstwo czasu, cała wieczność!
- Ruszaj do roboty - powiedziałem
odwracając głowę. Malec podskoczył i niczym błękitny meteor pomknął w ciemność.
Poszedłem do domu.
W domu wszystko toczyło się
normalnie: Koenig siedział przy konsolecie ze słuchawkami na uszach, w
przeciwległym kącie Strogin gapił się w mikroskop. Żaden z nich nawet na mnie
nie spojrzał. Zrzuciłem skafander i też usiadłem przy swoim stole.
Widzialność była znakomita, bez żadnych
zakłóceń, ale wszystko migotało, zlewało się w rozmyte smugi. Malec pędził tam,
gdzie niespieszny nairski wieczór jeszcze nie nastąpił. Dla Malca pora doby nie
miała znaczenia i światło dzienne potrzebne było tylko mnie. Burze też nie
stanowiły dla niego większej przeszkody. Po prostu niektóre z nich, jak ta
dzisiejsza, paraliżowały łączność przez co niepotrzebnie traciliśmy czas. Malec
doskonale o tym wiedział i teraz starał się nadrobić stratę, powstałą nie ze
swojej winy. Z Ziemi otrzymaliśmy wiadomość, że nowy model robota zwiadowczego
wyposażony jest w aparaturę łączności neutrinowej, której niestraszne jest
najgorsze piekło. Być może, ale ja jednak wolałem ułomnego pod tym względem
Malca.
Wreszcie pojaśniało i Malec zwolnił
tempo. Wizerunek na ekranie był nieostry i pozbawiony kontrastu niczym stare,
źle wywołane zdjęcie. Mętne żółtawe niebo, szarawe obłości gór, płaskie czasze
kraterów meteorytowych, zwały piasku i stosy kamieni, nad którymi przepływał
Malec, wszystko było jakby rozmyte, niewyraźne, monotonne, szarożółte,
ciemnoszare, -brudnobrunatne, zakurzone i takie podobne do wszystkiego, co
dotychczas nieraz widzieliśmy tutaj, że aż się chciało ziewać z nudów. Nic wiec
dziwnego, że moje oczy patrzyły na planetarny pejzaż z nie pozbawioną uwagi
obojętnością. Moje oczy, których przedłużeniem był Malec widziały zatem
wszystko, niczego nie rejestrując, bo rejestracją zajmowała się maszyna.
Postanowiłem zerknąć na świat oczyma
Malca. Ekran eksplodował barwami. Trudno było rozpoznać skały, diuny i kratery w
abstrakcyjnym malowidle powstałym z mieszaniny tego, co Malec widział w
ultrafiolecie, podczerwieni, w promieniach rentgenowskich i tak dalej, i tak
dalej. Dziesięć wizerunków na raz, obrazów tak do siebie niepodobnych, jakby
należały do różnych światów. Oszałamiająca feeria kształtów, kolorów i drgań
ukrytych pod szeroburą maską...
Niestety, żaden operator dłużej niż przez
chwilę nie zdoła wytrzymać naporu obcych sobie wrażeń, dlatego ich analizy musi
dokonać komputer bazy. W ten sposób Malec pospołu z komputerem dostarczał nam
gotowe wyniki. Wystarczyło powiedzieć co nas interesuje i co jest dla nas ważne.
Właśnie, co?
Gdy tylko wzrok mi się zmęczył,
odłączyłem receptory Malca i znów przed oczami zaczęły przepływać mętnoszare
pejzaże, takie znajome i niestety nieatrakcyjne. Przez chwilę odpoczywałem, a
potem znów podłączyłem się do Malca, na co zareagował pełnym zadowolenia
popiskiwaniem. W ten sposób pracowaliśmy około trzech godzin.
- Chyba pora już spać - powiedział Koenig
przeciągając się i zrzucając słuchawki.
- Zaraz, tylko dokończę jeszcze jeden
szlif - mruknął Strogin, który jak zawsze nie mógł rozstać się ze swoim
mikroskopem. Koenig wojowniczo nastroszył swoje blond wąsiki, ale nic nie
powiedział. Ja przerwałem łączność z Malcem, który teraz samotnie będzie kończył
zdjęcia kolejnego kwadratu Nairy, żeby potem dowolny badacz po wykonaniu
powtórnych zdjęć mógł natychmiast ustalić, co się na jej powierzchni zmieniło
pod nieobecność ludzi.
A zresztą żadne powtórne zdjęcia nie będą
potrzebne, bo co pół roku będzie je wykonywał sam Malec. Zostawiamy na tej
planecie sprzęt już moralnie przestarzały, ale jednak zdolny do długiej pracy.
Malec będzie zatem pracował. Wciąż od nowa będzie oblatywał pustynną Nairę,
będzie w samotności krążył nad jej skałami i dolinami - rok po roku, aż się
zepsuje.
Kiedy Warlen wreszcie skończył pracę,
zasiedliśmy do kolacji i poszliśmy spać.
Jako ostatni gaszę nocną lampkę. Miarowo
oddycha Warlen. Nie widział od dwóch lat żony, ale śpi spokojnie. W ciemności,
myśląc o jakichś swoich sprawach, z boku na bok przewraca się Koenig. Niechcący
dotykam ręką ściany i wyczuwam wibrację. Na zewnątrz znów szaleje wiatr. Jak tam
musi być zimno, obco i pusto. Na całe miliardy kilometrów dokoła ani żywej
duszy; tylko wiatr, kamienie i gwiazdy. Kamień, wiatr i gwiazdy na wieki wieków.
Kamień, wiatr i gwiazdy...
Nie, tam jest jeszcze Malec. Jest i
będzie do końca swoich dni. Statek przyleci za trzydzieści siedem ziemskich dni.
Odlecimy nim i już tu nie wrócimy. Zostanie gwiazda, samotna gwiazda z wiatru,
piasku i kamieni. Wszystko przemija. Ludzie. Malec. Roboty kopią, roboty budują,
ludzie przychodzą i odchodzą tak samo, jak ja niebawem stąd odejdę. No cóż,
"nikt mnie nie kocha, pójdę jeść robaki", jak powiedział pewien wędkarz... Przez
sen słyszę wycie wiatru. Trzydzieści siedem dni czekania, trzydzieści siedem
smutnych dni...
O zakończeniu budowy roboty
zameldowały mi z samego rana, kiedy jeszcze siedzieliśmy przy śniadaniu. Potem
Koenig zaczął się golić, a Strogin wybrzydzał na pogodę, przeklinał zawieruchę
za oknami, przez którą ledwie przebijał się mętny świt. Psa by w taką pogodę nie
wypędził, jak powiadali nasi przodkowie, ale ja wyjść musiałem, żeby odebrać
obiekt, bo to należało do moich obowiązków.
Burza pędziła tumany kurzu, pędziła
strugi piasku i gdyby to był uczciwy ziemski wiatr, z pewnością nie utrzymałbym
się na nogach. Na szczęście był to rzadki nairski wiatr, a ja miałem na sobie
ciężki skafander, więc poruszałem się bez większego trudu. Słońca nie było, nie
było właściwie nawet światła ani ciemności, tylko jakiś dziwnie rozbielony mrok.
Doszedłem do obiektu. Kopuła była, ale robotów wokół niej nie było. Widocznie
ukryły się we wnętrzu. Ostry piasek z szelestem siekł masywne ściany i spływał
po rynienkach fundamentu. Wdrapałem się po drabinie na szczyt kopuły, otworzyłem
właz i zeskoczyłem do środka. Wewnątrz obiektu również wszystko było w zupełnym
porządku z wyjątkiem jednego: robotów też tam nie było.
Kompletnie zaskoczony zacząłem szperać po
pustych kątach, jakby roboty mogły ukryć się w tym wylizanym wnętrzu, potem z
irytacją wywołałem je przez radio. W odpowiedzi usłyszałem jedynie przeraźliwy
pisk atmosferzaków.
Wyskoczyłem na zewnątrz i znów rzuciłem
wezwanie w pustą przestrzeń. Rozwibrowany tuman ukrywał wszystko, co znajdowało
się dalej niż dziesięć kroków ode mnie. Na wezwanie nikt nie odpowiadał. Jeszcze
raz rozejrzałem się dokoła i dostrzegłem na poły zasypany łańcuszek śladów.
Ślady robotów. Trop prowadził na północ.
Nie minęło pięć minut, gdy gnaliśmy już
co koń wyskoczy łazikiem, którego dopędzał wezwany z daleka Malec. Pojazd
zarzucało na zakrętach, w strzępach brudnożółtej mgły migały szczerbate boki
skał i strumienie piasku. Podskakiwałem na siedzeniu i uporczywie wywoływałem
roboty z tym dziwnym uczuciem nieoczekiwanej pustki, jakie czasami ogarnia
człowieka we śnie.
- Może te twoje robole zwariowały? -
zapytał Koenig.
Nie odpowiedziałem, bo wydawało mi się,
że to ja postradałem rozum albo że oszalał cały ten otaczający nas
mglistopiaskowy chaos.
- Nie przejmuj się, daleko nie mogły
odejść - uspokoił go od kierownicy Warlen. - Znajdziemy je bez trudu, przecież
to nie igła.
- Jeśli się nie ukryją - mruknął Koenig,
rozglądając się nerwowo na boki.
- Po co miałyby się ukrywać?
- A dlaczego uciekły?
- Właśnie, dlaczego... Dla robotów
pytanie "po co?" nie istnieje.
- Mylisz się, Warlenie. - Nie poznałem
własnego głosu.- Jest dokładnie na odwrót. One nie wiedzą dlaczego tu są,
dlaczego powstały, dlaczego budują kopuły. Wiedzą za to, po co to wszystko się
stało: żeby pracować.
- Do diabła z filozofią !- wzdrygnął się
Koenig. - Obawiam się, że bez Malca nie znajdziemy własnego ucha.
Miał rację. Radar był niemal ślepy wśród
szalejących dokoła wyładowań atmosferycznych. Skoncentrowałem się i wywołałem w
myśli Malca. Wydało mi się, że usłyszałem dobiegającą z daleka odpowiedź:
"jestem, pędzę!". ,
- Są! - wykrzyknął Strogin. Na
znajdującym się przed nim ekranie migotały błękitnawe punkciki. Pociągnął na
siebie wolant i łazik przeskoczył przez blok skalny.
Wiatr albo osłabł, albo po prostu w
kotlinie było nieco zaciszniej, w każdym razie gołym okiem dostrzegliśmy kilka
ciemnych sylwetek. Roboty ma nic nie zważając szły uparcie prosto przed siebie.
Warlen zataczał nad nimi zwężającą się
spiralę, ja wykrzykiwałem kolejne, coraz groźniejsze rozkazy, a ciężkie bryły
półmartwego metalu jak gdyby nigdy nic party przed siebie. - Twoja kolej ! -
wykrzyknął Strogin.
Opuścił łazik nad samą ziemię, a ja
zeskoczyłem i pobiegłem w kierunku robotów. Stanąłem przed nimi i rozkrzyżowałem
ręce. Nie mogły podeptać człowieka, zrobić mu krzywdę. Przynajmniej w teorii, a
wiedziałem już, że teoria przestała się sprawdzać. Wiedziałem, ale zapomniałem,
a kiedy sobie przypomniałem, roboty były już tak blisko, że na ucieczkę było za
późno. Jednak nic się nie stało. Nie zwalniając kroku wszystkie trzy maszyny
wyminęły mnie po prostu jakbym był kamieniem albo słupem stojącym na drodze.
Krzycząc coś bez związku znowu je wyprzedziłem z takim samym rezultatem. Roboty
ignorowały człowieka i to było dla mnie tak poniżające, że omal nie rzuciłem się
na nie z pięściami. Opanowałem się jednak, zaczekałem na łazik i bez słowa
wgramoliłem się na siedzenie.
- Trzeba je zatrzymać! - krzyknął
rozwścieczony Warlen. Siłą !
Sam byłem gotów chwycić za broń, tyle że
nie mieliśmy żadnej broni... To tylko w powieściach fantastycznych pionierzy
chodzą poobwieszani różnymi blasterami. Warlen jednak znalazł rozwiązanie.
Przyspieszył, zatoczył ostry Suk i już miał od czoła staranować idącego przodem
robota, gdy Koenig szarpnął wolant i szczęśliwie przelecieliśmy górą. łazik
zatrząsł się, zachybotał i to nas otrzeźwiło. Koenig nie wypuszczał kierownicy z
rąk, bo War len opadł bez sił na siedzenie i dygotał jak w gorączce. Kiedy
zrównoważony człowiek traci opanowanie, to nieprędko powraca do równowagi...
- Przesiądź się - powiedział cicho
Koenig.
Warlen posłuchał. Kierowany przez Koeniga
łazik zawrócił, przeciął drogę robotom, zatoczył wydłużoną elipsę i znów znalazł
się przed nimi. Zbuntowane maszyny spróbowały wyminąć nas z boku, ale wówczas
Koenig zmienił kierunek i zaczął krążyć wokół nich z wielką szybkością.
- Na razie tak - powiedział ochrypłym
głosem. - Ale co dalej?
- Spróbuję je wyłączyć - odparłem z
wysiłkiem.
- A one cię nie...
- Nie wiem!
- Wobec tego wymyśl coś mądrzejszego.
Wzruszyłem ramionami. Łazik nadal krążył
wokół robotów. Przepuśćcie nas - rozległo się nagle w słuchawkach. - Zakłócenie
programu.
- Jakiego programu?!- ryknąłem. - Jak
śmieliście uciec?! Co się wam stało?! Odpowiadajcie, ale już!...
Na dźwięk ich głosu tak się ucieszyłem,
że zapomniałem z kim mam do czynienia. Głos robotów budowlanych, ich pozornie
rozumne zachowanie to nic innego, jak wynik działania standardowych programów.
Taka maszyna ma rozumu nie więcej niż ubiegłowieczny komputer i dlatego nie jest
w stanie zanalizować serii niestandardowych pytań. Odpowiedziało mi więc tylko
milczenie.
- Jaki program obecnie wykonujecie? -
poprawiłem się. -
Działamy.
- Cel działania?
- Bazowy. Pracować jest dobrze, nie
pracować - źle.
Oniemiałem. Ładny gips! Czyżby nasz
własny program, przez nas samych zaszczepiona robotom pracowitość miałaby się
teraz obrócić przeciwko nam?
- Pracować, to znaczy budować. Tak, czy
nie?
- Tak.
- A wy uciekacie. Logika?
- Uciekamy, żeby pracować. Realizacja
programu, logika zachowana.
Tak, logika elementarna została
zachowana, ale co stało się z motywacją? Czyżbym zapomniał skasować program i
roboty spieszą na dawne miejsce pracy, żeby...
- Miejsce budowy?
- Zostanie wskazane.
- Przez kogo?
- Przez nich.
- To znaczy przez kogo konkretnie?
- Nie wiemy. Wiemy: działać. Wiemy:
budować. Wiemy: trzeba. Dobra planeta. Ludzie odchodzą, roboty zostają. Długa
działalność. Zgodnie z celem.
Potrząsnąłem głową. Taką informacji
trzeba porządnie przetrawić! Koenig zatrzymał łazik. Roboty nie ruszyły się z
miejsca.
Warlen gapił się na nie wytrzeszczonymi
oczami, jego świszczący oddech rozlegał się w słuchawkach.
- Budować! - zakomenderowałem. - Według
dotychczasowego programu. Tutaj!
Manipulatory robotów posłusznie wgryzły
się w grunt i natychmiast zaczęły topić kamienie. Westchnąłem z ulgą.
- Zaprzestać pracy! Dlaczego poprzednio
nie wykonywaliście moich rozkazów?
- Sprzeczność z programem bazowym.
- Na czym polega sprzeczność?
- Konserwacja to bezczynność, bezczynność
jest zła.
- Kto wam powiedział o konserwacji?
- Oni.
- Jacy oni?
- Oni.
- Kto kazał wam uciec?
- Program bazowy.
- Skreślam. Rozkazuję: natychmiast do
domu!
Roboty nawet nie drgnęły.
- Dlaczego nie wykonujecie polecenia?
- Sprzeczne z programem bazowym.
Konserwacja jest zła, praca jest dobra.
Wyraźne uszkodzenie obwodów wejściowych.
Przeklęta planeta. Jakieś silniejsze wyładowanie przebiło ekran ochronny i stąd
te wszystkie kłopoty. Ale w jaki sposób te głupie maszyny dowiedziały się o
naszych planach, dlaczego ta informacja tak na nie podziałała? I co u diabła
teraz robić?
- Budować!
Znów usłuchały. Tak zresztą powinno być,
skoro wbiły sobie do żelaznych łbów jedno tylko pragnienie, jeden jedyny
ce1...Zresztą to myśmy sami im to wbili. Wygramoliłem się z łazika i podszedłem
bliżej, zastanawiając się, jak by tu najlepiej wyłączyć robota-koordynatora. To
wcale nie było łatwe, gdyż wyłącznik znajdował się głęboko pod pancerzem, żeby
uchronić go przed przypadkowym uruchomieniem przez czynniki zewnętrzne. Jeśli
działalność budowlana nie pochłonęła całkowicie ich uwagi, to... Uchylając się
przed odłamkami lecącymi spod manipulatorów uniosłem pulsator, żeby odblokować
zamek pancernej skrytki... - Niebezpieczne! On nie pozwoli! Nie trzeba!
Coś zwaliło się na ziemię między mną a
robotem. Malec! Rozczapierzywszy tarcze grawitacyjne, niczym kwoka osłonił mnie
swoim ciałem.
- Wytłumaczę, wszystko wytłumaczę, tylko
wysłuchajcie mnie spokojnie!
Odskoczyłem jak oparzony, pulsator wypadł
mi z rąk. Z tyłu nadbiegł Warlen i Koenig.
- Czego mamy wysłuchać?...
- Oni są. Inne roboty. Te idą do nich.
Nie przeszkadzajcie, wszystko będzie dobrze!
Kiedy w głowie wybucha bomba, najlepiej
zamknąć oczy i spokojnie policzyć w duchu do dziesięciu. Tak właśnie zrobiłem.
"Trzeba uderzyć w czynów stal... : To takie było źródło uporządkowanych sygnałów
!
- Mów - powiedziałem. - Mów, Malutki.
Zaczął mówić głosem głęboko poruszonego
człowieka i dopiero po paru sekundach znów stał się znanym mi, beznamiętnym
robotem-zwiadowcą.
- Tu, na tej planecie, mieszkają inne
roboty, same, bez ludzi! Nie wiedzą, skąd się wzięły, zachowały tylko niejasną
pamięć o tych, którzy mają tu powrócić. Żyją oczekiwaniem i dlatego tylko
przedłużają swój ród. Chciały, żebyśmy się do nich przyłączyli, kiedy nas
opuścicie. Gotowi są nas nauczyć, jak przedłużać swe trwanie w potomkach, żeby
miał was tu kto powitać, kiedy wrócicie. Tak będzie dobrze dla wszystkich. Dla
nas, bo będziemy nieustannie działać. Dla was, bo zastaniecie nas zawsze, w
większej liczbie i w stałej gotowości do pracy. Dla nich, bo razem będziemy
silniejsi. Mieliśmy się do nich dołączyć dopiero wtedy, kiedy nas opuścicie, ale
roboty. budowlane przestraszyły się konserwacji i zaraz potem, kiedy stały się
niepotrzebne, wyruszyły w drogę. To moja wina, bo źle im wszystko wytłumaczyłem.
Wybaczcie.
Znów wolno zamknąłem oczy. Co dzieje się
z porzuconymi psami i kotami? Zwierzaki giną albo przyłączają się do dzikich...
Ci nieznani Kosmici też nie bardzo wiedzieli, co dzieje się z porzuconymi
robotami, ale tak samo jak my musieli liczyć się z prawami postępu technicznego.
Zostawili swoje roboty tak samo, jak my to zamierzaliśmy uczynić, tyle że ich
twory miały chyba zdolność do samoreprodukcji.
A może cała rzecz wyglądała inaczej. Może
ten nieznany rozum doskonale wiedział, co dzieje się z porzuconymi robotami i
umyślnie wykorzystał tę wiedzę w jakichś swoich celach? Albo może gospodarze
zamierzali wrócić, ale nie zdołali lub na czas nie zdążyli? W każdym razie w ten
sposób rodzą się niehumanoidalne cywilizacje.
Popatrzyłem ma Malca.
- I ty ani razu nie pokazałeś mi tych
robotów!
- Nie. Rejestrowałem je, ale nie
wiedziałem, że te roboty ludzi interesują. Nie było żadnego pytania na ich
temat.
Słusznie. Gdzie nie ma pytania, tam nie
może być odpowiedzi. Rzecz jasna, nie mogło nam przyjść do głowy, że tutaj może
istnieć jakaś cywilizacja, a Malec przypomina posłusznego psa, który na rozkaz
człowieka wykopie każdą kość spod ziemi, ale obojętnie przejdzie obok
największego nawet brylantu. Zresztą człowiek dla odmiany nie interesuje się
kośćmi z psich zapasów. Czy jednak Malec był ze mną do końca szczery? Niestety,
to już pytanie z całkiem innej parafii: czy człowiek może stworzyć coś, czego
nie zdoła pojąć?
Długo patrzyliśmy na siebie i nagle
wydało mi się, że Malec byłby gotów rozpłakać się, gdyby tylko mógł.
- Malutki - zapytałem cicho - byłoby ci
tu bardzo źle bez nas?
- Bardzo.
- Chciałeś wiec uniknąć samotności... Nie
odpowiadaj! Na twoim miejscu postąpiłbym pewnie tak samo.
- Co ty bredzisz? - warknął Strogin. -
Ewidentne nieposłuszeństwo, bunt, a ty...
- Cicho, cicho... - Koenig wziął go za
rękę. - Chcieliśmy ich porzucić, wiec... Gdyby nas ktoś tak zostawił!...
Popatrz!
Mimo woli i ja uniosłem głowę. Nad nami,
nad robotami rozpościerało się niewyobrażalnie obce niebo, wszystko dokoła
zaścielał gesty, brudny całun. Coś ty narobił, Malutki, coś ty narobił! Teraz
upłyną całe lata zanim stąd odejdziemy, zanim dowiemy się wszystkiego o tamtych
innych robotach. To będą zachwycające lata wspaniałych odkryć, przygnębiające
lata mroku, piasku i wiatru. Nikt ich nam nie oszczędzi, ale też nikomu nie
pozwolimy, żeby je nam odebrał. I wkrótce przybędzie tu wielu, bardzo wielu
ludzi.
- Malutki - powiedziałem. - Teraz tu
zostaniemy. Razem z tobą.
Roboty mają błyskawiczny refleks. Malec
wyprysnął w powietrze i zatoczył kilka karkołomnych pętli. Opadł i znów zaczął
szaleć w powietrzu. W przyłbice mojego kaski: stukały grube ziarnka piasku.
Odwróciłem się i poszedłem do łazika.
przekład : Anita Tyszkowska
powrót
Wyszukiwarka
Podobne podstrony:
Motyw krzywdy, cierpienia i wybaczenia w liryce mĹodopol~4A0JuĹź Ci nie wybaczÄ KombiFederico Moccia Wybacz, ale chcÄ siÄ z tobÄ
oĹźeniÄ ebookmotyw krzywdy, cierpienia i wybaczenia w liryce mĹodopolskie (5)Czym jest wybaczanieARTYKUĹY WYBACZENIE 1MiĹoĹÄ Ci wszystko wybaczy Hanka OrdonĂłwnaTradycyjne wybaczanie kontra radykalne wybaczanie ArtykulProblemy w wybaczaniuwiÄcej podobnych podstron