PotopT1R6


123






























Rozdział VI


Dzień wstał blady i oświecił kupę gruzów w Wołmontowiczach, zgliszcza
domów, zabudowań gospodarskich, popalone lub pocięte mieczami trupy
ludzkie i końskie. W popiołach, wśród dogasających węgli, gromadki
wybladłych ludzi szukały ciał nieboszczyków lub ostatków mienia. Był to
dzień żałości i klęski dla całej Laudy. Rojna szlachta odniosła wprawdzie
zwycięstwo nad oddziałem Kmicica, ale ciężkie i krwawe. Prócz
Butrymów, których padło najwięcej, nie było zaścianka, w którym by
wdowy nie opłakiwały mężów, rodzice synów lub dzieci ojców. Tym
trudniej przyszło laudańskim pokonać napastników, że co najtężsi
mężowie byli nieobecni, jeno starcy lub młodzieńcy w zaraniu młodości
brali udział w walce. Jednakże z Kmicicowych ludzi nie ocalał żaden.
Jedni dali gardła w Wołmontowiczach, broniąc się tak zaciekle, iż ranni
jeszcze walczyli, innych wyłowiono następnego dnia po lasach i wybito
bez litości. Sam Kmicic jak w wodę wpadł. Gubiono się w
przypuszczeniach, co się z nim stało? Niektórzy twierdzili, że się zasiekł
w Lubiczu, ale zaraz okazało się to nieprawdą; więc przypuszczano, że
się dostał do puszczy Zielonki, a stamtąd do Rogowskiej, gdzie chyba
jedni Domaszewicze mogli go wyśledzić. Wielu twierdziło też, że do
Chowańskiego zbiegnie i nieprzyjaciół naprowadzi, ale były to co
najmniej obawy przedwczesne.

Tymczasem niedobitki Butrymów pociągnęły do Wodoktów i stanęły tam
jakby obozem. Dom pełen był niewiast i dzieci. Co się nie zmieściło,
poszło do Mitrunów, które panna Aleksandra całe pogorzelcom oddała.
Prócz tego około stu zbrojnych ludzi, którzy się zmieniali kolejno, stanęło
w Wodoktach dla obrony; spodziewano się bowiem, że pan Kmicic nie
da za wygraną i lada dzień o pannę zbrojno może się pokusić. Przysłały i
znaczniejsze w okolicy domy, jako Schyllingowie, Sołłohuby i inni,
kozaczków nadwornych i hajduków. Wodokty wyglądały jakby miasto
spodziewające się oblężenia. A zaś między zbrojnymi ludźmi, między
szlachtą, między gromadami niewiast chodziła żałobna panna Aleksandra,
blada, bolesna, słuchając ludzkiego płaczu i ludzkich przekleństw na pana
Kmicica, które jakby mieczami przeszywały jej serce, bo przecież ona
była pośrednią przyczyną wszelkich nieszczęść. Dla niej to przybył w te
okolice ów mąż szalony, który zburzył ich spokój i krwawą pamięć po
sobie zostawił, prawa podeptał, ludzi pobił, wsie jak bisurmanin nawiedził
ogniem i mieczem. Aż dziw było, że jeden człowiek mógł tyle złego w tak
krótkim przeciągu czasu uczynić, i to człowiek ani zły zupełnie, ani
zupełnie zepsuty. Jeśli kto, to panna Aleksandra, która najbliżej go
poznała, wiedziała o tym najlepiej. Była cała przepaść między samym
panem Kmicicem a jego uczynkami. Ale właśnie dlatego, jakiż ból
sprawiała pannie Aleksandrze myśl, że ten człowiek, którego pokochała
całym pierwszym impetem młodego serca, mógł być inny; że miał w
sobie takie przymioty, które mogły go uczynić wzorem rycerza, kawalera,
sąsiada; że mógł zyskać, zamiast wzgardy - podziw i miłość ludzką,
zamiast przekleństw - błogosławieństwa.

Więc chwilami zdawało się pannie, że to jakieś nieszczęście, jakaś siła
wielka a nieczysta popchnęła go do tych wszystkich gwałtów, które
spełnił, a wówczas chwytał ją żal prawdziwie niezmierzony nad tym
nieszczęśnikiem i niewygasła miłość nurtowała na nowo w sercu,
podsycana świeżym wspomnieniem jego postaci rycerskiej, słów, zaklęć,
kochania

Tymczasem sto protestów oblatowano przeciw niemu w grodzie, sto
procesów mu groziło, a pan starosta Hlebowicz wysłał pachołków do
chwytania przestępcy.

Prawo musiało go potępić.

Jednakże od wyroków do ich wykonania było jeszcze daleko, bo bezład
wzrastał coraz bardziej w Rzeczypospolitej. Wojna straszliwa zawisła nad
krajem i zbliżała się krwawymi krokami ku Żmudzi. Potężny Radziwiłł
birżański, który sam jeden mógł prawo zbrojną ręką poprzeć, zbyt był
sprawami publicznymi zajęty, a jeszcze bardziej pogrążony w wielkich
zamysłach tyczących domu własnego, który chciał wynieść nad wszystkie
inne w kraju, choćby kosztem dobra publicznego. Inni też magnaci więcej
o sobie niż o Rzeczypospolitej myśleli. Pękały już bowiem od czasów
wojny kozackiej wszystkie spojenia w potężnej budowie tej
Rzeczypospolitej.

Kraj ludny, bogaty, pełen dzielnego rycerstwa stawał się łupem
postronnych, a natomiast samowola i swawola podnosiły coraz bardziej
głowę i mogły urągać prawu - byle siłę czuły za sobą.

Uciśnieni przeciw uciskającym najlepszą i niemal jedyną we własnych
szablach mogli znaleźć obronę; więc też i Lauda cała protestując się
przeciw Kmicicowi w grodach, długo jeszcze nie zsiadała z konia, gotowa
przemoc przemocą odeprzeć. Ale upłynął miesiąc, a o Kmicicu nie było
wieści. Ludzie jęli lżej oddychać. Możniejsza szlachta odwołała zbrojną
czeladź, którą na strażę do Wodoktów była wysłała. Drobniejszej braci
tęskno było do robót i wczasów po zaściankach, więc także poczęli się z
wolna rozjeżdżać. A gdy wojenne humory uspokajały się w miarę, jak
czas płynął, coraz większa przychodziła owej ubogiej szlachcie ochota
prawem nieobecnego nękać i w trybunałach swoich krzywd dochodzić.
Bo choć samego Kmicica nie mogły wyroki dosięgnąć, pozostał przecie
Lubicz, wielka i piękna majętność, gotowa za poniesione szkody nagroda
i zapłata. Ochotę do procesów podtrzymywała przy tym w laudańskiej
braci bardzo gorliwie panna Aleksandra. Dwakroć zjeżdżali się do niej na
narady starsi laudańscy, a ona w owych naradach nie tylko brała udział,
ale przewodniczyła im, zadziwiając wszystkich zgoła nie niewieścim
umysłem i sądem tak trafnym, iż mógł jej go niejeden palestrant
pozazdrościć. Chcieli tedy starsi laudańscy Lubicz zbrojno zająć i
Butrymom go oddać, ale "panienka" odradziła stanowczo.

- Nie płaćcie gwałtem za gwałt - mówiła - bo i wasza sprawa zła będzie;
niechaj cała niewinność stanie po waszej stronie. On, człowiek możny i
skoligacony, znajdzie i w trybunałach popleczników, a gdy najmniejszy
pozór dacie, możecie nową krzywdę ponieść. Niechże wasza racja będzie
tak jasna, aby każdy sąd, choćby z braci jego złożony, nie mógł inaczej,
jeno na waszą stronę przysądzić. Mówcie Butrymom, by ani statków, ani
bydła nie brali i całkiem Lubicz w spokoju zostawili. Co im potrzeba, to
im z Mitrunów dam, gdzie więcej jest wszelkiego dobra, niż kiedykolwiek
było w Wołmontowiczach. A jeśliby pan Kmicic na powrót tu się zjawił,
niechże i jego zostawią w spokoju, póki wyroków nie będzie, ani niech na
jego zdrowie nie godzą. Pomnijcie, że póty tylko, póki on żyw, macie na
kim krzywd waszych poszukiwać.

Tak mówiła mądra panna ze statecznym umysłem, a oni sławili jej
mądrość nie zważając, że odwłoka może wyjść także i na korzyść pana
Andrzeja, a przynajmniej, że mu życie zabezpiecza. Może też i chciała
Oleńka to życie niefortunne przed nagłą przygodą zabezpieczyć? Ale
szlachta usłuchała jej, bo przywykła z dawnych, przedawnych czasów
wszystko, co wychodzi z ust. billewiczowskich, za ewangelię uważać; i
Lubicz pozostał nietknięty- i pan Andrzej, gdyby się był zjawił, mógłby
był do czasu spokojnie w Lubiczu osiąść.

Lecz on się nie zjawił. Natomiast w półtora miesiąca później przyszedł do
panienki posłaniec z listem, jakiś obcy człowiek, nikomu nie znany. List
był od Kmicica, pisany w następujące słowa:

"Sercem ukochana, najdroższa, nieodżałowana Oleńko! Wszelkiemu to
jest przyrodzone stworzeniu, a zwłaszcza człowiekowi, choćby i
najlichszemu, że za krzywdy swoje mścić się musi, a kto by mu co złego
uczynił, tedy on mu tym samym rad płaci. A że ja wyciąłem tę hardą
szlachtę, to Bóg widzi, iż nie stało się to z żadnego okrucieństwa, ale
dlatego, że towarzyszów moich - wbrew prawom boskim i ludzkim - bez
uwagi na ich młodość i wysokie urodzenie, tak nielitościwą śmiercią
pomordowali, jaka by ich nigdzie, nawet u Kozaków lub Tatarów,
spotkać nie mogła. Nie będę też zaprzeczał, że i gniew mnie prawie
nadludzki opanował, ale któż będzie się dziwił gniewowi, który w krwi
przyjacielskiej rozlanej początek bierze? Duchy to śp. Kokosińskiego,
Ranickiego, Uhlika, Rekucia, Kulwieca i Zenda, w kwiecie wieku i sławy
niewinnie posieczonych, uzbroiły ramię moje wtedy właśnie, gdym -
świadczę się Bogiem! - o zgodzie jeno i przyjaźni ze wszystką szlachtą
laudańską zamyślał, chcąc żywot mój cale odmienić, wedle słodkich rad
twoich. Słuchając skarg przeciw mnie nie odrzucaj i mojej obrony i osądź
sprawiedliwie. Żal mnie teraz tych ludzi w zaścianku, bo może i
niewinnym się dostało, ale żołnierz, mszcząc się krwi bratniej,
niewinnych od winnych odróżnić nie umie i nikogo nie respektuje.
Bogdajby się to nie stało, co mi w twoich oczach zaszkodzić mogło. Za
cudze grzechy i winy, za gniew sprawiedliwy najcięższa dla mnie pokuta,
bo straciwszy ciebie, w desperacji sypiam i w desperacji się budzę, nie
mogąc ciebie ani kochania zapomnieć. Niechże mnie, nieszczęsnego,
trybunały osądzą, niech sejmy wyroki potwierdzą, niech włożą mnie do
trąby, do infamii, niech ziemia rozstąpi się mi pod nogami - wszystko
zniosę, wszystko przecierpię, jeno ty, na Boga ! nie wyrzucaj mnie z
serca. Uczynię wszystko, co zechcą, oddam Lubicz, oddam po ewakuacji
nieprzyjacielskiej i majętności orszańskie; mam ruble zdobyczne w lasach
zakopane, i te niech biorą, byleś mi rzekła, że mi wiary dotrzymasz, jako
ci dziad nieboszczyk z tamtego świata nakazuje. Ocaliłaś mi życie, ocalże
i duszę moją, daj krzywdy nagrodzić, pozwól żywot na lepsze odmienić,
bo już to widzę, że gdy ty mnie opuścisz, to mnie Pan Bóg opuści i
desperacja popchnie mnie do gorszych jeszcze uczynków..."

Ile tam głosów litosnych podniosło się w duszy Oleńki na obronę pana
Andrzeja, któż zgadnie, któż wypisać potrafi! Miłość jako nasionko leśne
z wiatrem szybko leci, ale gdy drzewem w sercu wyrośnie, to chyba
razem z sercem wyrwać ją można. Billewiczówna była z tych, co sercem
uczciwym mocno kochają, więc łzami oblała ten list Kmiciców. Ale nie
mogła przecie za pierwszym słowem o wszystkim zapomnieć, wszystko
przebaczyć. Skrucha Kmicica była zapewne szczerą, ale dusza pozostała
dziką i natura niepohamowana pewno nie zmieniła się tak przez owe
wypadki, aby o przyszłości można było myśleć bez trwogi. Nie słów, ale
uczynków trzeba było na przyszłość ze strony pana Andrzeja. Zresztą,
jakże to mogła powiedzieć człowiekowi, który okrwawił całą okolicę,
którego imienia nikt po obu brzegach Laudy nie wymawiał bez
przekleństwa : "Przybywaj, za trupy, pożogę, krew i łzy ludzkie oddaję ci
swą miłość i swą rękę."

Więc odpisała mu inaczej:

"Jakom waćpanu rzekła, że nie chcę cię znać i widzieć, tak wytrwam w
tym, choćby mi się serce miało rozedrzeć. Krzywd takich, jakie tu
waćpan ludziom wyrządziłeś, nie płaci się ni majętnością, ni pieniędzmi,
bo umarłych wskrzesić nie można. Nie majętność też waćpan utraciłeś,
ale sławę. Niechże ci ta szlachta, którąś popalił i pomordował, przebaczy,
to ci i ja przebaczę; niech ona cię przyjmie, to i ja przyjmę; niech ona
pierwsza za tobą się wstawi, tedy jej orędownictwa wysłucham. A jako
się to nigdy stać nie może, tak i waćpan szukaj gdzie indziej szczęścia,
najpierwej zaś boskiego, nie ludzkiego, przebaczenia, bo ci boskie
potrzebniejsze..."

Panna Aleksandra polała łzami każde słowo listu, potem przypieczętowała
go billewiczowskim sygnetem i sama wyniosła go posłańcowi.

- Skąd jesteś? - pytała obrzucając wzrokiem tę dziwaczną postać
pół-chłopa, pół-sługi.

- Z lasu, panoczka.

- A gdzie twój pan?

- Tego mnie nie wolno powiedzieć... Ale on stąd daleko; ja pięć dni jechał
i szkapę zmordował.

- Masz talara! - rzekła Oleńka. - A twój pan nie w chorobie?

- Zdrowy on junak jak tur.

- A nie w głodzie? nie w ubóstwie?

- On bogaty pan.

- Idź z Bogiem.

- Kłaniam do nóg.

- Powiedz panu... czekaj... powiedz panu... niech go Bóg wspomaga...

Chłop odszedł - i znowu zaczęły płynąć dnie, tygodnie bez wieści o
Kmicicu; przychodziły za to publiczne, jedna od drugiej nieszczęśliwsze.
Wojska Chowańskiego coraz szerzej zalewały Rzeczpospolitą. Nie licząc
ziem ukrainnych, w samym Wielkim Księstwie województwa: połockie,
smoleńskie, witebskie, mścisławskie, mińskie i nowogrodzkie, były zajęte;
jeno część wileńskiego, brzesko-litewskie, trockie i starostwo żmudzkie
oddychały jeszcze wolną piersią, ale i te z dnia na dzień spodziewały się
gości a ostatni, widać; szczebel niemocy zeszła Rzeczpospolita, gdy nie
mogła dać oporu tym właśnie siłom, które lekceważono aż dotąd i z
którymi zawsze rozprawiano się zwycięsko. Prawda, że siły te
wspomagał nieugaszony i odradzający się ciągle bunt Chmielnickiego,
prawdziwa hydra stugłowa; pomimo jednak buntu, pomimo wyczerpania
sił w poprzednich wojnach, i statyści i wojownicy uręczali, że samo tylko
Wielkie Księstwo mogło i było w stanie nie tylko napór odeprzeć, ale
jeszcze chorągwie swe zwycięsko poza własne granice przenieść. Na
nieszczęście, niezgoda wewnętrzna stawała owej możności na
przeszkodzie, paraliżując usiłowania tych nawet obywateli, którzy życie i
mienie w ofierze nieść byli gotowi.

Tymczasem w ziemiach jeszcze nie zajętych chroniły się tysiące zbiegów,
tak ze szlachty, jak ludu prostego. Miasta, miasteczka i wsie na Żmudzi
pełne były ludzi przywiedzionych klęskami wojny do nędzy i rozpaczy.
Miejscowa ludność nie mogła ani pomieścić wszystkich, ani dać im
dostatecznego pożywienia - więc nieraz marli z głodu, mianowicie ludzie
niskiego stanu; nieraz przemocą brali to, czego im odmawiano, stąd
zamieszki, bitwy i rozboje stawały się coraz częstsze.

Zima była nadzwyczajna w swej surowości. Przyszedł wreszcie kwiecień,
a śniegi leżały grubo nie tylko w lasach, ale i na polach. Gdy zeszłoroczne
zapasy wyczerpały się, a nowych jeszcze nie było, począł grasować głód,
brat wojny, i rozpościerał swe panowanie coraz szerzej. Wyjechawszy z
domu nietrudno było spotkać trupy ludzkie leżące po polach, przy
drogach, skostniałe, ogryzione przez wilki, które, rozmnożywszy się
nadzwyczajnie, całymi stadami podcbodziły pod wsie i zaścianki. Wycie
ich mieszało się z wołaniem ludzkim o litość; po lasach bowiem, po
polach i tuż koło wsi licznych połyskiwały nocami ogniska, przy których
nędzarze rozgrzewali przemarzłe członki, a gdy kto przejeżdżał, tedy
biegli za nim prosząc o grosz, o chleb, o miłosierdzie, jęcząc, przeklinając
i grożąc zarazem. Strach zabobonny zdjął umysły ludzkie. Wielu mówiło,
że te wojny tak niepomyślne i te nieszczęścia dotąd niebywałe do imienia
królewskiego są przywiązane. Tłumaczono chętnie, że litery: J. C. R.,
wybite na pieniążkach, znaczą nie tylko Joannes Casimirus Rex, ale i
Initium Calamitatis Regni. A jeśli w prowincjach jeszcze przez wojnę nie
zajętych powstawał taki przestrach i bezład, łatwro się domyślić, co
działo się w tych, które już deptała ognista stopa wojny. Cała
Rzeczpospolita była rozprzężona, targana przez partie, chora i w
gorączce, jak człowiek przed śmiercią. Przepowiadano także nowe wojny
zewnętrzne i domowe. Jakoż powodów nie brakło. Różne potężne w
Rzeczypospolitej domy, ogarnięte wichrem niezgody, poglądały na się
jakby nieprzyjacielskie państwa, a za nimi całe ziemie i powiaty tworzyły
przeciwne obozy. Tak właśnie było na Litwie, gdzie waśń sroga między
Januszem Radziwiłłem, hetmanem wielkim, a Gosiewskim, hetmanem
polnym, a zarazem podskarbim Wielkiego Księstwa Litewskiego, prawie
w otwartą zmieniła się wojnę. Po stronie podskarbiego stanęli możni
Sapiehowie, którym od dawna była solą w oku potęga radziwiłłowskiego
domu. Tych stronnicy ciężkimi zaiste wielkiego hetmana obarczali
zarzutami: iż pragnąc tylko sławy dla siebie, wojsko pod Szkłowem
wytracił i kraj na łup wydał; że więcej niż szczęścia Rzeczypospolitej
pożądał dla swego domu prawa zasiadania w sejmach cesarstwa
niemieckiego; że nawet o udzielnej koronie zamyślał, że katolików
prześladował...

I przychodziło nieraz już do bitew między partyzantami stron obu, niby
bez wiedzy patronów, patronowie zaś słali na się skargi do Warszawy,
waśń ich odbijała się i na sejmach - na miejscu zaś rozprzęgała swawolę i
zapewniała bezkarność, bo taki Kmicic pewny mógł być opieki jednego z
tych potentatów, skoro by po jego stronie przeciw drugiemu stanął.

A tymczasem nieprzyjaciel szedł naprzód, gdzieniegdzie się tylko o zamki

odbijając, zresztą swobodnie i bez oporu.

W takich okolicznościach wszyscy w laudańskiej stronie musieli żyć w
czujności i pod bronią, zwłaszcza że hetmanów nie było w pobliżu, obaj
bowiem ucierali się z wojskami nieprzyjacielskimi, niewiele wprawdzie
wskórać mogąc, ale przynajmniej podjazdami je szarpiąc i przystęp do
wolnych jeszcze województw tamując. Osobno i Paweł Sapieha odpór
dawał i sławę zyskiwał. Janusz Radziwiłł, wojownik wsławiony, którego
imię samo aż do szkłowskiej przegranej groźne było nieprzyjacielowi,
odniósł nawet kilka znaczniejszych korzyści. Gosiewski to bił się, to
układami próbował napór wstrzymywać; obaj wodzowie ściągali wojska z
leż zimowych i skąd mogli wiedząc, że z wiosną wojna rozgorzeje na
nowo. Ale wojsk było mało, skarb pusty, a pospolite ruszenie z
województw już zajętych ściągać się nie mogło, bo je nieprzyjaciel
hamował. "Trzeba było o tym przed szkłowską potrzebą pomyśleć -
mówili gosiewszczycy - teraz za późno." I istotnie było za późno.
Koronne wojska przyjść z pomocą nie mogły, bo wszystkie były na
Ukrainie i w ciężkiej pracy przeciw Chmielnickiemu, Szeremetowi i
Buturlinowi.

Wieści tylko o walkach bohaterskich, dochodzące z Ukrainy, o miastach
zdobytych, o pochodach niebywałych krzepiły nieco upadłe serca i do
obrony zachęcały. Brzmiały też głośną sławą imiona hetmanów
koronnych, a obok nich imię pana Stefana Czarnieckiego coraz się
częściej na ustach, ludzkich zjawiało, ale sława za wojska ani za pomoc
starczyć nie mogła, więc hetmani litewscy ustępowali z wolna, nie
przestając kłócić się ze sobą po drodze.

Wreszcie Radziwiłł stanął na Żmudzi. Wraz z nim powrócił chwilowy
spokój w stronie laudańskiej. Jeno kalwini, ośmieleni bliskością swego
naczelnika, podnosili po miastach głowy, krzywdy czyniąc i na kościoły
napadając, ale za to przywódcy rozmaitych watah wolentarskich i partyj
nie wiadomo czyich, którzy pod barwą Radziwiłła, Gosiewskiego lub
Sapiechów kraj niszczyli, pokryli się w lasy, rozpuścili swych łotrzyków -
i ludzie spokojni lżej odetchnęli.

A ponieważ od zwątpienia łatwe jest przejście do nadziei, więc z nagła
lepszy duch zapanował na Laudzie. Panna Aleksandra siedziała spokojnie
w Wodoktach. Pan Wołodyjowski, który wciąż mieszkał w Pacunelach, a
teraz właśnie z wolna do zdrowia powracać począł, rozpuszczał wieści,
że król na wiosnę przyjdzie z zaciężnymi chorągwiami, po czym wnet
cała wojna inny obrót weźmie. Pokrzepiona szlachta poczęła wychodzić z
pługami w pola. Śniegi też potajały i na brzezinie ukazały się pierwsze
pędy.

Lauda rozlała szeroko. Pogodniejsze niebo jaśniało nad okolicą. Lepszy
duch wstępował w ludzi.

Wtem zaszedł wypadek, który znów zamącił laudańską ciszę, ręce
oderwał od lemieszów i nie pozwolił szablom pokryć się rdzą czerwoną.




KONIEC ROZDZIAŁU


Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
PotopT2R25
PotopT1R1
PotopT1R18
PotopT2R26
PotopT2R34
PotopT1R3
PotopT2R7
PotopT1R23
PotopT2R5
PotopT2R31
PotopT2R40
PotopT1R25
PotopT2R1
PotopT2R30
PotopT1R26
PotopT1R13
PotopT3R9
PotopT3R28
PotopT3R19

więcej podobnych podstron