Popiol4


74






























4 NA POKUCIE
Na cztery wiatry zaocznym werdyktem wypędzony ze szkół sandomierskich, niewesoły
wiódł żywot w Tarninach. Stary cześnik widzieć go nie chciał. W ciągu pierwszych
dwu tygodni nie dopuszczał do ucałowania ręki, nie spostrzegał wcale jego
obecności i nie mówił do niego ani słowa. Winowajca jadał obiady i wieczerze sam
w narożnej izdebce, gdzie też sypiał na sienniku rzuconym w kącie. Z rozkazu
starego pana do dnia budził go podstarości Piotr i zabierał ze sobą. Szli po
ciemku świecić latarnią w oczy zaspanym parobkom i dziewkom, wyciągać wszelki
żywioł służebny z barłogu, spod kożucha, otwierać stajnie, obory, stodoły. Rafał
dozorował, kiedy bydłu zadawano słomę i odmierzano koniom obroki, wydzielał
chałupnikom przychodzącym na pańszczyznę oznaczone ilości snopów do młocki itd.
O świcie spotykał się z młodszą siostrą, Zofką, idącą w grubych butach, krótkiej
spódniczce i futrzanej bekieszy pilnować dojenia krów - i zamieniał kilka słów
milszych.
W innych porach dnia i to było wzbronione. Nikt bez wyjątku, nawet matka, nie
miał prawa rozmawiać z "zakałą'', z "wrzodem", z "infamisem" rodu. Garnuszek
mleka z kromką sitnego chleba "infamis" spożywał stojąc w swej klecie i zaraz
musiał wracać na gumno. Aż do obiadu siedział w stodołach, w zapolu, z nogami
grubo kłocią i targaną słomą obłożonymi. Tak pilnował chłopów młócących zboże.
Poobiedzie aż do zmierzchu, aż do upragnionej chwili wiania omłotu, odbierania
zgonin, pośladu, mierzenia i odnoszenia ziarna do śpichlerza, spędzał w ten sam
sposób na milczącym, sennym wsłuchiwaniu się w łoskot cepów o klepisko. Gdy
dokonany został oprzęt wieczorny koni, bydła, owiec, wszystko zamknięte i klucze
odniesione do kancelarii starego pana, miał rozkaz zjadłszy kolację spać
natychmiast.
To samo zresztą czynił dom cały. Od szeregu lat szło wszystko tak mechanicznie
patriarchalnym trybem, "jak w zegarku". Już po upływie tygodnia Rafałek omdlewał
z nudów. W czapce nasuniętej na oczy, z dłońmi wbitymi w rękawy lisiurki słuchał
chłopskich gadek, baśni, przypowieści, patrzał niby na to, co się dokoła działo,
czy nikt z robotników "nie stoi..." Myślami był na innym świecie. Dopiero
wrzaskliwy głos ojca, grzmiący gdzieś po gumnie, sprowadzał go znowu na
klepisko. Wówczas skazaniec zbierał rozwleczone myśli, układał przytomne i
krótkie odpowiedzi na pytania, których mu zresztą cześnik nigdy nie zadawał.
Tylko straszne spojrzenie starca spod nasępionych brwi witało go zawsze i
żegnało. Jeżeli zaszło coś nie tak jak trzeba, wtedy otrzymywał takich spojrzeń
drwiących, mściwych, okrutnych kilka z rzędu, na odchodnym jedno, dwa
"mośćbrodzieju", wycedzone w taki' sposób, że skóra cierpła jak od razów
praojcowskiego kańczuga. Tym porządkiem upływał dzień za dniem.
Przy końcu stycznia, w niedzielę rano, Zofka, ulubienica rodzicielska, weszła do
stancji Rafała i rzekła krótko:
- Jegomość tatuńcio kazał, żebyś z nami siadł do kościoła...
Rafał drgnął z radości.
Kiedy czterokonne sanie stanęły przed drewnianym kościołkiem w Sulisławicach,
znowu Zofka Rafałowi szepnęła do ucha:
- Nie chodź z nami przed ołtarz. Masz zostać na kościele. Tak jegomość tatuńcio
rozkazał.
Krew zakipiała w młodzieńcu. Hańba prawie nie do zniesienia: stać na kościele,
między chłopstwem, ramię w ramię z kołtunami, kiedy cała szlachta okoliczna
znajdowała swe miejsca w prezbiterium!... Musiał jednak być posłusznym.
Stanął między żółtymi kożuchy za kratą oddzielającą nawę od wielkiego ołtarza,
zagryzł wargi i ze wstydu nie podnosił oczu. Czuł, że motłoch rozstępuje się raz
w raz, czyniąc ulicę dla przejścia nowo przybyłych, słyszał szelest kroków
idących ku ołtarzowi, ale oczu wciąż nie podnosił. Udawał, że się modli
żarliwie, choć ani jednej litery książki, którą trzymał w ręku, nie widział.
Dopiero przed Podniesieniem dźwignął ukradkowo oczy.
Wśród matron i personatów parafialnych bokiem zwrócona siedziała panna Helenka.
Oczy jej skierowane były w stronę Rafała, choć nie patrzały... Oczy błękitne jak
dalekie lasy w słoneczny zimowy dzień. Wspaniałe strumienie jasnych włosów
wymykały się spod futrzanego toczka, który głowę okrywał. Twarz bledsza, jakby
starsza od owej chwili, kiedy ją Rafał widział ostatni raz, była głęboka,
piękna, niewymowna... Przyćmił oczy jak gdyby smutek. Ale za nim stały uczucia
dziecięcej radości, szczebiotliwego śmiechu, nieśmiałych a wesołych pytań, z
cicha rzucanych. Podziw, a może żal odwracał tę twarz, te upajające dziewicze
oczy... ku organom.
Rafał zacichł w sobie, wsłuchał się sam w tony organów czy w muzykę ich mrącą
jak echo w głębi serca. Kiedy znowu wzniósł oczy, spotkał wejrzenie krótkie,
pachnące jako dym z przecudnych kadzideł snujący się pod sklepieniem. Ów to dym
wonny, czarodziejski, uroczysty oddalacz, zasnuł przestrzeń między ich oczyma.
Nim ukończyła się ta święta msza, odbyło się w sercach tajemnicze misterium.
Minęły długie dzieje, zaległa w duchu otchłań zdarzeń, od pierwszego
zachwycenia, któremu towarzyszyła trwoga, aż do róż wiernego uśmiechu,
wykwitających na ustach, aż do błyskawic szczęścia w prześlicznych oczach, aż do
wyznań zaprzysiężonych i pokornego ślubu.
Ani słowa nie przemówili wtedy do siebie. Zaraz po sumie Rafał odjechał do domu.
Ta niedziela stała się jakby granicą nowego czasu. Od niej inne zaczęło się
życie. Budził się i zasypiał wzburzony. Dokonywała się w nim fizyczna i moralna
przebudowa. Nie miał apetytu. Istotna choroba ogarnęła całe jego ciało. Była to,
rzekłbyś, moralna trawiąca gorączka. Miłość szerzyła się w nim jak zaraza.
Kochał się całym ciałem i całą duszą, a każda komórka ciała i każde drgnienie
duszy pełne było krzyku. Zdarzały się dni, że zamieniał się w żywioł bezduszny,
przykuty do miejsca, i wówczas wszystkie wysiłki woli rozbijały się o jeden
promień światła, o jedną smugę błękitnego dymu, który onego dnia wznosił się ze
świętych kościelnych kadzielnic.
Były dni, że czas leciał jak jaskółka na skrzydłach, kiedy indziej wlókł się jak
żebrak na kulach. A w ciągu takich dni Rafał żył poza wszystkim, jakby na
zewnątrz dnia, prac, zajęć, nawet myśli, nawet uczuć. Żywiło go czucie
niematerialne, płynące z dala na podobieństwo owego jadła, które pustelnikowi
kruk nieznany przynosił. Przymykał powieki i wpatrywał się w oczy rozsiewające
iskry, z których każda tworzyła nowy świat. Oto wszystko. Sam nie mógł ani
pojąć, ani zrozumieć, ani nazwać pożądań, bólów nieokreślonych, ślepych i
ciemnych, palących się namiętności. Jedno tylko odczuwał, że tęskni do wydobycia
się - do szaleństwa. Krzyczał na siebie jak na łotra i w tej samej chwili nurzał
się w szelmowskiej dumie, kąpał w marzeniach grzesznych, niewiadomych, w snach
nad snami. Dla zniszczenia w sobie tajnych zgryzot zamierzał wykraść z apteczki
karafkę z gdańską wódką i pić, pić na śmierć. To znowu marzył o śmierci, o
zgubie, o zbrodni, o szaleństwie.
Już po jakichś dziesięciu dniach takiego życia wychudł, zżółkł, sczerniał i
wyglądał obrzydliwie. O nic nie dbał. Spojrzenia ojca najbardziej srogie zaczął
lekceważyć. Owszem, pragnął, żeby go bili, żeby go prali, żeby cierpieć aż do
obłąkania. Śniły mu się katusze ojcowskie, baty na śmierć... Ani piśnie! A
powstawszy z kobierca, zrobi to samo, coś takiego, że zapamiętają... Otwierały
się przed jego wzrokiem coraz to nowe powiaty zuchwalstwa. Stracił poczucie
granicy między wpojoną wiarą w rzeczy dobre i złe. Znał teraz tylko jedno:
pachnący, uroczy, kwiecisty cień. Przychodziły nań chwile, że chciał na rzeczy
święte, czczone, drogie dla wszystkich i dla niego samego aż do tych dni,
położyć dłonie hańby, właśnie na te sprawy, dzieła, uczucia, słowa najdroższe,
najświętsze... Rwać, szarpać... Wlokła go i ciągnęła ku sobie siła, nęciła
boleść, zachwycała potworność. Z wewnętrznego musu chciał wydrzeć ze siebie samą
naturę ludzką. Brzydził się nią jak starym, zgniłym próchnem i bezgranicznie
gardził jej przepisami. Być zdrowym, starać się o łaskę dobrych uczynków, unikać
chorób i śmierci - jakież to nędzne i głupie! Przez ściśnięte jego usta buchała
teraz lawa wyrazów zelżywych, złych, nikczemnych, jakoby krew zgniła, co się z
ciężarem po żyłach przesuwa. Nie umiałby odrzec, skąd znane mu są takie słowa,
jaki wiatr przyniósł je do uszu z karczem rybackich, z plugawych siedlisk
miasta. W takich momentach opętania bił o byle co, częstokroć niesprawiedliwie,
chłopów pańszczyźnianych i rozkrwawiał gęby parobkom.
Kiedy znalazł się wpośród rodziny, drżał często na całym ciele, czując, jak się
w nim objawia chęć rzucania ciężkich przedmiotów i słów okrutnych,
niepowetowanych, słów-zabójstw. Nieraz w biały dzień opanowywała go głęboka
senność, to znowu gwałtowna żądza ruchu, blasku, świateł, hałasu, orgii. Czuł w
sobie to płacz dziecka najżałobliwszy, to śmiech cyniczny, to pociąganie bez
kierunku, bez celu, nieokreślone. Tysiąc już razy silnie pragnął, żeby te dziwne
chwile umarły, zbierał do kupy wolę, żeby je wygnać i zedrzeć ohydną błonę
przywarłą do serca. Ale nie chwile bieżące umierały, tylko właśnie wola. Jedno
czarujące wspomnienie bladej twarzy było w nim stałe, wieczne, niezmienne,
wcielone w jego duszę jak życie.
Ćmiły się te oczy od wichrów wspólnych, wewnętrznych jak płomienie, które się od
jednego wiatru chwieją. Przychodził z nagła, niespodzianie, w chwilach
najbardziej niestosownych, bo w obliczu ojca, zapach włosów, aksamit twarzy,
upał rąk...
Dusza stała się czarną i rozpaloną. Nieraz budził się w nocy z uczuciem, że w
nim jest przepaść niezgruntowana, ziejąca głębią. W godzinach południowego
wytchnienia szedł cichaczem do stajni i kęsy swego chleba oddawał klaczce Basi.
Była to jedyna jego powiernica. Przypatrywał jej się z rozkoszą. Była długa, na
niskich, delikatnych, suchych, przepysznie foremnych nogach, które stawiała
miękko niby po kobiercu i z dziwną gracją. Miała boki wpadłe jak wilczyca, kłęb
wysoki, łopatki tak długie, że ich mięśnie wystawały nad piersi, a muskuły udowe
podkasane i wydłużone. Szyja jej była płaska, długa i zgięta w pałąk, główka
mała i ogromnie mądre, głębokie oczy, osadzone w nadzwyczaj szerokich kościach
czoła. Oczy te były pełne sądu, pewności siebie i - przysiągłbyś: dumy...
Cienka skóra, przez którą znać było wszystkie żyły, suche ścięgna i mięśnie,
była ubarwiona miękką aksamitną siercią. Biała grzywa, obfita, bujna i wzdęta,
burzyła się, a nie strzyżony nigdy ogon świetnie od tułowia odsadzał. A ruchy!
Wiła się jak wąż: można nią było zawrócić na stole. Umiała pląsać w miejscu,
wolno i lekko, iść do ręki jak pieszczone dziecko, ale umiała również wydrzeć z
rąk cugle perskiego munsztuka, z rozwartym pyskiem, wziąwszy na kieł krygowe
wędzidło, rwać jak dziki wicher przez rowy i płoty, choćby jej ręką jeźdźca
darła żelazem wargi.
Rafał pamiętał Basię od pierwszej chwili jej życia.Miał ją w oczach, gdy była
włochatym źrebiątkiem i biegała na chwiejnych nogach za matką; tęgą, rozrosłą,
białą świerzopą; pamiętał, gdy była źrebicą o krótkiej grzywie, kiedy hasała
swobodnie na pastewniku... On pierwszy dopadł, pierwszy siadł na jej grzbiecie
bez uzdy i siodła. Pierwszy ją na uździenicy otargał i objeździł oklep, nocami,
w sekrecie przed cześnikiem. Nie dziesięć, nie dwadzieścia razy prasnęła nim o
ziemię, że ledwie wstał. Nieraz go ponosiła bezdrożami, w nocy, aż obojgu dech
zamierał i serce stawało. Ugłaskał ją wreszcie. Teraz klacz go kochała.
Potrafiła rozpoznać jego kroki, gdy już z daleka nadchodził, rżała z cicha,
radośnie, gdy się zbliżał, a biła nogami, kiedy się oddalał. Panicz pieścił ją,
karmił, pielęgnował, sam czesał zgrzebłem, sam poił i przeprowadzał.
W tych czasach, skoro jej oddał przyniesione smakołyki, siadał w jej żłobie,
splatał ręce na jej szyi, opierał czoło o jej łeb i siedział nieruchomy, w
zamyśleniu. Klacz wyciągała ku niemu wilgotne, szeroko otwarte chrapy o czarnych
jamach, a mądre spojrzenie jej oczu jakby z pytaniem czułym i trwożnym na nim
spoczywało. Często przychodził teraz do niej bez chleba, bez jabłek... Siadał
tak samo i, patrząc w oczy Baśki przymrużonymi oczyma, z dziwacznym uśmiechem
śpiewał jej z cicha głuchą piosenkę swej duszy, śpiewkę bez słów, jeszcze nigdy
i przez nikogo nie słyszaną, dźwięki z samej głębi serca płynące tak bez woli i
wiedzy, jak łzy płyną z oka...

KONIEC ROZDZIAŁU


Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
Popiol10
Popiol31
Popiol6
Wpływ uziarnienia krzemionkowych popiołów lotnych na odporność siarczanową cementu
Popiol24
Popiół i diament Motywy literackie
Popiol53
Popiol26
miasto popiolow
Popiol50
Popiol44
Popiół i diament Znaczenie tytułu
Popiol9
Popiol22
Popiol47
popiolektematy
61 5 Czerwiec 2000 Besłan z popiołów

więcej podobnych podstron