Margit Sandemo Cykl Saga o czarnoksiężniku (01) Magiczne księgi


MARGIT
SANDEMO
SAGA O CZARNOKSIŻNIKU
TOM 1
MAGICZNE KSIGI
Przełożyła: Anna Marciniakówna
Tytuł oryginału:
Oversatt etter: Trolldom.
Data wydania polskiego: 1996 r.
Data pierwszego wydania oryginalnego: 1991 r.
Pastor Jon Magnuson obudził się pewnej
nocy Roku Pańskiego 1648 w swoim
domu w północno-zachodniej Islandii,
ponieważ coś ciężkiego przyciskało mu stopy.
W nogach łóżka majaczył niewyraznie
czarny, duży cień.
Wielebny Jon domyślał się, kto mógł
na niego nasłać tę istotę z piekielnych
otchłani. Zdarzyło się bowiem, że uraził
dumę dwóch mężczyzn, ojca i syna. Ci zaś
zjednali sobie niedobrą opinię ludzi
posługujących się magią, czarnoksiężników.
Oto dopełnić się miała ich zemsta. . .
Księgi złych mocy
Przyczyna wszystkich dziwnych i przerażających wypadków, przez jakie mu-
siała przejść pewna młoda dziewczyna z zachodniego wybrzeża Norwegii na prze-
łomie siedemnastego i osiemnastego wieku, zawiera się w trzech księgach zła,
dobrze znanych z najbardziej mrocznego rozdziału w historii Islandii.
Księgi pochodzą z czasów, gdy w Szkole Aacińskiej w Holar, na północy Is-
landii, rządził zły biskup Gottskalk, czyli z okresu pomiędzy latami 1498 a 1520.
Biskup uprawiał prastarą i już wtedy surowo zakazaną czarną magię; Gottskalk
Zły nauczył się wiele o magii w osławionej Czarnej Szkole na Sorbonie.
Szkoła Aacińska w Holar była za panowania Gottskalka tak niebezpieczna,
że macki zła rozciągały się stamtąd zarówno w czasie, jak i w przestrzeni; żądza
posiadania owych trzech ksiąg o piekielnej sztuce rozpalała się w każdym, kto
o nich usłyszał. Ani jedna dusza nie pozostała wobec nich obojętna.
Zresztą. . . Aż do naszych dni przetrwała ich ponura, budząca lęk sława.
4
Rozdział 1
Norwegia, pod koniec siedemnastego wieku.
Tiril  takie imię nosiła pewna młoda dziewczyna, która mieszkała w Bergen
w Norwegii, Jej stosunek do ludzi nacechowany był podejrzliwością i działo się
to nie bez powodu.
Świetnie natomiast porozumiewała się ze zwierzętami, okazywała im wiele
współczucia, co one najwyrazniej odwzajemniały.
Początkowo Tiril była niezwykle szczerym i otwartym dzieckiem. Niezbyt to
szczęśliwa cecha w czasach, kiedy dzieci karano dotkliwie za najmniejsze prze-
winienie, gdy żyły w surowej dyscyplinie, a mało kto przejmował się tym, co
czują.
Jako mała dziewczynka Tiril mogła nieoczekiwanie objąć za nogi całkiem ob-
cą osobę tylko dlatego, że żywiła do niej sympatię. Ponadto ze szczególną miło-
ścią przytulała bezpańskie psy, toteż często otrzymywała kuksańce i policzki a to
od matki, a to od niańki za niestosowne zachowanie.
Wszędzie było jej pełno, na krótkich nóżkach biegała po pokojach i kochała
całe otoczenie, zwłaszcza swoją urzekająco piękną matkę. Ale przepełniającą ją
miłością ogarniała wszystkich.
Drugą ubóstwianą przez Tiril istotą była Carla, jej starsza siostra. Carla odzna-
czała się wielką urodą, podobnie jak matka, lecz, niezwykle cicha, miała w sobie
coś anielskiego. Carla czesała swoje długie jasne włosy w piękne francuskie lo-
ki. Tiril natomiast miała włosy nieokreślonego koloru, jakiś szary blond, proste,
z których nijak nie dało się ułożyć porządnej fryzury, toteż obcinano je, jak to się
mówi, pod donicę, czyli ani długo, ani krótko, równo dookoła, jakby nałożono
na głowę niedużą miskę i przycięto włosy wzdłuż jej brzegu. Takie fryzury noszą
niektórzy mnisi.
Największym powodem ojca do dumy był fakt, że jest podobny do Christiana
Czwartego. . .
5
Rodzice pochodzili z Christianii. Dopiero niedawno sprowadzili się do Ber-
gen, gdzie ojciec Tiril otrzymał znakomite stanowisko w firmie handlowej. Carla
bardzo się przejmowała tym, że bergeńskie dzieci wyśmiewają wschodni dialekt
obu sióstr, i przeważnie milczała. Tiril natomiast nic sobie z tego nie robiła. Ona
kochała nawet te dzieci, które jej dokuczały, i nadal posługiwała się rodzimym
dialektem, żeby dostarczyć im rozrywki.
Rodzina zajmowała stosunkowo ładne i wygodne mieszkanie, nie zaliczała
się wprawdzie do najwyższych sfer : miasta, lecz była akceptowana. Aaskawie
pozwalano im bywać u lokalnej socjety, byle tylko nie zapominali o swoim wła-
ściwym miejscu.
Dziewczyny służące pojawiały się i wkrótce znikały. Stroiły piękną Carlę
i układały jej włosy, lecz kochały Tiril za spontaniczną wesołość I pozbawiony
wyniosłości stosunek do służby. Jednak po kilku dniach niezadowolona gospo-
dyni oddalała wszystkie. Tiril nie mogła zrozumieć, dlaczego. Zawsze było jej
smutno, kiedy kolejna dziewczyna opuszczała dom. Ale nie trwało to długo i Tiril
znowu stawała się radosna.
Carli pozwalano towarzyszyć rodzicom podczas składania wizyt, a także po-
kazywać się w salonie, kiedy przyjmowano gości. Tiril traktowała to jako coś
naturalnego, pomagała ubierać Carlę, by siostra wyglądała jak najbardziej repre-
zentacyjnie, i patrzyła w zachwycie, gdy tamta kręciła się przed lustrem w swo-
im wspaniałym stroju. A potem tkwiła na półpiętrze, przewieszona przez poręcz
schodów, przypatrywała się gościom i niemal miała łzy w oczach, kiedy ojciec
ujmował Carlę za rękę i mówił do zgromadzonych:  A oto moja mała laleczka .
Mama uśmiechała się tylko z zadowoleniem. Mama, jak powiedziano, była
olśniewająco piękna, i Tiril cieszyła się niezmiernie, że kręci się wokół niej aż tylu
młodych mężczyzn. Matka zresztą przy takich okazjach po prostu promieniała,
a jej perlisty śmiech słychać było w całym domu.
Po każdym przyjęciu Tiril słyszała zza ściany głosy rodziców. Ostre, pełne
gniewu. Tiril nie pojmowała, o co chodzi, i sprawiało jej to ból. Następnego dnia
jednak wszystko znowu wracało do normy. Matka, jak zwykle, nie miała czasu
z nią rozmawiać, bo musiała się spotykać z przyjaciółkami na Torvalmenningen.
Ojciec też nie miał czasu, bo bardzo był zajęty w swoim biurze. Nie wiadomo
z jakiego powodu nazywano go konsulem i Tiril napawało to dumą.
Trudno powiedzieć, kiedy dziewczynka zaczęła się domyślać, że coś jest nie
tak jak trzeba. W każdym razie dochodziła do tego stopniowo.
Może po raz pierwszy doznała tego uczucia tamtego dnia, gdy pozwolono obu
siostrom towarzyszyć matce na spacerze po eleganckich ulicach Bergen? Spotkały
wtedy pewnego młodego pana, którego mama najwyrazniej znała. Otóż ów pan
o coś zapytał, a matka odpowiedziała najpierw swoim perlistym śmiechem, po
czym rzekła półgłosem, ale tak, że idące z tyłu dziewczynki mogły usłyszeć:  Nie,
nie, oczywiście, że to nie są moje córki! Co pan sobie myśli, panie Brosten, ile ja
6
właściwie mam lat? I czyż one są do mnie choć troszkę podobne?
Carla zarumieniła się wtedy i sprawiała wrażenie przygnębionej, Tiril nato-
miast zdumiała się niewymownie.  czy my naprawdę nie jesteśmy. . . ?  zaczę-
ła, ale opiekunka dziewczynek przerwała jej pospiesznie:  Oczywiście, że jeste-
ście. Pani Dahl żartowała!
A może to dziwne zachowanie Carli podsunęło jej myśl, że w rodzinie coś jest
nie w porządku? Carla tak często płakała. Wprawdzie dziewczynki miały osob-
ne pokoje, ale rano Tiril wielokrotnie stwierdzała, że oczy Carli są zapuchnięte
i czerwone. Próbowała pytać, dlaczego, ale wtedy Carla odwracała się gwałtow-
nie i wybuchała głośnym szlochem.
To sprawiało dotkliwy ból wrażliwej duszyczce Tiril.
Z ojcem nieczęsto miewała kontakt. Był to pozbawiony poczucia humoru wy-
soki mężczyzna, niegdyś z pewnością bardzo przystojny. Teraz pod peruką ukry-
wał łysinę, zaś piwo i wino, których nadużywał, wyokrągliły mu sylwetkę, mó-
wiąc wprost, obdarzyły go wydatnym, mało ponętnym brzuchem. Tiril pamiętała,
że dawniej ojciec ubóstwiał swoją piękną żonę, teraz jednak prawie ze sobą nie
rozmawiali. Pomiędzy małżonkami panował taki chłód, że nawet ona to zauważa-
ła.
Matka zresztą straciła już wiele z dawnej urody. Rysy twarzy zaczynały się
rozmazywać i bardzo często czuć było od niej winem. Śmiech, dawniej taki perli-
sty, ostatnio stawał się przenikliwy i nieprzyjemny, pani Dahl rzadko teraz spędza-
ła czas w domu. Tiril działała jej na nerwy do tego stopnia, że często krzyczała:
 Czy nikt nie może wziąć w karby tej hałaśliwej dziewczyny? Matka przestała
też pokazywać gościom swoją śliczną starszą córkę. Żeby irytować męża, nazy-
wała Car1ę ukochaną córeczką tatusia i na ogół powiedziawszy coś takiego znowu
wychodziła, ojciec zaś wrzeszczał:  Do którego kochanka dzisiaj się wybierasz?
Matka odpowiadała na to złośliwie:  Ciebie nie powinno to interesować, już i tak
do niczego się nie nadajesz .
Tiril dorastała i zaczynała rozumieć coraz więcej. Coraz gorzej też czuła się
w domu i starała się unikać spotkania z rodzicami. Było to absolutnie niezbędne,
by mogła zachować spokój i pogodę ducha.
Ojciec posiadał dwa konie i dziewczynka spędzała wiele czasu w stajni, przy
zwierzętach. Nikt jej tam nie przeszkadzał. Opowiadała koniom o wszystkim,
a one słuchały cierpliwie i sprawiały wrażenie, jakby rozumiały jej troski. Nigdy
nie pozwolono jej trzymać w domu nawet najmniejszego stworzenia, wszystkie
bezdomne psy i kocięta, które zabierała z ulicy, witano krzykiem i wyrzucano
bezlitośnie. Nikt natomiast nie wiedział, że jej powiernikami są konie.
 Co ja mam zrobić z Carlą?  szeptała jednemu do ucha, przytulona do
jego grzywy.  Ona nie chce ze mną o niczym rozmawiać, uważam, że to wielka
szkoda. Bo może mogłabym jej pomoc.
Teraz właśnie Tiril kończyła trzynaście lat. Udało jej się zachować wiele cech
7
dziecięcych, wiele jednak zostało unicestwionych. Od czasu do czasu stosowano
wobec niej surowe metody wychowawcze, uważano, że z tą swoją radością życia
i entuzjazmem wobec otoczenia jest dzieckiem kłopotliwym. Hałaśliwy bachor,
mawiała matka ze złością. Ojciec nie mówił nic, on kompletnie ignorował Tiril.
W tym wieku była już w stanie uświadamiać sobie, że nie ma w niej nic takie-
go, z czego rodzina mogłaby być dumna. W każdym razie jeśli chodzi o wygląd.
Zwłaszcza gdy się absolutnie nie chciało dostrzegać radości w jej wzroku ani
promieniującego od niej ciepła. . . tak, bo niestety wiele więcej do pokazania nie
miała. Matka już dawno zrezygnowała z ubierania swojej młodszej córki w ślicz-
ne ubranka jak dla laleczki. Okazało się to po prostu niemożliwe. Dziewczynce 
o zgrozo!  zaczynały się rysować muskuły. Była kanciasta i zbudowana niczym
chłopak, twarz miała szeroką i wiecznie uśmiechniętą, szyję zbyt masywną, nogi
za krótkie i tak dalej, i tak dalej. Słowem  beznadziejna.
Rodzice nie zdawali sobie sprawy z tego, że Tiril żyje swoim własnym ży-
ciem. Serce jej krwawiło na widok wszystkich cierpiących, więc kiedy nikt na
nią nie patrzył, odkładała dla biednych jakieś kąski domowego jedzenia, w końcu
robiła to nieustannie. Oddawała potem zapasy tym, którzy ich potrzebowali, ale
domownicy nie wiedzieli o jej tajemniczych wyprawach.
Stary człowiek mający tylko jedno oko w okaleczonej twarzy, który wyglą-
dał tak strasznie, że inni nie chcieli nawet słyszeć o jego istnieniu, wyczekiwał
na nią codziennie, schowany za narożnikiem domu, i Tiril nigdy go nie zawiodła.
Nie trzeba było wiele pożywienia, żeby podtrzymać w nim życie, lecz ona często
ubolewała, że udało jej się zdobyć zaledwie kromkę chleba i jakąś wygotowa-
ną kość z resztkami mięsa. Starzec przyjmował to z wdzięcznością i błogosławił
dziewczynkę.
Małe dzieci z bocznej uliczki, których ojciec wszystko przepijał, a dzieci i żo-
nę bijał codziennie, również miały jej bardzo wiele do zawdzięczenia. Często by-
ła w stanie ofiarować im tylko jakąś zabawkę, co nie mogło zaspokoić ich głodu,
lecz one mimo to na jej widok rozjaśniały się radośnie. Po pożarze w roku 1702
w Bergen żyło rozpaczliwie dużo bezdomnych ludzi.
Żona węglarza dostała maść na swoje owrzodzone nogi. Kiedy stara pani
Gronske leżała umierająca, pastor zaś wolał iść na przyjęcie do burmistrza, wła-
śnie Tiril siedziała przy posłaniu staruszki aż do końca. Sakramentów wprawdzie
nie mogła jej udzielić, lecz ciepła dziewczęca rączka sprawiała, że konająca nie
czuła się w ostatniej godzinie taka samotna i porzucona na pastwę losu.
Zniszczone dziewczyny uliczne w portowej dzielnicy, te, których już nikt nie
chciał, dostawały od czasu do czasu buteleczkę najlepszej wódki pana konsula.
Albo przynajmniej chwilę przynoszącej pociechę rozmowy, kiedy zmarznięte wy-
siadywały na schodach. Tiril co prawda niezbyt wiele pojmowała z tego, o czym
te kobiety mówiły, były to przeważnie płaczliwe zwierzenia najrozmaitszego ro-
dzaju. O mężczyznach, którzy je bili, lub o takich, co zarazili je okropną chorobą,
8
albo  co było najgorsze ze wszystkiego  ukradli z takim trudem uzbierane
pieniądze. Opowiadały o marzeniach, które nigdy się nie spełniły, o jakichś prze-
myślnych, lecz, niestety, nieudanych próbach zdobycia bogactwa, o księciu na
białym koniu, który nigdy nie przybył, o dzieciach, które się nie narodziły. . .
Po ulicach włóczyło się wiele bezdomnych psów. Również dla nich Tiril za-
wsze miała dobre słowo, a często i coś do jedzenia. Starannie to dzieliła, by każdy
dostał i żaden nie czuł się zapomniany.
Pewnego dnia była świadkiem niezwykle przykrego wydarzenia, mianowicie
dorosłe psy starały się przegonić niedużego szczeniaka. No, taki mały to on może
nie był, miał jednak skaleczoną jedną łapę i kulał. Tego typu sprawy zdziczałe
psy załatwiają po swojemu, lecz Tiril nie mogła się na to godzić. Rzuciła się na
ratunek psiakowi, który, zapędzony w kąt, znalazł się w sytuacji bez wyjścia.
Tiril stanęła tak, by go zasłonić. Nierozważny krok, trzeba powiedzieć, lecz
nie miała czasu się zastanawiać. Zresztą tamte psy ją przecież znały!
I rzeczywiście, jeden czy drugi najpierw warczał groznie, lecz stanowczy głos
Tiril skłonił je do odwrotu.
Żaden zwyczajny człowiek nie byłby w stanie tego dokonać, Tiril jednak, jak
powiedziano, przyjazniła się ze zwierzętami. A one okazywały jej respekt!
Oczywiście, zabrała szczeniaka ze sobą do domu. Nie przyniosła go jednak
do mieszkania, na tyle miała już rozumu i doświadczenia. Wymościła niedużą
skrzynkę sianem i umieściła ją w stajni. Tam też wykąpała psiaka, który spoglą-
dał na nią przestraszonymi, lecz pełnymi wdzięczności oczkami, kiedy ostrożnie
przemywała nie tylko ranę, lecz i całe ciałko. Przyszedł woznica, patrzył przez
chwilę, co robi dziewczynka, po czym stwierdził:
 Nie warto się zajmować taką gadziną! Wyrośnie z tego wstrętne psisko,
wielkie i niebezpieczne. A poza tym toto ma na pewno pchły i parchy. Zabiłbym
paskudztwo i byłby spokój!
 Ani mi się waż!  zawołała Tiril oburzona.  To mój przyjaciel i będzie
miał na imię Nero. Bo tak powinien się nazywać czarny pies. I wcale nie ma ani
pcheł, ani parchów!
Po tym wszystkim jednak nie miała odwagi zostawić szczeniaka w stajni. Wy-
szukała ustronne i osłonięte miejsce w ogrodzie, z tyłu za szopami na drewno,
i uznała, że tam będzie malcowi najlepiej.
Malec to niezbyt precyzyjne słowo, a nawet całkiem nieodpowiednie. Nero
wyglądał tak, że nie ulegało wątpliwości, iż wyrośnie na potężną bestię, świad-
czyły o tym zwłaszcza łapy. Wiele wskazywało też na to, że nie jest zwykłym
kundlem, przynajmniej jedno z rodziców musiało należeć do dobrej rasy. Ne-
ro pochodził zapewne z nie akceptowanego przez ludzi mezaliansu. Jeszcze za
wcześnie, by wróżyć, jak będzie wyglądał jako dorosły, ale z pewnością jego fu-
tro stanie się gęste, a głowa duża. Miał bardzo piękne, wilgotne oczy, którymi
wpatrywał się w Tiril z uwielbieniem.
9
Na dłuższą metę niełatwo było utrzymać szczeniaka w ukryciu. I rósł przera-
żająco szybko. Któregoś dnia pani Dahl rozgniewała się nie na żarty.
 Co to za straszne paskudztwo leży przed naszymi drzwiami? Zastrzel tego
psa, Carl!
Tiril wypadła z domu jak błyskawica i wyciągnęła Nero na ulicę.
 Nie będziesz nigdy w tym domu bezpieczny  mówiła.  Muszę cię
zapoznać z twoimi pobratymcami.
Została z wychowankiem przez całe popołudnie. W końcu stwierdziła, że
zwierzę jest wystarczająco duże i silne, by budzić respekt u innych psów. Nero
bardzo chciał z nią wracać, ale jakoś jej się udało go przekonać, by tego nie ro-
bił. Pożegnanie było długie i wzruszające. Tiril ze łzami w oczach szeptała mu
do ucha słowa pociechy i obiecywała, że odwiedzi go jak tylko będzie mogła.
Urządziła mu wygodny kąt na wybrzeżu w pobliżu portu, w starych magazynach,
które uratowały się z pożaru, i ustawiła tam jego miski pełne jedzenia i picia.
Potem z bardzo ciężkim sercem powlokła się do domu.
Carla po prostu gasła w oczach, w końcu była już jedynie cieniem siebie
sprzed roku. Od dawna już nie tylko Tiril ukrywano przed gośćmi.  Przecież i tak
nikt nie chce uwierzyć, że ja mogę mieć takie duże dzieci  mówiła pani Dahl,
jakby chciała się wytłumaczyć. Ojciec też już nawet nie spoglądał na starszą cór-
kę, a młodszej przecież nigdy właściwie nie zauważał.
Tiril próbowała jakoś zbliżyć się do siostry, ale bez powodzenia. Wiedziała, że
nadal są przyjaciółkami, lecz z jakiegoś powodu siostra nie może się jej zwierzyć
ze swoich zmartwień. Tiril, która do niedawna widziała świat jako radosne, zalane
słonecznym blaskiem miejsce, nie pojmowała nic a nic.
Pewnej nocy obudziła się z wrażeniem, że nie jest w pokoju sama. Jakaś ciem-
na postać skradała się od strony okna. Dziewczynka zerwała się ze zdławionym
krzykiem.
 Cicho bądz, głupia!  usłyszała. To ojciec! Trzymał w rękach coś, czego
nie była w stanie rozróżnić.  Chciałem tylko zobaczyć, co ci się stało. Krzycza-
łaś przez sen.
 Dziękuję, ojcze  bąknęła wzruszona jego troskliwością.  Nic mi nie
jest.
Jej oczy zaczynały się przyzwyczajać do ciemności i odnosiła wrażenie, że
twarz ojca jest jakaś dziwna, jakby go coś bardzo wzburzyło. Stał jeszcze przez
chwilę, wpatrywał się w nią uważnie, po czym zdecydowanie szepnął:  Nie i wy-
szedł, a to, co trzymał w ręce, z cichym szelestem zniknęło wraz z nim.
Tiril ze zdumieniem potrząsała głową i uśmiechała się. Na ogól nie intereso-
wał się jej snami. Nie potrafiłaby sobie w ogóle przypomnieć, czy przychodził
kiedykolwiek do jej pokoju, w każdym razie nie leżało w jego zwyczaju życzyć
jej dobrej nocy od czasu, gdy była całkiem malutka.
Pełen napięcia nastrój w domu stał się dla niej już tak trudny do zniesienia,
10
że gotowa była potraktować to wydarzenie z nadzieją, że może coś zmieni się na
lepsze. Zwłaszcza że głęboko zapadły jej w serce słowa, które kiedyś wypowie-
działa matka:  To nie są moje córki. Czyż ta młodsza jest choć trochę do mnie
podobna?
To była prawda. Tiril nie miała w sobie nic, co by ją czyniło podobną do star-
szej siostry Carli czy do matki. Nie miała też w sobie nic z ojca. Uważała zresztą,
że w miarę upływu czasu jego twarz coraz bardziej przypomina rybi pyszczek.
Wyglądał jak ryba z tymi wyliniałymi wąsami i rzadkim zarostem, a także coraz
większymi problemami, by zapiąć krótki tużurek na wydatnym brzuchu. Godność
była dla niego sprawą tym ważniejszą, im mniej jej pozostawało. Robił się coraz
bardziej zgorzkniały i złośliwy.
Nie, Tiril nie była podobna do żadnego z nich.
Świadomość tego stanowiła dla dziewczynki niemałą pociechę. Często  dys-
kutowała o tych sprawach z Nerem.
 Zastanawiam się, Nero, kim byli moi prawdziwi rodzice.
Pies słuchał swojej pani uważnie i patrzył jej w oczy poważnymi ślepiami, aż
zaczynała się uśmiechać.
 Z pewnością byli niewysokiego wzrostu i mieli takie kanciaste figury jak
ja  śmiała się. I znowu oboje z Nerem odzyskiwali znakomity humor.  Myślę,
że byli wędrownymi kuglarzami, co ty na to? Kuglarze zawsze są radośni. A jacy
zręczni! Potrafią wykonać salto mortale.
Tiril wywijała koziołki na trawie, Nero uważał, że to wspaniała zabawa. Potem
mocowali się i turlali po ziemi. W końcu dziewczynka usiadła zdyszana.
 Wiesz, ale chciałabym, żeby Carla naprawdę była moją starszą siostrą. Co
ja mam z nią robić, Nero? Jak mam postępować, żeby znowu odzyskała radość?
Pies nie umiał udzielić jej żadnej rady.
Oczywiście dziewczynka z dobrej rodziny nie mogła w ten sposób biegać po
ulicach. Tiril jednak miała swoje tajemne ścieżki, przekradała się przez ogrody,
chodziła bocznymi uliczkami, kryła się w zaułkach, kiedy wszyscy myśleli, że
spokojnie siedzi w swoim pokoju. Zresztą domownicy byli pochłonięci własnymi
sprawami. Tylko Carla wiedziała, co się dzieje. Z początku bardzo się niepokoiła
zachowaniem siostry, nigdy jej jednak nie zdradziła, a pózniej uznała, że Tiril
radzi sobie sama bardzo dobrze.
Pewnego dnia do domu konsula przyszedł jakiś obcy człowiek. Tiril dostrzegła
go z góry i przechylona przez poręcz schodów przyglądała mu się z ciekawością.
Ojciec pospiesznie wprowadził przybysza do salonu.
 Co pan tu robi?  spytał z wyraznym niepokojem.  Nie wolno panu tu
przychodzić!
Gość nosił perukę, kołnierz surduta miał wytłuszczony. W jego glosie po-
11
brzmiewały jakieś grozne tony.
 Skoro pan się u mnie nie pokazuje, panie Dahl, to muszę moje interesy brać
w swoje ręce.
 Powiedziałem przecież, że zapłacę. Już wkrótce.
 Słyszę to od dawna.
 Ale ja mam środki. Muszę je tylko uruchomić.
 Pan ma na myśli pieniądze panny? No, to ich nie może pan uruchomić.
Przynajmniej dopóki dziewczyna. . .
 Ciii!  syknął pan Dahl niecierpliwie i rozejrzał się nerwowo. Tiril odsu-
nęła się od poręczy i poszła do swojego pokoju.
To Carla ma pieniądze?  myślała zdumiona. I ojciec zamierza je zabrać? To
nie może być uczciwa sprawa!
Żeby tylko mogła jakoś siostrze pomóc! Ona, Tiril, niczego, oczywiście, nie
posiada, nawet nie jest spokrewniona z tą rodzina, sama doszła do takiego wnio-
sku.
Ale przecież pozwolono jej tutaj mieszkać. Przygarnęli dziecko wędrownych
artystów i byli dla niej mili, więc oczywiście powinna pomagać jak potrafi.
W tamtym okresie Tiril do tego stopnia akceptowała myśl o swojej obcości
w tym domu, że sama w to wierzyła. Osobą, którą naprawdę chciała wesprzeć,
była nieszczęsna Carla. Ale nie umiała jej nakłonić do zwierzeń. I nic nie zmieniło
się do chwili, gdy Carla skończyła szesnaście lat, a Tiril miała czternaście.
Nieoczekiwanie matka oświadczyła, że starsza córka powinna wyjść za mąż za
pewnego bardzo bogatego młodego mieszkańca Bergen. Od tego dnia dom znowu
się ożywił, ku wściekłym protestom ojca organizowano wielkie bale i przyjęcia
jak za dawnych dobrych czasów. Tiril nigdy nie widziała ojca w takim stanie.
I to wcale nie przyjęcia tak go irytowały, dziewczynka była pewna, że chodzi tu
o coś zupełnie innego. O coś okropnego, czuła to, ale nie była w stanie nawet
w przybliżeniu określić, o co.
Pewnego ranka zapłakana Carla siedziała w salonie na górze. Tiril weszła tam
nieoczekiwanie, więc starsza siostra nie mogła już uniknąć szczerej rozmowy.
 Kochana Carlo  powiedziała Tiril, sadowiąc się na podłodze u stóp sio-
stry.  Jako dzieci byłyśmy przecież serdecznymi przyjaciółkami. Czy nie mo-
żesz mi powiedzieć, dlaczego jesteś taka smutna?
Carla tylko ukryła twarz w wielkiej chustce do nosa i zaczęła głośno szlochać.
 Czy to dlatego, że mama postanowiła cię wydać za mąż?  zaczęła Tiril
ostrożnie.  A ty tego nie chcesz?
 Owszem, chcę. Niczego bardziej nie pragnę, jak wyjść za niego. To taki
wspaniały młodzieniec  łkała dalej Carla, obejmując rozpaczliwie siostrę.
 No to o co ci chodzi?  zawołała Tiril.
Carla zaniosła się nowym szlochem.
12
 Ja chcę umrzeć  wykrztusiła.  Po prostu chcę umrzeć, uwolnić się od
tego całego. . . brudu! Ja jestem brudna. . . chcę umrzeć!
 Ale przecież nie możesz niczego takiego pragnąć!  zawołała Tiril w naj-
wyższym zdumieniu.  I nikt nie myje się tak starannie jak ty. Jesteś taka śliczna!
 Śliczna  prychnęła Carla.  A co to znaczy? To ty jesteś piękna, Tiril!
Ale, oczywiście, tylko ja to widzę.
Tiril musiała się roześmiać.
 Piękna? Ja? Nigdy nie słyszałam niczego równie szalonego!
Carla uniosła głowę i z twarzą zalaną łzami patrzyła na siostrę.
 Gdybym tylko mogła. . .
 Rozmawiać ze mną?  podsunęła Tiril instynktownie.  To prawda. Dla-
czego ty nie chcesz mi nic powiedzieć? Właściwie. . . właściwie to my mamy
tylko siebie, wiesz?
Starsza siostra kiwała głową.
 Tak  szepnęła żałośnie.  Jesteś taka miła, Tiril, a nikt tego nie dostrze-
ga! Nie pozwól sobie zrobić krzywdy, nie pozwól, by cię ktoś zniszczył, moja
kochana, mała siostrzyczko!
Carla znowu wybuchnęła płaczem i wybiegła z pokoju.
Tiril siedziała bez słowa, nie będąc w stanie rozeznać się w tym wszystkim.
Pewnego dnia usłyszała prawdziwą kłótnię rodziców. Ponieważ znajdowała
się właśnie w pokoju obok, nie mogła stamtąd wyjść i musiała wbrew swojej woli
słuchać ich bardzo przykrych słów.
 Jesteś obrzydliwa  mówił ojciec ze złością.  Popatrz tylko w lustro!
Jesteś nieustannie pijana. Wystarczy na ciebie spojrzeć, żeby wiedzieć, ile i kiedy
wypiłaś.
 I to ty mówisz!  odparła matka ostro.  Jakbyś sam pił mniej. Czy
dlatego mi dokuczasz, że już się do niczego nie nadajesz w łóżku? Jak to dawno
temu pokazałeś po raz ostatni w mojej sypialni? Co? Może mi odpowiesz?
Głos ojca stał się lodowaty:
 Czy myślisz, że mógłbym mieć jeszcze na ciebie ochotę?
 Był czas, że mnie ubóstwiałeś.
 Tak. Bo byłaś czysta i niewinna. Wybrałem cię, bo podobała mi się twoja
świeżość. . .
 O, nie wątpię, miałam wtedy ledwie piętnaście lat!
 Byłaś tylko moja  ciągnął ojciec niezrażony.  Ja nie chcę dzielić mojej
żony z połową miasta. Pragnę czystości! Chcę tego, co należy do mnie i tylko do
mnie!
 Jak służące i niańki, tak?
 Nie bądz wulgarna! Nie obchodzisz mnie już ani trochę, ty dziwko!
13
Matka odparła urażona:
 A co ja mogę na to poradzić, że wszyscy mnie uwielbiają?
 Nie bardzo widzę tych wielbicieli.
 Co ty możesz o tym wiedzieć?
Tiril usłyszała głośne plaśnięcie i zdławiony krzyk matki, po czym ojciec
szybko opuścił pokój. Matka biegła za nim, wykrzykując obrzydliwe wyzwiska.
W końcu Tiril także mogła wyjść. W sieni stały dwie służące i rozmawiały
półgłosem. Nie spostrzegły dziewczynki.
 Co ona miała na myśli z tymi służącymi i niańkami?  pytała młodsza
i najnowsza w tym domu.
 Cóż, niełatwo było się dziewczynom tutaj utrzymać. On, jak nie dostał,
czego chciał, wyrzucał bez miłosierdzia. A jak dostał, to wyrzucała pani.
 A teraz jest lepiej?
 Lepiej. Bo widzisz, on się dobiera. . .
 Jezu  jęknęła starsza kobieta i zasłoniła usta rękami, bo właśnie zoba-
czyła Tiril. Obie służące wycofały się do kuchni.
Atmosfera w domu stawała się coraz bardziej nieprzyjemna. Nigdy przedtem
Tiril nie widziała ojca w takim złym humorze. Teraz też dostrzegała, jaki napraw-
dę jest stary. Twarz miał obwisłą, wyglądało na to, że wszystko jest mu obojętne,
i był tak zaniedbany, że po prostu śmierdział, mimo że używał bardzo silnych per-
fum. Matka kłóciła się z nim przy każdej okazji, oboje już nawet nie starali się
skrywać wzajemnej nienawiści. Mała Carla natomiast przemykała pod ścianami
rozdygotana, blada jak płótno, cała radość życia opuściła ją dawno temu. Niekie-
dy sprawiała wrażenie, że chciałaby się zwierzyć młodszej siostrze. Tiril bardzo
ją do tego zachęcała, ale bez powodzenia. Carla nie miała dość odwagi. Zawsze
w takich przypadkach uciekała w końcu do swego pokoju. A Tiril wzdychała za-
wiedziona. Czuła się okropnie bezradna.
Jak tylko nadarzała się okazja, Tiril wymykała się do miasta. Przez cały czas
opiekowała się Nerem, codziennie nosiła mu jedzenie i picie i ze zdumieniem
stwierdzała, że jej ulubieniec wyrasta na ogromnego psa. Właściwie to już był
dorosły.
Zawsze też miała przy sobie jakiś kąsek dla innych psów, więc one trzymały
się w pobliżu Nera, niedaleko jego  domu . Tiril z przejęciem stwierdziła, że Nero
jest typem przywódcy, i od tej chwili nie obawiała się już o jego życie.
Często chodziła z nim na dłuższe spacery do podmiejskiego lasu. Te chwile
kochała najbardziej. Wtedy znowu mogła być sobą, dawną naprawdę pogodną
i optymistycznie usposobioną Tiril. Znowu mogła się śmiać, obejmować swojego
ogromnego przyjaciela i odzyskiwała wiarę w to, że życie bywa bardzo piękne.
Wracając do domu uśmiechała się do przechodniów. Robiło im się ciepło na sercu,
14
choć nie zdawali sobie sprawy, że to za sprawą promiennej radości Tiril, która
przyszła do nich w środku smutnego dnia.
Zdarzyło się kiedyś, że urządzając sobie wyścigi z Nerem i rzucając mu patyki
zaszła trochę za daleko na podleśne łąki i zrobiło się bardzo pózno. Kiedy zjawiła
się w domu, cała rodzina siedziała już przy obiedzie. Ponuro, to najodpowiedniej-
sze słowo dla określenia atmosfery, jaka panowała w jadalni.
 Przepraszam, mamo i ojcze  ukłoniła się pospiesznie i na palcach pode-
szła do swojego krzesła.
Nikt jednak nie zwrócił na nią uwagi, bo wszyscy byli zajęci jakąś denerwu-
jącą sprawą.
Po raz setny powtarzam, że ten chłopak nie jest dla niej!  grzmiał ojciec. Te-
go dnia najwidoczniej zajął się trochę sobą i prezentował się z dawno nie oglądaną
godnością.  Nic z tego małżeństwa nie będzie.
Carla siedziała jak martwa na wprost Tiril. Nigdy nie wyglądała tak zle, spra-
wiała wrażenie, jakby życie z niej uszło. Jej twarz była całkowicie pozbawiona
wyrazu. Tiril widziała, że siostra całą siłą woli tłumi swoje uczucia.
 Dlaczego nie?  protestowała matka zirytowana dziwacznym uporem mę-
ża w sprawie małżeństwa córki.  Młodzieniec pochodzi przecież ze znakomitej
rodziny, ojciec jest bogaty jak Krezus, a on sam ma przed sobą wspaniałą przy-
szłość.
 Powiedziałem już: mam zastrzeżenia do jego moralności. . .
 Dlatego, że się upił dwa lata temu w dniu swoich egzaminów razem z inny-
mi studentami? To przecież całkiem naturalna sprawa, a zresztą nie masz żadnego
prawa, by. . . Ojciec zerwał się tak gwałtownie, że o mało nie przewrócił stołu.
 Nie będzie żadnego małżeństwa! Carla jest za młoda, żeby wychodzić za
mąż!
 Ha! A to coś nowego! Mój pan nie miał tego rodzaju skrupułów, kiedy żenił
się ze mną, gdy miałam zaledwie piętnaście lat! Ale to byłam ja!
 To jest bardzo wielka różnica!  zawołał pan Dahl ze złością i opuścił
jadalnię, pozostawiając wszystkie trzy z uczuciem, że coś obrzydliwego pełza im
po skórze.
Po południu tego samego dnia mama chciała przymierzyć Tiril sukienkę, którą
dla niej szyła. Tiril wierciła się niecierpliwie, ojciec siedział tymczasem w swoim
ulubionym fotelu i przeglądał jakieś dokumenty.
 Stój spokojnie!  syknęła pani Dahl.  Nie, tej sukienki nie można już
lepiej dopasować! Nabrałaś kształtów, dziewczyno!
Ojciec spojrzał znad papierów, marszcząc brwi.
 Nie mówi się w ten sposób do dziecka!  upomniał surowo żonę.
 Możliwe, ale popatrz sam! Tiril, skocz no do panny Pedersen i poproś,
15
by przyszła tu jutro; niech ona zobaczy, co da się z tym zrobić. Szkoda takiego
ładnego materiału. . .
Tiril była szczęśliwa, że może się nareszcie uwolnić od nudnej przymiarki.
Gdy mijała ojca, poczuła na sobie jego badawczy wzrok. Doznała jakiegoś dziw-
nego uczucia niechęci, a nawet wstrętu.
Załatwiła interes u krawcowej i biegła z powrotem do domu. Zaczynało
zmierzchać, a wyobraznia Tiril zle znosiła ciemności. W ciemnościach wszędzie
się czai tyle istot z nieznanego świata duchów, z którymi lepiej nie zadzierać.
Duchy były jednak niezwykle miłymi zjawami w porównaniu z tym, co się
szwendało po ciemnych ulicach Bergen, a co należało do świata żywych. Nagle
poczuła na ramieniu czyjąś mocną rękę, a po obu jej bokach pojawili się nieznajo-
mi mężczyzni. Szczerzyli do niej paskudne zęby w obleśnych uśmiechach, jeden
mówił jakieś obrzydliwe słowa.
Minęło co najmniej kilkanaście sekund, zanim Tiril zrozumiała, czego oprysz-
kowie od niej chcą. I wtedy jej gwałtowny charakter dał o sobie znać z całą siłą.
Szarpnęła energicznie, by się wyrwać, a gdy to nie pomogło zaczęła ich kopać
po łydkach tak, że za każdym razem trafiony wył boleśnie. Ale wciąż ją trzymali.
Działo się to w wąskim zaułku niedaleko portu, gdzie widać było tylko pozba-
wione okien ściany magazynów. Nigdzie dokoła ani żywej duszy.
 Puśćcie mnie, chamy jedne!  wrzeszczała Tiril. Dziewczynka była sil-
na i jej kopniaki z pewnością okazały się bolesne, jednak to nie wystarczało, bo
napastnicy jej nie uwolnili. Przeciwnie, rozsierdzeni oporem, trzymali mocno.
W żaden sposób nie mogli zrozumieć, skąd wziął się ten wielki czarny pies,
ale w pewnym momencie wszystko dookoła zamieniło się w jedno wielkie pie-
kło. Rozlegało się wściekłe warczenie i ujadanie, w ślad za tym jednym czarnym
potworem na ratunek Tiril przybiegło co najmniej dziesięć innych. Napastnicy
zaczęli zmykać w popłochu, ciągnąc za sobą rozjuszoną sforę.
Tylko Nero został na miejscu. Tiril dyszała ciężko, rozdygotana, i drżącą ręką
głaskała jego kudłate futro.
 Dziękuję ci, mój przyjacielu  szeptała z wysiłkiem.  I podziękuj tam-
tym!
Pies odprowadził ją aż do bramy, chociaż nigdy dotychczas tego nie robił. Tiril
widziała, że jest bardzo przejęty i dumny ze swego zachowania.
Ręce wciąż jej drżały, kiedy weszła do hallu. Wszystko wskazywało jednak
na to, że jak zwykłe nikt nie będzie miał dla niej czasu. Pani Dahl z promiennym
uśmiechem biegła do Carli, która wchodziła właśnie na górę.
Och, Carla, Carla!  wołała rozradowana.  Dobry ojciec zgodził się w koń-
cu na twoje małżeństwo. A co, nie mówiłam? Mówiłam ci przecież, że już moja
w tym głowa, byś mogła wyjść za swojego chłopca. Teraz wszystko załatwione.
Ojciec da wam błogosławieństwo!
16
Objęła mocno starszą córkę, a Carla przez sekundę popatrzyła w dół na Tiril
z wyrazem najgłębszej rozpaczy w oczach. Wyrwała się z objęć pani Dahl i po-
biegła do swego pokoju.
Matka nie widziała jej twarzy.
 Och, jaka ona musi być szczęśliwa  powiedziała wzruszona.  Już wró-
ciłaś, Tiril?
Tej nocy Tiril obudziła się nagle, bo zdawało jej się, że słyszy czyjś krzyk,
a potem ciężki łoskot, jakby coś spadło z wysokości. Potem zrobiło się cicho.
A rankiem woznica znalazł ciało Carli, leżące na brukowanym podwórzu.
Rzuciła się w dół z wieżyczki na dachu.
Teraz lubieżne oczy zostały zwrócone na młodą, czystą Tiril. . .
Niezadługo po tych wydarzeniach złe moce z odległej przeszłości Islandii wy-
ciągnęły swoje macki, by otoczyć nimi Tiril.
Trzy księgi zła przypomniały o swoim istnieniu. By jednak zrozumieć wła-
dzę czarnej magii nad człowiekiem, musimy cofnąć się do połowy siedemnastego
wieku, do walki, jaką wielebny Jon toczył z dwoma czarnoksiężnikami. Od tych
wydarzeń, o których teraz opowiemy, wije się kręta nić prowadząca do Bergen,
gdzie mieszkała Tiril.
Rozdział 2
Jak wynika z islandzkich protokołów sądowych Anno Domini 1656 wielebny
Jon i obaj czarnoksiężnicy są postaciami historycznymi.
Pewnej nocy pod koniec lat czterdziestych siedemnastego wieku pastor, sira
Jon Magnusson z Eyri w Skutilsfjrdhur, obudził się, czując, że coś przygniata
mu stopy. W izbie było ciemno, lecz dostrzegał wielki czarny cień, spoczywający
ciężko w nogach łoża.
Wielebny musiał przyznać, że na moment lodowaty dreszcz przeszedł mu po
plecach. Był jednak człowiekiem Bożym, niezłomnym w swej wierze.
 Ejże!  wymamrotał pod nosem.  A cóż to za diabelstwo włóczy się po
nocach?
Domyślał się, kto nasyła tego mieszkańca piekielnych otchłani. W okolicy żył
pewien chłop, Jon Jonsson, który  jak gadano  dobrze znał sztuki, przez Ko-
ściół raczej nie pochwalane. Syn tego chłopa starał się o rękę pasierbicy pastora,
ale mu odmówiono. Wielebny Jon nie życzył sobie wprowadzać do domu ani sy-
na, ani ojca; obaj cieszyli się złą sławą. Ludzie nazywali ich czarownikami, a o
starym powiadano z lękiem  czarnoksiężnik .
Teraz chcieli się zemścić.
Daleko stąd, nad wielkim fiordem, Isafjrdhardjup, fale tłukły o skalny brzeg,
lecz bliżej, w osłoniętej zatoce, cicho było niczym w grobie.
Zemsta nie zemsta, pastor nie miał zamiaru poddawać się bez walki. Znał wie-
le sposobów, by się bronić, wiele magicznych formułek i świętych zaklęć, które
mogły posłużyć przy odpędzaniu złego ducha. Starał się przezwyciężyć strach,
złożył drżące dłonie i wołał, zrazu dość niepewnie, potem jednak coraz bardziej
stanowczo:
18
 Zwracam się do Ciebie, Boże Wszechmogący.
Diabelski pies w niewolę brać mnie chce.
Nastaje na me życie, ostrzy sobie kły.
Pomóż mi, Panie, w niedoli mej!
Zelżał ciężar? Nie, jeszcze nie. W pokoju wciąż panowały nieprzeniknione
ciemności. Wielebny Jon jął szukać na nocnym stoliku swego krzyża, znalazł go
i ściskając mocno skierował w stronę czerniejącego cienia. Jego głos był czysty
i silny:
 Jezu żywy, ześlij mi swą łaskę,
Spraw, bym w walce z Diabłem okazał niezłomność!
Patrz na wszystko, co się dzieje,
Szatan zostanie ukarany.
Wpadnie w ciemną otchłań Śmierci,
Zepchnięty siłą mojej wiary .
Pastor z trudem wciągał powietrze. Oddech miał ciężki, serce waliło w pier-
siach jak młotem, ręce się trzęsły. Na szczęście jego małżonki Thorkatli nie było
w domu, mógł więc krzyczeć z siłą grzmotu:
 Ty kusisz ludzi, obrażasz dobrego syna Boga.
Podpełzasz ze złem pod Krzyż Chrystusowy.
Spokój płynie z Krzyża,
Podstępny wąż ucieka.
Kacie z Hel, znam ja twoje sztuczki. . . 
Nic jednak nie pomagało. Zły duch wciąż leżał na stopach pastora, czyniąc
noc nieznośnie długą i bolesną.
I tak to miało trwać. Noc w noc zjawiała się ponura istota, ciężka i bezkształtna
mara z bezimiennego królestwa ciemności, i dręczyła wielebnego Jona.
Sługa Boży poszukiwał w swoim domu czarodziejskich pogańskich run, ale
jakim sposobem Jon Jonsson i jego syn mogliby się dostać na plebanię, by je
tam umieścić? Wielebny Jon miał na myśli owe ohydne znaki z czasów, kiedy
północna Islandia była opanowana przez ciemne moce z Gottskalkiem Złym na
czele. Teraz z pewnością te znaki nie istnieją, zaginęły. Powinny były zaginąć.
Kto jednak wie, ile potrafi Jon Jonsson?
Na to pytanie proboszcz nie umiał odpowiedzieć. I zresztą nawet nie miałby
odwagi się nad tym zastanawiać.
Któregoś dnia z wizytą do pastora przybył pewien pobożny człowiek imieniem
Snbjrn Palsson z Kirkjubol. Znali się obaj od dawna. Snbjrn powiedział, że
wielebny Jon nie wygląda dobrze. Absolutnie nie. Prawdę powiedziawszy, pastor
19
wyglądał zle. Kiedy szli ścieżką przez cmentarz i rozmawiali, wielebny Jon zwie-
rzył się przyjacielowi ze swojej udręki.
Zimny jesienny wiatr gnał po niebie deszczowe chmury, dodatkowo potęgując
makabryczną treść opowiadania. Przy takiej pogodzie żadne mroczne cienie ani
nocne strachy nie wydają się zbyt nieprawdopodobne, tak samo jak czary z pra-
dawnych, przenikniętych magią czasów.
Kiedy pastor zakończył swoją historię, Snbjrn przystanął i zaczął spoglądać
na kościelną wieżę, jakby tam szukając pomocy. Uszy zrobiły mu się czerwone
od wiatru, krople deszczu spływały z czoła na nos i największym jego pragnie-
niem było znalezć się pod dachem. Wielebny Jon nie przestawał jednak krążyć
po cmentarnych dróżkach, by ukryć tę rozmowę w tajemnicy przed innymi, więc
z szacunku dla przyjaciela Snbjrn nie wyjawił swego pragnienia.
Zaprawdę dziwne rzeczy się dzieją w naszych czasach  westchnął.  Potę-
ga czarnoksiężników jest tym większa, że wplatają oni do swoich formułek słowa
Boże. Święte modły wypowiadają wspak.
I nie tylko to, oni wzywają imienia Bożego przy magicznych ofiarach i wróż-
bach. A bluznierstwo umacnia Szatana kosztem królestwa Bożego. Złe dni nastały
w naszym kraju!
Bardzo złe! A najgorsze ze wszystkiego jest, że tak wielu spośród sług Bożych
zajmuje się czarami. Wybacz mi, że o tym wspominam!
Wiem, wiem  rzekł pastor z ciężkim westchnieniem.  cały naród jest jak
porażony ze strachu przed mocą czarnoksiężników. Czasami zastanawiam się,
czy. . .
Umilkł. Snbjrn zapytał ostrożnie:
Co chciałeś powiedzieć, wielebny Jonie?
 Można by pomyśleć, że Jon Jonsson i jego syn dostali się. . . Nie, Jonsso-
nowie to prostacy! Ale z drugiej strony. . . Wygląda na to, że ktoś, choć nie wiem
kto, dostał się do. . . ksiąg.  Pastor zniżył głos:  Wiesz przecież, jakie to księgi
mam na myśli.
Snbjrn zadrżał, i to nie tylko z powodu spływających mu za kołnierz kropel
deszczu.
 Uchowaj Boże!  zawołał.  Nie, to nie może być!  Rdskinna , czyli
 Czerwona skóra , księga oprawiona w czerwony safian, leży przecież pod ziemią
wraz ze zwłokami złego biskupa Gottskalka. . .
Pastor uczynił ostrzegawczy ruch ręką.
Nie wymieniaj jego imienia na poświęconej ziemi! Ale masz, oczywiście, ra-
cję. Pierwsza z dwu ksiąg zwanych  Graskinna , czyli  Szara skóra , również
została pochowana z jednym z tych okropnych ludzi. Druga  Graskinna jest pie-
czołowicie strzeżona w Szkole Aacińskiej w Holar, nikt nie może jej nawet do-
tknąć, a cóż dopiero wynieść z ukrycia.
20
Obaj pobożni mężowie złożyli ręce i pospiesznie, po kryjomu odmówili mo-
dlitwę. Rozmowa zeszła na niebezpieczne tory, lepiej już milczeć.
Lęk był aż nadto uzasadniony.
 Rdskinna i obie  Graskinna to księgi samego zła. Zawierały tajne runy
i opisy sztuk magicznych najgorszego rodzaju. Ponure kobiety i mężczyzni, któ-
rzy zajmują się czarami, posługują się runami i znakami spisanymi na pergami-
nach. Niekiedy ryto je w drewnie, a nawet na żywej skórze. Istnieje lub istniało
wiele takich ksiąg, jak na przykład  Gulskinna , oprawna w złotą skórę,  Grn-
skinna , księga zielona, i  Silvra , czyli srebrzysta. Najpotężniejsze i najbardziej
niebezpieczne były jednak te trzy:  Rdskinna i dwie  Graskinna .
Ta z dwu szarych ksiąg, która znajdowała się w Holar, a zatem mogła być
w jakiś sposób dostępna, została spisana około roku 1400 w Laufasi przez Torkella
syna Gudbjarta. Pierwsza jej część jest dość niewinna. To, co budzi prawdziwy lęk
zarówno księży, jak i prostego ludu, to jej ostatnia i najdłuższa część. Spisano ją
za pomocą run wprowadzających w błąd, które rozumie bardzo niewiele ludzi.
Druga  Graskinna zniknęła w dawno minionych czasach wraz z pewnym ere-
mitą. Ów znawca prastarej i tajemnej wiedzy nie widywał zwyczajnych ludzi. Po-
siadał on księgę, w której zawartości nie orientował się nikt w parafii. Szeptano
o niej z wielkim lękiem i nazywano ją właśnie  Graskinna . Była to z pewnością
najstarsza księga magii. Człowiek, do którego należała, został pochowany w sie-
dzibie biskupa w Skalholt, gdzie znajdowała się druga islandzka Szkoła Aacińska.
Biskup musiał obiecać, że księga zostanie pogrzebana wraz z jej właścicielem,
w przeciwnym razie zle będzie z całą parafią.
Najważniejsza wśród magicznych ksiąg była bez wątpienia  Rdskinna .
Śmiertelnie niebezpieczna, budząca grozę, lecz także pożądanie, została spisana
przez Gottskalka Nikulassona, zwanego biskupem Gottskalkiem złym lub Groz-
nym, który w latach 1498-1520 zasiadał na tronie biskupim w Holar.
Ów Gottskalk pochodził z norweskiego rodu, był krewnym pani Inger z Au-
strat i siostrzeńcem biskupa Olafura Rngvaldssona. W młodości studiował na
uniwersytecie w Rostoku, immatrykulował się w listopadzie 1482 roku, a w pro-
tokołach określono, że przybył  z Norvegr , najpewniej więc jeszcze w tym czasie
nie miał nic wspólnego Islandią.
W Holar u swego wuja Olafura Rngvaldssona zjawił się zapewne jako ksiądz,
może nawet pełnił obowiązki asystenta biskupa. Po śmierci Olafura w 1495 roku
kazał nazywać się biskupem, ale oficjalnie został nim mianowany dopiero w roku
w 1499 przez arcybiskupa Nidaros1 . Rejestr krzywd wyrządzonych przez Gott-
1
W Nidaros, dzisiejsze Trondheim, znajdowała się pierwsza katedra w Norwegii i pierwsze
biskupstwo. Islandia, która została zasiedlona głównie przez osadników norweskich pod koniec
IX wieku, utrzymywała stałe związki z Norwegią, z Norwegii przyjęła chrzest, a od roku 1262
stała się zamorską częścią królestwa norweskiego, po czym wraz z Norwegią weszła w skład
królestwa duńskiego (przyp. tłum.). Sprengja po islandzku znaczy: wybuchać, burzyć, miażdżyć,
21
skalka miejscowej ludności jest długi jak nieurodzajny rok.
Nieludzkie podatki na kościół (czyli na biskupa), niezwykła surowość jakoby
w imieniu Boga, podstępność i nienawiść, okrutne wyroki sądowe za najdrobniej-
sze uchybienia  pewien człowiek został bardzo surowo ukarany za to, że ożenił
się z dziewczyną, która była jego krewną w czwartym pokoleniu  nieustanne
upominanie wszystkich i nagany. . . Wyliczankę można by ciągnąć jeszcze dłu-
go. Poważany był jedynie przez takich zarozumiałych i przenikniętych pychą pa-
rafian, co to najchętniej wytykają błędy swoim bliznim. Przy każdej najdrobniej-
szej sprawie sądowej biskup troszczył się bardzo, by nałożone grzywny przypadły
jemu. Jeśli miał ochotę na czyjąś zagrodę, to ją zdobywał.
Nieco mniej znany był fakt, iż Gottskalk okazał się największym w swojej
epoce czarnoksiężnikiem. Zaczął na nowo uprawiać czary, magię i gusła, jakich
od dawna już nie praktykowano. Wykształcony na wielkich uniwersytetach świa-
ta, liznął też trochę tajemnych sztuk w Czarnej Szkole paryskiej i był nimi oszo-
łomiony. . .
 Rdskinna , tajemne dzieło jego życia, miała złote litery i przepiękne ilumi-
nacje. Ponieważ treść pochodziła z czasu run, a wszelkie czarnoksięskie formułki
zapisano runami i znakami magicznymi, bardzo często zniekształconymi i odwró-
conymi, całość była tajemnicza i dla nie wprowadzonych całkowicie niezrozumia-
ła. Biskup nie chciał przekazać treści księgi nikomu, nikt po jego śmierci nie mógł
jej odziedziczyć.
Tak więc  Rdskinna została pogrzebana razem ze swym autorem.
Dwaj przyjaciele zatrzymali się przy bramie cmentarza.
 Wszystkie trzy księgi są ukryte lub pogrzebane  rzekł Snbjrn.  Nie
ma się zatem czego obawiać z ich strony.
Pastor, uspokojony, kiwał głową.
Ale, Boże mój, jakże się obaj pobożni mężowie mylili!
Gwałtowny poryw wichru szarpał ich ubrania, jakby chciał przekazać ostrze-
żenie płynące ze świata grobów, z cmentarza.
Obaj milczeli, kiedy otwierali bramę i wchodzili do ciepłej siedziby probosz-
cza. Sira Jon nie uważał już jednak swego domostwa za przytulne ani bezpieczne.
To przecież tutaj był nawiedzany i dręczony przez złego ducha.
Dopiero po sześciu tygodniach siła nieczysta dała mu spokój. Tej nocy bez
przerwy śpiewał i wykrzykiwał mające odpędzić Szatana formułki:
niszczyć (przyp. tłum.). Bóg - w językach skandynawskich: Gud (przyp. tłum.)
22
 Krew dobrego syna Bożego zmywa każdy grzech.
Wierzymy w niego, to wiedzie nam się we wszystkim.
Diabeł spętany krzyczy u piekła bram.
Nie próbuj moich sił,
Bowiem Bóg daje nam zwycięstwo i łagodzi żal .
Brzemię mimo to nie znikało. Wielkie, mroczne, wprost było słychać, że cięż-
ko dyszy; jakaś istota trudna do określenie. Sira Jon odczuwał śmiertelne zmę-
czenie po wielu tygodniach bez snu, udręczony nocną walką z czymś, co unikało
starcia, ale nie przejmowało się w najmniejszym stopniu jego żarliwymi modłami
ani zaklęciami, zawsze pomocnymi w takich przypadkach, w których ważna była
łagodność!
Postanowił jednak się nie poddawać. Usiadł na łóżku, by wyrazniej widzieć
to coś budzące grozę, co uciskało mu stopy, i nagle wydało mu się, że dostrze-
ga jakieś zwierzęce, groteskowe, pozbawione konturów oblicze. Mimo ciężaru
tak wielkiego, że łoże się uginało, zjawa przypominała ciemną, niewiele ważącą
chmurę. Z krucyfiksem wyciągniętym przed siebie pastor zamierzał nadal odma-
wiać zaklęcia, gdy nieoczekiwane głośne uderzenie w podłogę sprawiło, że pod-
skoczył na posłaniu. Cień w jego nogach ani drgnął. Magiczne formułki probosz-
cza zaczęły przybierać formę, której Kościół może by nie uznał, lecz sira Jon był
tak śmiertelnie przerażony i udręczony całą sprawą, że nie do końcu ważył swoje
słowa. By wzmocnić zaklęcia, stanął na łóżku i z góry przyglądał się duchowi
ciemności. Kiwał się na swoim miejscu, więc i zaklęcia brzmiały dość niepewnie,
choć głos był silny:
 Kafni, kulni, visni
kynngi, tofrar, fjokynngi,
dofni, en adrei dafni
dyngju seids fjolkynngi,
kremji ei ne komi
kringum mig fjolkynngi,
sluti nidr og slitni
slingir menn fjolkynngis. . . 
(Dusi się, stygnie, więdnie magiczna sztuka, nie na mnie siła czarnej magii
spada, magiczna sztuka wokół mnie rozpryskuje się i znika).
23
Gdy kapłan doszedł w swoich zaklęciach do tego miejsca, przestraszył się,
że używa czysto magicznych słów. Ponownie usiadł w pościeli, ogólny stan jego
zdrowia nie pozwalał mu tak stać w zimnym pokoju. Bez sensu mamrotał pod
nosem:
 Czarne pisma. . . rozpadają się na kawałki.
Paznokcie nie drapią. . . Włosy tracą swoją czarodziejską moc.
Zapadnij się w nicość! Znikaj natychmiast, Szatanie Czarny.
Znikaj natychmiast, Szatanie Czarny .
Nie działo się nic. Wielebny Jon ukrył twarz w dłoniach i siedząc tak, pogrążo-
ny w najgłębszej rozpaczy, od zaklęć przeszedł do modlitwy. Niemal bezgłośnie,
śmiertelnie zmęczony szeptał błagalne prośby:
 Czy widzisz moje zmęczenie, Panie?
Nie pozwól, by Szatan mnie dręczył, błagam Cię.
Panie na ziemi i niebiesiech,
ześlij na mnie spokój.
Przyjmij moją udręczoną duszę
na tym śmiertelnym łożu .
Nie, pomyślał natychmiast sira Jon wstrząśnięty. Przecież nie mogę umrzeć!
Takiego zwycięstwa diabeł odnieść nie może!
Ogarnął go gwałtowny gniew i zaczął wrzeszczeć, nie zastanawiając się, co
robi:
 Wynoś mi się natychmiast do piekieł, ty przeklęty wyrzutku! W imię Pana
nakazuję ci zabrać ze sobą również tak samo przeklętych Jonssonów, bym się
nareszcie mógł pozbyć tej zarazy z mojej parafii! Jazda stąd, ty czarny duchu
z Hel!
Przerażony zakrył usta dłonią. Co ja zrobiłem?  przeniknęło mu przez myśl.
I wtedy. . . nareszcie zauważył, że straszny ciężar powolutku staje się jakby
mniejszy, a mroczny cień w nogach łóżka rozpływa się. Sira Jon głęboko wcią-
gnął powietrze dygocząc z przejęcia, wprost nie mógł uwierzyć w swoje szczę-
ście. Z wyrzutami sumienia myślał o przekleństwach, które dopiero co miotał.
Zaprawdę, nie były to słowa, jakie powinien wypowiadać spokojny, łagodny i do-
bry kapłan. Ale to właśnie te słowa pomogły! Po raz pierwszy widział rezultat
swojej walki ze zmorą na łóżku.
Sumienie jednak miał czarne niczym noc. On  pastor  posunął się do
tego, by wyklinać swoich wrogów z parafii, a na dodatek życzył im, by znalezli
24
się w miejscu, którego nazwy nigdy przedtem z własnej woli by nie wymówił!
Ale ani Jon Jonsson, ani jego syn nie zniknęli, i to stanowiło dla wielebnego
Jona pociechę w duchowej udręce.
Jon Jonsson otwarcie teraz przyznawał, że to on zesłał na proboszcza wszyst-
kie bolesne doświadczenia, co więcej, pysznił się tym. Wielu bowiem uważało za
sprawę honoru być zręcznym czarownikiem.
Podczas gdy w pozostałych krajach nordyckich o czary oskarżano przeważnie
kobiety, z których zresztą co najmniej trzy czwarte to osoby najzupełniej nie-
winne, na Islandii sytuacja przedstawiała się zgoła odwrotnie. Ze stu dwudziestu
jeden procesów o czary tylko dziesięć wytoczono kobietom, reszta oskarżonych
to mężczyzni. Wśród nich znalazło się ośmiu pastorów. Do oskarżenia wystarczy-
ło stwierdzenie, że człowiek zna magiczne runy i czarodziejskie formułki, gdyby
natomiast dowiedziono, że oskarżony sam rył magiczne znaki, sytuacja stawała
się naprawdę poważna. W trzydziestu czterech przypadkach oskarżonym o czary
zarzucano sprowadzenie na kogoś choroby lub śmierci. W siedemnastu przypad-
kach oskarżano o śmierć zwierząt domowych, czternaście osób odpowiadało za
bluznierstwo przeciwko Bogu lub też obrażanie imienia Bożego przez łączenie go
z magią. Dwóch zawarło pakt z diabłem, jeden we śnie, a drugi na jawie, czterech
mężczyzn miało, zgodnie z zeznaniami świadków, wskrzeszać martwych za po-
mocą czarnej magii, jeden wykopał zwłoki z grobu, by użyć ich do magicznych
rytuałów, jeden z księży za pomocą czarów wabił do siebie kobiety, i tak dalej.
Oczywiście wśród postawionych przed sądem znalazło się wielu niewinnych.
Oskarżenie kłopotliwych czy nielubianych sąsiadów o czary stanowiło wygodny
sposób zemsty, bo łatwo dawano posłuch wszelkim tego rodzaju pogłoskom. Mi-
mo to na Islandii było znacznie mniej niewinnie oskarżonych niż w Norwegii,
Danii i Szwecji. Wielu Islandczyków przeżywało chwile prawdziwego napięcia
przy eksperymentach z zakazanymi sprawami. Odległości pomiędzy zagrodami
były tam znaczne, więc w długie i ciemne zimowe wieczory w samotnych zagro-
dach działy się różne rzeczy. Przeważnie pozbawione fantazji dziecinady, trzeba
przyznać. Ale nie zawsze, o, nie! I chyba nie wszystko było takie niewinne!
Kary za magię i praktyki czarodziejskie były zróżnicowane. Niedaleko Thin-
gvellir znajduje się wodospad z wielką głębią zwaną Drekkingahylur  Jama To-
pielców. Wrzucano tam skazane kobiety; mężczyzn przeważnie ścinano, rzadziej
wieszano. Stosowano też tortury i prześladowania. Palono również książki należą-
ce do osądzonych, a czyniono to tuż przy ich twarzach, by musieli wdychać dym.
Wszystkie księgi magiczne, jakie znaleziono, szły na stos. Skazanych księży wy-
pędzano z kraju. Innym, zwyczajnym ludziom obcinano ręce i uszy, poddawano
ich chłoście. W pózniejszym okresie zaczęto też nakładać grzywny pieniężne.
Najbardziej jednak rozpowszechnionym sposobem karania za czary było pa-
25
lenie na stosie.
Nigdy natomiast nie zdarzyło się, by został skazany na śmierć czarnoksiężnik
posiadający prawdziwą magiczną wiedzę, nikt by się na coś takiego nie poważył.
Szacunek dla nich był w narodzie wielki.
Jon Jonsson starszy z Kirkjubol był przypadkiem z pogranicza. Raczej nie na-
leżał do uczonych czarnoksiężników Umiał jednak wiele. Zbyt wiele. W miesz-
kańcach okolic Skutilsfjrdhur, czyli niewielkiej zatoki fiordu Isafjrdhardjup
w odległej północno-zachodniej części Islandii budził respekt pomieszany z prze-
rażeniem.
Teraz zaś twierdził, że nie tylko przez wiele tygodni zsyłał czary na pastora,
lecz że to również on uwolnił sługę Bożego od nocnej zmory.
Początkowo sira Jon poczuł się tymi oświadczeniami głęboko dotknięty. Są-
dził bowiem, że uwolniły go jego własne, szczere modły. Że to sam Pan wysłuchał
błagań swego sługi i przyszedł mu z pomocą. (Tutaj pastor świadomie odrzucał
fakt, że pomogły nie tyle modlitwy, ile jego wściekłość i przekleństwa, które mio-
tał). Tak czy owak, sira Jon odetchnął z ulgą. Niestety, przedwcześnie. Bo to był
dopiero początek.
Rozdział 3
W siedem lat pózniej pastor zmuszony był pojechać do Kirkjubol. W zagro-
dzie Jona Jonssona wybuchła awantura. Syn gospodarza, Jon, pobił służącą. Ga-
dano poza tym, ze pewna młoda dziewczyna za jego sprawą jest w ciąży i że
biedaczka została wypędzona z domu.
Pastor próbował uspokoić wzburzone umysły, co bardzo rozsierdziło Jona star-
szego. Nikt nie będzie się rządził w jego obejściu, a już na pewno nie ten zniena-
widzony klecha!
W sobotę 20 pazdziernika 1655 roku do Eyri w Skutilsfjrdhur przybył
Snbjrn Palsson, by prosić swego przyjaciela, Sirę Jona, o odprawienie następ-
nego dnia nabożeństwa w domu modlitwy w Kirkjubol; tamtejsi wierni pragnęli
się pomodlić. Działo się to tuż po wizycie pastora w zagrodzie Jonssonów. Mi-
mo zmęczenia sługa Boży bez szemrania wyprawił się po raz drugi w drogę. No,
może z cichym westchnieniem.
Nieoczekiwanie zepsuła się pogoda, wiał porywisty wiatr, wody fiordu były
wzburzone. Snbjrn uważał, że powinni odłożyć wyprawę do Kirkjubol. Twarz
mu pobladła, jakby przeczuwał, że sztormowa pogoda się nie uspokoi. I że burza
czeka właśnie na Sirę Jona. Pastor natomiast nie okazywał lęku.
Pózniej w okolicy szeptano, ze kiedy sługa Boży zbierał się do wyjazdu z Ey-
ri, ludzie, którzy widzą więcej niż normalni śmiertelnicy, spostrzegli podobne do
psów bestie pędzące jak szalone na probostwo do łazni. Znajdował się w niej wła-
śnie wielebny Jon. Wbiegły przez otwory świetlne, prawie natychmiast wybiegły
i pomknęły z powrotem nad zatokę. Tam wzięły kierunek na Kirkjubol i zniknęły.
Także i tę magiczną sztuczkę Jon Jonsson przypisał sobie. Wysłał swoich, szpie-
gów, tłumaczył ze złowieszczym uśmiechem, bo chciał się zorientować, co pastor
zamierza.
Podczas wizyty w Kirkjubol sira Jon mieszkał u swego przyjaciela Snbjrna.
W noc poprzedzającą nabożeństwo wrócił duch ciemności i jak przedtem położył
się na stopach pastora, lecz teraz ciężar był dużo większy. Kiedy kapłan wstał,
mara zniknęła. Przy pożegnaniu z dostojnym gościem Snbjrn był bardzo zmar-
twiony. . .
27
W dzień po wizycie w Kirkjubol, gdy pastor znajdował się na powrót w swoim
domu, nieoczekiwanie w środku dnia zapadł w głęboki sen i spał aż do wieczora.
Kiedy się nareszcie obudził, spostrzegł przy swoich stopach coś okropnego, coś
dużo gorszego niż tamten bezkształtny, cień. Nie mógł się jednak zorientować,
co to takiego. Następnego dnia wielebny Jon zachorował. Wieczorem wszystko
powtórzyło się w najdrobniejszych szczegółach i tak to trwało przez cały tydzień.
W niedzielę Jon Jonsson młodszy przyszedł na nabożeństwo do kościoła. Pa-
stor głęboko wciągnął powietrze, nim odważył się spojrzeć mu w oczy. Po mszy
Jon młodszy podszedł, by podziękować proboszczowi za modlitwę, i uścisnął mu
rękę. Kapłan natychmiast poczuł bolesne pieczenie dłoni. Pózniej Jon przyznał
się, że wypisał na swojej dłoni magiczne znaki, by w ten sposób przenieść na
sługę Bożego złe moce. Narysował mianowicie  angurgapi (w jęz. islandzkim
 narwaniec), znak udręki. Kółka i  zęby wideł w skomplikowanym układzie.
Pastor tarł dłonią o belkę w ścianie kościoła i stwierdził, że to pomaga. Piecze-
nie ustało. Przez kilka następnych dni czuł rwanie w prawym ramieniu, w końcu
jednak i to ustąpiło.
W kilka tygodni pózniej do kościoła przyszedł Jon Jonsson starszy. Ludzie
zwrócili uwagę, że zatrzymał się przed jednym z kościelnych okien i długo się
w nie wpatrywał. Przystanął również przed amboną.
Kiedy pózniej proboszcz usiadł przy oknie, poczuł się niedobrze, a szczerze
mówiąc, całkiem zle. Sprawy przybrały jeszcze gorszy obrót, kiedy poszedł do
ambony. Padł na podłogę i leżał pogrążony w modlitwie, cierpiąc dotkliwe bó-
le w całym ciele. W uszach mu szumiało i huczało, jakby jakieś diabły się na
niego zawzięły. Opowiedział o tym parafianom, a wielu potem mówiło, że oni
też słyszeli, a nawet widzieli niezwykłe rzeczy. Ba, niektórzy utrzymywali, że
byli świadkami, jak Jon, stojąc naprzeciwko kościelnego okna, poruszał warga-
mi z diabelsko złośliwym uśmiechem. Ale ludzie miewają przecież bardzo bujną
wyobraznię.
W końcu diabeł wyszedł z ucha pastora i przybrał postać Jona Jonssona czy
też jego syna. Tak ludzie gadali w jakiś czas po tym wszystkim.
Przez całą zimę ludzie w parafii widywali czerwonawe muchy, które towarzy-
szyły pastorowi wszędzie. Opisy tych małych diabelskich stworzeń były rozma-
ite. A to miały wyglądać jak motyle latające po wszystkich pomieszczeniach na
plebanii, to znowu przypominały inne skrzydlate istoty, w relacji jednych miały
długie ogony, winnych znowu szpony i kopyta. . .
Nie było końca ludzkim wymysłom.
Pewnego wieczora, kiedy pastor leżał i odpoczywał, nagle zauważył, że coś
okropnego wydobywa się spod desek podłogi. Chwycił nabitą strzelbę i przegonił
demona aż na dwór.
W dalszym ciągu jednak na plebanii i w okolicy straszyło, w końcu doszło do
tego, że po zapadnięciu ciemności ani przez chwilę nie było spokoju. Niektórzy
28
w parafii widywali demony, inni dostrzegali jedynie najrozmaitsze dowody ich
niecnej działalności. Ludziom robiło się bez powodu gorąco, to znowu ogarniał
ich lodowaty chłód, mieli kłopoty z oddychaniem albo dostawali zawrotów głowy
i tracili przytomność. Aóżka się kołysały, śpiący czuli, że biegają po nich jakieś
zwierzątka podobne do myszy. Wszędzie, gdzie ktoś przebywał wieczorem lub
nocą, stale paliły się światła, słyszano gwałtowne i potworne hałasy, złowiesz-
cze skrzypienie budynków, nic i nigdzie nie gwarantowało już bezpieczeństwa.
Wszystko to bardzo ciążyło wielebnemu Jonowi i tak już osobiście narażonemu
na prześladowania ze strony diabelskich sług.
W końcu przeprawił się przez fiord, żeby porozmawiać z lensmanem i zmusić
go do wytoczenia procesu o czary.
Nocą demony szalały w domu lensmana do tego stopnia, że był zmuszony
wezwać swego zwierzchnika. Teraz już proces stał się nieunikniony.
Kiedy pastor wrócił do swojej parafii, udał się najpierw do kościoła, żeby
się pomodlić. Nagle skądś z prawej strony doszło do niego ciężkie sapanie jak
z rozwartej paszczy, wielkiego psa. To musi być wyjątkowo zły diabeł, pomyślał
duchowny i nie był w stanie nawet rozpocząć modlitwy.
W pierwszą niedzielę adwentu sira Jon odprawiał nabożeństwo. Gdy wszedł
na ambonę, odczuł działanie wielkiej siły magicznej. Ogarnęły go dotkliwe bóle,
starał się jak najszybciej zakończyć kazanie, ale mimo wysiłku nie zdołał odmó-
wić ostatniej modlitwy. Jęcząc rzucił się na, podłogę z rozpostartymi ramionami.
Parafianie stali nad nim bez słowa, przerażeni, nie będąc w stanie się ruszyć.
W końcu wielebnemu Jonowi udało się podzwignąć. Jedna z parafianek, mło-
da dziewczyna, zemdlała i upadła na podłogę. Odniesiono ją do domu, ale jeszcze
długo potem często traciła świadomość.
Tej nocy mara znowu odwiedziła pastora. Świadkiem tego wydarzenia był
gospodarz Bjrn Bjarnason z Arnardal po drugiej stronie fiordu. Człowiek ów
zmiłował się nad wielebnym, zaprosił go, by na jakiś czas zamieszkał w jego
domu.
Wszystkie te okropne zdarzenia przekonały sirę Jona, że to Jonssonowie msz-
czą się na nim za skargę u lensmana.
Zmora nawiedzała pastora także w domu Bjrna po tym, gdy Jonssonowie do-
wiedzieli się, gdzie przebywa. Pod koniec tygodnia silny i krzepki przedtem sira
Jon zmienił się nie do poznania. Na plebanii rzeczy nie miały się nic a nic lepiej.
Straszyło teraz nawet na proboszczowej łódce. Jeden z rybaków został przewró-
cony na ziemię, nie umiał powiedzieć, kto mógł go popchnąć, ale przez pięć dni
trwał w dziwnym stanie pomiędzy snem a jawą, pomiędzy niebem a piekłem.
29
Pewien człowiek mówił, że na lewej ręce Jonssona młodszego zauważył dziw-
ny znak:
I człowiek ów wiedział na pewno, że taki znak czarownik kieruje przeciwko
swemu wrogowi.
Sira Jon bardzo się lękał procesu. Kiedy Jon Jonsson został wezwany do sądu,
pastor dostał tak gwałtownego ataku, że na usta wystąpiła mu piana. Był półżywy
ze strachu i rozgoryczony na lensmana, który nie zakuł oskarżonych w kajdany,
tak że mogli oni chodzić wolno podczas tingu, na którym sprawa miała być rozpa-
trywana. Wszyscy wiedzieli przecież, że Jon starszy posługuje się czarną magią
od co najmniej trzydziestu lat, to znaczy od kiedy zaczął naukę u Maga-Leifi
Thordharsona, znanego czarownika z Vestfjrdarr. Istniało zaś wiele dowodów na
to, że Jon Jonsson, kiedy go obrażono, mógł być naprawdę grozny.
Tuż przed rozpoczęciem tingu do Eyri przybył kat z Bardhastrandarsyssel na
wypadek, gdyby było tu zapotrzebowanie na kogoś jego fachu. Ledwo się poja-
wił w osadzie, natychmiast dostał jakiegoś strasznego ataku i bliski śmierci zo-
stał przeniesiony na plebanię. Leżał tam na łóżku proboszcza i ukazywały mu się
okropne zmory i demony. Opisywał zjawy tak, iż nie ulegało wątpliwości, że to
Jonssonowie, choć on nigdy przedtem żadnego z nich nie spotkał.
Przywidział mu się jakiś młody człowiek, który rzekł:  Wiem, że przyszedłeś
tutaj, by robić trudności mojemu ojcu, ale ja potrafię cię powstrzymać . Potem,
we śnie, człowiek ów wbił choremu nóż w piersi. Kiedy kat się obudził, odczuwał
w tym miejscu dotkliwy ból. Jon młodszy miał dokładnie taki nóż, jaki przyśnił
się katowi. Gdy w pewnym momencie nóż mu odebrano, niemal błagał o zwrot, co
świadczy wymownie, że musiał go używać do mistycznych ofiar i do wycinania
magicznych znaków.
Ting odbywał się 14 grudnia 1655 roku. Sira Jon ledwie się tam dowlókł, taki
był wyczerpany, zły i rozczarowany, że przewodniczący sądu nie zwrócił uwagi
na to, co śniło się katu.
30
Przed kościołem Jonssonowie próbowali spojrzeć w oczy pewnemu człowie-
kowi. Najwyrazniej mieli zamiar rzucić na niego urok, by nie świadczył przeciw-
ko nim. Przeszkodzono im jednak, a wtedy Jon młodszy wrzeszczał i przeklinał
wszystkich, którzy jego i jego ojca obwiniali o magię oraz innego rodzaju czary.
Lensman, który przeszukiwał zagrodę pozwanych i znalazł tam magiczne zna-
ki wypisane na cielęcej skórze, dostał silnego bólu stopy. Jon Jonsson dowie-
dziawszy się, iż skórę znaleziono, zaniemówił na długi czas i nie był w stanie
wykrztusić ani słowa.
On i jego syn zapewniali nieustannie, że są niewinni, mimo to zostali skazani
na Tylftareid, co można przetłumaczyć jako:  sąd tuzinowy . Na Islandii sąd taki,
złożony z dwunastu sędziów, był czymś w rodzaju instancji odwoławczej. Spra-
wę Jonssonów postanowiono rozpatrzyć podczas najbliższego tingu wiosennego.
Proboszcz nie był zadowolony z tej decyzji, mimo to wyznaczono dwunastu lu-
dzi, którzy mieli być sędziami. Jonssonowie tymczasem odmawiali przysięgi na
Biblię.
Tej nocy wielu ludzi miało jakoby widzieć demony odprowadzające obu Jons-
sonów do domu. Ziemia drżała tam, którędy szli, a morze się burzyło. . .
A do pastora znowu przyszła mroczna zjawa, wobec czego w dzień zażądał
on ponownego przeszukania w zagrodzie Jonssonów. On i lensman udali się tam
niezwłocznie lecz niczego nie znalezli. Lensmanowi wrócił tylko ból w nodze, ale
kiedy Jonsson młodszy na nią popatrzył, ból minął.
Podczas nieobecności wielebnego Jona jego małżonka przeżyła kolejne spo-
tkanie z siłą nieczystą, i to tak straszne, że musiała się schronić w oborze. Niepo-
koje na plebanii trwały aż do powrotu pastora. On się w końcu z tego wszystkiego
rozchorował i aż do Bożego Narodzenia nie wstawał z łóżka, znosząc trudne do
wytrzymania udręki i boleści: serce zamierało mu w piersi jakby krew z niego
wypłynęła. Pastor lękał się, że Pan całkiem go opuścił. Podczas najbardziej do-
tkliwych bólów nie przestawał wypowiadać słów modlitwy, nieustannie oddając
się Bogu w opiekę. Czasami zdawało mu się, że stalowy pręt przeszywa na wy-
lot jego ciało, innym razem przerażony stwierdzał, że to robactwo wygryza mu
wnętrzności. Nigdy, nigdy ani na moment nie odzyskiwał spokoju.
Po Bożym Narodzeniu zwrócił się do innego lensmana, by zajął się jego spra-
wą, ten jednak odmówił. Pewnego dnia koło plebanii przejeżdżał konno Jon młod-
szy i skorzystał z okazji, by rzucić na pastora nowy urok, w wyniku czego ten
o mało nie oszalał, tak mu szumiało i huczało w uszach. Nie pomogła nawet Biblia
pod poduszką. Wręcz przeciwnie, zapuchło mu gardło, żyły na szyi nabrzmiały
tak, że o mało nie popękały, i Biblię trzeba było usunąć. Ludzie z plebanii mówi-
li, że wielebny głowę miał rozpaloną jak ogień.
31
Diabeł nawiedzał wszystkich, którzy zamierzali świadczyć przeciwko Jonsso-
nom lub też modlić się za pastora. Dziwne muchy krążyły ponad głową duchow-
nego dzień i noc. Wszyscy mogli je zobaczyć. Sira Jon splunął na jedną z nich,
a wtedy poczuł, jakby mu się w żołądku zalęgło robactwo. Bliski był utraty ro-
zumu i prosił parafian, by, jeśli coś podobnego się wydarzy, przywiązali go do
krzyża. Gdyby zaś wtedy bluznił przeciwko Bogu, to prosił, by mu zaszyli usta.
Na ogół bardziej cierpiał we śnie. Zdawało mu się, że został wrzucony do bezden-
nej otchłani.
Z pastora została tylko skóra i kości, ale wciąż nie chciał zle życzyć Jonsso-
nom. Prosił też swoich parafian, by nic przeciwko tamtym nie mówili. Thuridur,
córka Jona Jonssona, nie mogła pojąć, że pastor nie oszalał, takie silne uroki na
niego rzucano.
Niekiedy sira Jon zauważał, że przybywają anioły Pana, by złagodzić jego
cierpienia. Pewien jasnowidz widział ubraną na biało postać, która rzekła:  Bóg
pomaga nam wszystkim poprzez swoich świętych aniołów . Wielebny Jon poczuł
wtedy, że Pan o nim nie zapomniał.
Ani Jon, ani jego syn nie stawiali oporu, kiedy ich pojmano. Jonsson nie lękał
się śmierci, ale jego syn był przerażony.
Ting zwołano na kwiecień do Eyri w Skutilsfjrdhur. Wszyscy byli przygo-
towani na to, że oskarżeni zostaną najpierw poddani wymyślnym torturom. Ale
okazało się to niepotrzebne. (Być może ku rozczarowaniu niektórych gapiów).
Ojciec i syn dobrowolnie przyznali się do uprawiania czarów i magii, obaj zostali
skazani na stos, a wyrok sądu można przeczytać jeszcze i dzisiaj. Liczy on sobie
wiele stron, a zaczyna się tak:
 Anno 1656, thann 9. aprilis, a Eyri i Skutilsfirdhi a til setta thirg-
gja hreppa thingi og thinstad rettum voru thessar eptir skrifadir menn
tu doms nefndir af erusamlegum Konglegrar Majestatis syslumnnum
i. . . 
Wielu świadczyło, że obaj Jonssonowie zajmowali się czarami i magią, wiele
dowodów zostało sfałszowanych, lecz Jon starszy z uporem twierdził, iż stosował
czarodziejskie runy, by leczyć ludzi. W końcu przyznał również, że przy pomocy
piekielnych sił sprowadził chorobę na pastora.
Jon młodszy również twierdził, że czynił dobrze. Wyleczył mianowicie cho-
rego cielaka, wycinając mu na skórze pieczęć Salomona. Co prawda dwa razy
posłużył się magią dla zdobycia kobiety, ale czy to coś złego? Robił też magiczne
narzędzia do upuszczania krwi i wypowiadał nad chorymi zaklęcia zawsze z do-
32
brym skutkiem, co, jak uważał, powinno być zapisane na jego dobro. A oto dwa
z tych jego zaklęć:
 Stos diabelski niech cię spali,
Niech cię szybko gniew zadławi.
Zło, którego życzysz mnie,
Niechaj spadnie na ciebie.
 Piwo, które ci daję, ma magiczną moc.
Wielki Odyn i zła Gyda rzucali na nie uroki.
W końcu również on przyznał, że wraz z ojcem rzucał uroki na wielebnego
Jona Magnussona. Raz za pomocą magicznego znaku, który wymalował sobie na
dłoni.
Dziesiątego kwietnia 1656 roku ojciec i syn spłonęli na stosie. Kiedy syn czuł,
że płomienie liżą mu stopy, głośno wzywał diabła.
Po egzekucji rozdzielono ich majątek. Spłacono długi, wdowa dostała, co jej
się należało, a resztę decyzją lensmana otrzymał pastor  jako zadośćuczynienie.
Niestety, udręki proboszcza nie stały się po śmierci prześladowców mniejsze. Jon
młodszy ukazywał mu się wiele razy, zdecydowano więc, że należy jeszcze raz
przeszukać popiół, który został ze stosu; być może ogień nie strawił do końca
duszy lub rozumu czarownika?
Szukano tedy w popiele i odnaleziono dwa mózgi, częściowo tylko spalone.
Palono więc resztki ponownie, raz i drugi, i trzeci. I dopiero po tym zniknęły
z parafii wszelkie zjawy i wszelki niepokój.
Pastor jednak wciąż był chory. Teraz oskarżał Thuridur, córkę Jona starszego,
że ona też uprawia czary, bo uczyła się magii w dzieciństwie wraz ze swoim bra-
tem, Jonem młodszym. Tak uważał pastor i powtarzał, że równie strasznej baby
jak ona nigdy przedtem nie spotkał.
Thuridur została postawiona przed sądem, ale, ku wielkiemu zagniewaniu pro-
boszcza, oczyszczono ją ze wszystkich zarzutów.
Tak więc trudno rozstrzygnąć, kto został zwycięzcą, a kto przegranym w dłu-
giej walce pomiędzy wielebnym Jonem a czarownikami.
Tymczasem owa dziewczyna, którą Jon Jonsson młodszy porzucił w ciąży,
zdążyła urodzić malutką i słabowitą córeczkę. Matka zmarła w połogu, a dziec-
kiem zajęła się jakaś starsza daleka krewna ze Skagafjrdhur na północy Islandii.
Ona jedna zatroszczyła się o to dziecko grzechu. Ale właśnie od niego zaczyna
się wszystko, o czym tutaj opowiemy.
Rozdział 4
Bergen, Norwegia, początek osiemnastego wieku.
Tiril siadywała często na wzgórzu poza miastem z ręką wspartą na kudłatym
karku Nera. To dawało jej poczucie bezpieczeństwa. Rozmawiali ze sobą niewie-
le, bo po pierwsze psy na ogół nie mają takiego zwyczaju, po drugie zaś Tiril
nie znajdowała słów na opisanie swojej rozpaczy i osamotnienia. Oboje jednak
czerpali siłę i spokój z tego, że mogą być razem.
Pogrzeb Carli był dla wszystkich niezwykle trudnym przeżyciem. Tiril obcią-
żała się winą za śmierć siostry, uważała bowiem, że powinna ją była mimo wszyst-
ko skłonić do szczerej rozmowy. Może to by pomogło, może Tiril potrafiłaby zro-
zumieć, co dręczy siostrę?
Tęskniła za Carlą tak bezmiernie, że sprawiało jej to fizyczny ból. Rodzice
zamykali się, każde w swoim pokoju, każde ze swoją rozpaczą, i nawet przez
myśl im nie przeszło, że Tiril może cierpieć. Kiedy spotykali się przypadkiem,
natychmiast zaczynali się nawzajem oskarżać o śmierć córki. Żadne nie szukało
winy w sobie.
W końcu matka nie była w stanie dłużej tego znosić i wyjechała do Christianii,
do siostry, by tam otrząsnąć się z żałoby.
Tiril odprowadziła ją do granic miasta, po czym zamierzała wrócić do domu.
Gdy znalazła się sama, natychmiast przybiegł Nero i poszli oboje na swoje
wzgórze, by tam w spokoju pomyśleć.
 Dzięki, że jesteś ze mną, Nero  szeptała Tiril spoglądając smutnym, roz-
marzonym wzrokiem na miasto.  Dziękuję ci, że jesteś moim przyjacielem!
Nero tulił do niej głowę na znak, że pojmuje.
Myśli dziewczyny szukały jakiegoś oparcia, ale go nie znajdowały. Zbyt wiele
było pytań, zbyt wiele bólu i rozpaczy.
Dlaczego nie zdołała niczego zrozumieć? Dlaczego nie umiała wesprzeć swo-
jej siostry? Dlaczego Carla nie pozwoliła sobie pomóc?
34
Nieustannie powracała właśnie do tych trzech  dlaczego . Wciąż i wciąż od
nowa.
Straszna samotność. I tęsknota. Nieludzka, niemal nieznośna tęsknota.
Tiril nie wiedziała przecież jeszcze, że istnieją tajemnice, których człowiek
całkiem po prostu nie może nikomu powierzyć. Carla z pewnością bardzo chciała
wyrzucić z siebie zgryzotę, ale jak miała to zrobić? Skąd to biedne dziecko miało
wziąć tyle odwagi?
Tiril schudła, ale akurat to jej nie martwiło. Miała czternaście lat, to wiek,
w którym ciało młodego człowieka się zmienia.
W tym czasie smutku i żałoby największą jej pociechą był Nero. Niestety,
nie mogła go spotykać tak często jak przedtem, bo po śmierci Carli jakby łatwiej
zauważano, że Tiril nie ma w domu.
Następnego dnia sprawy ułożyły się bardzo zle. Po śniadaniu ojciec zapytał ją
z marsem na czole:
 Gdzie podziewałaś się wczoraj wieczorem, młoda damo?
 Wczoraj? Odprowadzałam mamę do granic miasta.
 Powiedziałem wyraznie: wczoraj wieczorem! Nie było cię w twoim poko-
ju.
Tiril zaczerwieniła się gwałtownie.
 Ja? Ja. . .
Co, na Boga, ojciec miał do roboty w jej pokoju? Znowu? W końcu zdołała
się jakoś opanować.
 Ach, wieczorem! Byłam na strychu, bo chciałam znalezć mój zimowy
płaszcz. Ale go nie znalazłam.
Ojciec gapił się na nią, jakby nie rozumiał, co mówi.
 Musiałaś bardzo długo szukać  rzekł z wolna skrzeczącym głosem.
 Tak, szukałam po całym strychu.
 Mhm.
Dał spokój, jakby chodziło mu o co innego. Tak było bez wątpienia, widziała
to wyraznie.
Musi zatem być bardziej ostrożna. Najlepsza pora na wyjście z domu to wcze-
sny ranek, ojciec na ogół długo sypia.
Nero szybko się przyzwyczaił do tego nowego rytmu. Psy mają niewiarygodną
zdolność dostosowywania się, ale oczywiście dziwiło go, że porzucili wieczorne
wyprawy. Właściwie jednak takie spacery były rankiem chyba jeszcze przyjem-
niejsze.
Ów tajemniczy, tęgi mężczyzna znowu powrócił. I w jego głosie brzmiała już
całkiem wyrazna grozba.
Tiril ukradkiem słuchała jego rozmowy z ojcem.
 Nic panu to nie pomoże, panie Dahl. To była szalona dziewczyna, a pan
i tak na tym nie zyskał.
35
 Nie sądzi pan chyba, że ja miałem coś wspólnego z tą sprawą?
 Na ten temat nic mi nie wiadomo  odparł gość chłodno.  Ale miał pan
szczęście, że to nie była tamta druga. Bo w takim razie można by przypuszczać to
i owo.
Tiril domyślała się po brzmieniu głosu ojca, że zaczerwienił się jak burak
i sapał jak zawsze, kiedy był naprawdę wściekły.
 To najbardziej bezwstydna insynuacja, jaką kiedykolwiek słyszałem! Nie
macie ani krzty wstydu w sercu, człowieku!
 Jest mi najzupełniej obojętne, co pan o mnie sądzi. No cóż, zatem, po-
wiedzmy, trzy miesiące. Ale to już absolutnie ostatnia prolongata. Potem dom,
stajnia, cały majątek, idą pod młotek!
 Oczywiście, ja wszystko do tego czasu zorganizuję  odparł ojciec zarozu-
miale. Mamrotał coś jeszcze pod nosem, ale zbyt cicho, by Tiril mogła zrozumieć.
 Tak?  zapytał tamten z szyderstwem.  Znam sytuację równie dobrze
jak pan.
Obcy znowu zniżył głos. Ale to było najwyrazniej ostatnie zdanie. Pożegnali
się, a Dahl jeszcze długo potem kręcił się po pokoju, sapiąc gniewnie. Twarz miał
mroczną niczym gradowa chmura. Tiril nigdy jeszcze nie widziała go ogarniętego
taką wściekłością. Ani tak. . . zdecydowanego!
Właśnie ten wyraz jego twarzy przerażał Tiril bardziej niż cokolwiek innego.
Na nogach zesztywniałych z narastającego strachu, którego przyczyny nie umia-
łaby określić, powróciła do swojego pokoju.
Atmosfera domowa stała się nieznośna również z innego powodu.
Ojciec nieustannie obserwował Tiril. Raz po raz zaskakiwała go, gdy siedział
i gapił się na nią w jakiś bardzo dziwny sposób. A kiedy na niego spojrzała, na-
tychmiast odwracał oczy.
Wielokrotnie nawiedzał ją we wspomnieniach pewien obraz. Mianowicie wi-
dok ojca w jej pokoju, wpatrującego się w nią, z czymś białym, co trzymał w ręce.
Szalik? Pas białego materiału? I ten zdecydowany, niemal desperacki wyraz jego
twarzy. Oraz jego ciche  nie , kiedy pospiesznie wychodził z pokoju.
Ojciec zaczął się też teraz troszczyć o jej wygody i samopoczucie. To było coś
nowego. Tiril uważała, że powinna być tym wzruszona. Tymczasem doznawała
uczucia, że coś obrzydliwego pełznie po jej skórze, od karku w dół, po plecach,
obejmuje całe ciało.
Wstydziła się okropnie swojej reakcji.
Tysiące razy próbowała sobie odpowiedzieć na pytanie, dlaczego Carla zrobiła
ze sobą koniec właśnie w chwili, kiedy nareszcie pozwolono jej wyjść za mąż za
człowieka, którego pragnęła poślubić. Dlaczego, dlaczego?
W takich razach dobrze było mieć przy sobie Nera. Dobrze było ukryć twarz
w jego szorstkiej, kudłatej sierści, słyszeć jego pomruki, czuć jego bezgraniczną
cierpliwość.
36
Tiril szeptała do niego:
 Nie wiem, Nero, co to jest. Mam wrażenie, jakby czaił się za mną jakiś
wielki, ponury cień. Jakby w przyszłości groziło mi jakieś zło. Budzę się często
w środku nocy, właśnie dlatego, że śnił mi się taki cień. I nie rozumiem, co to
może oznaczać.
Wzdychała i gładziła czworonożnego przyjaciela.
 Gdybym tak mogła przez cały czas być razem z tobą! To okropne, że mu-
simy mieszkać z dala od siebie. Ale nie wolno mi zabrać cię do domu.
Zrezygnowana zakończyła:
 Zresztą i tak nie mam już dokąd cię zaprosić. Tego w ogóle nie można
nazywać domem. Odczuwała gwałtowną niechęć na myśl o tym, że będzie mu-
siała tam wracać. I po raz pierwszy myślała, że ci biedacy, którym nadal starała
się pomagać, są szczęśliwsi od niej. W takich chwilach najchętniej zamieniłaby
się z którymś z nich miejscami, wzięłaby ich wolność w zamian za tę dławią-
cą, chorobliwą atmosferę, która zapanowała ostatnio w eleganckim domu konsula
Dahla.
Rozdział 5
Islandia, Anno Domini 1699.
Była wczesna wiosna. Nad pokrytymi lodem szczytami Vatnajkull wisiał
zimny księżyc. Dniało.
Siedmioro jezdzców, pięciu mężczyzn, kobieta i trzynastoletni chłopak, pod-
rózowało od północy. Byli w drodze już od wielu dni. Teraz musieli też jechać
przez znaczną część nocy, by jak najprędzej wydostać się z morderczych pustko-
wi Sprengisandur. Ani konie, ani ludzie nie byli już w stanie wytrzymać dłużej
głodu i wyczerpującej jazdy po dokuczliwych drobnych kamieniach.
Cel podróży stanowiło Thingvellir. Troje z wędrowców miało tam stanąć
przed sądem za czary i posługiwanie się magią. Tak ciężkie okazały się ich prze-
stępstwa; że musieli zostać postawieni przed samym Alltingiem. Co najmniej jed-
no z nich czekała śmierć. Być może wszystkich.
Pozostali mężczyzni byli strażnikami. Znajdował się wśród nich lensman ze
Skalholt, który pojmał czarowników osobiście w najbardziej na północ położo-
nych rejonach Islandii. W tamtą stronę strażnicy kierowali się na Kjlur, ale po-
dróż była tak męcząca, że tym razem wybrali szlak przez Sprengisandur. Zbyt
pózno przekonali się, że w porównaniu z tymi pustkowiami droga na Kjlur mo-
gła się wydawać niedzielną wycieczką.
A więc troje miało stanąć przed sądem. Tymczasem to pozostała czwórka bała
się naprawdę. Dygotali przerażeni koszmarną podróżą, podczas której jednak ani
straszna okolica, ani sami więzniowie nie byli najbardziej niebezpieczni. Najgłę-
biej przerażało ich wstrząsające spotkanie ze światem cieni i Czarnej magii.
Minęli już otoczone złą sławą Odadhahraun, ale to właściwie nie znaczyło
nic w porównaniu z lękiem, jaki trawił ich dusze. Sforsowali niezliczone rzeki
i potoki, kryjące nie znane im głębie, ale pożyteczne o tyle, że konie mogły się
napić. Opatrywali wrażliwe końskie nogi i pozdzierane kopyta, jechali przez cały
dzień w ulewnym deszczu. . .
38
Drobiazgi, to tylko drobiazgi.
I wciąż nie widać końca drogi, wciąż jeszcze tak strasznie daleko do celu.
Oskarżeni natomiast zdawali się przyjmować wszystko z niezmiennym spo-
kojem.
Na małych, silnych islandzkich konikach siedmioro ludzi przemierzało bez-
kresne Sprengisandur, które co jak co, ale nazwę miało godną siebie . Konie,
owce, ludzie ginęli często na tych nielitościwych pustkowiach.
Jechali przez mroczne bezdroża, nad którymi księżyc nie miał władzy, przez
szare, kamieniste pustkowia. Lawy wulkanicznej tu nie było, tylko te drobne, ostre
kamienie. Na zachodzie księżyc oświetlał lodowiec Hofsjkull, na wschodzie na-
tomiast mienił się niebieskim blaskiem przerażający Vatnajkull. Gdyby się od-
wrócili, mogliby jeszcze zobaczyć majaczący w znacznej odległości Tungnafell-
sjkull o niewiarygodnych barwach  widok przypominający raczej olejne malo-
widła niż rzeczywisty pejzaż. Haganga, widoczny z daleka szczyt, którego obraz
towarzyszył podróżnym przez niezliczone godziny, znajdował się teraz z tyłu, na
skos od nich. Byli w drodze ku zielonym łąkom w dolinie u stóp Hofsjkull, szli
do jedynej oazy, w czasie całej podróży. Tam konie będą mogły się najeść świeżej,
trawy i odpocząć, tam oni sami będą mogli zebrać siły przed śmiertelnie męczącą
drogą dalej na południe.
W milczeniu przemierzali wędrowcy bezkresne pustkowia Sprengisandur. Ni-
gdzie ani śladu człowieczej siedziby, nigdzie ukrytego w jamie zwierzęcia, ni-
gdzie ptasiego gniazda, nic.
Konie szły krokiem zwanym tutaj tylt, co potrafią jedynie islandzkie koniki,
a co sprawia wrażenie, że i konie, i jezdzcy płyną naprzód. Widok w tej bladej
księżycowej poświacie zaiste upiorny. . .
Czterej strażnicy, dwaj na przedzie i dwaj z tyłu, czuli się najoględniej mówiąc
niepewnie. Od początku z największą niechęcią przystępowali do obowiązku poj-
mania gdzieś na północy podejrzanych o czary. Jeszcze bardziej stracili na humo-
rze, gdy biskup ze Skaltholt dał do zrozumienia, iż pewnie będą musieli zarywać
noce, by zdążyć na czas do Thingvellir.
 Noc to ich pora  uświadomił lensman biskupowi.  Mogą rzucić na nas
urok .
Biskup ze Skaltholt odpowiedział:  Nie zapominajcie jednak, że Pan jest z wa-
mi w tym ważnym zadaniu! Mój kolega, biskup z Holar, specjalnie mnie prosił,
bym się zajął tą sprawą. On rozkłada ręce, gdy chodzi o takich zatwardziałych
grzeszników; zrobił już, co mógł, ale ci nie wykazali najmniejszej poprawy ani
nie wyznali swoich grzechów. Dlatego muszą zostać postawieni przed Alltingiem
wobec całej Islandii i zostać osądzeni tak przez świeckie, jak i przez kościelne
władze. I pamiętajcie: powinni być pojmani podczas snu. W przeciwnym razie
nigdy ich nie dostaniecie. I muszą zostać dostarczeni tutaj po kryjomu, pojedzie-
cie również nocą, jeśli będzie trzeba, przez poświęconą ziemię Skalholt i dalej do
39
Thingvellir. Najlepiej, żeby was nikt nie widział!
No i tak się stało. Nigdy jednak lensman i jego ludzie nie przypuszczali, że
podróż będzie taka okropna!
Zaczęło się niewinnie, ot taka nawet dość przyjemna podróż na północ. O nic
się nie troszczyli, jadali i pili obficie w zagrodach, w których przyszło im noco-
wać. Czuli się ważni, więc zadzierali trochę nosa. Zapominali o tym  po kryjo-
mu , rozprawiali o swoim zadaniu i cieszyli się niemym podziwem wytrzeszcza-
jących oczy słuchaczy. Patrzcie, nie boją się pojmać takich groznych czarowni-
ków! To ci dopiero. Że też się ważą!
Jechali tedy przez Kjlur, rozciągającymi się równolegle do Sprengisandur
szlakami przez pustkowia. Jechali wzniecając kłęby pyłu, a kiedy nareszcie zna-
lezli się w nieco żyzniejszych dolinach północnej Islandii i poprosili o nocleg
w pierwszej napotkanej plebanii, humory zmieniły im się zupełnie, stali się mil-
kliwi i nieskorzy do żartów. Tutaj bowiem się dowiedzieli, kogo mianowicie mają
eskortować.
Proboszcz, poinformowany, w jakiej sprawie czterej jezdzcy podróżują, zrobił
się niebywale gadatliwy. Mówił i mówił, używał uczonych słów, które przyswoił
sobie od jakiegoś profesora, a przybysze mogli jedynie słuchać. Kto by się od-
ważył przerywać duchownemu! W trakcie tego monologu lensman zdumiewał się
raz po raz tym, jak często pastor oskarża ludzi o czary. Zatem ludzie kościoła
musieli święcie wierzyć w sztukę czarnoksiężników!
Sira Gudhmundur rzekł w zamyśleniu:
 My, uczeni, wątpimy w to, że można odegnać diabła. Pomyślcie tylko, jak
to było z wielebnym Jonem ze Skutilsfjrdhur. Diabły i duchy zostały wprawdzie
na jakiś czas odpędzone, ale same egzorcyzmy sprzyjały rozszerzeniu się władzy
Szatana.
Czterej słuchacze w skupieniu kiwali głowami. Czasami rozumieli, co pro-
boszcz mówi, niekiedy słowa płynęły niezrozumiałe ponad ich głowami.
Pastor był w znakomitej formie:
 Zły powiada:  Otrzymasz wszystko, czego tylko zapragniesz. Chcesz po-
wodzenia w połowach? To przyjmij mnie do swego serca i uwierz w moje sakra-
menty, a nałowisz ryb więcej niż ktokolwiek inny. Chcesz zdobyć kobietę? Skrop
swoją krwią moją charagmę, czyli magiczny znak, a kobieta będzie twoja. Gdybyś
chciał zemścić się na swoich wrogach albo gdybyś musiał się bronić przed złym
duchem, wtedy ja, sam Belzebub, przepędzę ich od ciebie. . . 
W tym momencie czterej słuchacze domyślali się niepewnie, że mówiąc  zły
duch opowiadający miał na myśli dobrego ducha.
Pastor cytował dalej, mówił, jakby to były jego własne słowa:
 Szatan powiada:  Jeśli pójdziesz dalej za mną, staniesz niczym Bóg, po-
40
siądziesz znajomość złego i dobrego. I ja dam ci całe bogactwo świata, mądrość
i ukryte zdolności dużo lepsze niż wszystko, co mógłby dać ci Bóg .
Jeden ze słuchających drgnął gwałtownie, zdjęty nagłymi wyrzutami sumie-
nia. Siedział tu i życzył sobie tego wszystkiego. Brzmiało to tak kusząco.
 A teraz przechodzimy do sprawy nieco bardziej drastycznej w nauce Złego
Ducha:  Jeśli chcesz, by nazywano cię uczonym, powinieneś ukryć w skrzyni
ludzką głowę!
 O, fuj! Czegoś takiego nie zrobię!  rzekł najmłodszy i najmniej wykształ-
cony z wysłanników.
Sira Gudhmundur popatrzył na niego surowo.
 Przecież te słowa nie były skierowane do ciebie!  Ona da ci odpowiedz na
wszystko to, o co zapytasz .
Młody strażnik zzieleniał na myśl o mówiącej ludzkiej głowie.
 Rozumiecie chyba  ciągnął sira Gudhmundur.  Diabeł pozwala, by
czarnoksiężnicy posiadali wielką siłę, ale nie czyni tego za darmo. A zapłata nie
jest mała: jest nią czarnoksiężnik z ciałem i duszą.
Wszyscy rozmyślali nad tym faktem. Nad plebanią zapadała noc. Ten i ów
z wysłanników ziewał dyskretnie, ale zaraz znowu natężał uwagę. Bo właśnie
teraz mieli się dowiedzieć, kogo kazano im pojmać.
Wszyscy wyraznie pobledli, lensman również.
 Człowiek nazywa się Gissur Bjarnasson  rzekł sira Gudhmundur.
O tym wysłannicy wiedzieli już przedtem, ale teraz stał się on dla nich czymś
więcej niż tylko nazwiskiem.
 Wiele razy bywał oskarżany o czary, ale nie znajdowano na to dowodów.
Tym razem jednak dowody zgromadzono.
Wszyscy pochylili się do przodu, by lepiej słyszeć słowa pastora.
 Pięciu ludzi oskarża go o uprawianie magii i rzucanie uroków. A do tego
pewnego dnia pojawiły się nowe informacje. Gissur Bjarnasson miał jakoby wyry-
wać zęby i wydobywać kości ze zwłok, by używać ich potem do swoich praktyk.
Jeden skarży go o to, że sprowadził na jego córkę wieloletnią chorobę. Czarno-
księżnik temu zaprzecza, ale przyznał się, że zna magiczne znaki i runy i potrafi
się nimi posługiwać. Przyznał się także, iż zmienił modlitwę  Ojcze nasz . On
modli się inaczej:  Szatanie nasz, któryś jest w Piekle. . .  Ach, cóż za potworne
bluznierstwo!
Pospiesznie złożył ręce i pogrążył się na chwilę w modlitwie, być może prosił,
by złe słowa nie miały do niego przystępu. Tego przecież dobry pastor za nic by
nie chciał.
Ponieważ goście słuchali z wielką uwagą, mówił dalej:
 Gissur również bluznił przeciwko Chrystusowi i wyrażał się pogardliwie
o komunii:  Lepiej niż chleb i wino smakowałyby wszy i ich krew . Poza tym
41
odwrócił tekst jednego z psalmów. I domyślacie się oczywiście, że to on był tym
czarnoksiężnikiem, którego należało sprowadzić, by pochować upiora z Myrka?
Jeden ze słuchających skulił się.
 Co? To był on?
W pokoju zaległa złowroga cisza.
Wszyscy słyszeli o diakonie z Myrka, była to ponura historia o duchach, jedna
z najbardziej przerażających opowieści tego rodzaju.
 E, to przecież tylko takie wymysły!  roześmiał się lensman nieszczerze.
 Nic podobnego  zaprotestował pastor.  To najprawdziwsza prawda!
I wydarzenia rozegrały się niedaleko stąd. Ja nawet rozmawiałem z Gudrun, która
została uprowadzona przez upiora, ale uszła z tej przygody z życiem. Upiorem był
jej zmarły ukochany. Teraz Gudrun jest już starą kobietą. Ale dość o tym, Gissur
to bardzo niebezpieczny człowiek, musicie obchodzić się z nim bardzo ostrożnie.
Nie wolno go drażnić! Bo kiedy się rozzłości, to naprawdę nie wiadomo, co może
zrobić. Nie wiem, co się stanie, jeśli go stracą, bo przecież zawarł pakt z szatanem,
że będzie mógł powrócić na ziemię i zemścić się na tych, którzy go pojmali lub
uwięzili.
Czterej wysłannicy spoglądali po sobie. Czy naprawdę mieli prowadzić kogoś
takiego?
 A. . . kobieta?  zapytał lensman ze Skalholt.
 O niej wiemy mniej. Nosi imię Helga i jest w wieku między trzydzieści
i czterdzieści lat. Oskarżyła ją inna kobieta, na którą jakoby sprowadziła choro-
bę. Dziwną chorobę, dotknięta nią kobieta wydawała z siebie bełkotliwe dzwięki
i drżała na całym ciele, kiedy stanęła przed sądem, by wszystko wytłumaczyć.
Helga Jonsdottir wyparła się, naturalnie, wszystkiego.
 Czy ona jest ładna?  zapytał urzędnik, kierując niespokojny wzrok na
najmłodszego ze swoich pomocników.
 Nigdy nic na ten temat nie słyszałem  odparł sira Gudhmundur.  Ale
wiem, że groziła śmiercią tym, którzy chcieliby ją uwięzić. Mimo wszystko zo-
stanie ona skazana jedynie na chłostę, obawiam się.
 Obawiacie się?  zapytał jeden z wysłanników, przeczuwając najgorsze.
 Owszem. Bo Helga Jonsdottir jest z pewnością bardziej niebezpieczna, niż
by chciała okazać. W jej żyłach płynie zła krew.  Pastor zniżył głos.  Helga
jest córką Jona Jonssona młodszego z Kirkjubol nad Skutilsfjrdhur.
 Czyżby to ona była owym dzieckiem, nad którym ulitowała się jakaś dale-
ka krewna i zabrała ze sobą tutaj, do Skagafjrdhur?  zapytał lensman niepew-
nie.  Ależ tak! Walka siry Jona z czarnoksiężnikami jest przecież dobrze znana
w całym kraju.
Pastor pokiwał głową.
 Tak, tak, takich to ludzi sprowadza się do naszego spokojnego zakątka Is-
landii.
42
To jednak była znaczna przesada. Magia i czary rozwijały się wspaniale rów-
nież w Skagafjrdhur nawet bez udziału tego nieślubnego dziecka ze Skutilsfjr-
dhur.
 Ale ta kobieta, Helga, jest niewinna?
 Mmm  mruczał pastor długo, a w jego głosie brzmiał sceptycyzm. 
Chybaście nie słyszeli, jak to było pózniej z nieszczęsnym sirą Jonem Magnusso-
nem.
 Nie.
 Jon Jonsson młodszy miał siostrę, niejaką Thuridur, która nadal prześla-
dowała proboszcza. Tak, prawdą jest, że została pozwana przed ting, ale był to
kompletnie nieudany proces.
 Pod jakim względem?
 Ona była winna. Takie jest moje niezłomne przekonanie. Ona, Thuridur
Jonsdottir, posiadała wszystkie tajemne pisma swego ojca, Jona Jonssona star-
szego. I przekazała je w spadku nieślubnej córce swojego brata, Heldze. Teraz
właśnie należą do tej kobiety.
Ukradkowe spojrzenia, jakie strażnicy posyłali sobie nawzajem, były coraz
bardziej lękliwe.
 Ale to nic  powiedział sira Gudhmundur pospiesznie, podejmując nie-
udaną próbę uspokojenia przybyszów.  Jon Jonsson starszy nigdy nie był ja-
kimś wykształconym czarnoksiężnikiem. To, co umiał, pochodziło od Thorleifura
Thordharssona, który nosił przydomek Mag-Leifi. A on sam też uczony nie był.
Natomiast Jon Jonsson i jego syn mieli w dziedzinie magii naturalne uzdolnienia.
Urodzili się dla grzechu i złych postępków Szatana.
Trzej dzielni ludzie lensmana skulili się jeszcze bardziej na swoich stołkach.
 No, ale chłopiec to już chyba nie jest niebezpieczny?  zapytał jeden
z nich odważnie.
Wielebny Gudhmundur odpowiedział:
 Nie, to po prostu jeszcze dziecko! Chociaż ludzie gadają, że potrafi to
i owo! Chłopak jest synem Helgi i to dlatego macie go również wziąć.
 Synem Helgi?  powtórzył lensman niepewnie.  To by znaczyło, że jest
wnukiem Jona Jonssona młodszego?
 I prawnukiem Jona Jonssona starszego. Tak jest! Tak więc w jego żyłach
płynie zła krew. A wiedzma Thuridur jest ciotką jego matki.
 No, wszystko by się zgadzało. . . Skoro jednak on niczego złego nie zro-
bił. . .
 Niczego nie zrobił?  prychnął sira Gudhmundur.  On został wyrzucony
ze Szkoły Aacińskiej w Holar. . .
 Wyrzucony? Dlaczego? A właściwie to jak on się nazywa?  pytał len-
smann.  Mnie podano tylko jego przydomek, Móri, a to mówi niewiele.
43
 Moim zdaniem wyjaśnia wszystko. Móri, czyli brunatny jak torf, to bar-
dzo częste imię czarnoksiężników. To znaczy upiorów, które wracają na ziemię.
Mówi się, że wielu z tych czarnoksiężników, którzy wychodzą z grobów, jest nie-
śmiertelnych. To upiory, których Islandia nigdy się nie pozbędzie. Móri, brunatny
jak ziemia, jak muł cmentarny. Tak więc młodzieniec znajduje się  w dobrym to-
warzystwie . Słychać nawet tu i ówdzie pogłoski, że. . . on jest synem jednego
z takich! A poza tym to nie słyszałem jego innego imienia.
 Ale dlaczego został wyrzucony ze Szkoły Aacińskiej?  powtórzył któryś
z wysłanników. Ten fakt niepokoił wszystkich znacznie bardziej niż duchy.
 Ech, to tylko głupstwo. Szczeniackie wymysły. Ludzie gadają, że prze-
czytał po kryjomu całą tajemną  Graskinnę , ale ja w to nie wierzę. Księga jest
przecież dokładnie zamknięta i strzeżona, a poza tym została spisana za pomocą
magicznych run, których on raczej nie mógł rozumieć. . .
 Nie mógłby, gdyby nie miał dostępu do dziedzictwa swej matki. Do zaka-
zanych pism o magii i czarach, które zostawił Jon Jonsson  wtrącił lensman.
 Nie chce mi się w to wierzyć  powtórzył pastor.  Ale zrobił coś gorsze-
go: został mianowicie przyłapany na rozkopywaniu grobów na cmentarzu w Ho-
lar. Chciał odnalezć grób biskupa Gottskalka i zdobyć  Rdskinnę !
Jeden ze słuchających jęknął tak głośno, że aż się zaniósł kaszlem. W kątach
plebanii czaiły się mroczne cienie.
 Udało mu się to?  zapytał inny pospiesznie.
 Oczywiście, że nie! Nikt nie wie, gdzie spoczywa zły biskup, prawdo-
podobnie w krypcie pod podłogą kościoła. A  Rdskinna musiała już całkiem
zbutwieć, podobnie zresztą jak Gottskalk Grozny. Tak czy inaczej chłopiec jest
niewinny. Po prostu pomysłowe i sprytne dziecko. To z dorosłych nie powinniście
spuszczać oczu.
Najmłodszy z wysłanników głośno przełknął ślinę.
Czarnoksiężnik Gissur Bjarnasson groził, że jeśli zostanie stracony, powróci
na ziemię jako upiór. Kobieta imieniem Helga mogła sprowadzić na nich śmierć
swoją magiczną sztuką. . .
Sira Gudhmundur wstał na znak, że rozmowa dobiegła końca.
 O jedną rzecz chciałbym was jednak usilnie prosić: Nie przejeżdżajcie tędy,
kiedy już będziecie wracać z całą trójką! Nocleg i dach nad głową znajdziecie
w torfowych budynkach w Saurba.
Lensmanowi drżała broda, kiedy pytał:
 Eeech. . . Saurba? Czy nie jest gdzieś w pobliżu Myrka? Jego ludzie popa-
trzyli na siebie, a potem na mroczne cienie w kątach.
 Oczywiście  odparł pastor spokojnie.  Ale tym się nie przejmujcie.
Wydarzenia w Myrka miały miejsce tak dawno temu.
Chyba jednak nie tak dawno. Przecież nieszczęsna Gudrun jeszcze żyje. Czy
nie mieli prowadzić ze sobą tego czarnoksiężnika, który w końcu nakłonił diako-
44
na, by przestał straszyć? Historia, jedna z najbardziej makabrycznych opowieści
o miłości, która przekracza granice śmierci, głośna była przecież na całej Islandii.
Ale żaden z czterech wysłanników nie znał jej dokładnie, bo opowiadane przez
ludzi historie rozprzestrzeniając się jak niesione wiatrem, stają się coraz mniej wy-
raziste, otrzymują jakieś nowe wątki, a tracą dawne. Powszechnie jednak twier-
dzono, że wydarzenia w Myrka były prawdziwe. Teraz zaś oni, czterej jezdzcy,
znalezli się okropnie blisko tego miejsca. A jeśli historia nie należy tak całkiem
do przeszłości? Jeśli diakon nadal tam straszy. . . ?
Nie dana im jednak była szansa wyjaśnienia sprawy, pastor bowiem opuszczał
już izbę, im więc nie pozostawało nic innego, jak udać się na spoczynek.
Tej nocy spali zle. Lękali się spotkania z oskarżonymi o czary, lękali się dłu-
giej, bardzo długiej drogi powrotnej, która prowadzić miała przez Myrka. A jesz-
cze nie mieli pojęcia o cielesnych ani duchowych niepokojach i zagrożeniach na
pustkowiach Sprengisandur. . .
Rozdział 6
Schwytanie trojga podejrzanych nastręczyło lensmanowi i jego ludziom zdu-
miewająco mało problemów. Gissur Bjarnason w Skagafjrdhur, zbudzony ze snu
władczymi, ostrymi słowy, prosił tylko, by się nie niepokoili, bo pójdzie z nimi
bez oporu.
Podczas gdy inni wysłannicy przetrząsali dom Gissura, lensman nie spusz-
czał z więznia czujnych oczu. Gissur nie był już młody, ale trudno powiedzieć,
ile liczył sobie lat, chyba mniej, niż myśleli; miał szpakowate, niegdyś pewnie
jasnobrązowe proste włosy, jasne oczy, długi nos i wysunięty do przodu podbró-
dek. Poruszał się ciężko, jakimś posuwistym, kołyszącym się krokiem, i mówił
półgłosem. Naprawdę nie wyglądał tak, jak lensman się spodziewał.
Ale właściwie to czego się spodziewał? Że spotka wilkołaka?
Helga i jej syn mieszkali w Hjaltadalur, niedaleko od siedziby biskupstwa
i Szkoły Aacińskiej w Holar. Tak więc pojmanie wszystkich trojga nie przyspo-
rzyło lensmanowi i jego pomocnikom kłopotów.
Jak już wspomniano, Helga swoim wyglądem raczej nie zwracała uwagi.
Ciemna, postawna kobieta o łagodnym i przyjaznym uśmiechu. Przyjęła ich spo-
kojnie, martwiła się jedynie tym, że również syn ma być aresztowany.
Kiedy go zobaczyli, pojęli natychmiast, skąd się wzięło to jego imię, Móri
 Brunatny. Włosy miał ciemnobrązowe, gęste i niesforne, mocno poskręcanymi
lokami opadały mu na ramiona i na czoło tak, że prawie nie było widać rów-
nież brązowych, niemal czarnych oczu. Życie na otwartym powietrzu nadało jego
skórze brązowy odcień, a ubrany był w brązową długą koszulę mocno ściągniętą
w pasie rzemieniem. Rzecz jasna i spodnie, i buty z miękkiej skóry również były
brązowe.
Na moment wysłannicy lensmana pojęli też drugie znaczenie jego imienia.
Móri, upiór, który powraca? Nie, cóż za głupstwa! Przecież to trzynastoletnie
dziecko! Tak, ale dziecko nieśmiertelnego czarnoksiężnika, czyż nie? Nie, nie,
żadnych takich myśli!
Mimo wszystko ludzie lensmana widzieli, że będzie to w przyszłości bardzo
przystojny mężczyzna. Miał przy tym coś dzikiego w spojrzeniu, ruchy gwałtow-
46
ne, niemal niecierpliwe. Przybycie obcych podnieciło go, widać to było wyraznie.
Nie przejmowali się jednak chłopakiem. To oskarżeni dorośli mogli wiedzieć co
nieco o magii i czarach.
 Co to jest?  zapytał lensman, posuwając Gissurowi pod nos kawałek
drewna.  Znalezliśmy to w twoim domu.
Gissur spojrzał na drewno obojętnie.
 E, to głupstwo. Siadywałem w zimowe wieczory przed kominkiem i tak
sobie dłubałem. Dla wprawy, bo miałem zamiar rzezbić w kamieniu.
 Kłamstwo!  syknął lensman.  To są magiczne runy! Myślisz, że ja się
na tym nie znam?
 Naprawdę?  zapytał Gissur ze złośliwym uśmieszkiem.
Lensman patrzył na niego zakłopotany. Oczywiście pojęcia nie miał, co mo-
głyby oznaczać te tajemnicze znaki.
Tak naprawdę była to jedynie biała magia, mająca służyć powodzeniu w po-
łowach ryb, ale tego Gissur nie powiedział. Bawił się niewiedzą lensmana i po-
zwalał mu wierzyć, że to czarna magia, która może sprowadzić śmierć i wieczne
potępienie.
 A ty, Helgo  zwrócił się urzędnik do kobiety.  Gdzie ukryłaś księgi
odziedziczone po Thuridur, siostrze twego ojca?
Niczegoście nie znalezli?  zapytała Helga równie obojętnie jak przedtem
Gissur.  Powinniście wiedzieć, że księgi mojego ojca i dziadka zostały spalone
w roku tysiąc sześćset pięćdziesiątym szóstym.
 Mamy powody przypuszczać, że już wtedy znajdowały się one w posiada-
niu twojej ciotki.
 Ach, tak? W takim razie wiecie więcej niż ja sama.
 Wiemy też, że odziedziczyłaś po niej to i owo.
 Jakoś się bardzo nie wzbogaciłam.
47
 Możliwe, ale zależy, jak na to patrzeć. W każdym razie utraciłaś duszę,
oddałaś ją Złemu. A teraz my spalimy budynki.
 Najpierw chyba będziecie musieli nas osądzić. Byłaby prawdziwa szkoda,
gdybyście bez wyroku spalili taki piękny dom jak Gissura, a moją chałupę z torfu
będzie wam chyba bardzo trudno puścić z dymem.
Lensman mruknął coś ze złością pod nosem i dał znak, żeby przestała. Nie
należy rozmawiać o takich sprawach jak palenie domów.
Wiatr tłukł brzegi rzeki Hrga, kiedy siedmioro podróżnych rozglądało się za
miejscem na nocleg. Deszczowe chmury wisiały nad ziemią jak grube postrzępio-
ne firany. Ludzie drżeli. Musieli jak najszybciej znalezć się pod dachem, już nie
byli w stanie jechać dalej, ale za nic nie chcieli nocować akurat tutaj.
Sylwetka kościoła w Myrka rysowała się ponuro na tle nieba.
Przeprawili się przez Hjaltadalsheidni przy tej przeklętej szarudze i właściwie
znajdowali się znowu na zamieszkanych terenach. W pierwszej chwili ulga na
widok zabudowań była wielka, lecz kiedy Gissur Bjarnasson powiedział cierpko:
 Myrka! jakie to dziwne uczucie znowu się tu znalezć , ich ożywienie zgasło.
Konie jednak nie mogły już dłużej iść, ciemności miały zapaść lada chwila, nie
mieli wyboru.
Ominęli zagrodę Myrka tuż koło kościoła, lecz sąsiednie domostwo Saurba
przyjmowało od czasu do czasu wędrowców na nocleg. Thufnavallanes, inna za-
groda w tej okolicy, było zbyt oddalone. Poza rym również i ono było wymieniane
w starej historii o duchach.
Musieli pomóc Gissurowi i Heldze zsiąść z koni, oboje bowiem mieli łańcuchy
na rękach i na szyjach. Chłopaka nie zakuto, więc radził sobie sam.
W końcu wszyscy mogli odpocząć w niskim budynku z torfu, którego im
w Saurba użyczono na nocleg. Musieli pogodzić się z tym, że wszyscy będą dzie-
lić jedno pomieszczenie, innej rady nie było.
Czterej ludzie lensmana już prawie zasypiali, kiedy posłyszeli, że więzniowie
zaczynają ze sobą rozmawiać.
W pierwszej chwili lensman chciał wrzasnąć, że mają być cicho, potem jednak
rozmowa wzbudziła jego zainteresowanie.
Helga rzekła cicho do Gissura:
 Ty myślisz, że to wszystko o diakonie z Myrka to prawda?
 Pewnie, że prawda  odparł stary czarownik.  Byłem wtedy jeszcze
młodym człowiekiem, ale pamiętam wszystko, jakby się to działo wczoraj.
 Może byś mi opowiedział? Słyszałam tylko jakieś nieskładne kawałki, a i
to pewnie przeważnie zmyślone.
Gissur westchnął.
48
 To nie jest specjalnie radosna historia. Ale, z drugiej strony, to chyba naj-
piękniejsza islandzka opowieść o duchach i o miłości. . . W kościele w Myrka, tu
niedaleko, był sobie kiedyś młody diakon, czyli uczeń i pomocnik księdza. . .
 Jak on miał na imię?  zapytał Móri, który leżał na brzuchu, wsparty na
łokciach.
 Nie pamiętam. I chyba jego imię nie było nigdy wymieniane. Kochał pewną
dziewczynę imieniem Gudrun, która mieszkała w Bagisa, po tamtej stronie rzek
Hrga i xna, które płyną równolegle i dość blisko siebie. Jutro rano będziemy
mijać Bagisa. Gudrun była tam służącą u proboszcza.
Najmłodszy z wysłanników pragnął mieć tyle odwagi, by nie bacząc na nic
zakryć uszy rękami. Odnosił wrażenie, że w pomieszczeniu pachnie ziemią, i rze-
czywiście tak było. Ale jemu przychodziła na myśl ziemia cmentarna, jak z roz-
kopanego grobu.
 Diakon miał siwego konia o długiej grzywie  ciągnął dalej Gissur. 
Nazywał go Faxi. Pewnego dnia, jakiś czas przed Bożym Narodzeniem, wypra-
wił się na nim do Bagisa, by zaprosić Gudrun na świąteczne przyjęcie w Myrka.
Obiecał, że w Wigilię wieczorem przyjedzie i ją zabierze.
Kilka dni przed Bożym Narodzeniem rozszalały się śnieżyce, a rzeki pokryły
się lodem, wkrótce jednak nadeszła odwilż. Podczas gdy diakon przebywał u Gu-
drun w Bagisa, lody na rzekach ruszyły i trudno się było przedostać na drugą
stronę. Wiecie, jak to jest, wysoka woda i kra. Diakon nie zdawał sobie sprawy,
że zaszły takie zmiany. Przez rzekę xna przeszedł jeszcze po moście z lodu, na-
tomiast Hrga była już całkowicie wolna od lodu, wobec czego jechał brzegiem
aż do Saurbaa.
W mroku któryś ze słuchaczy zadrżał gwałtownie, ktoś inny wydał jęk podob-
ny do szlochu.
Gissur uśmiechnął się krzywo pod wąsem.
 W Saurba właśnie lód spiętrzył się na rzece, tworząc cos w rodzaju mostu,
i diakon wjechał nań. W połowie drogi jednak lód się pod nim załamał i jezdziec
wpadł do wody.
 Tutaj?  rozległ się spłoszony głos najmłodszego strażnika.  Dokładnie
naprzeciwko nas?
 Dokładnie tutaj  potwierdził Gissur. Strażnicy słyszeli wyraznie, że go
to wszystko bawi.  Następnego dnia, kiedy gospodarz Thufnavallanes wstał,
zobaczył, że przed bramą stoi Faxi, bez uzdy i bez siodła. Koń był przemoczony
i w ogóle znajdował się w strasznym stanie. Poszedł tedy chłop w dół rzeki, aż
do cypla Thufnavalla. Tam, na cyplu, znalazł diakona wyrzuconego przez prąd,
martwego, z głową potwornie pokaleczoną przez dryfujący lód. Zwłoki zostały
przeniesione do Myrka i pochowane na tydzień przed Bożym Narodzeniem.
Lensman widział oczyma wyobrazni piękną, zieloną dolinę rzeki Hrga i mały
kościółek w najbliższej im teraz zagrodzie Myrka, której nazwa oznacza przecież
49
tyle co Czarna Rzeka. On również pragnąłby nakazać Gissurowi milczenie, lecz
ciekawość zwyciężyła.
 Ze względu na powodzie i zalane szlaki żadna wiadomość nie dotarła przed
Wigilią z Myrka do Bagisa, wkrótce zresztą pogoda się poprawiła, więc Gudrun
wyglądała świąt, uradowana, że spędzi je w Myrka. O zmierzchu zaczęła się ubie-
rać w swój najpiękniejszy strój, a kiedy już była prawie gotowa, rozległo się pu-
kanie do drzwi. Jedna z kobiet pobiegła otworzyć, lecz na progu nikogo nie było.
Księżyc chował się za chmurami i na ziemi to zapadał mrok, to znowu robiło się
całkiem widno.
Drżące oddechy mówiły Gissurowi, że strażnicy słuchają.
 Służąca wróciła z wiadomością, że na dworze nikogo nie ma.  Ktoś musi
sobie ze mnie robić żarty, powiedziała Gudrun. Pójdę i zobaczę sama .
Pospiesznie wsunęła jedną rękę w rękaw płaszcza do konnej jazdy, drugi rę-
kaw zarzuciła sobie na szyję. Gdy wyszła z domu, zobaczyła, że przed drzwiami
stoi Faxi, obok niego zaś mężczyzna, w którym dziewczyna domyślała się diako-
na. . .
 Ale on przecież umarł!  krzyknął najmłodszy ze strażników.
 Cii!  syknął Gissur.  Nie wspomniałem przecież, by któreś z nich ode-
zwało się choć słowem. I prawdopodobnie żadne nic nie powiedziało, bo przecież
gdyby diakon przemówił, Gudrun by się zorientowała, jak się sprawy przedsta-
wiają. Trzeba wam bowiem wiedzieć, że upiory mają we zwyczaju powtarzać
słowa, a ponadto wielką trudność sprawia im wymawianie imienia Boga, nawet
jeśli stanowi ono część imienia człowieka, jak na przykład w imieniu Gudrun .
W takim przypadku imię bywa bardzo zniekształcane i Gudrun natychmiast by to
odkryła. Z pewnością więc ci dwoje ze sobą nie rozmawiali.
W torfowym budynku panowało dotkliwe zimno. Z zewnątrz dochodził szum
zacinającego deszczu. Wszyscy mieli pełną świadomość, gdzie się znajdują:
w okolicy, w której rozgrywały się przypominane przez Gissura wydarzenia.
 Diakon podsadził Gudrun na Faxiego i sam usiadł przed nią. Ruszyli na-
tychmiast z miejsca i jechali przynajmniej godzinę bez słowa. Wkrótce znalezli
się nad brzegiem Hrga. Brzegi są tam bardzo strome, jak z pewnością widzie-
liście, a więc gdy koń dotarł do rzeki, kapelusz z szerokim rondem zsunął się
z głowy diakona na plecy. W tym samym momencie chmura odsłoniła księżyc
i Gudrun zobaczyła w jego blasku nagą czaszkę diakona. On sam zaś powiedział
jakimś dziwnie dalekim, pustym głosem:
 Księżyc świeci. Śmierć na koniu leci. Widzisz te białe plamy na moim karku,
Gaaarun, Gaaarun?
Gudrun doznała takiego szoku, że nie była w stanie wykrztusić ani słowa,
jechali tedy dalej w kierunku na Myrka. Tam zeskoczyli z konia przy cmentarnym
murze, przed bramą dla przenoszenia zwłok, a diakon rzekł:
 Zaczekaj chwilkę, Gaaarun, Gaaarun. Chciałbym zabrać mego Faxi-Faxi na
50
łąki-łąki .
Z tymi słowy odprowadził konia.
Gudrun podeszła bliżej, przez bramę spojrzała w głąb cmentarza i zobaczy-
ła tam otwarty grób. Była półżywa ze strachu, zdołała jednak odnalezć linę ko-
ścielnego dzwonu. Dokładnie w tym momencie coś ją potwornie szarpnęło w tył.
Zdołała się uratować wyłącznie dlatego, że w domu nie zdążyła porządnie wło-
żyć płaszcza i miała tylko jedną rękę w rękawie. Płaszcz bowiem został z niej
dosłownie zdarty, i to z taką siłą, że rękaw, który miała na sobie, puścił w szwach.
W mroku torfowego budynku dały się słyszeć pełne lęku westchnienia.
 Jeśli zaś chodzi o Gudrun, to zaczęła jak szalona szarpać za sznur kościel-
nego dzwonu i nie przestała, dopóki ludzie z zagrody w Myrka nie przybiegli
i nie zabrali jej do domu. Była tak przerażona, że nie odważyła się ani uciekać,
ani puścić sznura.
Od ludzi w Myrka usłyszała całą historię o śmierci diakona, sama zaś opowie-
działa im o swojej upiornej podróży z duchem.
Tej nocy, kiedy już wszyscy poszli spać i kiedy pogaszono światła, diakon
wrócił, by zabrać Gudrun. Trzeba powiedzieć, że mieszkańcy domu niewiele mieli
czasu na sen.
 On powrócił?  wykrztusił jeden ze strażników.  To może on jest. . .
 Zamilcz!  syknął lensman niecierpliwie.
Gissura nie przestawało bawić ich pełne niepokoju zainteresowanie, ciągnął
więc dalej, nie kryjąc złośliwej satysfakcji:
 Przez czternaście dni leżała Gudrun w Myrka, chora, nie mogąc znieść
ani chwili samotności. Całymi dniami i nocami ktoś musiał przy niej czuwać.
Mówiono, że sam pastor czytał psalmy przy jej posłaniu. Ostatecznie posłano po
czarnoksiężnika, który mieszkał na zachód od Skagafjrdhur, i. . .
 A to byłeś ty  wtrąciła Helga.
 Tak, to byłem ja. Pojechałem do Myrka i wykopałem na podwórzu wielki
kamień, który przetoczyłem pod szczytową ścianę domu. Szczerze mówiąc był to
kamień ofiarny, w dawnych czasach w jego zagłębieniu składano krew ofiarną. To
znaczy krew zwierzęcą, tak myślę, chyba raczej nie ludzką.
Tego samego wieczora, kiedy zapadł już zmierzch, diakon próbował ponow-
nie wejść do domu, ale udało mi się trzymać go przy szczytowej ścianie i drażnić
ciężkimi zaklęciami. Tak jest, moi panowie, właściwie to powinniście mi dzię-
kować, bo możecie mieć spokój tej nocy. Po zakończeniu rytuału przetoczyłem
ciężki kamień na diakona i pod nim spoczywa on do dzisiejszego dnia. Taką mam
przynajmniej nadzieję.
Czterej strażnicy zadrżeli gwałtownie. Gdyby któryś z nich wyjrzał przez
otwór w ścianie, na tle nocnego nieba dostrzegłby z pewnością zarysy kościoła
w Myrka. Gospodarstwo położone jest tuż obok, o tym wiedzieli. Gdzieś tam, na
dziedzińcu, leżał dawny kamień ofiarny. A pod nim. . . ?
51
Czy można wierzyć, że tamtej nocy praca została wykonana dostatecznie do-
brze? Że diakon na pewno znajduje się pod ziemią?
Helga patrzyła na całą tę opowieść z innej strony. W jej głosie słychać było
wstrzymywany płacz, gdy wykrztusiła:
 Jaka to miłość! Jaka piękna historia! To najtragiczniejsza historia miłosna,
jaką kiedykolwiek słyszałam!
 Masz rację  zgodził się z nią Gissur.  Pamiętam moje uczucia w tamtej
chwili, kiedy musiałem zepchnąć go pod ziemię. Było mi go wtedy tak strasznie
żal!
Atmosfera w zimnym pomieszczeniu. stawała się coraz bardziej przygnębiają-
ca. Budynek z torfu zapadł się głęboko ze starości. Drewniane prycze stały w rzę-
dach pod ścianami. Zmęczeni wędrowcy ułożyli się na nich w ubraniach, bowiem
żadnej pościeli nie było. Więzniowie zostali przykuci łańcuchami do poręczy łó-
żek.
Powoli większości podróżnych udało się zasnąć po prostu ze zmęczenia.
W przeciwnym razie pewnie okropny nastrój tego miejsca zmuszałby ich do czu-
wania.
W ciemnościach, niczym refleksy światła na wypolerowanej miedzi, płonęło
dwoje oczu. Jedno z siedmiorga nie spało.
Do mózgów pozostałych płynęły myśli. . .
Lensman leżał w półśnie. Pózniej był pewien, że nie zdrzemnął się nawet na
chwilę, lecz akurat w tej chwili senne marzenia przeplatały się z rzeczywistością.
Stał na dziedzińcu dworu w Myrka przed wielkim kamieniem, jego ubraniem
szarpał porywisty wiatr. Był kimś innym, w jego duszy pulsował nieutulony ból
i tęsknota za jedną jedyną kobietą, za Gudrun. Przygniatał go jakiś ciężar, nagle
okazało się, że nie stoi już obok kamienia, lecz znajduje się pod nim, ogarnęło go
gwałtowne uczucie klaustrofobii, z trudem chwytał powietrze.
Jeden z jego ludzi gnał w tym śnie na siwym koniu. Rumak pędził przed siebie
i nieuchronnie zbliżał się do rzeki. strażnik próbował go opanować, lecz nie miał
nad koniem żadnej władzy. Wreszcie na urwistym brzegu wierzchowiec stanął
dęba i nieszczęsny jezdziec wpadł z wrzaskiem przerażenia do lodowato zimnej
wody. Walczył rozpaczliwie, jęczał, machał rękami, lecz wściekły prąd znosił go
coraz dalej, dryfująca kra uderzyła go z rozmachem w głowę, ja umieram, umie-
ram, nigdy nie dotrę do mojej ukochanej, krążyła mu w głowie rozpaczliwa myśl,
a ciało opadało z sił, było niczym sparaliżowane, panika odbierała mu wolę wal-
ki. Kiedy krzyczał, zachłystywał się wodą; kiedy próbował się chwycić jakiegoś
lodowego bloku, inny blok tłukł go boleśnie z tyłu lub z boku. . .
Inny z ludzi lensmana również pędził na siwym koniu z rozwianą grzywą.
On jednak siedział za jakąś postacią, która świadomie kierowała rumaka w stronę
cmentarza. Jezdziec trzymał się kurczowo tej nieznajomej istoty, ale ona sprawia-
ła okropne wrażenie, była martwa, niemal podzwaniały nagie kości, śmierdziało
52
trupem.  Trzymaj mocno-mocno, jedziemy na Faxi-Faxi  wyła potwornie zja-
wa.
Jezdziec odwrócił głowę i człowiekowi za nim mignęła twarz, która przez
dłuższy już czas spoczywała w ziemi. Kapelusz zsunął się na plecy, strażnik zo-
baczył obgniłą głowę, poczuł się chory z obrzydzenia i zaczął krzyczeć. Chciał
zejść z konia, ale czuł, że jego ramiona są przywiązane do tej strasznej postaci,
którą miał przed sobą, a on sam został przylepiony do konia.
Najmłodszy ze strażników nie był w stanie uspokoić wzburzonego umysłu.
Nijak nie mógł zrozumieć, dlaczego nagle znalazł się na cmentarzu. Tuż przy nim
wisiał sznur kościelnego dzwonu, ale żeby nie wiem jak się starał, nie mógł go
dosięgnąć. Czuł natomiast, że coś go nieuchronnie wciąga do otwartego grobu.
Rozkopana ziemia usuwała mu się spod stóp, zapadał się coraz głębiej, po pas, po
szyję, a kiedy zaczął krzyczeć, ziemi naleciało mu do ust i. . .
Zerwał się ze skrzekliwym, zdławionym jękiem: Stwierdził, że siedzi w przej-
ściu pomiędzy pryczami, a jego płaszcz i reszta ubrania spadła mu na głowę,
zasłania twarz i mota ręce, zaczął pluć, żeby wyrzucić wełnianą czapkę, która
kneblowała mu usta.
Dyszał gwałtownie, śmiertelnie przerażony. Drzwi były otwarte, do środka są-
czyło się blade światło poranka. Zdawało mu się, że widzi dwa jaśniejące punkty.
Jakby odbicie. . . dwojga oczu?
W następnej sekundzie punkciki zniknęły.
Świeciły mniej więcej tam, gdzie znajdowali się więzniowie. Strażnik widział,
że wszyscy troje leżą na swoich miejscach, gdzieżby zresztą mieli być, skoro zo-
stali powiązani łańcuchami?
Gdzieś bardzo daleko rozległo się rozdzierające wołanie o pomoc. Czy to nie
nad szumiącą rzeką Hrga?
Niezdarnie po omacku uwolnił się z pętających go ubrań, wstał i wyszedł na
dwór. Żadnego z jego towarzyszy nie było w izbie.
Lensman również słyszał wołanie. Obudziły go jakieś krzyki, dochodzące po-
przez deszcz i szum nocnego wiatru, zmarzł tak, że drżał na całym ciele i nie
mógł zrozumieć, dlaczego, na miłość boską, leżał na cmentarzu, obejmując ręka-
mi wielki kamień, który chyba chciał podnieść z ziemi.
Znajdował się na cmentarzu w Myrka! Jak, na Boga, się tu dostał?
Ktoś krzyczał. Bełkotliwie, jakby dławił go szloch. Albo jakby wpadł do wo-
dy. . .
Lensman zerwał się gwałtownie i pognał jak mógł najszybciej w szarym brza-
sku do rzeki płynącej między Myrka i Saurba.
W pobliżu Saurba zobaczył czwartego strażnika. Siedział na koniu, które-
go musiał wyprowadzić ze stajni, i wrzeszczał jak oszalały, próbując skierować
wierzchowca do Myrka. . .
53
Lensman zdzielił go z całej siły w zadek i człowiek się ocknął, a jego krzyk
przemienił się w odgłos przypominający gdakanie.
 Prędko!  ryknął lensman.  Ktoś się topi!
Wszyscy trzej znalezli się na brzegu jednocześnie. Wspólnymi siłami próbo-
wali wyciągnąć swego towarzysza, któremu właściwie nic poważnego nie groziło.
Brodził po płytkiej wodzie, ale był skostniały z zimna.
W budynku z torfu Gissur rzekł z powagą:
 Nie powinieneś był tego robić. Musiałem użyć całej swojej siły, by ich
przywrócić do rzeczywistości.
 Wiem. Ale byłem na nich wściekły.
 Musisz panować nad takimi uczuciami  rzekł Gissur z uśmiechem. 
Ale, niech mnie. . . siłę to ty masz!
Żaden nie chciał rozmawiać z innymi o tym, co przeżyli. Kiedy pózniej jechali
ku Sprengisandur z wąskiej doliny Eyjafjatdhardalur, strażnicy milczeli.
Ich serca przygniatał ciężar. Fakt, że jazda okazała się męcząca, stanowił naj-
mniejszy problem. Dużo gorsze było to, że wszystko, cokolwiek robili tego dnia,
zdawało się zaczarowane, nierzeczywiste. Kiedy chcieli wziąć coś do ręki, wiadro
z wodą czy końskie kopyto na przykład, to niczego nie było tam, gdzie powinno.
Mnóstwo czasu schodziło im na nieustannych poszukiwaniach, ale kiedy już na-
reszcie poszukiwany przedmiot się znajdował, to leżał właśnie tam, gdzie sądzili,
że miał leżeć, i gdzie przede wszystkim szukali.
Dzień dał im się we znaki i nic też się nie poprawiło, kiedy nastał wieczór
i księżyc wypłynął na niebo. Wtedy mieli wrażenie, że skradają się za nimi jakieś
cienie, że gonią ich duchy na szybkich koniach, że krążą wokół, a elfy  chyba
elfy właśnie  wczepiają się w ich ubrania. Kiedy jednak spoglądali w dół, nie
widzieli nikogo.
Z każdym następnym dniem, z każdą nadchodzącą nocą było po prostu gorzej
i gorzej, w końcu ludzie mieli nerwy napięte niczym struny i przy lada szeleście
podskakiwali przerażeni.
Upiory towarzyszyły im w drodze, nie odstępowały ani na krok, czasami któ-
remuś ze strażników mignęła jakaś zjawa ze świata ciemności, innym razem ktoś
słyszał bliskie, a jednak dalekie jęki potępionej duszy. Wiadomo było przecież, że
na ponurych szlakach przez Sprengisandur zginęło wielu ludzi, nigdy jednak nie
słyszeli, by dusze zmarłych miały się tu pokazywać żywym. Dlaczego więc teraz
im, stróżom prawa?
I dlaczego więzniowie nucą tak cichutko i tak często jakieś niesamowite me-
lodie?
Wszyscy czterej rozpaczliwie pragnęli znalezć się jak najszybciej w domu.
W dalszej drodze dręczyły ich rozmaite cielesne plagi. Jeden dostał takiego
54
bólu zęba, że ledwie mógł to wytrzymać, inny miał biegunkę i musiał się zatrzy-
mywać co chwila w sprawie nie cierpiącej zwłoki. Na tych otwartych, pozbawio-
nych jakichkolwiek zarośli piaszczystych pustkowiach była to dla niego wyjątko-
wo przykra dolegliwość. Trzeciego dręczył ból głowy, który ulokował się gdzieś
nad potylicą i był tak nieznośny, że człowiekowi ciemniało w oczach. Czwarty
zaś, ten, który wpadł do rzeki, był ciężko przeziębiony. Ciekło mu z nosa, w gar-
dle paliło i piekło, miał zawroty głowy i ledwie trzymał się w siodle. Pragnął
jedynie znalezć się we własnej pościeli.
Konie natomiast miały się dobrze i nic nie wskazywało na to, że dokucza im
niedostatek jedzenia. Zwłaszcza koń młodego Móri raz po raz przechodził w ra-
dosny kłus, głowę podnosił wysoko i z zadowoleniem strzygł uszami.
Strażnicy nie mogli tego pojąć.
Nagle jeden z nich zawołał:
 Tam przed nami coś leży!
Pospieszyli we wskazanym kierunku i zeskoczyli z koni. Kiedy jednak próbo-
wali podnieść leżącego na ziemi biedaka, spostrzegli, że to trup. Zwłoki dosłownie
na ich oczach rozłożyły się i zniknęły.
Najmłodszy ze strażników krzyczał głośno z przerażenia. Ale, niestety, nie
było to ostatnie znalezisko. Ich droga była dosłownie usłana trupami i konający-
mi, podjęli wiele nieudanych akcji ratunkowych, zanim zrozumieli, że wszystko
należy złożyć na karb magii. Wtedy przestali zwracać na to uwagę i przywidzenia
się skończyły.
Kiedy cała siódemka zbliżała się do zalanego zimnym blaskiem księżyca Ho-
fsjkull, strażnicy już całkiem utracili humor i wolę walki.
Spoglądali na bezkresne, zielonofioletowe zbocza lodowca i wzdychali cięż-
ko. Przeklęci więzniowie! Diabelskie zadanie!
Rozdział 7
Podczas kiedy wszystkie te wydarzenia rozgrywały się na smaganych wiatrem
wyżynach Islandii, Tiril była zaledwie rocznym dzieckiem. Jeszcze przez kilka lat
miała zachować radość w oczach, nawet jeśli czasami pojawiał się w nich błysk
bolesnego zdziwienia.
Dopiero pózniej miała się wyzbyć iluzji. Pózniej. . .
Wtedy, kiedy jedyną istotą, jaką obdarzała zaufaniem, był pewien kudłaty pies.
Często, bardzo często na wpół dorosła Tiril mawiała do swego czworonożnego
przyjaciela:  Gdybym nie miała ciebie, Nero, nie potrafiłabym żyć .
Była to oczywista przesada, Tiril bowiem należała do ludzi niezłomnych, do
takich, którzy jeśli popełniają samobójstwo, to jedynie w absolutnej ostateczno-
ści. Prawdą było natomiast, że tak samo jak ona potrzebowała obecności Nera,
tak i on potrzebował jej. I Tiril o tym wiedziała. Mieć kogoś, kim można się zaj-
mować i dla kogo się coś znaczy, to w życiu najważniejsze. . . Człowiek musi być
potrzebny.
O Boże, tyle jest samotności na tym świecie! Tyle skrywanej samotności, tyle
dusz ogarniętych zwątpieniem: Po co ja żyję? Czy nie ma na świecie nikogo, kto
by mnie potrzebował? Tacy ludzie są dużo bardziej samotni niż ci, którzy pytają:
Czy nie ma nikogo, kto by się o mnie zatroszczył?
Choć przyjaciel Nero znaczył dla niej tak wiele, to i tak Tiril tęskniła do kogoś,
u kogo mogłaby szukać pomocy.
Była całkowicie bezradna wobec sytuacji, w której się znalazła. Od dawna
wiedziała, że w jej domu dzieje się coś strasznego. Nigdy jednak nie potrafiła
tego rozwikłać.
Carla natomiast zrozumiała. I wyciągnęła wnioski. . .
Dlaczego w takim razie Tiril nie pojmuje niczego?
Tego rodzaju myśli krążyły nieustannie w jej głowie, nie dawały spokoju.
Potrzebuję pomocy, wzdychała. Ale u kogo jej szukać?
Od czasu do czasu wspominała niedoszłego męża Carli młodzieńca, któremu
konsul Dahl po długich sprzeciwach pozwolił w końcu na małżeństwo ze swoją
starszą córką. Może on chciałby porozmawiać z Tiril o jej siostrze?
56
 Ale właściwie się nie znali. Tiril spotkała go kilkakrotnie w towarzystwie,
wtedy jednak on był całkowicie zajęty Carlą. On i Tiril zamienili może dwadzie-
ścia słów, a może i to nie.
Oczywiście, Tiril miała w mieście wielu znajomych, a nawet przyjaciół, ale
wzdragała się przed powierzaniem im domowych tajemnic. Lojalność była zawsze
jej szlachetną cechą.
Poza tym ludzie, których często odwiedzała i którym starała się pomagać, ma-
ją z pewnością własne zmartwienia. Tak jak tamten chłopiec, który skaleczył ko-
lano i w ranę wdało się niebezpieczne zakażenie. Należący do jego warstwy spo-
łecznej nie myśleli o chodzeniu do lekarza, bo skąd miałoby coś takiego przyjść do
głowy ludziom żebrzącym o odrobinę choćby pożywienia? Więc Tiril odwiedzała
go codziennie i starała się oczyszczać ranę. Tiril, do której zwracali się z ufnością
wszyscy potrzebujący.
Być może powinna była o swoich kłopotach porozmawiać z matką chorego
chłopca. Ale wystarczyło popatrzeć na tę kobietę wyglądającą na dwadzieścia lat
więcej niż w istocie miała, bitą przez męża tak, że nieustannie chodziła posinia-
czona, otoczona gromadą płaczących i rozkrzyczanych młodszych dzieci, żeby
nie mieć ochoty obciążać jej dodatkowymi zmartwieniami.
A może miała się zwrócić do owego sympatycznego człowieka, któremu po-
życzyła pieniądze na kupno zimowego płaszcza, a który teraz starał się wyciągnąć
od niej jeszcze większą sumę?
Oczywiście próbowała rozmawiać o Carli z matką, ale bez powodzenia. Kiedy
bardzo nieśmiało zapytała, dlaczego Carla nikomu nie zwierzyła się ze swych
zmartwień, matka zaczęła krzyczeć histerycznie:
 Och, daj mi spokój! Ja naprawdę nie rozumiem, dlaczego ona mi to zro-
biła! To bezwstydne, stawiać mnie w takim położeniu! Wciąż muszę tłumaczyć
i tłumaczyć różnym ludziom, że to nie moja wina, że dziewczyna zachowała się
nieobliczalnie, ściągając na nas taki skandal. Jaki to wstyd przed znajomymi!
Tiril zrezygnowała z poruszania tego smutnego tematu, poszła sobie przygnę-
biona bardziej niż kiedykolwiek.
Po wypadku matka prawie nie opuszczała domu, wolała nie pokazywać się
w towarzystwie. Ojciec, nieustannie wściekły i ponury, powtarzał żonie, by się
wynosiła gdzie pieprz rośnie. Kłócili się stale.
Tiril była pilnowana. Ojciec obserwował każdy jej ruch, więc w ciągu dnia
starała się nie wychodzić. Tylko rankami, kiedy wszyscy jeszcze spali; spotyka-
ła się z Nerem, a jej niechęć do rodzinnego domu stawała się z każdym dniem
większa. Och, jakże pragnęła mieć przyjaciela!
Rozdział 8
Świt zaczynał rozjaśniać niebo nad pokrytym śniegiem kraterem Hekli.
Jezdzcy opuścili już Sprengisandur i jechali teraz przez pokryte czarną lawą
tereny, pofalowane i nieprzyjazne dla końskich kopyt. Kiedy jednak patrzyło się
na tę okolicę z dalszej perspektywy, ziemia zdawała się gładka niczym podłoga.
Ponure równiny ciągnęły się aż do dalekich gór. Podróżowali teraz przez Thjor-
sardalur, gdzie ziemia nosiła ślady wielokrotnych wybuchów Hekli, zalewających
okolicę lawą i zasypujących popiołem. Stąd te płaskie przestrzenie.
W oczach Móriego pojawiły się jakieś niespokojne błyski. Dwoje pozostałych
więzniów spoglądało na niego pytająco.
 Pod nami są domy  mruknął w którymś momencie.
 Milcz, chłopcze!  ostrzegł go Gissur  Ale masz rację. Pod lawą spoczy-
wa tu wiele bogatych zagród. Wybuch Hekli w Roku Pańskim tysiąc sto czwartym
pogrzebał je na zawsze.
 Że też ty wszystko wiesz!  rzekła Helga z szacunkiem.
Gissur odpowiedział jej półgłosem:
 Zdaje się, że chłopiec rozumie jeszcze więcej. Wydałaś na świat bardzo
uzdolnione dziecko.  Rozejrzał się ukradkiem ale chyba żaden ze strażników
nie mógł ich słyszeć.  On uniknie kary  ciągnął.  Ze względu na swój mło-
dy wiek. Zabrali go tylko, dlatego, że powinien towarzyszyć matce. Czy można
to nazwać współczuciem, czy raczej czymś przeciwnym, nie umiałbym odpowie-
dzieć.
 Ty jednak kary nie unikniesz  powiedziała Helga.  Ja zresztą też nie.
Umilkli, lecz oboje myśleli to samo: Oni poniosą karę, trudno. Ale ten na-
prawdę winny pozostanie wolny. Dzięki swojej pozornej niedojrzałości.
Gissur rozmyślał o niebywale silnym działaniu czarów koło Myrka.
 Odziedziczył zdolności po swoim dziadku  powiedział cicho.
 Tak  potwierdziła Helga  ale chyba jeszcze więcej po pradziadku.
 Helga, ile jest prawdy w tym, że on w Holar czytał potajemnie  Graskin-
nę ?
58
 Dużo. Jego fanatyzm mnie czasami przeraża. I rzeczywiście czytał tę księ-
gę.
 Tak myślałem. Ale chyba nie powinnaś się martwić, przecież to jeszcze
dziecko! Swoją drogą to skandal, że oni trzymają takie niebezpieczne księgi
w szkole dla przyszłych księży. Ta akurat należała przecież do zburzonej Czar-
nej Szkoły.  Bezpieczne zamknięcie nie okazało się, jak widać, wystarczająco
bezpieczne. Czy myślisz, że on umie tłumaczyć runy?
 Na to wygląda.
Gissur westchnął, lecz był w tym również jakiś ledwie dosłyszalny cień za-
zdrości.
 W każdym razie to dobrze, że dwie inne księgi znajdują się głęboko pod
ziemią i pewnie już dawno kompletnie zbutwiały. W rękach nie wprowadzonego
w sztukę chłopca mogłyby się okazać bardzo niebezpieczne.
 Masz na myśli  Rdskinnę i drugą  Graskinnę ? Zrobił, co mógł, prze-
kopał cmentarz w Holar, żeby tylko  Rdskinna dostała się w jego ręce. Całe
szczęście, że mu się to nie udało! Narwaniec  uśmiechnęła się Helga z czuło-
ścią.  I nie przestaje gadać o tej drugiej  Graskinnie , tej, która została pocho-
wana w grobie starego eremity.
 Wiem, na cmentarzu w Skalholt. I bardzo dobrze go rozumiem, bo sam za
młodu myślałem tak samo. A mianowicie, że ten, kto jest w posiadaniu wszyst-
kich trzech ksiąg i zdobył zawartą w nich, wiedzę okultystyczną, ma klucz do
największej tajemnicy życia. To bardzo dobrze, że dwie z tych ksiąg są już poza
ludzkim zasięgiem, a praktycznie nie istnieją. Powiedziałaś mu chyba o tym?
 Oczywiście. I przyjął to do wiadomości, bo poprzestał na tej jednej niemą-
drej próbie.
Pogrążeni w rozmowie nie dostrzegali ukradkowych spojrzeń, jakie posyłał
im Móri.
Gissur zatrzymał konia i czekał na syna Helgi.
 Móri, musisz zniknąć! Uciekaj stąd, póki jeszcze czas!
 Pózniej  odparł chłopiec krótko.
 Pózniej może ci się już nie udać. Nie chcę, żebyś patrzył, jak będą wymie-
rzać karę twojej matce.
 I nie będę. Zanim do tego dojdzie, znajdę się daleko od was. Poza tym oni
mówią, że matka nie będzie ukarana.
 Dokąd masz zamiar się udać?
 W stronę Kaldidalir.
 Drogą wyjętych spod prawa. . .  Gissur pokiwał głową. Zresztą ani przez
chwilę nie wątpił, że Móri planuje ucieczkę. A kiedy nadejdzie pora, on, Gissur
powinien mu pomóc, starać się ukryć jego zniknięcie jak długo się da.
Ale chłopiec miał rację. Tutaj, na otwartych przestrzeniach Thjorsardalur, nie
było możliwości odłączenia się od grupy.
59
A poza tym, o czym Gissur nie wiedział, Móri chciał najpierw zobaczyć cmen-
tarz w Skalholt.
Ciemne oczy chłopca płonęły mrocznym żarem.
Na cmentarzu w Skalholt została pochowana druga  Graskinna .
Ale Skalholt rozczarowało młodego Móri. Kościół oglądali jedynie z daleka,
leżał w odosobnieniu na rozległej, wymarłej równinie i widoczny był z odległości
wielu mil. Nawet się do niego nie zbliżyli. Lensmanowi i jego ludziom spieszyło
się coraz bardziej, chcieli się jak najszybciej pozbyć więzniów. Niech sobie biskup
mówi, co chce, to przecież nie on walczył z czarami na pustkowiu.
Natomiast niezwykłe oczy Móriego pałały fanatyczną stanowczością, kiedy
kierował wzrok w stronę samotnego kościółka.
Świątynię otaczało ledwie kilka niewielkich budyneczków, poza tym nic.
Trudno by było kopać na cmentarzu i nie zostać odkrytym. Obdarzony szalo-
ną wyobraznią trzynastolatka, Móri zapomniał o tym prostym fakcie, że w ziemi
księgi po prostu gniją, dokładnie tak jak doczesne szczątki ich właścicieli. Był
pewien, że wystarczy dostać się do grobu i księgi będą jego. Do głowy mu nie
przyszło, że mogłyby ulec zniszczeniu. Księgi znajdujące się pod takim działa-
niem czarów? Nigdy!
Dzień miał się ku końcowi, strażnicy jednak chcieli jechać dalej. Zostałaby
im zaledwie jedna doba w tym ponurym towarzystwie, gdyby podróżowali także
nocą. Jeszcze tylko kawałek i z radością zobaczą tę trójkę za kratkami. Będzie to
naprawdę uzasadniona radość!
Żeby tylko mogli pojąć, jak to się dzieje, że konie tamtych są takie lśniące,
taką mają piękną skórę i okrągłe boki. Co sprawia, że są takie zadbane? Przebyły
przecież morderczą wędrówkę, głodowały przez wiele dni, a mimo to są w zdu-
miewająco dobrej formie. Ludzie wyczerpani, czują się jak wraki, skóra poocie-
rana, w głowach im się kręci z głodu; liczne rany dokuczają, więzniom też oczy
zapadły się ze zmęczenia, tymczasem konie. . . ?
Móri jechał obok Gissura.
 Już niedługo to zrobię. Zniknę.
 Jakie masz plany?
 Wkrótce będziemy musieli się zatrzymać na krótki odpoczynek. Znam za-
klęcie sprowadzające sen. . .
 Jakim cudem się tego nauczyłeś?  syknął Gissur cicho rozglądając się na
boki.  I dlaczego nie wykorzystałeś tego wcześniej?
 Chciałem zobaczyć Skalholt. Ale tam nie ma nic do oglądania. Powinniśmy
zniknąć wszyscy troje.
 To niemożliwe. Helgę i mnie skuto łańcuchami. Tylko ty jesteś wolny.
Móri skinął głową.
 Pózniej postaram się wam pomóc, zrobię, co będę mógł.
 Nie musisz nic robić. Skończy się na chłoście  kłamał Gissur.
60
Chłopiec nie orientował się, jak dramatyczna jest sytuacja obojga dorosłych,
zwłaszcza po czarach, na jakie sobie pozwolił koło Myrka. Gissur słyszał tamtego
dnia, że lensman mówił do swoich ludzi, iż zarówno Gissur, jak i Helga powinni
skończyć na stosie. Byli oboje zbyt niebezpieczni, twierdził lensman, który nie
miał pojęcia, z czyjej przyczyny przeżywali te wszystkie udręki w okolicy Myrka.
A Gissur nie chciał ujawniać prawdy. Chłopiec powinien wyjść z opresji cało, bo
to on mógł przekazać dalej tradycję. Jeśli będzie miał dość rozumu i odwagi, by
dać sobie radę, rzecz jasna.
A może nawet nie będzie mu potrzebny rozum? Posiadał bowiem coś, co dzia-
łało znacznie skuteczniej: posiadał wiedzę magiczną! Wystarczy tylko pamiętać
o trupach, które znajdowali na swojej drodze przez Sprengisandur.
 Helga!  rzekł Gissur cicho.  Jak to było ze spadkiem po Jonssonach,
twoim dziadku i ojcu? Czy ich księgi zginęły na stosie razem z nimi?
Helga zniżyła głos. Mówili teraz o niebezpiecznych sprawach.
 Nie. Siostra ojca, Thuridur, już wtedy miała je u siebie. A po wielu latach
dała mnie. Przyjechała kiedyś do nas do Skagafjrdhur i przywiozła księgi, bo
sama już ich nie potrzebowała, a nie chciała, żeby przepadły.
Gissur wahał się przed zadaniem następnego pytania, lecz Helga pomogła mu
i nie czekając, sama odpowiedziała:
 Tak, Móri je czytał. I nie tylko czytał, on je umie na pamięć, każde sło-
wo, każdy tajemny znak. Moi przodkowie nie należeli może do najwybitniejszych
czarnoksiężników, ale nie byli też z najgorszych.
 Wiem o tym. A. . . księgi?
 Kiedy zrozumiałam, co Móri zrobił, i po tym, jak się dowiedziałam, że
przeczytał całą  Graskinnę w Holar, spaliłam je. Sama umiem sporo na pamięć,
a nie chciałam, żeby mój syn zgłębiał tak gruntownie i z takim zapałem tajemną
wiedzę.
 Rozumiem. Helga. . . Często się zastanawiałem, kto jest jego ojcem?
 O to mnie nie pytaj  odparła szorstko.
 Nie, nie, oczywiście. . . Ale on. . . posiadał wiedzę, prawda?
 Posiadał. Był jednym z nas. A może nawet kimś więcej  rzekła w zadu-
mie.
Gissur skinął głową i został nieco z tyłu, by w spokoju pomyśleć.
Starał się przypomnieć sobie wszystko, co słyszał o Kaldidalir.
Wymarła dolina, w której trudno by znalezć coś jadalnego, od dawna była
miejscem schronienia ludzi wyjętych spod prawa. Jej historia zaczynała się gdzieś
w epoce sag. Gissur nigdy w Kaldidalir nie był, wiedział jednak, że nikt z wła-
snej woli nie został tam na dłużej, zwłaszcza w zimie, a także, jak mówiono,
podczas ciemnych, deszczowych i mglistych dni. Pusta droga wiła się przez wy-
marłe wzgórza, a na pokrytej wulkaniczną lawą ziemi nie rosło nic. Wichry gnały
z miejsca na miejsce, wędrowiec nigdzie nie znajdował schronienia ni osłony.
61
Daleko na północy obszaru, wśród bezdroży, znajdowała się dobrze ukryta grota
Surtshellir. Stała się ona ostatnim ratunkiem wielu zbiegów. Resztki palenisk na
ubitej ziemi jaskini opowiadały o ukrywających się tu od najdawniejszych czasów
wygnańcach. Bezwzględnych, niebezpiecznych ludziach, gotowych zabić dla ka-
wałka chleba. Słyszał też o górach wzdłuż nader rzadko uczęszczanych szlaków,
o skałach z krawędziami wąskimi jak ostrze noża, o złocistozielonych mchach, po-
krywających wzorzystymi dywanami zastygłe lawy, o przydrożnych kamieniach
wzniesionych na pamiątkę uratowania życia lub dla wyżłobienia w nich magicz-
nych run, które miały zapewnić szczęśliwą podróż przez ponurą pustynię pokrytą
lawą i skalnymi odłamkami.
W rozpadlinach czaiły się drobne drapieżniki, jęczały upiory, duchy wyjętych
spod prawa, którzy zostali zamordowani lub z innych przyczyn znalezli tam swoją
śmierć.
Czy można posłać do Kaldidalir takiego młodego chłopca, dziecko jeszcze?
Ale to konieczność. Móri nie będzie w stanie utrzymać w tajemnicy swoich
umiejętności zbyt długo. Gdy wyjdą na jaw, czeka go niechybna śmierć.
I Gissur, i Helga życzyli sobie, by magiczna sztuka przetrwała. W chłopcu; on
był ich jedyną nadzieją teraz, kiedy tak wielu czarnoksiężników, a wraz z nimi ich
księgi, zginęło na stosach.
Nic nie wskazywało na to, by lensman zamierzał zatrzymać się na odpoczy-
nek. Zbliżali się właśnie do Thingvellir, widać już było w oddali Skałę Wszystkich
Mężów, gdzie zbierał się Allting, islandzki parlament.
Zdaje się, że Móri myślał to samo co Gissur.
 Tej nocy nie będzie już ciemniej  powiedział cicho.
 Wkrótce zresztą zacznie świtać, już widać na wschodzie jasną smugę.
 Masz rację. Skoro więc zamierzasz odejść, to musi się to stać teraz. Tylko
jak?
 Tutaj się z wami pożegnam. Zobaczymy się wkrótce, do widzenia, matko!
Przyjdę wam na pomoc najszybciej jak zdołam.
 Nie możesz tak po prostu odjechać. Ich jest czterech i. . .
 Zamroczę ich wzrok.
 Za pomocą czarów?  zapytał Gissur krótko.
 Tak.
Gissura przeniknął dreszcz, ale westchnął tylko i szepnął:
 Będę cię wspierał.
 Ja też  obiecała Helga.  Żegnaj, mój synu! Uważaj na siebie!
 Wy też na siebie uważajcie. Zaraz zniknę. Przez jakiś czas jechali w mil-
czeniu, ale potem usłyszeli przyciszony głos Móriego, śpiewającego dziwną, mo-
notonną pieśń. Gdzie, u licha, on się tego nauczył, zastanawiał się Gissur, ale
62
przyłączył się i śpiewał jak umiał. Helga również. Znali różne melodie tej pieśni,
słowa też nie zawsze się zgadzały, lecz znaczenie było to samo.
Móri śpiewał, a oni wtórowali mu niezbyt dokładnie wymawiając słowa, ra-
czej mruczeli niż wypowiadali zaklęcia w tę cichą, tajemniczą noc na wzniesie-
niach niedaleko Thingvellir:
 Ciemna, ciemna, czarna noc!
Przesłoń wzrok tych ludzi,
By nie widzieli tego, co widzą,
Niech nie wiedzą, gdzie się znalezli .
Lensman i strażnicy zaczęli przecierać oczy. Zrobiło się wokół nich tak ciem-
no, spadła jakaś mgła, niczego nie było widać. Więzniowie na koniach wyglądali
niczym wielkie, niewyrazne cienie przesuwające się to tu, to tam. Raz było ich
troje, to znowu dwoje, pózniej czworo, a czasami jeszcze więcej. Niekiedy jechali
tuż obok, to znowu znikali. . .
Zdaje się, że zostało tylko dwoje. . .
Lensman zawołał na swoich ludzi. Podjechali natychmiast, zebrali się wokół
niego.
 Popatrzcie, jeden nam gdzieś zginął!
 A mnie się zdawało, że jeden przybył, tylko że potem znowu gdzieś prze-
padł.
 Ja widziałem kilku.
 Nie gadaj głupstw! Zatrzymajcie ich!
Końskie kopyta zadudniły na kamienistej ziemi.
 Jest tylko dwoje!  zawołał jeden ze strażników.  Chłopak zniknął!
 O, do licha! To niemożliwe. Gdzie on się podział? Nic nie widzę, ciemno
jak w kominie. Jakbym się znajdował we wnętrzu ziemi. Do cholery, gdzie my
właściwie jesteśmy? Aapcie go! Natychmiast!
Konie kręciły się w kółko, ludzie wydawali sprzeczne polecenia. Helga i Gis-
sur siedzieli spokojnie, ich wierzchowce stały w miejscu. Żadne z uwięzionych
nie dawało po sobie poznać, czy zniknięcie chłopca napawa ich radością, czy lę-
kiem, żalem lub smutkiem. Na pytania lensmana odpowiadali oboje wzruszeniem
ramion. Niczego nie widzieli, przecież ciemno niczym w grobie. . .
 A coście to śpiewali?  zapytał lensman podchwytliwie.
 Tylko psalm.
 Psalm? Mnie tego nie wmówicie, prędzej zjem własny kapelusz! Nie zna-
lezliście tej małej żmii?  krzyknął do swoich, tracąc panowanie.
 Jakby się pod ziemię zapadł.
 To przeklęty czartowski pomiot! Musi gdzieś tu być!
 Szukaliśmy wszędzie, panie lensmanie. Nigdzie nie ma.
63
 A koń to wyglądał, jakby mu się na tym pustkowiu świetnie powodziło 
syknął lensman przez zęby.  Zresztą wszystkie konie sprawiają takie wrażenie.
Tylko my skręcamy się z głodu. To czary!
Helga powiedziała z dumnie podniesioną głową:
 To nie czary. To mój syn oddawał zwierzętom swoje nędzne racje. Bo serce
mu krwawiło na widok ich cierpienia.
 A on sam czym się żywił? Tylko mi nie mów, że powietrzem!
 Nie, wodą z rzek.
 No, ja widziałem, że pił na każdym postoju. . .  lensman przerwał nagle
i zastygł w siodle.  Zamknijcie się wszyscy i nastawcie uszu!
Nocny wiatr zawodził w rozpadlinach. Skądś z bardzo daleka posłyszeli stukot
końskich kopyt. Ale wiatr zagłuszał dzwięki i nikt nie mógł określić, z której
strony dochodzą. Musieli dać za wygraną. Helga przymknęła oczy i odetchnęła
z ulgą.
Rozdział 9
Bergen, Norwegia.
Właściwie to nie do pomyślenia, by dziewczyna z dobrej rodziny, takiej jak
rodzina Tiril, sama włóczyła się po ulicach miasta od rana do wieczora. Zawsze
jednak na takie wyprawy wkładała długą sukienkę i ciemny płaszcz. Zdawało się,
że mieszkańcy Bergen znali ją, tak jak się zna element krajobrazu. Promienna,
uśmiechnięta dziewczyna o życzliwym spojrzeniu, która kłaniała się wszystkim
znajomym.
A oni, nawet jeśli wiedzieli, że Tiril jest córką tych zadufanych w sobie Dah-
lów, starali się tego nie pokazywać. Ona sama zarozumiała nie jest, i to wystar-
czało. Ubierała się jak osoba prostego rodu. Mogła nawet sprawiać wrażenie, że
pracuje jako dziewczyna na posyłki u sprzedawcy ryb albo jako pomocnica z pie-
karni, idąca właśnie do pracy. Nikt o nic nie pytał.
Poza tym miała opinię opiekunki bezpańskich psów. Takich osób lepiej nie
zaczepiać bez powodu. Rozeszły się już pogłoski o haniebnej ucieczce dwóch
napastników, których pogoniła sfora rozwścieczonych kundli.
Ludzie wiedzieli, dlaczego Tiril tak często chodzi po mieście choć to prze-
cież nie przystoi dzieciom z lepszych domów. Zwierzyła się jednemu ze swoich
przyjaciół z rynku, ze wymyka się z pokoju przez okno i skradając się na tyłach
budynku, przez dziurę w płocie wydostaje się do bocznego zaułka.
W ostatnich czasach zresztą w jej życzliwych ludziom oczach pojawił się smu-
tek. I ludzie wiedzieli, dlaczego. Śliczna siostra tej panienki niedawno zmarła.
Tragicznie, jak to się oficjalnie nazywało. Ale tu i ówdzie słyszało się co inne-
go. . .
Tamten okropny człowiek przyszedł po raz trzeci.
Konsul Dahl przebywał przez kilka dni poza domem (mieszkanie było wtedy
65
niezwykle przytulne i miłe), a kiedy wrócił, wyglądał jak wielki, tłusty kot, który
właśnie pożarł utuczonego szczura.
Przyjął obcego, jak zawsze, w małym saloniku. Jakie to dziwne, myślała Tiril,
że ów obcy w przetłuszczonej peruce przychodzi zawsze wtedy, kiedy mamy nie
ma w domu.
Jak zwykle przysłuchiwała się rozmowie obu mężczyzn. Wprawdzie takie za-
chowanie nie było w jej stylu, lecz na widok tego człowieka dostawała gęsiej
skórki, ogarniało ją uczucie, że powinna zachowywać najwyższą czujność pod-
czas jego wizyt.
Tym razem nastrój był bardzo poufały. Ojciec poklepywał gościa po ramieniu
i częstował ponczem, Tiril widziała, że jakaś ogromna suma pieniędzy zmienia
właściciela.
Jak to dobrze, że ojciec jest w stanie zapłacić, pomyślała z ulgą. Nareszcie się
uwolni od tego obrzydliwego typa.
Matka wciąż gościła u przyjaciół w Christianii, lecz Tiril słyszała, że wkrótce
ma wrócić. Świetnie, bo z jakiegoś niezrozumiałego dla niej powodu zle się czuła
w domu sama z ojcem.
Konsul Dahl przyglądał się swemu odbiciu w lustrze. Stwierdził, że drżą mu
palce.
Ileż to czasu minęło od ostatniego razu.
Całkiem nowa owieczka. Czysta. Niewinna. Jego!
Cóż za rozkosz móc to wziąć, wykorzystać, nasycić się!
Poza tym to przecież jego oczywiste prawo.
Ale nie może wziąć jej tak jak tamtej. Tamta była małą laleczką tatusia.
Skrzywił się z niesmakiem. Że też można chcieć zrobić coś takiego! Jaka
brzydka śmierć!
W pewnym sensie jednak ją rozumiał. Porzucił ją przecież, odwrócił się od
niej plecami, ponieważ odkrył nowe możliwości. Ale też powiedział: proszę bar-
dzo, wychodz sobie za tego młodzika, który niczego nie umie, niczego nie wie.
Nie chcę mieć już z tobą do czynienia!
To, oczywiście, dlatego wyskoczyła. Z rozpaczy, że on, konsul Dahl, ją odtrą-
cił.
A cóż ona sobie myślała? Ze będzie mogła mieć obu? Musiała przecież wie-
dzieć, że za nic by się nie zbliżył do kobiety, której dotknął inny mężczyzna. Czyż
to raz szeptał jej o tym do ucha? Że nie chce więcej swojej żony, ponieważ prze-
stała być czysta i nie należy już wyłącznie do niego.
A może ona odebrała sobie życie z zazdrości? Bo zauważyła jego zaintereso-
wanie młodszą siostrą.
Tak, to na pewno tak musiało być.
66
Dahl przyglądał się sobie z przyjemnością. Rzeczywiście był godny pożąda-
nia. Jakie piękne ciemne oczy. Jaki kształtny nos! Wszyscy muszą widzieć, że jest
człowiekiem bogatym, że stać go na najlepsze jedzenie. W peruce był mężczyzną,
któremu trudno się oprzeć. Bez niej. . .
Zdjął na próbę sztuczne włosy.
Cóż, też niezle.
Dahl odwrócił się od lustra. Myśl o młodej, pełnej wdzięku Tiril sprawiła, że
jeszcze bardziej wypiął pierś.
Tiril rzeczywiście rozwinęła się w ostatnim czasie, jej kanciasta, chłopięca
postać zaczynała nabierać kobiecych kształtów.
No i konsul ma przecież prawo! Nie czynił niczego nie dozwolonego. Wiedział
po prostu więcej niż obie dziewczyny. Bo one się nawet niczego nie domyślały.
Ale akurat to ostatnie dodawało wszystkiemu pikanterii, można powiedzieć:
znakomita przyprawa!
Teraz byli w domu sami, on i Tiril. Dahl skropił się najwytworniejszymi per-
fumami żony i otworzył drzwi.
Dziewczynka siedziała w salonie i czytała. Kto ją tego nauczył? Panny nie
powinny umieć czytać, to niekobiece.
Ale wdzięku to jej rzeczywiście nie brakuje. Włosy co prawda wciąż bez-
nadziejnie potargane, proste i sterczące na wszystkie strony, ale przecież będzie
mogła nosić perukę! Były teraz w modzie takie wysokie, piękne, może jej kupić.
Nikt nie powie, że konsul Dahl jest skąpy wobec swoich. . . wobec swojej rodziny.
No i naprawdę nabrała kształtów! Znacznie bujniejszych niż starsza kiedykol-
wiek mogła się pochwalić. One rzeczywiście nie były do siebie ani trochę podob-
ne. Zresztą dlaczego miałyby być?
Uśmiechał się tajemniczo. Teraz miał pieniądze. Mnóstwo pieniędzy! Że też
wcześniej nie przyszło mu takie rozwiązanie do głowy!
Ręce spoczęły na ramionach Tiril, dziewczynka aż podskoczyła.
 No, no  uspokajał ją przymilnie.  To tylko tatuś.
Dotykanie jej było niezwykłe podniecające. Może dlatego, że tak naprawdę to
nigdy przedtem nie brał jej pod uwagę. Zawsze przecież była nieładnym, krępym
dzieciakiem. Ale teraz zrobiła się. . . oooch!
Musiał bardzo głęboko wciągnąć powietrze. Miał problemy z opanowaniem
głosu.
 No i jak ci się powodzi, mój kociaczku?  spytał łagodnie.  Bardzo
tęsknisz za Carlą?
 O, tak. Bardzo.
 I ja też. Chodz tutaj, usiądz tatusiowi na kolanach, tak jak dawniej. Poroz-
mawiamy sobie o naszej kochanej Carli.
 Ale. . .  Tiril uśmiechała się.  skrępowana.  Ja przecież nie mogę
siadać na kolanach! Jestem na to za duża.
67
 Oczywiście, że możesz. Carla tak robiła jeszcze do tego roku. (Nie wspo-
mniał jednak o protestach ani o gorzkich łzach nieszczęsnej Carli). No, chodz,
chodz!
Tiril przyglądała mu się spod zmarszczonych brwi. Sprawiała wrażenie nie-
przyjemnie poruszonej. Co ona sobie myśli, głupia dziewucha? Czy nie rozumie,
że on nie może już dłużej czekać? Czy nie odczuwa tego napięcia w ciele, które
jego ręce mogłyby ukoić?
Głośno trzasnęły wejściowe drzwi.
 Hej! Czy jest ktoś w domu?
A niech to diabli! Żona? A co ona tu robi? Powinna przecież być. . .
Pani Dahl wkroczyła do pokoju.
Nadarzyła mi się podwoda nieco wcześniej, niż planowałam. Och, Tiril, dla-
czego ty tu siedzisz i męczysz oczy nad książką? To niezdrowo, porobią ci się
zmarszczki. Carl, co z tobą? Czyżbyś biegał po dworze? Jesteś taki czerwony
i spocony. Uważaj na swoje serce!
Sama. uważaj na siebie, ty beznadziejna babo, pomyślał ze złością.
Zniszczyła mu taką wspaniałą okazję! Ale to nic, będą następne!
Rozdział 10
W Roku Pańskim 1706 w Szkole Aacińskiej w Holar uczył się pewien młody
człowiek, będący już niemal w pełni wykształconym księdzem. Imię jego brzmia-
ło: Eirikur Magnusson z Vogsos.
Ów Eirikur znał historię starego eremity, który został pochowany na tamtej-
szym cmentarzu. Eirikur przepytywał o niego, kogo się tylko dało, i w końcu
wiedział wszystko. Wiedział więc, że mnich przybył tu z Biskupstungur, że był
niewiarygodnie wiekowym samotnikiem i mistrzem jeśli chodzi o znajomość sta-
rych, ba, prastarych ludowych wierzeń. Eirikur wiedział też, że spośród rzeczy
będących jego własnością eremita nade wszystko chronił dwie: jałówkę, którą
karmił z wielką troskliwością, oraz księgę, której treść pozostawała dla innych
tajemnicą.
Była to, naturalnie,  Graskinna druga.
Ta poszukiwana i pożądana. Móri, na przykład, znał już treść  Graskinny
pierwszej, czyli że pozostały mu jeszcze dwie części:  Graskinna druga i korona
całego dzieła:  Rdskinna .
O Mórim jednak nikt nie słyszał od wielu lat.
Eirikur natomiast węszył i wciąż rozpytywał o obie księgi pod wspólnym ty-
tułem  Graskinna .
Eremita, jak wiadomo, zanim umarł i został złożony w ziemi na cmentarzu
w Skalholt, zażądał od biskupa, by zarówno jałówka, jak i księga znalazły się tam
razem z nim, bo jeśli nie, to wszyscy tego pożałują.
Spełniono jego życzenia. Eirikur Magnusson jak wielu przed nim był wprost
opętany myślą o zdobyciu  Graskinny , jednej z trzech magicznych ksiąg. Pew-
nego razu namówił na wspólne poszukiwania dwóch towarzyszy, Magnusa i Bo-
giego, ale o tych dwóch nic więcej nie wiadomo.
Nie zachowało się żadne dokładne sprawozdanie na temat, jak im się powio-
dło, bowiem Eirikur uparcie odmawiał rozmowy na ten temat, dwaj pozostali zaś
milczeli z innych powodów. Prawdą jest jednak, że udało im się wywołać starego
z grobu i że otrzymali od niego najstarszą część jego księgi.
Z pozbieranych fragmentów zrekonstruowali większą całość, którą ponownie
69
nazwano  Graskinna . Przez długi czas leżała ona na pulpicie w szkolnym budyn-
ku w Skalholt.
Pogłoski o księdze rozchodziły się potajemnie, podawane z ust do ust, gdzieś
po karczmach, może w sekretnych, prowadzonych nocami rozmowach. I jakoś tak
się złożyło, że w tym samym czasie naukę w Szkole Aacińskiej w Skalholt rozpo-
czął nowy uczeń, ale nie wykazywał on specjalnych zainteresowań dla powołania
kapłańskiego. Nikt go nie znał, a inni uczniowie po prostu się go bali. Jego ciem-
nopiwne oczy pod rozczochranymi, czarnobrązowymi włosami lśniły fanatycz-
nym blaskiem. Chłopak był biedny i najwidoczniej miał za sobą bardzo ciężkie
przeżycia; odmrożone palce i rozległe blizny, które świadczyły o niejednym spo-
tkaniu z drapieżnikami. Nazywano go Móri, więcej nikt nie wiedział i zresztą
nikt wiedzieć nie chciał, bowiem jego niepospolita osobowość i ta jakaś skrywana
pasja trzymały ludzi na dystans.
Imię Móri zaś wszystkim wydawało się dla niego najbardziej odpowiednie.
Wyglądał jak istota przynależna do głębin ziemi, jak upiór z mrocznych bagnisk.
Niebezpieczne stworzenie, bo przy tym wszystkim był wprost niewiarygodnie
urodziwy. Dzika, podstępna, agresywna uroda. Uwodzicielska, a jednocześnie od-
pychająca i tragiczna.
Ktoś powiedział, że widziano go, jak się zakrada do sali, w której przechowy-
wano  Graskinnę . I to nie raz, a wielokrotnie, zarówno za dnia, jak i nocą. Ale
to z pewnością tylko takie gadanie. Był w szkole nowy, zapewne nie odważyłby
się zrobić czegoś takiego, a poza tym pomieszczenie zamykano natychmiast po
zakończeniu zajęć. Musiano widzieć Eirikura.
Nikomu zaś nie przyszło nawet do głowy, że Móri mógł znać zaklęcia otwie-
rające zamki.
Nie minęło wiele czasu, a rozeszły się pogłoski, że Eirikur z Vogsos oddaje
się czarnej sztuce. Zatem biskup wezwał go do siebie i wskazując na  Graskinnę ,
zapytał Eirikura, czy wie, co zostało w tej księdze zapisane.
Eirikur przez kilka chwil przewracał karty, po czym rzekł z niewinną miną
 Nie znam w tej książce jednej jedynej litery . Złożył przysięgę, że mówi praw-
dę, i w jakiś czas potem odjechał do domu, albowiem był już wykształconym
kapłanem i nie potrzebował dłużej przebywać w Skalholt.
Pózniej wyznał jednemu ze swoich przyjaciół, że bardzo dobrze znal treść
księgi i wszystkie tajemnicze litery. Wszystkie z wyjątkiem jednej, a zatem nie
popełnił krzywoprzysięstwa! Zobowiązał tylko przyjaciela, by tego nie ujawniał
przed jego, Eirikura, śmiercią.
Wielu młodych chłopców chodziło potajemnie do siry Eirikura i prosiło go, by
ich nauczał. Ale on był wymagający. Wypróbowywał ich na najróżniejsze sposoby
i uczył tylko tych, którym miał ochotę przekazać nieco swojej wiedzy. Takich zaś
było niewielu.
Ów nowy uczeń, ten którego nazywano Móri, również przyszedł z prośbą;
70
oświadczył, że chciałby się uczyć czarnej sztuki. Sira Eirikur długo przyglądał się
w zadumie jego dziwnie pięknej, fascynującej twarzy i rzekł:
 Przyjdz do mnie w niedzielę. Będziesz mi towarzyszył do Krysuvik. Potem
ci odpowiem, czy będę cię uczył, czy nie.
W niedzielę wspólnie opuścili Skalholt, ale kiedy dotarli do piaszczystych
równin, sira Eirikur powiedział:
 Zapomniałem brewiarza. Leży u mnie pod poduszką. Wróć i przywiez mi
go. Ale pamiętaj, cokolwiek by się działo, nie wolno ci go otwierać!
Móri pojechał do szkoły, zabrał brewiarz i wrócił na piaszczyste równiny. Tam
ciekawość wzięła górę i młody człowiek otworzył książkę, z której nieoczekiwa-
nie wyskoczyło mnóstwo małych diabełków. Rozbiegły się wokół, wołając:  Co
mamy robić? Co mamy robić?
Móri odparł ze złością:
 Kręćcie bicze z piasku!
Diabełki rozsiadły się zatem i zabrały do roboty, a Móri pojechał dalej i odna-
lazł kapłana siedzącego na pokrytej lawą ziemi. Eirikur wziął od niego brewiarz
i powiedział:
 Otwierałeś go.
Móri stanowczo zaprzeczył.
Jechali dalej, tak jak było postanowione.
W drodze powrotnej sira Eirikur zobaczył małe diabełki, skręcające bicze
z piasku, i roześmiał się:
 Wiedziałem, że otwierałeś brewiarz, mój młody przyjacielu, choć tak go-
rąco zaprzeczałeś. Ale sposób, w jaki z tego wybrnąłeś, jest zupełnie wyjątkowy,
więc może warto, żebym cię tego i owego nauczył.
I chyba nie widział, że na twarzy Móriego pojawił się przebiegły uśmiech.
Tak doszło do tego, że sira Eirikur zaczął nauczać młodzieńca.
Istnieje wiele opowieści o czynach Eirikura na Vogsos, ale przytoczymy tu
tylko kilka z nich.
Pewnego dnia, a było to zimą, do Vogsos przybyła grupa wędrowców. Niektó-
rzy z nich zaopatrzyli się sowicie w siano dla swoich koni, ale potem odjechali,
nie uiściwszy żadnej zapłaty.
Kiedy jednak następnego ranka chcieli napoić konie w rzece, zwierzęta piły
i piły, nie mogąc przestać, choć ludzie starali się odpędzić je od wody.
Słysząc o tym, co się stało, i że ludzie ci nie mogą odejść od rzeki, by jechać
dalej, sira Eirikur udał się do nich i powiedział:
 Siano z Vogsos jest spragnione, nie powinniście go dawać waszym koniom.
Rozstali się pózniej jako przyjaciele, a Eirikur zabrał swego ucznia, który za-
wsze mu towarzyszył, i wrócił do domu. Móri posyłał mistrzowi spojrzenia pełne
podziwu.
71
 Kim ty właściwie jesteś, Móri?  zapytał kiedyś sira Eirikur.  Ile masz
lat?
Młody człowiek wzruszył ramionami.
 Wieku swojego nie znam. Może dwadzieścia lat, może więcej. Albo mniej.
Jak brzmi prawdziwe imię, zapomniałem, bo zawsze nazywano mnie Móri. Na-
zwisko zaś brzmi: Helgasson, i pochodzę z dobrego rodu.
Ostatnie słowa wymówił z tak wyraznym naciskiem, że sira Eirikur spojrzał
na niego spod oka.
 Nie wątpię, że pochodzisz z dobrego rodu  rzekł kapłan z wolna. Obaj
nadawali określeniu  dobry ród to samo znaczenie.  Ale kim są twoi rodzice?
 Ojca nigdy nie znałem, ale miał podobno być jednym z wielkich, okry-
tych tajemnicą. Matka zaś została zgładzona w najstraszniejszy sposób, dokładnie
w taki sam, w jaki zgładzono jej ojca i dziadka.
 Nie chciałbyś mi zdradzić ich nazwiska?
Móri powiedział, miał bowiem zaufanie do tego człowieka.
Kiedy kapłan usłyszał nazwiska, uśmiechnął się:
 A więc jesteś potomkiem Jonssonów z Kirkjubol? Tak, w takim razie nale-
żysz do najlepszego rodzaju.
 Słyszałem, że nie cieszyli się wielkim szacunkiem?
 Nie mieli wykształcenia, to prawda, ani Jon Jonsson starszy, ani jego syn,
ale wszyscy twierdzą, że byli to bez wątpienia wybitni czarnoksiężnicy.
 Słyszałem jednak również, że byli niewinni?
 Pastor, sira Jon, nie ucierpiał za bardzo, to pewne  powiedział Eirikur
cierpko.  Ale niewinni to jednak nie byli! Znali się na rzeczy. Jakim sposobem
dorobiłeś się tego przydomka  Móri ? Czy raczej: w jakich okolicznościach ci go
nadano? Każdy widzi, że nosisz ten przydomek z godnością, ale od jak dawna tak
cię nazywają?
Móri odwrócił twarz.
 Moja matka zwróciła się do nieznajomego z prośbą o pomoc, kiedy mia-
łem się urodzić  - zaczął cicho, z udręką w głosie.  Myślę, że używano ziemi
specjalnego rodzaju, żeby przyspieszyć moje narodziny. I że pomagała przy tym
jakaś ludzka istota z tamtej strony granicy życia i śmierci. Tak właśnie mówiono,
ale myślę, że to puste gadanie!  zakończył pospiesznie.
 Oczywiście  przytaknął sira Eirikur, przyglądając mu się ukradkiem. Po
chwili jednak dodał z powagą:
 Słyszałem o twojej matce, Heldze Jonssdottir. Popełniono wielkie prze-
stępstwo, paląc ją na stosie, to się nie powinno było zdarzyć. Nigdy przecież nie
zrobiła nic złego, uzdrawiała tylko chorych ludzi.
 To była moja wina  rzekł Móri tak szybko, że Eirikur domyślił się, jak
bardzo go te wspomnienia bolą.  Wiedziony głupią dziecinną odwagą chciałem
wystraszyć lensmana i jego ludzi.
72
 Zapomnij o tym  przerwał Eirikur.  I tak by ją spalili, bo po prostu
już dawno nie mieli żadnej czarownicy, którą mogliby przykładnie ukarać. No
cóż, młody Móri, teraz wiemy, na czym stoimy obaj, i ja, i ty. Staraj się tedy
zapamiętać wszystko, co zobaczysz w moim domu.
 Już to robię. Przez cały czas  zapewnił Móri spokojnie.
Pewnej nocy przybył do Vogsos pewien nieszczęśliwie zakochany człowiek.
Jego dramat polegał na tym, że wybranka odepchnęła go, zanim wszedł do jej
domu, i teraz pytał, czy ksiądz nie mógłby mu pomóc.
 Mowy nie ma  odparł sira Eirikur.  Ale idz i połóż się tam pod ścianą
i postaraj się zasnąć. Ja muszę na chwilę wyjść.
Móri chciał się dowiedzieć, co dolega gościowi, ale pastor oświadczył, że Mó-
ri jest za młody, by rozumieć takie rzeczy, i poradził mu, by poszedł spać.
W nocy ktoś zapukał do drzwi i sira Eirikur otworzył. Na dworze stała dziew-
czyna w samej koszuli, przemoczona do suchej nitki w ulewnym deszczu. Na pół
żywa z zimna prosiła pastora o schronienie. Wpuścił ją do środka i zapytał, jakim
sposobem się tu znalazła.
 Wyszłam z domu niekompletnie ubrana, żeby zebrać, pranie, bo zaczynało
padać. Ale zabłądziłam i w końcu natrafiłam na wasze domostwo.
 Niedobrze się składa  rzekł sira Eirikur.  W domu  jest pełno ludzi
i nie ma ani jednego miejsca do spania. Gdybyś jednak chciała, to mogłabyś się
położyć obok tamtego mężczyzny.
I pastor wskazał na łóżko, w którym spał gość.
Dziewczyna odparła, że woli to, niż zamarznąć na śmierć, i ułożyła się obok
mężczyzny. Zaraz się też oboje poznali i spędzili resztę nocy w najlepszym poro-
zumieniu. Móri zaś, którego nigdy jeszcze cierpienia miłości nie dotknęły, słuchał
z zainteresowaniem i bardzo wiele się nauczył. Pózniej oboje młodzi pobrali się
i żyli długo i szczęśliwie.
Tymczasem sira Eirikur miewał innych nocnych gości. . .
Kiedyś na przykład odwiedziła go Stokkseyri-Disa, tak nazywała się pewna
kobieta wysokiego rodu, krewna wielu historycznych postaci. Była to osoba dum-
na i wyniosła, a poza tym dosyć nieuczciwa w swoim stosunku do innych. Miała
opinię obdarzonej zdolnościami ponadnaturalnymi.
Nieoczekiwanie sira Eirikur otrzymał od niej w prezencie wełniany sweter, ja-
snoniebieski w czerwony wzór, miał go na siebie włożyć, kiedy będzie odprawiał
nabożeństwo w Krysuvik.
Pewnej niedzieli panowało takie przejmujące zimno, że istotnie sweter okazał
się potrzebny. Pastor dojechał już do Vithisand, gdy sweter nieoczekiwanie zrobił
73
się ciasny do tego stopnia, że duchowny zsiniał na twarzy. W końcu spadł z konia
i nie był w stanie wykrztusić ani słowa, ale Móri, który mu towarzyszył, zobaczył,
co się dzieje, i ściągnął sweter z nieszczęśnika.
Nikt nie miał wątpliwości, że to Stokkseyri-Disa chciała wypróbować na pa-
storze swoją magiczną siłę.
Po powrocie do domu sira Eirikur zaczął prząść szarą wełnę, a potem zrobił
na drutach długą bluzę. Posłał ją Disie, którą ten dar niebywałe wzruszył. Bardzo
jej się podobało ubranie. Takie było ciepłe i miękkie.
Wieczorem pastor zabronił swoim ludziom otwierać drzwi, żeby nie wiem jak
się do nich dobijano. I dopiero przy trzecim pukaniu mają mu o tym powiedzieć.
Nikt jednak nie przyszedł, bo na dworze panował straszny mróz i szalała zadymka.
Nikt nie włóczy się po nocach w taką pogodę.
Mimo to nad ranem rozległo się jednak stukanie i Móri, usłyszał, że sira Eiri-
kur mówi:
 Ktoś się do nas dobija. Pozwólcie, żeby zapukał jeszcze raz!
W chwilę pózniej stukanie powtórzyło się, tym razem jeszcze głośniejsze, ale
pastor powiedział, że nie ma pośpiechu z otwieraniem.
Dopiero kiedy zapukano po raz trzeci, zresztą teraz dużo słabiej, sira Eirikur
wstał i zaczął się ubierać. Nie spieszył się z tym, a potem podszedł do drzwi
i otworzył. Na dworze stała jego przyjaciółka, ta, która niedawno przysłała mu
sweter. Miała na sobie wełnianą bluzę, a w ręce trzymała duży nocnik. Była ledwie
żywa z zimna.
Eirikur powitał ją uprzejmie.
 To nie jest pogoda na takie wyprawy, moja droga  rzekł.  Musisz mieć
nie cierpiący zwłoki interes. Wejdz, proszę.
Móri musiał się odwrócić, bo nie był w stanie zachować powagi.
Dama nie mówiła o żadnych interesach, powiedziała natomiast co innego:
 Wczoraj wieczorem wyszłam na dwór, żeby opróżnić nocnik. Nagle zerwa-
ła się straszna wichura i zrobiło się tak ciemno, że nie wiedziałam, gdzie jestem,
i nie byłam w stanie znalezć drogi powrotnej, a potem krążyłam po okolicy, nie
mogąc odrzucić od siebie tego naczynia.
 A właśnie, moja droga  rzekł pastor.  Winien ci jestem podziękowania
za twój dar. To więcej, niż sobie zasłużyłem, i dlatego pozwoliłem sobie również
posłać ci prezent. Właśnie ów prezent stał się przyczyną twojej wędrówki i twojej
u mnie wizyty. Powinnaś wiedzieć, że nie opłaca się żartować z Eirikura z Vogsos.
Po tych wydarzeniach nastał pomiędzy obojgiem pokój. Sira Eirikur powie-
dział jej na pożegnanie po kilku dniach:
 Będziesz miała szczęśliwe życie, ale po śmierci trafisz , do piekła.
 Naprawdę tak myślisz, siro Eirikurze?  zapytała Disa.
 Bez najmniejszej wątpliwości, moja droga  zapewnił Eirikur.
74
Kiedy nadeszła wiosna, Móri zaczął się niepokoić, czy jego dawny wróg, len-
sman, nie dowiedział się przypadkiem, ze Móri żyje i gdzie mieszka. Od czasu
jednak kiedy widzieli się po raz ostatni i kiedy to Móri uciekł lensmanowi, po-
lowania na czarownice ustały. Prawdę powiedziawszy Helga i Gissur na Islandii
należeli do ostatnich, którzy zostali spaleni za czary i posługiwanie się magiczny-
mi runami. Ludzie byli coraz lepiej wykształceni, przesądy zanikały.
Lensman chciał jednak schwytać i ukarać Móriego za jego dawniejszą bez-
czelność. Wiedział też, że opiekun i obrońca Móriego, sira Eirikur z Vogsos, wy-
dobył z grobu magiczną księgę zwaną  Graskinna  jak mu się to, na Boga,
udało?  i że nie wszystko, czym ten pobożny człowiek się zajmuje, zniosłoby
światło dnia.
Pastora lensman ruszyć nie mógł, Móriego jednak mógł dostać, żywego albo
umarłego, bez znaczenia. Lensman był człowiekiem żądnym zemsty i nigdy nie
zapomniał upokorzenia, jakie go spotkało ze strony biskupa ze Skalholt, kiedy
się okazało, że chłopak mu uciekł. W miarę upływu czasu ich podejrzenia zostały
potwierdzone: tym, który zmącił wzrok strażnikom i zdobył władzę nad ich snami,
przez co mógł kierować ich postępowaniem tak, że o mało się nie potopili, był
właśnie młody Móri, nikt inny.
I to jego lensman wypuścił z rąk!
Sira Eirikur odbył z Mórim poważną rozmowę.
 Wiesz już teraz wszystko, czego mogłem cię nauczyć. I w moim domu
zrobiło się już dla ciebie niebezpiecznie. Oni mogą tu przyjść w każdej chwili
i zabrać cię. Musisz opuścić Vogsos.
Móri skinął głową. On też to rozumiał.
 Zakładam  rzekł pastor nieco uszczypliwie  że czytałeś moją  Gra-
skinnę .
Móri nie mógł zaprzeczyć.
 I nauczyłeś się jej na pamięć?
 Od początku do końca i od końca do początku.
Pastor spoglądał na dorosłego już teraz Móriego. Patrzył na jego fascynująco
piękną, męską twarz z odrobiną zdradzającej okrucieństwo bezwzględności w ry-
sach, która z wiekiem i powiększającą się wiedzą zaniknie, taką przynajmniej pa-
stor miał nadzieję. Niecierpliwość, tak charakterystyczna dla, młodego Móriego,
została teraz zastąpiona przez tłumiony dynamizm i niezwykle bogatą osobowość,
która bardzo niepokoiła pastora. Zastanawiał się, do czego to wszystko może do-
prowadzić.
 Dokąd zamierzasz się udać?
Móri myślał głośno:
 Do Kaldidalur nie wrócę już nigdy. Do tej samotności. Do zimowych sztor-
mów. Deszczu i mgły. Głodu, skręcającego wnętrzności głodu. Walki o przetrwa-
nie. Kaldidalur,  dolina wichrów . Albo Kaldidalur,  dolina zimnych wiatrów .
75
A to nie jest żadna dolina, sira Eirikurze, to po prostu lodowato zimne pustkowie,
nic tylko lawa i drobne kamienie. I Surtshellir. . . Grota, w której niekiedy musia-
łem się chronić na długie okresy. Woda spływająca ze sklepienia. Pokryte lodem
dno. To wielka grota, długie korytarze z wieloma odnogami, ja jednak nauczyłem
się jakoś z tym wszystkim żyć. Ale tego kapania w grocie, tego lodowatego dna
i ciemności nienawidziłem w miarę upływu czasu coraz bardziej.
 Myślę, że powinieneś opuścić kraj  rzekł sira Eirikur z powagą.  Tu-
taj nie ma dla ciebie bezpiecznego miejsca. Osiądz gdzieś za morzem i zacznij
wszystko od początku! Młodość czyni cię nieostrożnym w postępowaniu z natu-
ralnymi darami, jakie otrzymałeś, ale lepszego ucznia żaden czarnoksiężnik nigdy
nie miał!
To była wielka pochwała ze strony siry Eirikura i Móri, podziękował pięknie.
 Ale. . .  zaczął z wahaniem.
 Tak?
 Jest coś, co chciałbym jeszcze zrobić. Pastor uśmiechnął się krzywo.
 Sądzisz, że nie wiem, do czego zmierzasz? Masz na, myśli  Rdskinnę ,
prawda?
Zawstydzony Móri musiał przyznać, że tak właśnie jest.
 Zapomnij o tej księdze  rzekł sira Eirikur z naciskiem, kładąc rękę na
ramieniu Móriego.  Otrzymałeś już dwie z trzech, a to wcale nie jest zły wynik.
 Ale  Rdskinna jest ukoronowaniem tajemnych ksiąg.
 I jest zarazem najbardziej niebezpieczna. Wiesz, ja za młodu marzyłem
o tym samym. Udało mi się wywołać z grobu starca z  Graskinną i wszystko,
co w niej zostało spisane, jest teraz także częścią twojej wiedzy. Nigdy jednak
nikomu nie wyznałem, jak do tego doszło.
 Rzeczywiście. Wielokrotnie się nad tym zastanawiałem, ale nie odważyłem
się zapytać.
 Teraz też nie pytaj! I porzuć marzenia o zdobyciu  Rdskinny ! Jej żaden
żywy człowiek nie zdoła wywołać spod ziemi. Cały rytuał ze znacznie prostszą
 Graskinną i starym eremitą był już dostatecznie potworny, do dzisiaj dręczą
mnie koszmarne sny. Wyszedłem z tego niemal bez szwanku, ponieważ miałem
powiązania. . . z właściwą stroną, byłem już wykształconym kapłanem. Ty tego
nie masz. Nie masz zadatków na to, by zostać księdzem, i nie wygląda mi też, że
znajdziesz się kiedyś w niebieskich rejestrach. Tak, wiesz z pewnością, że jeden
z tych dwu, którzy byli wtedy ze mną, w chwili gdy starzec podniósł się z ziemi,
stracił rozum, a drugi rozpił się do tego stopnia, że sam już nie wie, kim jest.
 Nie wiedziałem o tym. Bogi i Magnus, tak się nazywali, prawda? Biedni
ludzie. Musicie być bardzo silnym człowiekiem, sira Eirikurze.
Pastor uśmiechnął się ze smutkiem.
 Żałowałem niezliczoną ilość razy i zastanawiałem się, czy cena nie by-
ła zbyt wysoka. Zdrowy rozum dwóch ludzi i moje bezsenne noce. W dodatku
76
zaprzedałem i ciało, i duszę, to też musisz wiedzieć.
Do diabła, pomyślał Móri. Ale nawet to nie wydało mu się zbyt przerażają-
ce. Gdyby go tylko pastor nauczył rytuałów i wszystkiego, co trzeba robić, by
wywołać zmarłego z grobu, to na pewno by zdobył  Rdskinnę .
Dwie z trzech to za mało.
W każdym razie dla Móriego.
Ale również on rozumiał, że musi opuścić kraj. Żadne miejsce nie było już dla
niego bezpieczne.
Tak więc w pewien mglisty letni poranek wszedł na pokład statku, który miał
go zabrać daleko od Islandii, kraju, który kochał. Nie chciał patrzeć, jak ojczysty
brzeg znika w oddali. Uparcie spoglądał przed siebie, na otwarte morze.
Ale jego dusza pogrążona była w smutku, oczy płonęły fanatycznie, myśli zaś
krążyły wokół jednej jedynej sprawy i Móri szeptał sam do siebie:
 Pierwszą  Graskinnę czytałem w Holar tak długo, dopóki nie nauczyłem
się jej na pamięć. Drugiej  Graskinny nauczyłem się od siry Eirikura i nie sądzę,
bym mu nie dorównywał, jeśli chodzi o znajomość zaklęć z tej księgi.
Odetchnął. Głęboko i spokojnie.
Już teraz wiem więcej niż ktokolwiek inny na świecie, bo posiadam również
wiedzę mego dziadka i pradziadka, a także siostry dziadka. Teraz pozostaje już
tylko jedno, a stanę się najsilniejszy na świecie.
Piękną i zarazem straszną twarz rozjaśnił jakiś diabelski, pełen zdecydowania
uśmieszek.
  Rdskinna . Jeśli zdobędę jej wiedzę, zdobędę wszystko!
I na koniec szepnął jeszcze:  Islandio, ja wrócę! Kiedy czas się dopełni,
wrócę do ciebie!
Rozdział 11
Bergen, Anno Domini 1715.
Grzmiało i huczało wokół Tiril, jarzyło się i skrzyło, dzwoniło i łoskotało,
dzwięczne uderzenia jedno po drugim. Żelazo o kamień, żelazo o kamień.
Tiril znajdowała się w kuzni, u kowala. Zawsze czuła się tu bardzo dobrze.
W dzieciństwie przychodziła często z woznicą albo z chłopcem stajennym, gdy
kuto konie lub należało naprawić uprząż. Nikt bowiem tak naprawdę nie zajmował
się tym, co Tiril robi ani gdzie się podziewa.
Aż do ostatnich miesięcy. Teraz bowiem czuła się nieustannie obserwowa-
na i śledzona przez ojca.  Dokąd idziesz? Gdzie byłaś? Zostaniesz w domu, nie
uchodzi, żeby młoda dama włóczyła się sama po ulicach .
Młoda dama! Sama włóczy się po ulicach! Tiril zawsze robiła, co chciała, więc
i teraz wydostawała się po prostu przez okno. Za każdym razem, gdy kazano jej
siedzieć w swoim pokoju, wymykała się tą drogą do miasta!
Tego dnia wybrała się do kowala. Chciała zamówić nabijaną kolcami obrożę
dla Nera, żeby radził sobie jeszcze lepiej niż dotychczas. Zdarzało się, że sfo-
ry obcych bezdomnych psów zakradały się do jego legowiska w porcie i wtedy
wybuchały bójki.
Nero był z nią. Jak zwykle wyszła z domu przez okno, rodzice więc sądzili,
że dziewczyna siedzi u siebie i haftuje.
Ale haftowanie nie było w żadnym razie powołaniem Tiril, nie miała co do
tego najmniejszych wątpliwości.
Ból po śmierci Carli nadal trwał w jej sercu. Głębiej niż jakiekolwiek inne
uczucia. Ten ból, który trapi bliskich kogoś, kto odebrał sobie życie, wyrzuty su-
mienia, zawód, poczucie winy, wszystko to otaczało Tiril niczym ciemna chmura.
Chmura, która nigdy nie zniknie, Tiril wiedziała o tym, że wielu ludzi, na których
życiu kładzie się cień czyjegoś samobójstwa, nosi w sobie żałobę aż do śmierci.
Trudno powiedzieć, ile łez już wylała biedna siostra nieszczęsnej Carli.
78
Tego dnia kuznia wydawała się jakaś odmieniona. Tiril znała ją przecież bar-
dzo dobrze, prowadziły do niej kamienne schody, wnętrze było czymś w rodzaju
górskiej groty. Tylną ścianę stanowiła skała, przy niej zbudowano wielkie pale-
nisko, obok którego stały trzy kowadła, a wzdłuż jednej ze ścian leżało mnóstwo
najrozmaitszych przedmiotów żelaznych, które Tiril uważała za nieprzydatny do
niczego złom, chociaż kowal był absolutnie innego zdania.
Reszta kuzni, rozległa, tajemnicza przestrzeń, kryła się w mroku.
Kowal, wielki i potężny, z brodą, muskularny, w skórzanym fartuchu na go-
łym torsie i wydatnym brzuchu piwosza, był dawnym znajomym Tiril. Panienka
w takim miejscu to nieczęsty gość, Tiril jednak witano serdecznie. Ludzie w ogó-
le ją lubili za jej brak sztuczności i rzeczowość, domyślali się, że za tą radosną
życzliwością dla świata kryje się samotność opuszczonego dziecka. A poza tym
ostatnio wyładniała i miło było na nią popatrzeć!
Natomiast uczniowie kowala, którzy dopiero co tu nastali, przyglądali się z po-
dziwem tej młodej damie. Zachowywali się też jakoś nerwowo, ale to z pewnością
nie z jej powodu.
Kowal słuchał wyjaśnień Tiril i kiwał głową.
 To się da zrobić  obiecał.  Ma panienka bardzo pięknego psa.
Nero pozwolił się pogłaskać, najwyrazniej akceptował kowala. Ale nawet ten
rosły, silny mężczyzna był dzisiaj jakiś nieswój. Chyba nie tylko Nero coś wie-
trzył; wszyscy, łącznie z Tiril, byli spięci i raz po raz rozglądali się ukradkiem.
Pies nastawiał uszu i z głuchym pomrukiem w gardzieli spoglądał w stronę mrocz-
nego wnętrza kuzni.
Kowal ani nie strzygł uszami, ani nie warczał, ale jego reakcje w jakiś spo-
sób przypominały zachowanie psa. Ukradkowe spojrzenia, niepokój w oczach,
nerwowość. . .
A obaj uczniowie? Pracowali, jakby sam diabeł stał nad nimi z biczem.
I cóż takiego robili?
Nic specjalnego. Jakieś drobiazgi do końskiej uprzęży. Ale co robił kowal. . . ?
Dobry Boże, co tam leży na palenisku?  zastanawiała się Tiril. To przecież
wygląda jak. . .
Nie wiedziała dokładnie, jak to określić. Z pozoru przedmiot wyglądał jak nóż,
ale nóż niezwykły, wykwintna rękojeść i ostrze. . . wszystko razem przywodziło
na myśl. . . magię.
Nie, nie powinna głośno mówić o swoich przywidzeniach.
Ale nie tylko te zewnętrzne objawy budziły niepokój Tiril. Było też coś w sa-
mej atmosferze. Coś. . . groznego?
Nagle niemal doznała szoku, stwierdziła bowiem, że w kuzni znajduje się
ktoś jeszcze. To, co początkowo uważała za tłumoczek starych ubrań pod ścianą
okrytej mrokiem części kuzni, było czymś zupełnie innym. Tam po prostu sie-
dział człowiek. Skulony, owinięty ciemną peleryną, siedział na jednej ze skrzyń,
79
w której kowal trzymał kawałki żelaza i różne narzędzia. Obcy podciągnął kolana
i opierał na nich łokcie, głowę wspartą na rękach pochylał, jakby wpatrywał się
w ziemię.
A więc to z tamtej strony. . .
Tiril zdała sobie sprawę, że na jego widok zamarła i przestała oddychać.
 No, no, Nero, spokój  szeptała do napinającego mięśnie psa.  No, no,
to tylko człowiek.
A może nie? Ukryta w cieniu postać mogła też być istotą  z tamtej strony .
Albo człowiekiem, który miał zbyt wiele do czynienia ze światem śmierci.
To by dopiero było straszne, pomyślała Tiril wstrząśnięta. O Boże, skąd mi
takie myśli przychodzą do głowy?
Kowal nadzorował pracę uczniów, raz po raz wydawał im jakieś gorączkowe
polecenia, jakby chciał możliwie najprędzej pozbyć się tego tajemniczego gościa,
odpoczywającego teraz pod ścianą, ale poza tym majster wyglądał na zadowolo-
nego z pracy chłopców.
W końcu zajął się zamówieniem Tiril.
 Będę z tym gotowy jutro o tej samej porze, panienko Dahl  powiedział.
 I obiecuję, że robotę wykonam dobrze. Taki piękny pies jest tego wart.
 Tak. To mój najlepszy przyjaciel na świecie  wyjaśniła Tiril.
 Widzę to. Dobry stróżujący pies, prawda?
 Stróżuje tylko przy mnie  roześmiała się.
 Ale pewnie utrzymanie kosztuje sporo?
 On nie mieszka w domu  odparła chyba zbyt szybko. Nie powinna była
w ogóle tego mówić.  Ale ja się nim opiekuję. Wiedzie mu się naprawdę nie
najgorzej. Nero jest przywódcą dużej sfory. I właśnie dlatego potrzebna mu dobra
obroża. Dla obrony przed innymi przywódcami sfor.
 Bardzo rozsądny pomysł. Nabiję gęsto ostre, sterczące na zewnątrz kolce.
Bo widzi panienka, psy chwytają przeciwnika za gardło, a w tej obroży żaden go
nie ruszy. Jak rozumiem, to panienka nie może go ze sobą zabierać do domu, tak?
 No właśnie. Jest taki duży, a u mnie w domu nie za bardzo lubią psy.
 Eee  zaczął kowal, spoglądając na nią ukradkiem.  Aaa. . . wiedzą
o nim?
 Nie  zaśmiała się Tiril.  Nie wiedzą.
 Tak myślałem. No, cóż. . . Pozostałby tylko do wyjaśnienia jeden drobiazg:
kto zapłaci za tę przyjemność?
 Ja  oświadczyła zdecydowanie i sięgnęła po woreczek z pieniędzmi. Mo-
gę zapłacić już teraz.
 Nie, nie trzeba, policzymy się jutro.
Rzucił pospieszne spojrzenie na palenisko, gdzie niezwykły nóż jarzył się
czerwonym, krwistym blaskiem. Tiril domyślała się, że kowal ma mnóstwo pracy,
wobec tego ruszyła do wyjścia. I tak trudno było rozmawiać w tym hałasie.
80
Nagle drgnęła gwałtownie.  To opuściło swoje miejsce na skrzyni i stało na
kamiennej podłodze, wciąż kryjąc się w cieniu.
Stwierdziła, że jest to bardzo wysoki mężczyzna, okryty peleryną, w mnisim
kapturze na głowie. Kiedy ogień na palenisku strzelił w górę, przez moment zoba-
czyła twarz nieznajomego, taką surową i tak niezwykle piękną, że aż się cofnęła
z wrażenia. Oczy były ciemne jak węgiel i płonące, Tiril przypomniała sobie sło-
wa starej pieśni:  Jakby świecił czarny lód .
Zdążyła jeszcze zobaczyć czarne loki pod kapturem, po czym ogień przygasł
i wszystko zniknęło w mroku.
 Chodz, Nero  mruknęła i pobiegła schodami do wyjścia.
Ostatnie, co usłyszała, to kilka słów w jakimś dziwnym dialekcie, którego ni-
gdy jeszcze nie słyszała i w żadnym razie nie potrafiłaby zlokalizować. Brzmiało
to prawie jak obcy język, chociaż sens słów do niej docierał:
 Wrócę tu jutro o tej samej porze. Może tak się mówi w królestwie śmierci?
Rozdział 12
Tego wieczora konsul Dahl zaatakował ponownie.
Od ostatniego razu minęło już kilka miesięcy, a żadna nowa okazja się nie
nadarzyła. Dopiero teraz. Co prawda dotykał Tiril zawsze, gdy tylko znalazł się
w jej pobliżu, a to po ojcowsku ją pogłaskał, a to cmoknął w policzek, ale wszyst-
ko w granicach przyzwoitości, rzecz jasna. Żona prawie teraz nie wychodziła z do-
mu, chociaż wciąż zapowiadała, że musi odwiedzić tego czy owego.
Tiril skończyła tymczasem szesnaście lat i konsul zaczynał się denerwować.
Ostatnio pani Dahl coraz częściej wspominała, że trzeba będzie znalezć pannie
odpowiedniego narzeczonego.
Cóż za potworny pomysł! Nikt nie może mu odebrać Tiril, ona jest jego zdo-
byczą. Taka młoda, taka świeżutka!
Minęło już prawie półtora roku od chwili, kiedy po raz pierwszy spostrzegł,
że ona w ogóle istnieje. Półtora roku od śmierci Carli, a on wciąż nie miał możli-
wości, żeby. . .
Z Carlą wszystko było dużo prostsze. Mieszkała na górze, w dużym, pięknym
pokoju, konsul mógł tam chodzić przez nikogo nie zauważony. Tiril natomiast
zajmowała pokoik koło sypialni jego żony. Cholernie niepraktyczne, bo musiał
czekać, aż żona znowu gdzieś wyjedzie, a teraz zdarzało się to nader rzadko. Wiel-
bicieli też pani konsulowa nie miała już tak wielu jak dawniej.
Próbował, oczywiście, namówić Tiril, by zmieniła pokój. Proponował jej, by
przeprowadziła się do dużo większego i znacznie bardziej eleganckiego pokoju
po Carli, ale Tiril nawet słyszeć o tym nie chciała. Zająć pokój siostry, to dla niej
równało się niemal świętokradztwu.
Głupie baby! Takie niepraktyczne, takie sentymentalne! Nigdy nie wiedzą, co
jest dla nich naprawdę dobre.
Dzisiaj jednak żona nareszcie wyjechała! Odwiedzić siostrę na łożu śmierci.
Wyjechała zaraz po obiedzie, Bogu dzięki!
Nagle konsul zadrżał zdjęty grozą. Śmierć. Wciąż śmierć dokoła niego. A on
pragnie życia. Młodości. Świeżości.
Zasłużył sobie na to po długim poście. Co prawda zdarzyło mu się w tym
82
czasie odwiedzać nowe służące, ale jedna nie była taka niewinna, jak sądził, drugą
bardzo szybko się znudził, a trzecia okazała się brudasem i zaraziła go jakimś
paskudztwem.
Nie, przez cały czas pragnął tylko Tiril i ona mu ulegnie, był o tym przekona-
ny. Żadna szesnastolatka nie może być zupełnie nieuświadomiona, choć Tiril na
to właśnie wygląda. Ale czyż nie przesiaduje często w salonie? Robi tak, oczywi-
ście, po to, by go widywać, uwodzić. A w takim razie, to już nie będzie jego wina,
tylko jej, prawda? Bo to ona go zaczepia, wchodzi mu w drogę.
Był tak pewien swego, że nawet nie pukając do drzwi, wsunął się póznym
wieczorem do jej sypialni.
O, do diabła! Dziewczyna jeszcze nie śpi! To okropnie komplikuje sprawę.
Tiril zdumiona patrzyła na wchodzącego. Najpierw z irytacją zmarszczyła brwi,
ale zaraz złagodniała, była przecież miłą i dobrze wychowaną dziewczyną, Nie
chciała być dla nikogo niegrzeczna.
I właśnie na tę cechę jej charakteru konsul liczył.
 Dobry wieczór, dziecino. Siedzisz jeszcze nad książką? Delikatne muśnię-
cie wskazującym palcem w policzek. Czyż jednak ona nie cofnęła się aż nadto
wyraznie? Zdaje się, że próbuje się droczyć.
Przez następne pół godziny nie posunął się ani o pół kroku w swoich zamia-
rach. Mimo podniecenia musiał jednak zauważyć, że Tiril w niczym nie jest po-
dobna do spłoszonej, ale posłusznej, przytłoczonej poczuciem winy Carli. Zresztą
dlaczego miałaby być podobna, przecież nie były ze sobą spokrewnione.
Tiril zachowywała się uprzejmie jak zawsze. Często ten jej niezmiennie do-
bry humor denerwował konsula, teraz jednak cieszyło go, że dziewczynka zawsze
starała się czynić dobrze, nigdy nie chciała nikogo zranić.
To jednak do niczego nie prowadzi. Powinien bardziej stanowczo zmierzać do
celu.
 Czy tatuś mógłby rozebrać swoją małą córeczkę?
 Nie, sama daję sobie znakomicie radę  roześmiała się Tiril.
 Carla jednak bardzo to lubiła i zawsze chciała, żebym to robił.
 Naprawdę? Trudno mi w to uwierzyć. Przecież Carla była taka nieśmiała!
 Wobec mnie nie. Zawsze wieczorem pozwalała mi się rozbierać. Strasznie
mi brakuje tej ceremonii. Zrób swojemu tatusiowi tę przyjemność i pozwól!
Tiril wstała z miejsca. Nie wiedziała, co począć, wahała się między tak typo-
wym dla niej pragnieniem, by spełniać życzenia innych, obowiązkiem posłuszeń-
stwa wobec rodziców, a bardzo intensywną, wciąż narastającą niechęcią.
To nie jest w porządku!
Całe jej zachowanie, cała postawa, dawały wyraz temu uczuciu.
Przełknęła ślinę i zebrawszy się na odwagę powiedziała:
 Myślę, że jestem już za duża, żeby mnie rodzice rozbierali do snu.
 Ale my nie jesteśmy. . .
83
Przerwał spłoszony. Trzeba bardziej uważać na słowa.
Konsul Dahl podszedł bliżej, oplótł jednym ramieniem jej barki, z dreszczem
rozkoszy dotykał palcami dziewczęcych piersi. Och, jest cudowna! Drugą ręką
trzymał mocno obie dłonie Tiril.
 Chodz, kochanie! Usiądziemy na twoim łóżku i porozmawiamy! My oboje
właściwie nigdy ze sobą nie rozmawiamy.
To prawda, Tiril musiała przyznać mu rację.
Ale siedzieć na łóżku razem z ojcem? I dlaczego on się tak poci? Trzęsie się
jakoś obrzydliwie. . .
 Czy ojciec jest chory?
 Chory? Nie! Chociaż tak, jestem, jestem chory!  Natychmiast uchwycił
się tej myśli.  Potrzebuję masażu, a mama wyjechała. . . Carli też nie ma. A ona
umiała mi zawsze pomóc, była bardzo zręczna. Popatrz, moje dziecko, teraz zdej-
mę koszulę. . . i położę się, o, tak. . . a ty pomasujesz moje obolałe plecy. . .
Tiril przyglądała mu się z niedowierzaniem. Pojęcia nie miała, co myśleć. Sko-
ro jednak Carla to robiła, to chyba i ona powinna. . .
Fu! Jak obrzydliwie ojciec wygląda bez koszuli! Za nic nie miała ochoty do-
tykać tej białej, obwisłej skóry, pokrytej w różnych miejscach kępkami włosów.
Jednak Carla podobno dotykała. A poza tym trzeba być posłusznym wobec
swoich rodziców. Więc chyba będzie musiała.
Nieszczęsna Carla.
To właśnie wtedy Tiril powzięła pierwsze podejrzenia, dlaczego Carla zrobi-
ła tę straszną, tragiczną rzecz. Ale było to tylko słabiutkie, niepewne przeczucie.
Tiril wiedziała przecież tak niewiele o tej stronie życia i nawet w najkoszmarniej-
szym śnie nie objawiłaby jej się prawda.
Z największą niechęcią zaczęła masować barki leżącego na łóżku konsula,
a on uśmiechał się lubieżnie. Całą siłą woli Tiril musiała powstrzymywać grymas
obrzydzenia, kiedy palcami dotykała jego skóry. Po chwili konsul poprosił, by
teraz pomasowała mu klatkę piersiową. Pot spływał ciurkiem po białej skórze,
ręce Tiril ślizgały się, a on jęczał i stękał tak okropnie.
 Czy ojca to boli?  zapytała niepewnie. Najchętniej przerwałaby to
wszystko i uciekła.
On tymczasem otworzył oczy, uniósł ręce i zaczął ją gładzić po ramionach.
 Och, to rozkoszne, cudowne! Jeszcze! Jeszcze!
Próbował przyciągnąć ją do siebie, układał usta jak do pocałunku, Tiril nie
była w stanie sobie wyobrazić, że mogłoby do tego dojść, ale żeby go nie urazić,
udała atak kaszlu i odwróciła głowę. Uciec nie mogła, bo trzymał ją mocno.
 Masuj mnie, masuj! Właśnie tego mi potrzeba, moja dziecinko! Poczekaj!
Nie sięgasz jak trzeba do prawego boku, najlepiej usiądz na mnie okrakiem! No,
już, już! Carla zawsze tak robiła. Ona była bardzo zręczna. I twoja mama też.
Chyba nie chciałabyś okazać się gorsza?
84
Tiril zaciskała zęby. Myśl wydała jej się groteskowa, choć nie wiedziała, dla-
czego.
Ręce konsula potrząsały nią niecierpliwie.
 No, rób, co mówię!
Nigdy jeszcze nie przeciwstawiła się ojcu, ale tego zrobić nie mogła. Wła-
śnie zaczynała się rozbierać, kiedy wszedł do jej pokoju, i świadomość, że pod
spódnicą nie ma na sobie nic, przerażała ją.
 Szczerze mówiąc, to ja nie jestem całkiem ubrana, ojcze, i. . .
 To tym lepiej. Najwygodniej będzie właśnie w ten sposób, nie rozumiesz
tego?
Ale ja nie chcę, nie chcę, to najbardziej obrzydliwe, co kiedykolwiek przeży-
łam, myślała. Ja, która sądziłam, że potrafię się opiekować chorymi, nie umiem
pomóc własnemu ojcu!
Konsul nalegał, mówił, że Tiril jest nieposłuszna i głupia, że Carla robiła to
wszystko bardzo chętnie, i co sobie właściwie Tiril myśli.
Kiedy krzyki nie pomagały, zaczął delikatnie pieścić ciało dziewczyny, wsunął
jej rękę za kołnierzyk, gładził kark i plecy, zrobił się przy tym purpurowy na
twarzy, dyszał ciężko i pojękiwał.
 Mmm, jaką cudownie miękką, jaką delikatną skórę masz, Tiril! Jak naj-
wspanialszy jedwab, taka ciepła, pulsująca. Ona pulsuje, słyszysz, prawda? Bo
ty też odczuwasz to samo co ja, no powiedz, odczuwasz? Tę słabość, tę uległość
w całym ciele, ja wiem, że tęsknisz, ale nie masz odwagi o tym mówić, ja wiem,
wiem wszystko  bełkotał niewyraznie, śliniąc się przy tym okropnie.
Wciąż jeszcze pełna szacunku dla ojca, starała się odsunąć od niego jak naj-
dalej. Sytuacja stawała się coraz bardziej nieprzyjemna, choć przecież ona sama
w niczym tu nie zawiniła. Oczywiście, to miło, że ojciec uważa, iż Tiril ma miękką
i delikatną skórę, ale o jakiej słabości on mówi? I co za tęsknota?
 Usiądz na mnie okrakiem, bo tak mnie boli w lewym barku. . .
 To najlepiej, żeby ojciec usiadł. . .
 Nie, nie, to nie będzie to samo  syknął.  Carla zawsze wiedziała, jak
mi będzie najlepiej. Carla była prawdziwym aniołem. Dlaczego ty robisz tyle ce-
regieli? Czy nie mogłabyś być taka jak Carla?
Jego ręce błądziły bezładnie po jej ciele, broda mu drżała. Tiril nie wiedzia-
ła, co ma robić. Skoro on cierpi i potrzebuje jej pomocy, to przecież nie wolno
odmówić.
Z trudem przełknęła ślinę. Nie chcę, nie chcę na nim siadać. I dlaczego on
tego nie rozumie? Nigdy by sobie nie mogła wyobrazić ojca w takiej groteskowej
sytuacji, ani. . . Nagle zamarła.
Dahl doprowadził się już do takiego podniecenia, że tracił panowanie nad so-
bą. Zaczął drżącymi rękami odpinać pasek u spodni. Dość już tych ceregieli!
85
Tiril miała wrażenie, że w jej głowie eksplodowało słońce. Zerwała się jak
użądlona przez osę i odskoczyła ku drzwiom. Nareszcie pojęła, o co tu chodzi.
Dahl pospiesznie zapiął pasek.
Tiril zasłoniła twarz rękami i próbowała uciec z pokoju, ale on był szybszy
i zdążył ją złapać.
 Pozwól mi odejść  jęknęła.
 Tiril, posłuchaj mnie teraz  rzekł surowo i bardzo stanowczo.  To
wcale nie jest niebezpieczne. Carla robiła to ze mną przez wiele lat. To bardzo
przyjemne, zrozum nareszcie. Ja jej po prostu w ten sposób pomagałem, bo ona
była bardzo samotna i bardzo chętnie do mnie przychodziła. Mogę ci sprawić tyle
przyjemności, chodz zaraz do mnie, ja muszę, muszę, słyszysz? Chodz!
Trzymał ją mocno i ciągnął do łóżka, ale Tiril już wiedziała, co robić.
 Ojciec zrobił to Carli?  chciała krzyknąć, ale wydobyła z gardła jedy-
nie ostry pisk. Twarz miała zmienioną z gniewu i rozpaczy.  Powiedz, że to
nieprawda, bo ja wiem, że Carla za nic by czegoś takiego nie chciała robić, i tyl-
ko ja jedna nigdy nie pojęłam jej tragedii. Powiedz, że to nieprawda, nie zniosę
dłużej. . . Nie mogę słuchać. . .
 Uspokój się  powtarzał Dahl. Starał się mocno trzymać szamoczącą się
dziewczynę. Wciąż nie dawał za wygraną i ponawiał próby zmuszenia jej do ule-
głości. Opór Tiril podniecał go jeszcze bardziej, doprowadzał do desperacji.  Ja
mam prawo, słyszysz? Nie robię nic złego!
 Jak ojciec może tak mówić? Wobec własnych córek?
 Wcale nie! Jesteście tylko moimi wychowanicami. Obie. I wcale nie były-
ście siostrami. A w takim razie ja mogę. . .
Tiril słuchała jak sparaliżowana, co on natychmiast wykorzystał. Udało mu się
przewrócić ją na łóżko i zarzucić jej spódnicę na głowę. Był jak opętany żądzą,
nic nie słyszał, wzrok mu się mącił.
Nagle Tiril z całych sił zdzieliła go w kark.
 Czy Carla o tym wiedziała? Że nie jesteśmy waszymi córkami? To i tak
w żadnym razie by nie zmniejszało świństwa, jakie wyrządziłeś tej wspaniałej,
wrażliwej i ufnej dziewczynie, ale pytam, czy ona o tym wiedziała?
 Nie, Carla nie. . . ona mnie kochała, a ja. . . to było jeszcze bardziej pod-
niecające, że ona nie wie. Już jako dziecko pozwalała mi. . .
 Pozwalała ci?  przerwała Tiril niemal sycząc, bo taka była wzburzona,
że nie potrafiła normalnie mówić.  Jako dziecko?
 Oczywiście! Było nam razem bardzo dobrze. Tiril, bądz trochę rozsądniej-
sza! Pozwól mi!
 To ty ją zamordowałeś!  zawyła Tiril  Puść mnie!
Wybuchnęła płaczem i wyrwała mu się.
 Zamordowałem? Ja? Nie, no wiesz co. . . Ona sama wyskoczyła z wieży, ja
nic nie zrobiłem. . .
86
Tiril z całych sił uderzyła łokciem prosto w tę podnieconą gębę i Dahl zawył
z bólu.
 Zabiłeś ją  powiedziała zgnębiona.  Nie musiałeś wcale spychać jej
z wieży, i tak nie ma żadnej różnicy.
Konsul Dahl próbował zatamować krwotok z nosa, drugą ręką jednak nadal
mocno trzymał dziewczynę.
 Nic złego nie zrobiłem.
 Ja dobrze wiem, co się stało!  krzyknęła Tiril.  Ale wy, oczywiście,
niczego nie pojmujecie.
Szarpnęła się raz jeszcze, trzasnęła rozdarta spódnica, Tiril jednak zdołała się
w końcu uwolnić, złapała swoje ubranie, wyciągnęła buty spod łóżka, wciąż coś
jej wypadało z rąk, musiała to zbierać, ale ostatecznie wybiegła z pokoju, w któ-
rym Dahl bez powodzenia próbował zatrzymać krwotok. Wyjęła z garderoby swo-
ją wyjściową pelerynę, otuliła się nią szczelnie. Wtedy dotarł do niej głos Dahla:
 To była wina Carli! To ona mnie wciąż zaczepiała! Wciąż mnie wabiła.
 Nigdy! To ty chciałeś, żeby miała poczucie winy.
Tiril wybiegła z domu i zatrzasnęła za sobą drzwi. Na dworze padał ulewny
deszcz.
Schroniła się w jakiejś bramie, gdzie włożyła na siebie resztę ubrania. Halkę,
której dotykał Dahl, wyrzuciła. Miała wrażenie, że brudu, jaki na niej zostawił,
nic nie zmyje.
Ocierała łzy, tłumiła szloch i starała się jakoś otrząsnąć po obrzydliwych prze-
życiach, a potem skierowała się do starych magazynów na portowym nabrzeżu.
 Nero, chodz!  zawołała cicho. Duży cień wyłonił się z mroku i bez
wahania ruszył za nią.
Rozdział 13
Nero i Tiril długo błądzili po ciemnych, smaganych deszczem ulicach Bergen
i nigdy chyba jeszcze pies nie był dla człowieka takim wsparciem i pociechą.
Okazał się po prostu ostatnią deską ratunku dla Tiril, uchronił ją przed całkowitym
załamaniem.
Dziewczyna na przemian płakała, pociągała nosem, ocierała łzy i przemawiała
cicho do zwierzęcia.
 Nie mamy się gdzie podziać, Nero. Naprawdę nie znam nikogo tak dobrze,
żebyśmy mogli mu się zwalić na kark o tak póznej porze. Ale ty jutro dostaniesz
swoją obrożę nabijaną kolcami. Całe szczęście, że sakiewkę z pieniędzmi miałam
właśnie w kieszeni. Widzisz, dostałam je od mamy, bo miałam zamówić dla siebie
nową sukienkę u krawcowej. Ale co mi tam sukienka! Ty jesteś dużo ważniejszy!
Poczuła ucisk w gardle. Zastanawiała się, czy matka to jej prawdziwa matka,
czy też nie. Tiril przecież od dawna w to wątpiła, od dawna wyobrażała sobie
w marzeniach, że  nie należy do nich .
Mimo to teraz, kiedy dowiedziała się więcej, szok wcale nie był mniejszy.
Fakt, że nie jest spokrewniona z Dahlem, odczuwała jako wielką, wielką ulgę.
Ale mama?
Nigdy nie były sobie specjalnie bliskie, mama i ona, i to nie z winy Tiril.
Ona od najwcześniejszego dzieciństwa kochała i uwielbiała piękną matkę, która
tymczasem dostrzegała jedynie śliczną Carlę. Poza tym Tiril i jej matka różniły
się pod tyloma względami. Nie żeby matka miała w sobie zło, ale niestety była to
istota płocha i głupia. A to przecież nie jej wina, człowiek się już po prostu taki
rodzi. Teraz Tiril użalała się nad matką, że ma takiego okropnego męża.
Czy matka o tym wszystkim wie? O Carli i o tym, jak Dahl zachowywał się
wobec nieszczęsnej dziewczyny?
Oczy Tiril znowu napełniły się łzami. Musiała długo i serdecznie głaskać Nera
po karku, żeby odzyskać równowagę.
Nie, to niemożliwe, matka nie mogła o niczym wiedzieć! Zresztą i teraz też
nie należało jej nic mówić.
Nero odwrócił głowę i warczał długo w stronę czegoś, czego Tiril nie widzia-
88
ła. Z tyłu za nimi. I to nie po raz pierwszy. Wielokrotnie podczas tej wędrówki
w deszczu po ulicach pies odwracał się i na coś warczał. Groznie, ale niespecjal-
nie wrogo. Raczej ostrzegawczo.
Z Nerem czuła się bezpieczna. Był dobrym opiekunem, chciał jej pilnować
i bronić. Ale tym razem chyba nic jej nie groziło.
 Dziękuję ci, Nero  wyszeptała.
Pies radośnie pomerdał kosmatym ogonem.
Dziewczyna kuliła się z zimna. Deszcz, który początkowo spadał jej na ramio-
na i głowę drobnymi kropelkami, zaczął wnikać za kołnierz, ubranie przemokło
na wylot, mokre włosy zwisały w żałosnych kosmykach.
Tak pózno wieczorem niewielu ludzi kręci się po ulicach. Tiril unikała miejsc,
z których dochodziły jakieś głosy. Dzisiaj nie chciała nikogo spotykać. I zresztą
nie powinna, zwłaszcza że znajdowała się pod opieką Nera. Wciąż nie mogła się
otrząsnąć ze strachu i z obrzydzenia.
 Nigdy mu tego nie wybaczę  mówiła do psa zgnębiona.  Nigdy, nigdy
w życiu! Nie wybacza się czegoś takiego. Widzisz, żebym to tylko ja, ale Carla. . .
Ona była taka dobra i taka bezbronna. Mój Boże, ale przecież powinna była coś
powiedzieć!
Tylko czy w tamtych czasach Tiril zrozumiałaby cokolwiek, nawet gdyby Car-
la się jej zwierzyła? To wcale nie jest takie pewne. Tiril żyła przecież w świecie
fantazji i dopiero dziś wieczorem zetknęła się z aż tak brutalną stroną życia.
 Najchętniej bym się po tym wszystkim wykąpała. Czuję się taka brudna,
jak oblepiona błotem, Nero.
Stanęła jak wryta.
 O, Nero! Carla tak właśnie powiedziała. Że czuje się brudna. Teraz rozu-
miem, co miała na myśli. Och, droga, kochana Carla! Nigdy mu tego nie wybaczę,
nigdy! Bardzo się cieszę, że go przynajmniej zdzieliłam w ten głupi nos!
Płacz zmęczył ją już bardzo, usiadła więc na jakichś schodach i przytuliła do
siebie zdumionego, lecz współczującego Nera.
Po chwili przyjrzała mu się uważnie. Rysował się przed nią w mroku niewy-
raznie, ale mówiła z powagą, niemal uroczyście:
 Od tej chwili my oboje musimy się zawsze trzymać razem. Chyba rozu-
miesz, że ja już tam nie wrócę. Bo gdybym wróciła, to nie ręczę, czy nie zabiję
tego drania. A wiesz przecież, że nie należy takich rzeczy robić, prawda?
Pies uniósł głowę, spojrzał w ciemność i wydał z siebie głuche warknięcie.
Och, panienka Tiril! Ale jak też panienka wygląda? Gdzie to panienka spędziła
noc?  dopytywał się następnego ranka zdumiony kowal.
 Spałam w bramie jak zwyczajny włóczęga  uśmiechnęła się dziewczyna
nieśmiało.  Musicie wiedzieć, mistrzu, że uciekłam z domu. Ale pieniądze na
89
zapłatę za waszą pracę mam.
Kowal odłożył narzędzia.
 Wydaje mi się, że powinniśmy porozmawiać, panienko Tiril. Jest w tym
mieście wielu takich, którzy już dawno chcieli to zrobić. Bo to nie jest normalne,
żeby taka elegancka panienka włóczyła się po ulicach jak jakiś łazęga albo bez-
pański pies, jak to panna Tiril robi. Gdyby panienka wiedziała, ile ludzi się nad
panienką użala, a ilu po kryjomu strzeże, żeby się panience nic złego nie przy-
trafiło! Pracujcie, chłopcy, klient czeka!
Wtedy Tiril stwierdziła, że i tym razem nie są w kuzni sami. Ale, choć to
dziwne, Nero już dzisiaj nie warczał na ukrytego w cieniu mężczyznę. Wprost
przeciwnie, pies z wolna, ale przyjaznie poruszał ogonem. Położył uszy jak na
widok kogoś dobrze znanego. I Tiril zaczęła sobie przypominać coś, co się zda-
rzyło podczas tej długiej i zimnej nocy. A może to był sen? Sen, w którym widziała
czyjąś pochylającą się nad nią twarz, niewyrazną w mroku. . . a obok twarzy psi
łeb. I pies, i człowiek patrzą na dziewczynę. . .
Nie, to z pewnością przywidzenie.
Z zamyślenia wyrwał ją głos kowala.
 A teraz ja sprowadzę moją małżonkę. Musimy wszyscy poważnie poroz-
mawiać. Bo sprawy panienki mają się naprawdę zle.
Jeden z uczniów został wysłany po kowalową, majster zaś wyjaśnił, że sami
nie mogą iść do niej, bo  dom pełen jest dzieciaków, które nie wiadomo, skąd się
biorą . Tiril roześmiała się, ale ponieważ miała nos i gardło zatkane po wczoraj-
szym płaczu, śmiech zabrzmiał głucho i niezbyt wesoło.
Przyszła kowalowa i Tiril, ku swojemu zdziwieniu, rozpoznała w niej jedną
ze swoich nianiek, której od dawna nie widziała. Kobieta, imieniem Berta, wy-
krzykiwała  och i  ach nad żałosnym wyglądem Tiril, w końcu poprosiła, by
panienka opowiedziała, co się stało.
Tiril wahała się, nie chciała nikogo oskarżać, wreszcie jednak się zdecydowa-
ła. Głównie ze względu na pamięć Carli.
 On przez wiele lat obchodził się z Carlą tak strasznie zaczęła, ale głos
odmówił jej posłuszeństwa i Tiril wybuchnęła znowu gwałtownym, rozpaczliwym
płaczem. Długo nie mogła się uspokoić, a kowal i jego żona byli coraz hardziej
zatroskani.
 Ja o niczym nie miałam pojęcia, ale Carla zawsze była taka przygnębiona.
I taka. . . płochliwa. Mówiła, że jest niedobra, że nie powinna wyjść za mąż za
tego, kogo kocha. No i w końcu wyskoczyła z okna.
 Aha, więc to tak do tego doszło?  rzekł kowal z goryczą.  A oni mówili,
że to nieszczęśliwy wypadek. Panienko Tiril, o ile dobrze rozumiem, to konsul
był. . . eeech, to on. . . molestował to biedne dziecko?
Tiril, szlochając, kiwała głową.
90
 Carla nie odważyła się nic nikomu powiedzieć. Zresztą jak można opo-
wiadać o czymś takim? I w dodatku, kiedy własny ojciec. . . przecież nie można.
Sami rozumiecie. . .
Tutaj Tiril chciała opowiedzieć o uczuciach stanowiących mieszaninę obrzy-
dzenia i poczucia winy, wstydu i lojalności wobec rodziców, strachu i przygnębie-
nia, ale nie umiała zebrać myśli, żeby to jasno wyłożyć, zakończyła więc krótko:
 No. . . no, a wczoraj wieczorem chciał mnie do tego zmusić! Wtedy dowie-
działam się o wszystkim. Och, ja mogłabym go zabić!
Małżonkowie nie odzywali się ani słowem, jedyne, co było słychać w po-
mieszczeniu, to uderzenia młota o kowadło w drugiej części kuzni.
 On. . . On powiedział coś jeszcze. Że on nie popełnił żadnego przestępstwa,
bo my nie jesteśmy jego dziećmi. I ja pokładam w Bogu nadzieję, że tym razem
mówił prawdę.
 Nie popełnił przestępstwa?  krzyknął kowal czerwony z oburzenia. 
Rodzone dzieci czy nie, to przecież dzieci!
Kowalowa otrząsnęła się z największego szoku.
 Niech no panienka Tiril teraz posłucha  powiedziała.  My co nieco
wiemy o tym pokrewieństwie. Nie za dużo, ale coś tam przecież ludzie gadali.
Tiril słuchała zdumiona. Chociaż spędziła noc na dworze, co odcisnęło piętno
również na jej twarzy, to jednak w całej postaci widoczna była elegancja i wdzięk.
Tiril nie miała rysów ślicznej lalki, odznaczała się tym rodzajem urody, która cha-
rakteryzuje silne osobowości, a poza tym cechował ją niekłamany urok i życzli-
wość dla świata.
Tak byli wszyscy troje pochłonięci swoją sprawą, że na moment zapomnieli,
iż w pobliżu jest jeszcze jeden człowiek. Uczniowie kowala znajdowali się poza
zasięgiem głosu, nimi nie musieli się przejmować.
 Ja zawsze wyobrażałam sobie, że jestem dzieckiem wędrownych kuglarzy
 wyznała Tiril, pociągając nosem.
 Kuglarzy? Panienka? Nigdy w życiu!  zawołał kowal.  Ale to ty opo-
wiedz, Berta!
 No tak, panienka wie przecież, że cała rodzina pochodzi z Christianii 
zaczęła kowalowa rzeczowo, zadowolona, że nareszcie może mówić. I że jest taka
ważna!  Toteż nie znamy wszystkich szczegółów, ale mąż kuzynki tej kupcowej,
co handluje rybami, miał znajomego, który pochodził z Christianii. On zresztą już
teraz nie żyje, ten znajomy, Panie, świeć nad jego duszą, ale jego żona. . .
Początkowo Tiril starała się nadążać za rodzinnymi koligacjami i powiązania-
mi towarzyskimi, rychło jednak dała za wygraną i tylko słuchała.
 Jego żona miała odwiedziny akuszerki akurat w tym samym czasie, kiedy
biegała do Dahlów.
 To znaczy akuszerka biegała?
91
 Otóż to. I kiedy ostatni raz przyszła do tej żony znajomego męża kuzynki
kupcowej, była bardzo zdenerwowana bo sprawy pani Dahl nie ułożyły się dobrze.
 Ach, tak?
 Tak, pani Dahl straciła dziecko.
 Co? To ja miałam jeszcze jedną siostrę czy brata?
 Nie, nie. Oni, to znaczy Dahlowie, mieli już jedną córkę z dawniejszych
czasów, ale, widzi panienka, dziecko było tylko jej, znaczy Dahlowej. Ona już raz
była zamężna, ale biedak jej mąż zginął od jakiejś zabłąkanej ku1i na ćwiczeniach
wojskowych. Pewnie że biedak, ale też i trochę to komiczne tak umrzeć, zanim
zdążył wyruszyć na jakąś wojnę. . .
 Ta pierwsza córeczka. . . Czy to była Carla?
 Właśnie. Ale ona była tylko jej córką, a konsula nie.
Tiril znowu poczuła skurcz w gardle i musiała wielokrotnie przełykać ślinę.
 Pani Dahl nie odważyła się powiedzieć mężowi, że jego dziecko nie żyje,
toteż przekabaciła akuszerkę i błagała ją o pomoc. Tak się akurat szczęśliwie zło-
żyło, że akuszerka pomogła jednej, która urodziła dziecko po kryjomu, i ona, zna-
czy akuszerka, wzięła to maleństwo do siebie. Miało dopiero dwa dni i akuszerka
jeszcze mu nie znalazła miejsca, no to teraz dostała je pani Dahl. Za odpowiednią
zapłatą, ma się rozumieć.
 I to właśnie byłam ja?
 To właśnie była panienka, tak.
Tiril ledwie miała odwagę oddychać.
 Czy wiecie także, kim była moja matka?
My nie, ale pani Dahl i konsul wiedzą to już od bardzo dawna. Bo ta biedaczka,
co jest mamusią panienki Tiril, nalegała, żeby płacić za wychowanie panienki. I to
ona też wybrała imię, Tiril. Wzięła je ze starej ludowej pieśni.
 A, więc to tak?  szepnęła Tiril z błyskiem zrozumienia w oczach. 
Nigdy nie mogłam pojąć, gdzie moi rodzice wynalezli takie dziwaczne imię.
 I ta kobieta chciała widocznie płacić przez wszystkie lata. Najpierw, kiedy
konsul Dahl dowiedział się o tym oszustwie, jakie jego małżonka popełniła, to
bardzo się rozgniewał, tak mówiła przyjaciółka żony tego znajomego, o którym
opowiadałam. Przyjaciółka była wtedy u Dahlów służącą. Niedługo, bo on się
zaczął do niej dobierać, tylko że ona nie była specjalnie ładna, tak słyszałam, i jak
Dahl dostał, czego szukał, to już nie chciał mieć z nią więcej do czynienia. Ale
słyszała straszne kłótnie o to nowe dziecko. Potem, jak Dahl się dowiedział, ile
pieniędzy może za nie dostać, to bardzo szybko ustąpił. Właśnie tym sposobem
Dahl wykierował się na konsula i został kimś, domagał się tego jako dobroczyńca.
Bo wtedy to on, widzi panienka, był nikim. Marny skryba w zarękawkach jakiejś
kancelarii. W Christianii.
Tiril starała się jakoś ogarnąć te wszystkie nowe informacje. Kowalowa zaś
nie przestawała mówić, słowa płynęły niczym woda, która przerwała tamy.
92
 Oświadczył, że panienka Tiril jest jego dzieckiem i że nikt nie ma pra-
wa mówić nic innego. Panienka Carla też miała być uważana za jego córkę, bo
była śliczna jak laleczka. Żeby nikt nie odkrył prawdy, przeprowadzili się do Ber-
gen i tu zaczęli od nowa jako wielcy państwo, konsul i konsulowa, z pieniędzmi,
a jakże, i to niemałymi! Ale pogłoski, widzi panienka Tiril, też się rozchodzą, i to
nawet szybciej niż ludzie.
Poczciwa Berta musiała zaczerpnąć powietrza, a Tiril korzystając ze sposob-
ności wtrąciła:
 Bardzo jestem wdzięczna, żeście mi o wszystkim powiedzieli. Ja sama czu-
ję się teraz znacznie lepiej, chociaż mojej nieszczęsnej przybranej siostrze Carli
niewiele to już pomoże. Ale przynajmniej ja rozumiem więcej. Wciąż się zasta-
nawiałam, co musi się stać, żeby pchnąć człowieka do samobójstwa. Wydaje mi
się, że najgorsze jest to, kiedy człowiek sam siebie nie może znieść. Kiedy straci
szacunek dla siebie i czuje tylko wstręt i obrzydzenie. Myślicie, że tak może być?
Berta starała się pojąć jej słowa.
 Tak. Myślę, że tak jest. Absolutnie!
 Zabiłbym drania, taki jestem wściekły  warknął kowal.
 Nie, nie wolno ci się do tego mieszać!  zawołała Berta przestraszona. 
Przecież wiesz, jak to bywa z takimi prostymi ludzmi jak my. Najlepiej byłoby
postawić go przed sądem, ale kto nas wysłucha?
 Konsula do sądu? I słowa szesnastoletniej panienki przeciwko jego sło-
wom? Nie mamy przecież żadnych dowodów na to, jak on się odnosił do panienki
Carli, a panience Tiril nie zdążył nic złego zrobić, dzięki Bogu!
Z cienia pod ścianą wyłoniła się brunatna postać. Ciemne oczy połyskiwały
spod kaptura.
 Pozwólcie mnie zająć się tym człowiekiem  powiedział nieznajomy
w swoim dziwnym języku.
Patrzyli na niego przestraszeni. Tiril wyczuwała niebezpieczeństwo.
 Och, nie, nie może go pan zabić  wykrztusiła, zafascynowana widokiem
twarzy przed sobą.  Ze względu na moją przybraną matkę. Ona jest głupia, ale
niewinna.
Rozjarzone oczy spojrzały wprost na nią i Tiril zadrżała.
Nie mam zamiaru go zabijać  zapewnił.  Wcale nie muszę tego robić.
Potrafię w inny sposób spowodować, by sprawiedliwości stało się zadość.
Z jakiegoś powodu jego słowa nie zabrzmiały tak uspokajająco, jak powinny.
Kiedy spostrzegł ich wahanie, uśmiechnął się. Ale i uśmiech, blady i pośpiesz-
ny, bardziej przerażał niż uspokajał.
 Proszę mi zaufać. Już on się dowie, czego się dopuścił.
 On wam nigdy nie pozwoli przekroczyć progu swojego domu, mój panie
 ostrzegła Tiril.
Obcy uśmiechnął się znowu.
93
 To nie będzie konieczne.
 Jezu Chryste  szepnął kowal, a Tiril miała ochotę powtórzyć to samo.
Mężczyzna zwrócił się teraz do obojga małżonków.
 Panienka jest bezpieczna, pies dopilnuje jej najlepiej. Ale musicie znalezć
dla nich jakieś mieszkanie. I to możliwie jak najdalej od tamtego człowieka.
Trudno było go zrozumieć, choć przecież mówił po norwesku.
Pochylił się, jakby chciał szepnąć coś do ucha Nerowi. Pies stał jak skamie-
niały, oczy zrobiły mu się okrągłe, nadstawiał czujnie uszu.
 Powinnam chyba zabrać jakieś rzeczy z domu  rzekła Tiril z wahaniem.
 Choć nie mam pojęcia, jak mogłabym. . .
 Ja się tym zajmę  wtrąciła Berta.  Znam jedną służącą z domu konsula.
A jak z domkiem twojej ciotki?  zwróciła się do męża.  Tam przecież nikt nie
mieszka?
 Masz rację, nikt. To mała chata na przedmieściu, po tamtej stronie miasta.
Nie takie wygody, do jakich panienka Tiril jest przyzwyczajona, ale. . .
 Będzie nam tam z pewnością bardzo dobrze  przerwała Tiril.  Ja to
bym najchętniej pojechała gdzieś na kraj świata, jak najdalej od tego. . . Ale jak się
nie ma do kogo jechać, to trudno tak przed siebie. Dziękuję wam za wypożyczenie
domku! Jesteście dla mnie tacy mili! Wszyscy!
Tego ostatniego nie była taka całkiem pewna.  Miły , to może nie jest pierw-
sze określenie, jakie się nasuwa na widok tajemniczego nieznajomego.
 A zatem wszystko załatwione najlepiej jak można  powiedział mężczy-
zna.  Czy moje wczorajsze zamówienie gotowe?
Kowal ocknął się z zamyślenia.
 A, tak. . . Zaraz zobaczymy. Chłopcy!
Trzeba było wrócić do codziennych zajęć.
Po południu Tiril i Nero powędrowali na odległe przedmieście. Kowalowa za-
prowadziła ich do małej chatki pod lasem niedaleko Laksevag.
 Kim on jest?  zapytała Tiril w pewnym momencie.
 Nie mamy pojęcia.  Berta skuliła się na wspomnienie nieznajomego.
 I ten jego język. . .
 Mój uważa, że ten człowiek musi pochodzić z Wysp Owczych. Albo z Is-
landii.
 O! No tak, to by się mogło zgadzać  potwierdziła Tiril zamyślona.
 Mam nadzieję, że więcej go nie zobaczymy - szepnęła Berta.  Tak 
rzekła Tiril z mieszanymi uczuciami.
Rozdział 14
Konsul Dahl był wściekły. Tiril zniknęła już ponad dobę temu. Konsul wy-
słał, kogo się tylko dało, żeby jej szukali, ale jak dotychczas nikt się niczego nie
dowiedział.
Tak w każdym razie twierdzili, chociaż kilka służących odwracało wzrok, kie-
dy pytał o dziewczynę.
Ta bezwstydnica naprawdę powinna zostać ukarana. Dahl dotykał spuchnięte-
go, obolałego nosa, lecz to nie nos dokuczał mu najbardziej. Wymyślał coraz to
nowe i bardziej wyrafinowane kary. Niech no ją tylko znajdą. . .
A może należałoby ją raczej uciszyć? Na zawsze? To by było najbezpieczniej-
sze. On sam na nic takiego by się nie odważył, ale z pewnością istnieją tacy, co
potrafią.
Kto by przypuszczał, że nie będzie równie posłuszna jak Carla? No, chyba
jednak powinien był to przewidzieć.
Chociaż szczerze mówiąc, to konsul Dahl ślepo wierzył, iż jest niebywale
pociągającym mężczyzną. Opór Tiril był dla niego całkowitym zaskoczeniem.
A teraz ta dziewczyna może się dla niego stać prawdziwym zagrożeniem.
Mimo to potrzebował jej. To jej obecność stanowiła zródło dochodów, bez
których Dahlowie nie mieliby z czego żyć. A przecież całkiem niedawno odkrył,
że może na Tiril zarobić jeszcze więcej tak upragnionych pieniędzy. Wymyślił
genialne posunięcie, o którym nie wiedział nikt, nikt, nawet jego ślubna żona!
Żona, no tak! Konsula przeniknął dreszcz. Żona wraca jutro, a Tiril wciąż nie
ma!
Poszedł do pustego gabinetu i kazał sobie podać ponczu. A kiedy go dostał,
usiadł w swoim ulubionym fotelu, do którego nikomu nawet zbliżyć się nie było
wolno; szklaneczka ponczu stała obok na stoliku.
Jak wytłumaczyć żonie zniknięcie Tiril?
Z drugiej strony to może lepiej, że dziewczyny nie ma. Mogłaby wypaplać. . .
Ale jak wyjaśnić, że jej nie ma?
Przeklęte dziewuszysko! Jakby i tak nie miał dość kłopotów, to jeszcze ona
musi stwarzać nowe!
95
Dziwne! Konsul zaczął potrząsać głową, żeby się pozbyć nieprzyjemnego szu-
mu w uszach.
Jakieś zawodzenie. Jakby ktoś nucił monotonną pieśń.
Niezwykłe słowa. . .
Bogu dzięki, ustało!
Uff, okropne! Dahl ujął szklankę z ponczem i pociągnął solidny łyk.
W następnej sekundzie, krztusząc się i dławiąc, wypluł wszystko na podłogę.
Zobaczył, że w szklance coś się porusza.
Poczuł w ustach jakieś paskudztwo.
Robaki! Białe, wstrętne robaki pełzały po szkle. Z wrzaskiem wypadł do kuch-
ni, żeby wylać to świństwo do wiadra z pomyjami, i już miał zamiar zwymyślać
służbę, gdy mimo woli spojrzał na szklankę. Nie ma żadnych robaków. Czysta
szklanka z napojem, tak jak ją przed chwilą dostał. Może lepiej nic nie mówić?
Ale napój musiał wylać. Nigdy w życiu nie wezmie już ponczu do ust. Nigdy!
Dyszał ciężko, nie mogąc się otrząsnąć z szoku. Udręczony osunął się na fo-
tel i opuścił ręce. Głowę oparł wygodnie, dolna szczęka mu opadła, w otwartych
ustach poruszał się wielki język. Przy każdym oddechu z piersi konsula wydoby-
wał się bolesny jęk.
Nie miał nawet siły pomyśleć, co to się stało. A poza tym nie chciał się nad
tym zastanawiać. Czuł, że za chwilę szlag go trafi, krew zaleje mu ogłupiały mózg.
Nie myśleć, tylko nie myśleć! To zbyt niebezpieczne! Odpocząć!
W drodze do Laksevag Tiril i Berta, a także w pewnym sensie Nero, wstąpili
na cmentarz. Najpierw poszli odwiedzić grób Carli. Jak zawsze znajdowały się
tam świeże kwiaty, które nie wiadomo skąd się brały. Przynajmniej Tiril tego nie
wiedziała. Poprosiła Bertę, by na chwilkę mogła zostać sama, a gdy kowalowa
odeszła, dziewczyna zaczęła mówić szeptem:
 Opuszczam teraz Bergen, moja ukochana siostrzyczko. Wiem już, że nie
byłyśmy siostrami, ale ja w swoim sercu nigdy nie przestanę cię tak właśnie nazy-
wać, na zawsze pozostaniesz moją siostrą. Nie wyprowadzam się daleko. Miejsce
mojego pobytu musi pozostać w tajemnicy, ale możesz być pewna, że znajdę od
czasu do czasu sposobność, by cię tutaj odwiedzić.  Wytarła nos wierzchem dło-
ni.  Serce moje przepełnia gniew. Wiem, że to niedobre uczucie, ale nie potrafię
inaczej. Powinnaś była mi się zwierzyć, Carlo.
Nie, nie, dobrze wiedziała, że z takich spraw trudno się zwierzać. To wstyd
i obrzydzenie, które człowiek musi dzwigać sam. Nawet jeśli jest absolutnie nie-
winny.
Ten straszny diabeł, Dahl! Zrobić taką krzywdę nieszczęsnemu dziecku! A na
dodatek ona mu pewnie wierzyła. Czy to możliwe, żeby wierzyła, że wszystko
dzieje się z jej winy?
96
Jakie to wstrętne! Tiril ogarnęło gwałtowne pragnienie mordu. Chciała bić
tego człowieka, dzgać go nożem, raz za razem, dopóki starczy sił.
Najbardziej ze wszystkiego jednak pragnęła, by Carla znowu była z nią. Tak
bardzo chciała cofnąć czas, bo może mogłaby pomóc siostrze, nie dopuścić do
nieszczęścia.
Ale, niestety, wszystko stracone. Za pózno!
Cóż to za straszne słowa: Za pózno!
 Przyjdę znowu jutro, Carlo, obiecuję ci  szepnęła na pożegnanie, po
czym poszła do Berty i merdającego ogonem Nera.
Polubiła swój nowy mały domek od pierwszego wejrzenia. Miała stąd widok
na Bergen, położone po drugiej strome fiordu Pudde. Tutaj będę się dobrze czuła,
pomyślała niemal od progu. Będzie mi pewnie trochę samotnie, ale do najbliż-
szych sąsiadów nie jest zbyt daleko. A poza tym miała Nera, lepszego opiekuna
nie mogła sobie wymarzyć.
Kowalowa pomogła jej posprzątać, pościeliła łóżko i kiedy upewniła się, że Ti-
ril ma wszystko, co może jej być potrzebne, wróciła do miasta. Po wstrząsających
wydarzeniach ostatniej doby Tiril marzyła jedynie o odpoczynku, toteż położyła
się spać, zanim jeszcze zapadł zmrok.
Każdy, kto ma dużego i bardzo kochanego psa, wie, jak wyglądała pierwsza
noc Tiril w nowym domu.
Sama chciała, by jej kosmaty przyjaciel również spał na łóżku, a nie na ka-
miennej zimnej podłodze. Skończyło się więc na tym, że dziewczyna leżała sku-
lona na poduszce, natomiast pies rozłożył się w poprzek posłania, przyciskając
kołdrę. Żeby nie wiem jak Tiril ciągnęła, i tak udawało jej się ledwie okryć nogi.
Ale od razu poczuła się tutaj jak w domu. Wszystko różniło się wprawdzie
od stylu, do jakiego przywykła, lecz też zawsze spędzała mnóstwo czasu wśród
miejskiej biedoty i dobrze wiedziała, że mogłoby być znacznie gorzej.
Przez ostatni rok dom był nie zamieszkany i już zdążyły się pojawić pierwsze
oznaki opuszczenia, takie typowe dla domostw, z których choćby na krótki czas
wyprowadzili się ludzie. Wygląda to tak, jakby porzucone domy pogrążały się
w rezygnacji. Jakby starały się żyć tylko wtedy, kiedy są komuś potrzebne. Ludzie
odchodzą, dom traci chęć do życia. I to nie ma nic wspólnego z zamożnością ani
niczym takim.
Tiril. jednak zamierzała wszystko pięknie urządzić. Pragnęła ożywić dom tak,
by oboje z Nerem mogli w nim znajdować schronienie i odpoczynek.
Następnego ranka dziewczyna rozpoczęła nowy rozdział swego życia.
Oprócz łóżka i stołu przymocowanych na stale do ścian, mebli nie było wie-
le. Pościel Tiril pożyczyła od kowalowej, zniszczoną kołdrę, dwa prześcieradła
i poduszkę. Po kątach harcowały z piskiem myszy, lecz Tiril miała nadzieję, że
97
nimi zajmie się Nero. Od początku zresztą pokazał, że potrafi to robić. Koło do-
mu znajdował się zapuszczony ogródek, który też się Nerowi bardzo podobał.
W ogóle pies był uszczęśliwiony swoją nową rezydencją, w której nareszcie mógł
mieszkać z ukochaną panią. Nigdy dotychczas nie miał przecież prawdziwego do-
mostwa, którego mógłby pilnować jako swego rewiru. Teraz Tiril widziała, że pies
szaleje z radości. Ustawiła mu więc przy drzwiach miski na jedzenie i na wodę.
Mieszkanie składało się jedynie z dwóch pomieszczeń: dużej izby i alkierzy-
ka, w którym stało łóżko. Prócz tego był jeszcze zagracony stryszek i nieduża,
równie zagracona. piwniczka. Ściany, zwłaszcza ich dolne części, były zawilgo-
cone, dach miał w kilku miejscach dziury, ale to się z pewnością da naprawić.
Ogród najbardziej interesował Nera. Z wielkim zapałem nowy gospodarz
przeganiał wróble z krzaków porzeczek, wściekle rozkopywał kretowiska, aż zie-
mia rozpryskiwała się na wszystkie strony, raz po raz wbiegał do domu zdyszany,
z zapiaszczonym pyskiem i promieniejący radością. Nie złowił dotychczas ani
myszy, ani kreta, ale co tam! Nawet lepiej, że jeszcze tu są, będzie mógł znowu
na nie polować!
Podmiejska dzielnica nazywała się Laksevag i leżała spory kawałek od cen-
trum. Tiril jednak nie tęskniła za miastem wystarczał jej widok, jaki rozciągał się
z okien.
Znacznie więcej niepokoju budziło w niej pytanie, w jaki sposób zdoła się sa-
ma utrzymać, skąd wezmie żywność? Zapasów wystarczy na jakiś tydzień, ale co
potem? Czy będzie musiała dołączyć do i tak już licznej rzeszy miejskich żebra-
ków?
Cóż, jeśli los tak zrządzi, przyjmie jego wyrok bez szemrania. Są na świecie
dużo gorsze rzeczy niż żebraczy chleb, teraz już o tym wiedziała. Ale ma przecież
ogródek, może tam coś się znajdzie? Dokonała szczegółowych oględzin. Ostatnie-
go roku nikt się grządkami nie zajmował, ale oczywiście rosły tam różne jadalne
rośliny. I owoce porzeczek!  Pilnuj dobrze, Nero  nakazała.   Żadne wró-
ble nie mają prawa zjadać naszych porzeczek. Nie mam nic przeciwko ptakom.
One też muszą coś jeść, ale myślę, że tych porzeczek to jednak my potrzebujemy
bardziej .
Najbardziej pożyteczne okazały się drzewa owocowe. To była prawdziwa
ostatnia deska ratunku.  No widzisz, Nero, nie umrzemy z głodu. Damy sobie
radę, chociaż ty to pewnie za jabłkami ani za gruszkami nie przepadasz  cią-
gnęła dalej Tiril tę rozmowę, w której ona mówiła, a pies spoglądał na nią ze
zrozumieniem, jakby chciał powiedzieć, że w pełni podziela jej poglądy. Słuchał
z przechyloną na bok głową, nie spuszczał z dziewczyny wielkich, rozumnych
oczu, merdał kudłatym ogonem i łaził za nią wszędzie jak cień. Byli zdumiewają-
co zgodni we wszystkim choć przecież nigdy razem nie mieszkali.
Wielokrotnie w ciągu tego przedpołudnia Tiril myślała o fascynującym nie-
znajomym z kuzni. Zawsze jednak starała się skierować zainteresowanie na coś
98
innego. Zauważyła, że myślenie o nim burzy jej spokój. Było w tym mężczyznie
coś przerażającego, choć nie umiałaby tego określić.
Jakby pochodził nie z tego świata. Może upiór, który z niewiadomego powodu
powrócił na ziemię, a ona nieopatrznie stanęła mu na drodze?
Kiedy już wszystko dokładnie obejrzała, poszła robić porządki w izbie. Nero
pomagał jej w ten sposób, że przynosił drobne gałązki, gryzł je na drobne kawał-
ki i rozrzucał po świeżo zamiecionej podłodze. Tiril wrzucała je do skrzyni na
drewno w nadziei, że przydadzą się na podpałkę. Trzeba więc było podziękować
psu za pomoc. Najwyrazniej mu się to spodobało, bo po chwili przytaszczył pod
drzwi stare sanki. Nie zdołał ich na szczęście wciągnąć do środka. Tiril odebrała
mu zdobycz i starała się wytłumaczyć, że miejsce sanek jest w szopie, po czym
oboje tam je zaciągnęli i oparli o ścianę. Po tym wyczynie Nero czuł się niebywale
ważny. Psy bowiem stworzone są do zadań i bardzo lubią czuć się przydatne.
Wracali przez podwórze do domu i nagle Tiril stanęła jak wryta. Nero także.
Oboje musieli doznać tego samego uczucia. Nero zjeżył się i czujnie nastawił
uszu.
Czy ktoś ich obserwuje?
Tiril rozejrzała się, ale nikogo nie dostrzegła. W dół ku wodzie widok miała
otwarty i tam nikogo nie było na pewno. Po drugiej stronie i z tyłu za zabudo-
waniami znajdował się niewysoki mieszany zagajnik, ale tak daleko od domu, że
Tiril nie odczuwała żadnego lęku.
Coś musiało mi się przywidzieć, pomyślała.
 Będziemy tu mieli bardzo pięknie, Nero  obiecywała.
Pies, który ułożył się wygodnie na kuchennej podłodze, otworzył jedno oko,
spojrzał na nią, zamknął oko i spokojnie pogrążył się w drzemce. Nie ulegało
wątpliwości, że jest mu dobrze i że czuje się bezpieczny.
Po południu skończyło się drewno na opał, które przygotowała kowalowa, i za-
częły się problemy. W szopie znajdowała się i piła, i siekiera, i pieniek do rąbania
drewna, pod ścianą leżał stos długich, średniej grubości bali. Ale Tiril nigdy w ży-
ciu drewna nie rąbała. Jakoś sobie poradziła z piłą i po pewnym czasie rozpiłowała
kilka bali na krótsze kawałki, ale na tym koniec. Podstępne bierwiona zsuwały się
z pieńka, kiedy uderzała w nie siekierą, gdyby zaś chciała je przytrzymywać, mo-
gła trafić siekierą w swoją dłoń zamiast w drewno. Co robić? Zbierało jej się na
płacz, kiedy unosiła siekierę w kolejnej próbie.
I nagle ktoś wyjął jej siekierę z rąk. Podskoczyła jak oparzona i odwróciła się
gwałtownie, gotowa do ucieczki.
Pozwól, że ja to zrobię  odezwał się łagodny głos, posługujący się tym dziw-
nym dialektem, który z trudem rozumiała.
Mężczyzna z kuzni! Nigdy nie widziała go z tak bliska. Na króciutką chwilkę
99
spojrzała w jego płonące ciemne oczy, po czym on odwrócił się w stronę pieńka,
ignorując ją całkowicie. Przy płocie stał koń.
Rozejrzała się za Nerem, który powinien był przecież ostrzec, że obcy znaj-
duje się w zagrodzie. Ale nie, ten, który miał jej pilnować, stał obok przybysza,
merdał ogonem i z oddaniem patrzył tamtemu w oczy.
Niezle, jak na stróżującego psa! Nie ma co!
 Dzi-dziękuję  wyjąkała Tiril niepewnie.  Jeśli pan rzeczywiście chciał-
by mi pomóc. . .
 Wygląda na to, że będę musiał  uciął krótko.
Uznała, że nie jest tu już potrzebna, wróciła więc do domu i zaczęła gorącz-
kowo przygotowywać obiad z produktów przyniesionych przez kowalową. Obiad
dla dwojga? No chyba tak. . . powinna przecież. . . I dla Nera, oczywiście. Uff,
serce waliło jej jak młotem, na twarzy wykwitły rumieńce.
Po chwili do kuchni wszedł nieznajomy z naręczem polan, które zrzucił z ło-
skotem do skrzynki. Raz jeszcze nieśmiałe  dziękuję wydobyło się z ust Tiril,
ale on był już znowu za drzwiami.
Nim obiad został ugotowany, gość porąbał całe drewno. Z jakiegoś powodu
Tiril przyjęła to z żalem.
 Gdyby pan chciał coś zjeść  powiedziała uprzejmie  to obiad jest go-
towy.  Z trudem radziła sobie z tą sytuacją.  Nie jestem, niestety, biegłą ku-
charką, ale. . . proszę konia wprowadzić do ogrodu, chociaż. . . chyba lepiej mu
będzie na zewnątrz.
Żadnych koni w warzywniku. Zapuszczony, bo zapuszczony, ale jednak coś
tam rośnie. Dla jabłoni koń też byłby zagrożeniem.
Bez słowa obcy poszedł za nią do domu, w drzwiach nisko pochylił głowę
i usiadł na miejscu, które Tiril wskazała mu z nadzieją, że kulawy stołek się pod
nim nie przewróci.
Nic złego się nie stało i Tiril drżącymi rękami nalała gościowi jarzynowej zupy
z kawałkami mięsa. Sama usiadła naprzeciwko, a Nero obok i żebrał bezwstydnie.
Tiril nie miała odwagi podnieść oczu znad swojego talerza.
Jedli w milczeniu. Tiril zwróciła uwagę, że chociaż gość bardzo się stara nad
sobą panować, to wszystkie gesty świadczą, iż jest bardzo głodny. Wzruszyło ją
to. Kiedy zaproponowała dolewkę, bez słowa podsunął talerz i powiedział, że je-
dzenie jest znakomite. Tiril ze zdenerwowania zapomniała podać chleb, pobiegła
po niego teraz i gość wziął sporą pajdę. Kiedy już wszyscy troje zaspokoili głód,
Tiril rzekła cokolwiek niepewnie:
 Był pan dla mnie bardzo uprzejmy, czy mogłabym zapytać o pańskie na-
zwisko? A także skąd pan pochodzi?
 Na imię mam Móri odparł zwięzle.  A przybyłem z Islandii.
Skinęła głową, a jej twarz rozjaśnił jeden z typowych dla niej, radosnych
uśmiechów.
100
 Tego ostatniego domyślałam się od początku. I domyślam się też, że musiał
pan wiele w życiu przecierpieć. Poznaję to po licznych bliznach i po tym jakimś
mrocznym błysku w pańskich oczach.
 Bystra jesteś, Tiril. Tak, tak, wiem, jak masz na imię i bardzo bym chciał,
żebyś zwracała się do mnie po imieniu. Zrobisz mi tę przyjemność?
 Naturalnie, bardzo dziękuję  powiedziała i próbowała się ukłonić. 
Dlaczego zdecydowałeś się mi pomagać?
 Jesteś taka samotna, Tiril. Potrzebujesz mojej pomocy. I nie bój się, nie
zrobię ci nic złego, ale przywołuj mnie zawsze, kiedy będziesz miała jakiekolwiek
kłopoty.
 Jak te z siekierą?  uśmiechnęła się.
Odpowiedział jej również z uśmiechem, a Tiril poczuła skurcz w sercu.
 Jak te z siekierą.
Nie odważyła się jednak zapytać, w jaki sposób ma go wzywać.
 Bo widzisz, mała Tiril, ja także jestem bardzo samotny.
 Chyba nawet bardziej niż ja  szepnęła.
 Możliwe.
 Czy chciałby pan. . . Czy chciałbyś mi o sobie opowiedzieć?
 Może innym razem, jeżeli się jeszcze spotkamy. Teraz jednak chciałbym
się dowiedzieć czegoś innego. Powiedz mi, jak wyglądała twoja siostra?
Zaskakujące pytanie, ale odpowiedziała bardzo chętnie.
 Miała blond włosy i była bardzo, bardzo ładna. Jak kwiatek z porcelany
i zawsze miała łzy w oczach. O, Carla. . . Wybacz mi, nie jestem w stanie o niej
mówić! Ale dlaczego ty o nią pytasz? I dlaczego chcesz wiedzieć, jak wyglądała?
Móri nie odpowiedział. W jego oczach pojawił się wyraz zadumy, jakby my-
ślami był gdzie indziej.
Tiril nie bardzo się to podobało. Nagle Móri wstał i zaczął się zbierać do wyj-
ścia.
 Zająłem ci bardzo dużo czasu. Zbyt dużo. . .
Nie, wcale nie, chciała zawołać, ale może wydałaby mu się natrętna. Wstała
więc także i powiedziała uprzejmie:
 Może zechciałbyś uczynić nam przyjemność i również jutro zjeść z nami
obiad?
 Dziękuję, bardzo bym chciał  odparł bez namysłu.  Ale jutro czeka
mnie poważne zadanie. Może jednak mógłbym odłożyć ten obiad na pózniej?
Kiedy się znowu spotkamy.
Chciała też zapytać, gdzie mieszka, ale znała go chyba za mało jak na takie
poufałości. Powiedziała natomiast, że obiecała siostrze odwiedzić ją dzisiaj na
cmentarzu, on zaś przyjął to do wiadomości najzupełniej naturalnie, jakby skła-
danie obietnic umarłym było czymś oczywistym.
101
 Masz dosyć daleko do cmentarza  stwierdził tylko.  Ale mogę cię
podwiezć. W każdym razie kawałek, a potem pokażę ci dalszą drogę.
Wahała się przez moment, ale przystała na propozycję.
Dziwnie było siedzieć na koniu za plecami Móriego. Nero biegł obok, za co
Tiril była mu wdzięczna, dawało jej to bowiem poczucie łączności ze światem
realnym. Miała wrażenie, jakby poruszała się gdzieś na granicy rzeczywistości,
bliskość Móriego budziła w niej niezrozumiały niepokój.
Gdyby znała historię Gudrun i diakona z Myrka, z pewnością przeraziłoby ją
podobieństwo sytuacji.
Móri zsadził swoją pasażerkę niedaleko cmentarza i objaśnił, jak iść dalej.
Tiril była zaskoczona widokiem jego twarzy, gdy patrzyła na nią stojąc już na
ziemi. Zupełnie zapomniała, że Móri jest taki piękny. I straszny przez tę miłą,
fascynującą tajemniczość.
Nero przy pożegnaniu przez chwilę nie mógł się zdecydować, kogo wybiera,
uważał, że powinni wszyscy troje pozostać razem, ale w końcu ruszył za swoją
ubóstwianą Panią.
Tiril zadowolona szła przed siebie zastanawiając się, co też przyrządzi na ten
następny obiad, na który zaprosiła Móriego. Możliwości nie miała jednak wiel-
kich i trzeba będzie po prostu zrobić coś, na co pozwoli stan zapasów.
Nie wymyśliła niczego konkretnego.
Im bliżej cmentarza, tym wyrazniej powracały wspomnienia z domu konsula
Dahla. Śmierć Carli. Jej własne przeżycia. Pomyślała, że powinna pewnie jakoś
zawiadomić matkę, to znaczy przybraną matkę, że ma się dobrze, ale jak to zrobić,
żeby konsul się o niczym nie dowiedział? To skomplikowana sprawa. Pani Dahl
jednak nie zasłużyła sobie na niepokój o los młodszej córki. Chociaż, z drugiej
strony. . . Kto wie, czy w ogóle się tym przejmuje?
Tiril w każdym razie nie wiedziała. Matka zawsze była dla niej zagadką. Prze-
sadna. Gadatliwa. Sztuczna z tymi swoimi zachwytami i okrzykami. A ostatnio
najczęściej pijana. Ale co kryło się za tym wszystkim? Nic?
Tiril stanęła jak wryta na cmentarnej ścieżce. Przy grobie. Carli ktoś był. Jakiś
młody człowiek.
Ach, to ukochany Carli. Ten, za którego siostra miała wyjść za mąż. Tiril znała
go mało, bo w okresie, gdy go czasami spotykała, on oczu nie spuszczał z Carli.
Na grobie dziś również położono świeże kwiaty. A więc to on je tu przynosi!
Mężczyzna odwrócił się i przez chwilę patrzył niepewnie na Tiril, potem zaś
ruszył w jej stronę, wyciągając ramiona. Szczerze i spontanicznie!
 Tiril! Jak to miło znowu cię zobaczyć! Dziwne, żeśmy się dotychczas nigdy
tutaj nie spotkali!
102
 Bo ja przychodziłam zawsze bardzo wcześnie rano  odparła Tiril.  Ale
teraz jest inaczej.
Spojrzał na nią pytająco. Jak on się nazywa, o Boże, zapomniała. Rodzina
hanzeatycka. . . Erling Mller! Tak.
Jakiż to piękny młody człowiek! Naprawdę wart był Carli Gdyby ona tylko
mogła. . .
Och, wspomnienie ciągle sprawia taki ból!
Trudno jednak uniknąć tego tematu. Wyglądało na to, że rozmowa o Carli
przynosi Erlingowi ulgę.
Włożył kwiaty do wazonu i westchnął.
 Taka była śliczna i taka dobra! Kto by przypuszczał, że może się zdarzyć
coś takiego! Nie przestaję o tym myśleć, wierz mi! Zastanawiam się i zastana-
wiam, dlaczego! Tyle smutku, taki ból!
Oczywiście! Dla Erlinga było to niepojęte. Tiril nie miała czasu, by zajmować
się uczuciami narzeczonego Carli. Skupiała się wyłącznie na sobie i teraz ogarnęły
ją wyrzuty sumienia z tego powodu.
Młody człowiek powtarzał z rozpaczą:
 Dlaczego? Dlaczego to zrobiła? Czy nie chciała za mnie wyjść?
 Ależ chciała, bardzo chciała!  wykrzyknęła Tiril szczerze.  Oczywi-
ście, że chciała. Bardziej niż czegokolwiek na świecie. I właśnie dlatego nie po-
trafiła dalej żyć!
Patrzył na nią zdumiony, a kiedy nie otrzymał bliższych wyjaśnień, powiedział
w zamyśleniu:
 Wcale nie jesteście do siebie podobne.
 Dziękuję  rzekła Tiril cierpko.
 Nie, nie, nie chciałem cię zranić, wprost przeciwnie  zaprzeczał niepo-
radnie.  Ty, Tiril, masz taką interesującą osobowość.
Ciekawe, dlaczego zawsze mówi się o interesującej osobowości, kiedy nie
chce się dziewczynie powiedzieć, że nie grzeszy urodą?
 Carla zawsze mówiła o tobie z wielką miłością  ciągnął.
 Naprawdę?  zapytała rozpromieniona.
 Och, tak! A kiedyś powiedziała:  Żeby nie to, że mam moją wspaniałą,
małą siostrzyczkę, to bym dłużej nie zniosła życia . Czy wiesz, co mogła mieć na
myśli?
Tiril nie słuchała go. Czy Carla naprawdę to powiedziała? Była tak wzruszona,
że łzy popłynęły jej z oczu. W takim razie jej obecność mimo wszystko stanowiła
jakąś pociechę dla nieszczęsnej istoty!
Erling Mller rozmyślał o czymś przez chwilę, po czym poprosił cicho:
 Tiril, tak bym chciał porozmawiać o Carli, może mógłbym lepiej zrozumieć
jej. . .
 Próbować zrozumieć? Zapomnij o tym! Zapomnij o Carli!
103
 O to nie możesz mnie prosić. Chodz, usiądzmy tu gdzieś w spokoju. Pobądz
ze mną chwilę.
Przyglądała mu się z uwagą. Ma takie ładne oczy, pomyślała. Ciemnoniebie-
skie, ciepłe i teraz pełne bólu. Piękny młodzieniec. Wspaniały człowiek. Inte-
ligentny i współczujący. Tiril bardzo dobrze rozumiała, że Carla, zakochała się
w nim. Był niezwykle sympatyczny i taki pociągający.
I tego właśnie konsul Dahl nie mógł ścierpieć.
Tiril nie chciała nazywać konsula ojcem. Nigdy, nigdy więcej!
Młody człowiek ponowił swoją prośbę:
 Czy porozmawiałabyś ze mną o Carli?
Tiril wróciła do rzeczywistości.
 Bardzo chętnie  odparła.  Jeśli mi tylko obiecasz, że nie będziesz pytał
o jej tragiczną śmierć. Bardzo ciężko to przeżyłam i trudno mi mówić.
 Spróbuję nie poruszać tego tematu. Czy masz teraz trochę czasu?
 Niestety, nie.
To nie była prawda, lecz Tiril nie czuła się gotowa do takiej rozmowy. Nie była
przygotowana do udzielania odpowiedzi na pytania Erlinga, dlaczego jej śliczna
siostra była taka nieszczęśliwa.
Zdała sobie sprawę, że zbyt pospiesznie powiedziała  nie , więc dodała:
 Muszę wracać do domu, do Laksevag, i. . .
 Co? Dokąd musisz wracać?
 O, przepraszam, nie powiedziałam ci. Wyprowadziłam się z domu.
W jego wzroku pojawiło się niedowierzanie. Młoda dziewczyna z dobrej ro-
dziny nie wyprowadza się z domu. Chyba że wyjdzie za mąż.
 Czy ty  zaczął niepewnie  czy ty wyszłaś za mąż?
 Ja? Niech mnie Bóg broni, nie! Ale chętnie spotkam się z tobą tutaj, przy
grobie siostry. Powiedzmy, w piątek?
 Świetnie! O tej samej porze? Będę czekał.
Nerowi znudziło się siedzenie za cmentarną bramą, kiedy więc kolejny od-
wiedzający otworzył furtkę, przemknął się za nim na poświęconą ziemię i, bestia,
podniósł tylną łapę przy okazałym marmurowym nagrobku. Tiril złapała go za
piękną nową obrożę i pospiesznie wyciągnęła za ogrodzenie.
Po powrocie do domu zdumiona stanęła przed drzwiami.
Czy te dziwne rysunki znajdowały się tu już przedtem? Na kawałku deski
przybitej nad wejściem wyryty był jakiś dziwaczny, wysoki znak.
104
To musi być coś bardzo starego, pomyślała i weszła do środka, nie zastana-
wiając się, ten przecież stary rysunek nie mógłby być jaśniejszy niż reszta deski.
Rozdział 15
Konsul Dahl obudził się w środku nocy zlany potem. Z jękiem usiadł na łóżku.
W pokoju ktoś był. To sen, czy. . . ?
Jego żona, ta potworna wywłoka, dopiero co wróciła do domu, ale to nie ona
go obudziła. Spała teraz pewnie w swoim pokoju i nawet nie zauważyła, że Ti-
ril nie ma. Dahl zapewniał wieczorem, że dziewczyna siedzi w swoim pokoju.
Tchórzył, to oczywiste, ale wolał z wyjaśnieniami poczekać do rana.
Tymczasem ktoś wszedł do jego sypialni?
Przy oknie stała jakaś postać.
Może to mebel? Albo ktoś powiesił tam ubranie. . .
Nie, nigdy niczego tam nie wieszano.
Drżącymi rękami poszukał krzesiwa i zapalił olejną lampkę na nocnym stoli-
ku.
Krzyknął przerażony i chyba obudził żonę, bo w sąsiednim pokoju rozległy
się jakieś hałasy. Wkrótce jednak ucichły, więc pewnie pani Dahl znowu zasnęła.
Serce tłukło mu się w piersiach, krew pulsowała w żyłach. To bardzo niebez-
pieczne sygnały, powinien się uspokoić za wszelką cenę. Ale jak tu się uspokoić?
Przy oknie stała jasnowłosa kobieta, a raczej bardzo młoda dziewczyna. Do-
strzegał ją niewyraznie, ale nie mógł się mylić co do tego, kim jest zjawa. Mło-
da jak Carla, blond włosy jak u Carli. . . Porcelanowo krucha jak Carla. Twarzy
dziewczyny nie widział dobrze, bo kryła się w cieniu.
Nic dziwnego, Tiril nie opisała Móriemu wyglądu siostry zbyt dokładnie.
Zjawa zaczęła się wolniutko zbliżać do łóżka. Człowiek w pościeli poczuł
silny zapach przegniłej ziemi. Czyżby słyszał tłumiony płacz?
Konsul Dahl zaczął krzyczeć. Głośno i przejmująco, po babsku, wrzeszczał
przerażony, naciągnął kołdrę na głowę i starał się, żeby go nie było widać.
Po chwili do sypialni wpadła konsulowa.
 Co się stało? Czego się tak drzesz? I dlaczego wypalasz oliwę po nocy? 
pytała rozzłoszczona.
Konsul ucichł, przez chwilę łapał powietrze i dopiero po jakimś czasie wyjrzał
spod kołdry. Serce biło mu niepokojąco głośno i szybko, krew pulsowała, głowa
106
o mało nie pękła. Bał się potwornie, że tego nie przeżyje.
Żona stała nad nim zła i zniecierpliwiona, ale prócz niej nikogo w pokoju nie
było.
 Dlaczego tak wrzeszczałeś?  zapytała ponownie z gniewem.
 Ach, to nic, nic, koszmarny sen.
 Znowu wieczorem objadłeś się wieprzowiny, oczywiście! Gaś światło i daj
porządnym ludziom spać!
Powoli dom pogrążał się w ciszy, ale długo jeszcze słychać było ciężki, świsz-
czący oddech konsula Dahla. On sam nie miał odwagi wychylić nosa spod kołdry.
Gdyby nie obawiał się upokorzenia, najchętniej zakradłby się na palcach do sy-
pialni małżonki i wślizgnął do jej łóżka.
Zdawało mu się bowiem, choć może to tylko przywidzenie, że wciąż czuć ten
jakiś grobowy odór. A raz po raz słyszał także zdławiony szloch.
Kiedy o świcie udało mu się w końcu zasnąć, dręczyły go potworne koszma-
ry w jego łóżku leżało mnóstwo młodych kobiet. Najpierw zabawiał się z nimi
wszystkimi po kolei, wszystkie młodziutkie, świeże jak poranna rosa i niewinne,
i wszystkie należały do niego. Słodkie, erotyczne sny. Był królem tych kobiet,
ubóstwiały go, mógł z nimi robić, co tylko zechciał. Ale kiedy nagi zamierzał
jedną z nich przycisnąć do siebie, zauważył, że panienki zaczynają się zmieniać,
kurczą się, szarzeją, po prostu gniją. Już nie są czyste i on już ich nie pragnie,
chce się od nich uwolnić, ale nie może. Otoczyły go zwartym kręgiem, szarpały
i popychały, poczuł nagle, że jego dumna męskość odpada, krzyknął wstrząśnięty
i obudził go własny głos, ponury, stłumiony jęk, jak zawsze kiedy człowiek woła
przez sen. Zanim ostatecznie pojął, że naprawdę już nie śpi, wyskoczył z łóżka
i nie przestając jęczeć, kręcił się w kółko i machał rękami, jakby chciał odpędzić
marę. Zostałem zarażony tą ich zgnilizną, myślał w panice. Czuję, że odpada mi
mój. . . Co robić? Co robić? Jak mnie to strasznie boli, jak potwornie cierpię! O,
ja nieszczęśliwy.
W końcu jednak uświadomił sobie, że wszystko było tylko złym snem, i zro-
zumiał komizm sytuacji. Ale sen był taki realistyczny, taki realistyczny, jakby się
wszystko wydarzyło naprawdę.
A właściwie, to co się wydarzyło?
Żona jeszcze spała, lecz konsul leżał przez cały ranek i patrzył w sufit, a kiedy
w końcu wstał, podjął dwie ważne decyzje.
Musi odnalezć Tiril i musi porozmawiać z pastorem.
Zaczął od napisania listu. Bardzo dobrze się złożyło, że żona jest takim śpio-
chem (trudno nie być, skoro się wieczorami tyle pije), bo dzięki temu miał cały
dom dla siebie. Nie był to pierwszy list, jaki kierował do tego adresata, tym ra-
zem jednak Dahl używał bardziej stanowczego tonu. Porzucił podlizywanie się
107
i prośby, aluzje do trudnej sytuacji materialnej. Przemawiał wprost i bez ogródek:
Szanowny Panie!
Przedmiot naszego wspólnego zainteresowania zniknął. Ja osobi-
ście nie posiadam możliwości podjęcia poszukiwań dziewczyny na
własną ręka, zaś zgłaszania jej zaginięcia władzom chyba żaden z nas
sobie nie życzy.
Mam wrażenie, że ona nie może już więcej służyć naszym inte-
resom, a przeciwnie, będzie teraz dla nas wszystkich ciężarem. Pan,
mój przyjacielu, który posiada takie możliwości, jeśli chodzi o odda-
nych współpracowników, mógłby może. . .
Nie dokończył zdania, nie chciał stawiać kropki nad i, i pisał dalej:
Jeśli pan nie zajmie się sprawą, będę zmuszony ujawnić władzom,
kim ona jest. Muszę przecież myśleć także o swoim chlebie powsze-
dnim. Zwłaszcza że moi wierzyciele stali się ostatnio bardzo natrętni
co sprawia, że oczekuję jak najszybciej przesyłki od szanownego pa-
na.
Kreślę się z szacunkiem. . .
Konsul Dahl zadbał, by list został natychmiast wysłany, po czym zjadł solidne
śniadanie i wybrał się z wizytą do pastora.
 Ojcze, zostałem wydany na pastwę Złego  wyznał konsul, kiedy już obaj
z proboszczem usiedli w obszernej izbie, w której kapłan przyjmował swoich pa-
rafian.  Prześladują mnie szatańskie czary, ktoś rzuca na mnie uroki.
 No, no, bez przesady,  Duchowny uniósł brwi i uśmiechał się łagodnie.
 żyjemy przecież w osiemnastym wieku. Czary i uroki, to wszystko należy
raczej do przeszłości.
 Ale to prawda! Jestem pobożnym, uczciwym człowiekiem, który wszyst-
kim życzy jak najlepiej, i nagle zaczyna mnie prześladować coś takiego!
 Może zechciałbyś, mój synu, opowiedzieć, co ci się dokładnie przytrafiło?
 zachęcał pastor, splatając ręce na brzuchu.
Skrępowany, że musi mówić o takich nieprzyjemnościach, konsul opowiadał
o monotonnej pieśni, którą słyszał, choć nikt przy nim jej nie śpiewał, o białym
robactwie w szklaneczce ponczu (delirium, pomyślał pastor), o duchu zmarłej
córki (człowiek ma nieczyste sumienie, pewnie nie zajmował się córką jak trzeba)
i na koniec, bardzo niechętnie, o pięknych kobietach we śnie, które nieoczekiwa-
nie zaczęły gnić i które chciały go okaleczyć. Dahl nie wspomniał jednak, której
dokładnie części ciała chciały go pozbawić.
108
 To ostatnie to przecież tylko sen  rzekł pastor.  A sny nie mają nic
wspólnego z życiem, człowiek nigdy nie wie, skąd się biorą.
Konsul Dahl westchnął boleśnie.
 No, to niech pastor spojrzy na to! Jedno znalazłem na podłodze w mojej
sypialni, potknąłem się o nie. Drugie leżało pod moją poduszką.
Podał duchownemu dwa nieduże przedmioty. Jeden był zwyczajnym kawał-
kiem dębowego drewna, na którym wyryto tajemniczy znak.
 O to się potknąłem  wyjaśnił konsul.
Pastor nie odpowiadał. Podszedł do okna, by przy świetle dokładnie obejrzeć
rysunek. Długa czarna sutanna wznosiła się na jego wydatnym brzuchu, ponieważ
zaś był łysy, a skórę na głowie miał czerwoną, wyglądał jak różowa legumina
otoczona wianuszkiem bitej śmietany, to znaczy plisowaną białą kryzą.
Na temat przyniesionego przez Dahla kawałka drewna nie powiedział nic, wy-
ciągnął tylko rękę po drugi przedmiot.
 To leżało pod moją poduszką  powtórzył Dahl ponuro.
 Dziwny materiał! Co to może być?  zastanawiał się pastor.
 Nie wiem. Moim zdaniem to przypomina węgiel. Brunatny węgiel.
 Brunatny węgiel  powtórzył pastor.  Tak, to możliwe.
Obracał przedmiot w rękach i nagle upuścił go na ziemię jak oparzony.
 To krzyż Rota!  zawołał wzburzony.  Ma pan rację, konsulu Dahl.
Mamy tu do czynienia z diabelską magią.
109
 Co. . . Co to znaczy krzyż Rota?  zapytał gość przestraszony.
Pastor otrząsnął ręce, jakby chciał się pozbyć tego pogańskiego paskudztwa,
i wrócił na swoje miejsce. Dahl odsunął oba przedmioty jak najdalej od siebie.
 Istnieje wiele różnych krzyży Rota  wycedził pastor przez zęby. Chociaż
uważano, że niektóre z nich mogą chronić człowieka, to one wszystkie pocho-
dzą od Złego, w żadnym razie nie należą do Kościoła, a wprost przeciwnie, do
tamtego. . .
Pastor znowu wstał i wyszedł, by przynieść dobrze schowaną księgę. Wyjął ją
z szafy i trzymał przez chustkę do nosa, jakby bał się jej dotknąć i zabrudzić ręce.
 Tę czarną księgę zarekwirowałem kiedyś, wiele lat temu, u pewnej kobiety
z sąsiedniej parafii. Nie studiowałem jej, rzecz jasna, dokładnie, ale zdaje mi się,
że pański znak może przypominać jeden z tych, które zawiera księga.
 To absolutnie nie są moje znaki!  zaprotestował Dahl oburzony.
Pastor wolno przewracał karty, ale chociaż znalazł coś, co mogło przypominać
rysunek na dębowym drewnie, to jednak różniły się one zasadniczo. Ustalił przy
tym, że to w żadnym razie nie był znak ochronny. Wszystko wskazywało na to, że
coś takiego kieruje się przeciwko nieprzyjacielowi.
 Ale przecież ja nie mam żadnych nieprzyjaciół  kłamał konsul bezczel-
nie.
 Tego drugiego, czyli krzyża Rota, w ogóle tu nie ma  oświadczył pro-
boszcz, który nadal przeglądał księgę.  Ale pański krzyż jest otoczony runami.
Jestem przecież wykształconym człowiekiem i runy potrafię odczytać. . . nawet
jeśli chodzi o runy tajemne. . . Uff! Te ryty wypełnione są krwią!
Zaczął powoli sylabizować:
  Iesu dreyra-dauda, og pin, sem dregur oss fra grandi, set. . .  Na Boga, co
to za język? Jakiś okropnie stary  mamrotał.
 Ale co to znaczy?  zapytał konsul, a oczy omal mu z orbit nie wyszły ze
strachu.
Pastor nie mógł, rzecz jasna, przyznać, że i on nie wszystko rozumie. Próbował
sobie przypominać język staronorweski, którego uczył się w gimnazjum.
 No, to znaczy coś w rodzaju:  Na Jezusa śmierć i krwawą mękę, która. . .
która. . .  No coś tam.  Wkładam to pomiędzy ciebie i mnie, ciemności wielki (a
110
może silny) duchu .
 Nie brzmi to za dobrze  wykrztusił konsul.
 To stanowczo nie brzmi dobrze.  przyznał pastor.  Cóż, będę po pro-
stu musiał spalić te grzeszne przedmioty, a potem pomodlę się gorąco za twoją
duszę, synu, i porozmawiam z władzami. Trzeba natychmiast znalezć tego, który
umieścił to w waszym domu.
 Dzięki, dzięki, drogi pastorze, to spotkanie mnie uspokoiło  mówił Dahl,
wycofując się pospiesznie.
Pastor stał pośrodku pokoju i wpatrywał się w okropne przedmioty na stole.
Nie był pewien, ale zdawało mu się, że widzi kawałek brunatnego węgla, pocho-
dzącego z islandzkich gór. Rysunek przedstawiał krzyż Rota, mogący ściągnąć
przekleństwo na człowieka, który go znalazł, tak jak Dahl, pod własną poduszką.
Drugi znak nie był aż tak grozny, rzucało się go pod nogi nieprzyjacielowi, że-
by przyczynić mu kłopotów. Pozbawione złej mocy runy, jeśli zostały wykonane
przez zwyczajnego człowieka. Bardzo niebezpieczne natomiast, jeśli posłużył się
nimi znawca czarnej sztuki, człowiek wprowadzony w jej tajniki, a jednocześnie
obdarzony wrodzonymi zdolnościami.
Ale pastor, oczywiście, niczego nie spalił. Musiał przecież pokazać znaki wła-
dzom, zarówno świeckim, jak i kościelnym.
Proces czarownic w tym wieku?
I cieszył się tym, i niepokoił. Czy naprawdę powinien narażać się siłom, które
nasyłały nocne zwidy zamożnemu i poważanemu konsulowi? A jeśli ściągnie na
siebie ich gniew? Ten czarownik zna się, jak widać, na rzeczy!
Nasz dobry pastor nigdy w życiu by nie przypuszczał, że będzie miał do czy-
nienia z jakimś czarnoksiężnikiem! Nawet chyba nie wiedział, że istnieją też mę-
scy osobnicy zajmujący się magią. No tak, coś słyszał, że w siedemnastym wieku
żył ktoś taki w Paryżu. A i wcześniej także. Tylko że pastor nigdy nie miał powo-
du się nad tym zastanawiać. I teraz również poszukiwał raczej kobiety, ale kto by
to mógł być? Ktoś, kto bywa w domu konsula. . .
Dokładnie o tym samym rozmyślał konsul w drodze do domu. Kto, kto mógł
mu włożyć to paskudztwo pod poduszkę? Któraś ze służących? Nie, one wszyst-
kie go przecież uwielbiają. Może żona? Nie, ta gęś niczego podobnego by nie
wymyśliła.
Nie miał pojęcia, co się stało.
Bo konsul Dahl nie znał islandzkich magicznych run, stanowiących klucz do
tej zagadki. Może to zresztą lepiej, że ich nie znał, są zbyt makabryczne. Rysunek
sam w sobie wyglądał dość niewinnie. Słowa jednak, które trzeba było wypowie-
dzieć, by rysunek mógł działać, były obrzydliwe, podobnie jak metoda. Jedyna nie
budząca grozy rzecz, którą można było powiedzieć o sposobie rzucania uroku, to
111
to, że rysunek należało położyć przy zamku.
A oto rysunek, zresztą należy czym prędzej zapomnieć, jak wygląda:
Dla doświadczonego czarnoksiężnika wszystkie drzwi są dzięki niemu otwar-
te.
Konsul w drodze powrotnej do domu miał mimo wszystko dużo lepszy humor.
Nareszcie ta czarownica, która mu zepsuła kilka ostatnich dni, zostanie złapana!
Wkrótce jednak skulił się w sobie i nastrój triumfu powoli go opuszczał. Idzie
oto do domu i za chwilę będzie musiał powiedzieć żonie, że Tiril zniknęła.
A może dziewczyna tymczasem się znalazła?
O, tak, prawdopodobnie tak się właśnie stało! Ogarnięty przypływem optymi-
zmu konsul poszedł dziarsko dalej.
Tiril jednak nie zamierzała wracać do domu. Nigdy przedtem nie było jej tak
dobrze jak teraz! Mogła przebywać z Nerem, mieszkali oboje przez nikogo nie
niepokojeni w pięknej okolicy, ona zaś miała dwóch nowych przyjaciół, którzy,
czuła to wyraznie, troszczyli się o nią, pragnęli jej dobra i interesowali się jej
życiem.
A wszystko stało się jeszcze radośniejsze, kiedy wróciła z Nerem z wypra-
wy do lasu, a przed jej domem stał mały chłopczyk, który próbował zawiesić na
Mamce wiązkę świeżych ryb.
Spłoszył się na widok Tiril i wielkiego psa, ale kiedy go uspokoiła, wyjąkał
zawstydzony:
 Mama powiedziała, żebym to panience przyniósł, bo panienka była zawsze
taka dobra.
Wtedy go poznała. To synek handlarki ryb, której kiedyś pomogła. Ale. . . Czy
naprawdę powinna się cieszyć?
112
 Skąd wiedziałeś, gdzie mnie szukać?  zapytała przestraszona.
 Mało kto wie, gdzie panienka mieszka  zapewniał żarliwie.  Ale ta-
ta pija z kowalem piwo i oni sobie wszystko opowiadają. Musiałem obiecać, że
nikomu nic nie powiem.
 To dobrze  uśmiechnęła się nie całkiem jeszcze spokojna.  Ale czy
mógłbyś załatwić dla mnie pewną sprawę? Wiesz, ja zawsze dokarmiałam bez-
domne psy, a teraz nie mogę chodzić do miasta. Mam w domu trochę resztek, to
może byś zabrał i dał psom. Niedaleko dawnego legowiska Nera stoją miski i stare
garnki, tam włożysz jedzenie, dobrze?
Patrzył na nią z lękiem.
 A nie pogryzą mnie?
 Skądże! One wcale nie są złe, tylko trzeba je dobrze traktować. Zaraz do-
kładnie ci wytłumaczę, jak tam dojść. Wiesz, Nero był przodownikiem stada. Ale
bardzo dobrze, że go stamtąd zabrałam, bo jeden z młodszych psów zaczął wyka-
zywać skłonności przywódcze i czasami dochodziło między nimi do nieporozu-
mień. Teraz tamten jest przewodnikiem, poznasz go natychmiast, taki szary z białą
plamą na piersi. Do niego musisz przemawiać, a już reszta się ułoży. Nie bój się,
nie ma czego. One są bardzo samotne i były zle traktowane przez ludzi. Na pewno
z radością przyjmą od ciebie jedzenie. Pozdrów je ode mnie i powiedz, że bardzo
bym chciała do nich przyjść. Naprawdę się o nie martwiłam. Zaczekaj jeszcze!
Wez moją skarpetkę, zgubiłam drugą od pary. Jak będziesz się zbliżał do psów, to
trzymaj ją przed sobą. Poznają po zapachu, że przychodzisz ode mnie.
Chłopiec zagryzał wargi, ale obiecał, że wszystko załatwi. Poprosiła go, by
jutro znowu przyszedł i opowiedział, jak sobie poradził.
 Pozdrów mamę i podziękuj za ryby! Bardzo mi się przydadzą!
Długo patrzyła w ślad za malcem. Jakich sympatycznych ludzi spotykała teraz
na swojej drodze!
 No, Nero!  zawołała radośnie.  To mamy już obiad dla tajemniczego
Móriego! Jeśli znowu do nas przyjdzie. . .
A jutro mamy piątek. Pójdziemy na cmentarz spotkać się z Erlingiem. Uko-
chanym Carli, wiesz. Tiril posmutniała.
 Nie możemy zaprzeczyć, ani ty, ani ja, że boimy się troszkę ciemności. I ty
mi wcale nie pomagasz, kiedy ni stąd, ni zowąd podnosisz w nocy łeb i zaczynasz
warczeć. A potem podpełzasz bliżej mnie, jakbyś szukał ochrony. I chociaż wiem,
że to tylko wiatr szumi w koronach drzew i szarpie oberwaną rynną, to wcale nie
jest mi przyjemnie. Musisz wiedzieć, że jesteśmy sami. Przerazliwie sami.
Westchnęła ciężko, bo myślała o tych wszystkich nocach, kiedy leżała samot-
na, pochlipywała w poduszkę i czekała, by ktoś przyszedł ją pocieszyć, by ktoś
zechciał jej pomóc, uratować!
Fakt, że miała Nera, to najlepsze, co mogło ją spotkać. Ale w takich smutnych
chwilach Nero niewiele mógł dla niej zrobić.
113
Ukucnęła i przytuliła twarz do gęstej czarnej sierści.
 Kochany Nero  szepnęła.  Najukochańszy pies na świecie! Nero starał
się okazać, że jest bardzo zadowolony i że zrobi dla niej wszystko.
Rozdział 16
 Wiem, że Tiril zniknęła  oświadczyła pani Dahl ostro swemu zlanemu
zimnym potem mężowi.  Powiedział mi o tym wczoraj Erling Carli.
 Erling Carli?  zawołał Dahl oburzony.  A jego co to obchodzi?
 Po prostu spotkał Tiril. Dziewczyna ma się dobrze i nie chce wracać do
domu  referowała małżonka dystyngowanym tonem.
Konsul zrobił się czerwony.
 Czy ten podstępny wąż uwiódł też naszą drugą córkę? Czy człowiek nigdy
nie może zostać w spokoju ze swoimi dziewczynkami, żeby mu taki. . .
 Nie, nie, do niczego takiego nie doszło! On nawet nie wie, gdzie Tiril
mieszka, powiedziała tylko, że niczego jej nie brakuje. Ja, rzecz jasna, poinfor-
mowałam o wszystkim wójta. Powinien ją odszukać.
 Co? Wójta? Czyś ty rozum straciła? To trzeba załatwiać dyskretnie!
 A to dlaczego? Przecież nie zrobiliśmy nic, czego powinniśmy się wsty-
dzić! Dziewczyna zachowała się nieodpowiedzialnie i powinna jak najszybciej
wrócić do domu!
Konsul Dahl miał trudności z oddychaniem. Zauważył już, że jego serce zle
znosi stany gwałtownego wzburzenia. Wójt poszukuje Tiril! Do czego to może
doprowadzić?
Jak to dobrze, że wysłał tamten list! Ci, dla których był przeznaczony, już go
chyba dostali. I z pewnością będą chcieli odnalezć Tiril przed wójtem. A jeśli
dziewczyna zniknie na zawsze po. . . no, po ich wizycie, to konsulowi nic nie
szkodzi. I tak będzie mógł wyciskać z nich pieniądze. To, co on wie, jest na wagę
złota.
I dopiero teraz będzie mógł się naprawdę wzbogacić!
Nadszedł piątek.
Tiril idąc na cmentarz już z daleka widziała Erlinga Mllera. Chociaż od ostat-
niego spotkania minęły cztery dni i chociaż rozmawiała z nim wtedy zaledwie kil-
ka minut, wierzyła, że jest to ktoś bardzo jej bliski. Aączyła ich żałoba po Carli.
115
Miał na sobie czarny płaszcz długi do połowy łydek i czarne buty z cholewami.
Blond włosy spływały w lokach na ramiona.
Jaka szczęśliwa powinna była być Carla, dziewczyna, którą on kochał!
Przeklęty konsul Dahl! Tiril znowu poczuła, że mogłaby go zabić gołymi rę-
kami.
Ale stłumiła w sobie to niezbyt szlachetne pragnienie. Piękny uśmiech Erlinga
sprawił, że zrobiło jej się cieplej na sercu.
 Dzisiaj też przyniosłeś świeże kwiaty, jak widzę  powitała go.  A ja
mam, niestety, tylko pęczek wrzosu, na nic innego mnie nie stać.
 Za to wrzos długo stoi i nie usycha  rzekł przyjaznie.
Wspólnie uporządkowali grób. Pełni szacunku dla tego miejsca, rozmawia-
li półgłosem o marmurowym nagrobku i że na przyszły rok trzeba tu posadzić
kwiaty.
Potem wyprostowali się oboje.
Rano padał drobny deszcz, ale teraz się wypogodziło. Erling położył swój
płaszcz na niewysokim cmentarnym parkanie z kamieni i oboje na nim usiedli.
Tiril uważała, że bardzo miło jest przebywać w towarzystwie tak dobrze wycho-
wanego kawalera. Pod tym względem życie jej dotychczas nie rozpieszczało.
 Bardzo się cieszę, że Carla zdążyła cię spotkać  powiedziała serdecznie.
 Kiedy sobie to uświadamiam, robi mi się jakoś lżej na duszy.
 A ja wciąż nie mogę się uwolnić od myśli, że byłem przyczyną jej śmierci.
 Nic podobnego! Wprost przeciwnie, byłeś światłem jej życia!
 Ty także.
Siedzieli przez chwilę w milczeniu. Koło ich stóp przebiegła ruda wiewiórka
i spłoszona umknęła jak strzała na stare, rozłożyste drzewo.
Erling powiedział po chwili:
 Rozmawiałem z twoją mama, tak jak prosiłaś, i chyba udało mi się trochę ją
uspokoić. Myślę zresztą, że była chyba bardziej zła niż zmartwiona  zakończył
wzburzony zachowaniem tamtej kobiety.
 Powiedziałeś jej, gdzie mieszkam?
 Przecież sam tego nie wiem! Wspomniałaś tylko o Laksevag, a ja zrozu-
miałem, że powinienem to zachować dla siebie. Ona, oczywiście, pytała, u kogo
mieszkasz, ale ja też nie wiem. Powiesz mi, u kogo?
 U Nera.
Zmarszczył brwi.
 Chcesz powiedzieć, że. . . że mieszkasz całkiem sama?
 Mam wielu przyjaciół, dostaję od nich jedzenie, ryby i wszystko, co potrze-
ba. Dzisiaj rano na przykład pewien mały chłopiec przyniósł mi świeżego chleba.
Pycha!
Erling słuchał w milczeniu.
Tiril uśmiechnęła się.
116
 I ten chłopiec zajmuje się teraz moimi bezdomnymi psami. Wyobraz sobie,
że kiedy zaniósł im jedzenie pierwszy raz, to na nabrzeżu nie było ani jednego
zwierzęcia. Malec usiadł więc i czekał. Mówił, że czekał długo, a kiedy przyszły
najpierw dwa i zaczęły węszyć, szybciutko włożył jedzenie do misek i po chwili
pojawiła się cała sfora, siedem sztuk! Ale nie dowierzały mu, więc on wyciągnął
moją skarpetkę. Powąchały ją i natychmiast rzuciły się do misek, teraz dosłownie
jedzą mu z ręki. A żebyś wiedział, jak się na początku bał! Chłopiec zbiera dla
nich resztki, a psy siedzą i czekają na niego. Tak jak przez wiele lat czekały na
mnie.
Erling Mller przyglądał jej się z niedowierzaniem.
 Dziewczyno, co ty za życie prowadzisz? I jakie prowadziłaś?
 Akurat teraz jest to życie bardzo szczęśliwe!  zawołała wyciągając ręce
do nieba.
 Ależ, Tiril, jesteś przecież panienką z dobrego domu. . .
 Nie, nie, nic podobnego!  odparła gniewnie.
 Oczywiście, że jesteś! Nie rozumiem, dlaczego mieszkasz sama. Dlaczego
nie Wrócisz do domu?
 A dlaczego Carla wybrała śmierć?  zapytała ostro.  Nie, nie chciałam
cię zranić! Zapomnij o tym pytaniu!
Znowu popatrzył na nią uważnie, a po chwili rzekł:
 Siedziałem tu i zastanawiałem się. Postanowiłem, że porozmawiam z mo-
imi rodzicami i zapytam, czy nie mogłabyś mieszkać u nas.
 Dzięki za życzliwość, ale ja nie mogę wrócić do miasta.
 Dlaczego?
 To musi na razie pozostać tajemnicą.
Erling nie nalegał. Wrócił do początku rozmowy.
 A zatem twoi jedyni przyjaciele to mały chłopiec i ten pies?
 Nie, nie jedyni. Mam bardzo wielu przyjaciół, takich jak na przykład kowal,
dostaję od nich jedzenie, oni mnie bronią. . .
 Przed czym?  przerwał jej gwałtownie, ale Tiril udała, że nie słyszy.
 I mam jeszcze innego dobrego przyjaciela. To bardzo dziwny człowiek,
który przychodzi i odchodzi.
 Nie brzmi to najlepiej, moim zdaniem.
 Ale on jest. . . Cóż, tak dokładnie to ja nie wiem, kim on jest. Nazywa się
Móri i przybył tu z Islandii. Pomógł mi już bardzo.
 Tiril, na Boga, musisz uważać, musisz unikać tego człowieka. Jesteś sama
i. . .
Roześmiała się.
 Móri? Miałabym się bać Móriego? No, może rzeczywiście należałoby się
go bać, ale nie w taki sposób, jak myślisz. Nie potrafiłabym go łączyć z niczym. . .
Uff, nie wiem, jak mam to wyrazić.
117
 Ze sprawami erotycznymi, chciałaś powiedzieć? Z tym, co łączy kobietę
i mężczyznę?
Poczuła się skrępowana, nie podobało jej się to, co Erling teraz mówił, ale
rzekła z udaną swobodą:
 Właśnie. Ale nie, on nie jest taki. On jest. . . on stanowi dla mnie zagadkę.
Może to ktoś więcej niż zwyczajny człowiek? Jest jak przybysz z innego, ponure-
go i przerażającego świata.
 I powiadasz, że ten przybysz jest dla ciebie miły?
 Tak, zaprosiłam go na obiad.
 To znaczy, że w tym jego ponurym świecie także się jada?
 Owszem, i obiecał, że chętnie jeszcze wróci.
Tiril zadrżała.
 Erling, czy ty kiedyś. . . czy mignęła ci kiedyś. . . powiedzmy. . . smuga,
czy mignął ci kiedyś cień śmierci? Nie mam na myśli twojej czy mojej śmierci,
ale Śmierci we własnej osobie.
 Chodzi ci o Anioła Śmierci?
Tiril skuliła się.
 To ty powiedziałeś, nie ja. Ale Móri właśnie kogoś takiego przywodzi mi
na myśl. Boję się go, ale jednocześnie. . . on sprawia wrażenie bardzo samotnego.
I. . .  zastanawiała się nad określeniem:  niewinny , ale to nie było to słowo. 
Nie wiem. Myślę, że on jest grozny. W jakiś nie znany mi sposób. Ale, słyszysz,
Nero wyje. Muszę iść.
 Czy mógłbym odprowadzić cię do domu?
 Nie, dziękuję.
 Zobaczymy się jeszcze? Powiedzmy. . . w poniedziałek?
 Chętnie. Do widzenia! I dziękuję ci, że byłeś dobry dla Carli! Nigdy ci tego
nie zapomnę.
 Dla Carli?  zapytał zdumiony, jakby w ogóle o niej zapomniał.  A tak,
oczywiście. Uważaj na siebie, Tiril. Wiesz, gdzie mieszkam, prawda?
 No, mniej więcej.
 Gdyby coś się działo. . . to odszukaj mnie. Czasami jeden ziemski przyja-
ciel może być lepszy niż fantom z obcych światów.
Uśmiechnęła się jakby nieobecna myślami.
Jaki to sympatyczny młody człowiek, przemknęło jej przez głowę, kiedy oboje
z Nerem ruszyli w stronę domu.
Nie doszła jednak nawet do końca cmentarnego muru, gdy znowu została na-
rażona na gwałtowne przeżycia.
Nero biegł, jak zwykle, daleko przed nią. Idący z człowiekiem pies pokonuje
zazwyczaj dystans trzykrotnie dłuższy niż jego przyjaciel, tyle jest rzeczy, które
po drodze trzeba zbadać, tyle pociągających zapachów.
118
Skąd oni się tu wzięli? Tiril nie zdążyła się nawet nad tym zastanowić, bo na-
gle poczuła czyjąś dłoń zakrywającą jej usta. Ktoś napadł na nią od tyłu, dwóch
mężczyzn wykręcało jej ręce. Wszystko odbywało się w milczeniu, żaden z na-
pastników nie wypowiedział ani słowa, ale zachowywali się brutalnie. Po chwili
drugi chwycił dziewczynę za nogi i obaj ponieśli ją na drugą stronę drogi. Ti-
ril jednak nie była łagodnym jagnięciem. Wykręciła głowę tak, by uwolnić usta,
i zaczęła wrzeszczeć z całych sił, a jednocześnie udało jej się kopnąć jednego
z napastników w brodę. Tak mocno, że zawył z bólu.
 Zadzgaj natychmiast tę wariatkę! Nie cackaj się z nią  syknął poszkodo-
wany.
Jego kamrat zamachnął się ręką uzbrojoną w nóż, jakby chciał wykonać pole-
cenie, ale wtedy pojawił się Nero. Wczepił się z wściekłością w ramię napastnika,
który wypuścił nóż.
Wszystko się zakotłowało i zniknęło w obłokach pyłu.
Erling Mller usłyszał odgłosy bójki. Dochodziło do niego wściekłe ujadanie
psa i rozpaczliwe krzyki Tiril, która wołała coś w rodzaju:  Puśćcie Nera, dranie
jedne! , po czym pies zawył z bólu, a po chwili rozległo się rozpaczliwe zawo-
dzenie dziewczyny.
Ale napastnicy też musieli niezle oberwać, bo również oni wrzeszczeli jak
opętani.
Erling biegł z odsieczą. Z daleka widział całą scenę i nie miał, niestety, wąt-
pliwości, kto za chwilę zwycięży. Nero leżał jak martwy na piasku, Tiril, choć
dzielnie stawiała opór, najwyrazniej była ranna.
Młody człowiek nie wahał się ani chwili, pospiesznie wyjął pistolet i strzelił
w kierunku jednego z napastników, a jednocześnie usłyszał głos drugiego:
 To ten cholerny pies wszystko popsuł! Nie myślałem, że on jest jej! Georg!
Trafił cię? Chodz, zjeżdżamy stąd!
Cisnął Tiril o ziemię, a sam złapał rannego kamrata i ciągnąc go za sobą, za-
czął uciekać. Erling nie chciał tracić czasu na pogoń, dwie ranne istoty na drodze
były dla , niego ważniejsze.
Tiril wołała nieustannie:
 Nero! Nero! Nero!
Brzmiało to tak rozpaczliwie, że Erlingowi serce krajało się z żalu. Ale dziew-
czyna żyła, co do tego nie mogło być wątpliwości.
Dopadł do niej. Tiril próbowała podczołgać się do ukochanego psa, ale Erling
ją zatrzymał.
 Czy mogę obejrzeć twoją ranę?  zapytał.
Ona jednak syknęła w odpowiedzi:
119
 Ja się z tego wyliżę bez problemów, ale czy nie widzisz, w jakim stanie jest
Nero? Jeśli oni go zabili, to ja. . .
 Zaraz się nim zajmę.
Dzięki Bogu pies nie krwawił. I oddychał, ale zdawał się kompletnie ogłuszo-
ny.
 Jeden z tych nędzników kopnął go w głowę  szlochała Tiril.  Jeżeli on
zdechnie, to. . .
 Nie zdechnie  przerwał Erling monotonne zawodzenie dziewczyny. 
Spójrz, zaraz się pozbiera.
Tiril zbliżyła się jednak do psa, przytulała go do siebie i szeptała mu do ucha
uspokajające słowa, szczęśliwa, że przyjaciel żyje.
 Obejrzymy teraz ciebie  powiedział Erling.  Masz trudności z chodze-
niem?
 Mam. Oni chcieli mi zmiażdżyć kolano, bo za bardzo kopałam. Wykręcili
mi ręce i. . .
 Krwawisz!  krzyknął Erling.  Krew leci ci z szyi.
 Wiem, ale to powierzchowne. Jeden chciał dzgnąć mnie nożem, ale zdą-
żyłam się uchylić. Na szczęście akurat wtedy strzeliłeś. Dziękuję ci. Czy zawsze
nosisz przy sobie strzelbę?
 Pistolet  sprostował.  W dzisiejszych czasach bywa to konieczne. Ale
nie myślałem nigdy. . . Dlaczego? Tiril, dlaczego?
 Nie wiem  odparła speszona.
 Teraz jednak odprowadzę cię do domu  zdecydował.
 A Nero? Przecież on nie może chodzić.
Erling westchnął.
 Obojga nie uniosę. . .
 Ja mogę iść o własnych siłach  oświadczyła Tiril niecierpliwie.
 No dobrze! Ale zaczekaj.
Zdjął białą apaszkę i zawiązał jej na szyi, by chociaż osłonić ranę. Było tak,
jak Tiril sądziła  powierzchowne draśnięcie. Erling podjął się dzielnie swego
zadania, starał się podnieść z ziemi psa, który teraz wydawał mu się ogromny.
Nero sprawiał wrażenie, że chciałby stanąć o własnych siłach, ale i Tiril, i Er-
ling uważali, że lepiej go oszczędzać. Musieli sobie nawzajem pomagać jak mogli.
 Teraz zobaczysz, gdzie mieszkam  bąknęła Tiril niepewnie, kiedy wlekli
się w stronę Laksevag.  Musisz mi jednak obiecać, że przed nikim mnie nie
wydasz.
 Obiecuję. Teraz zaczynam rozumieć, że ty się naprawdę musisz ukrywać.
Bo to była próba morderstwa, Tiril! Trzeba spojrzeć prawdzie w oczy.
 Wiem o tym bardzo dobrze. Jeden zresztą powiedział:  Zadzgaj ją natych-
miast! Ale jestem zbyt zmęczona i wstrząśnięta. Może poczekajmy, aż wrócimy
do domu? Tam porozmawiamy.
120
 Oczywiście. Widziałem, w jakim kierunku napastnicy uciekli. W tej okoli-
cy się nie pojawią, tak że swoją kryjówkę możesz uważać za bezpieczną.
 Bardzo na to liczę!
Powrót do domu zajął sporo czasu. Wprawdzie Nero mógł po chwili iść na
własnych nogach, ale oboje, i dziewczyna, i pies, byli tak poobijani, że szybki
marsz nie wchodził w rachubę. Musieli kilka razy po drodze odpoczywać, ale
Erling Mller był cierpliwy. Dosyć go to wszystko zaskoczyło i nie przestawał się
zastanawiać, o co może chodzić.
 Taka ci jestem wdzięczna, że tracisz czas, by nas odprowadzić  powie-
działa Tiril.
 No, jeszcze by też! Miałem zostawić was samych?
Im bardziej oddalali się od miasta, tym bardziej on się dziwił. Były to prze-
cież biedne okolice, naprawdę niegodne córki konsula. Co to się właściwie dzieje,
zastanawiał się. W co obie córki konsula się wmieszały?
 My z Nerem mieszkamy tam na górze  oświadczyła Tiril znacznie rado-
śniejszym głosem.
Nagle cała trójka stanęła jak wryta.
Na wzgórzu przed domem ktoś stał. I ten ktoś na nich czekał. Ciemna, na
brązowo odziana postać, jak nie z tego świata. Wysoka i straszna, o twarzy, która
z daleka zdawała się blada niczym u trupa. Obok nieznajomego stał jego koń.
 Móri!  krzyknęła Tiril uradowana, nie zdając sobie sprawy, że w tym
momencie jej gość bardzo przypomina diakona z Myrka, a ona zachowuje się jak
Gudrun, która wiele lat temu wyszła ukochanemu na spotkanie, by spędzić z nim
święta Bożego Narodzenia.  Móri wrócił! A mój obiad jeszcze nie gotowy!
Dosyć to dziwne, stwierdził Erling, idąc tamtemu na spotkanie. Młoda i ufna
Tiril przyjazni się z niezwykłymi ludzmi, trzeba to przyznać. I odczuwał to samo,
co ona powiedziała wcześniej: Móri nie stanowił zagrożenia dla niewinności i czci
dziewczyny. Ale był grozny. Bardzo, bardzo grozny, choć Erling nie do końca
rozumiał, dlaczego.
Rozdział 17
Nero zapomniał o bólu, jak strzała pomknął do Móriego i witał go radośnie.
Kiedy jednak gość poklepał go po łbie, zwierzę zawyło boleśnie. Móri ukucnął,
przemawiał łagodnie do psa i delikatnie badał palcami jego czaszkę.
Potem wstał i przyglądał się dwojgu nadchodzącym ludziom.
Z pewnym lękiem Tiril przedstawiła sobie dwóch młodych mężczyzn. Tacy
obaj przystojni, a tacy różni! Jak noc i dzień.
To porównanie wydało jej się nadzwyczaj trafne: noc i dzień.
 Co się stało?  zapytał Móri.  Nero potłuczony, Tiril kuleje, spod ban-
daża na szyi cieknie krew. I wygląda to na całkiem świeże zranienie.
Zaczęli mu tłumaczyć, przekrzykując się nawzajem, ale zaraz oboje umilkli,
dało o sobie znać dobre wychowanie, ustępowali jedno drugiemu.
Móri czekał i spoglądał to na jedno, to na drugie wzrokiem pozbawionym wy-
razu. Tiril przedstawiła Erlinga jako byłego narzeczonego Carli, nie powiedziała
nic więcej. Zdawało się jednak, że Islandczykowi to wystarczyło.
Dziwne, ale Tiril odetchnęła z ulgą.
 Chyba powinniśmy rozmawiać we troje  oświadczył w końcu Erling. 
Myślę, że Tiril musi nam to i owo wyjaśnić. Mam wrażenie, że wy, mój panie,
wiecie znacznie więcej niż ja.
 Być może  przyznał Móri.  Ale zdaje się, że i tak bardzo wiele pozo-
staje do wyjaśnienia.
Młody potomek hanzeatyckiego rodu zatrzymał się przed drzwiami.
 Ty tutaj mieszkasz, Tiril?  zapytał sucho.
 Tak. I Nero także  odparła uśmiechnięta.  Prawda, jaki stąd piękny
widok?
 Widok nie ma tu nic do rzeczy.
 A co ma?
Erling westchnął. Nie rozumiał dosłownie niczego.
 Wejdz, to zobaczysz, jak jest w środku! Posprzątaliśmy I urządziliśmy
wszystko pięknie!
 My?
122
 Nero i ja, oczywiście. On pomaga mi przez cały czas. Przynosi drewno na
podpałkę, łapie myszy i w ogóle.
Erling Mller spojrzał na futrynę drzwi.
 A to co za znaki?
 O, jakieś stare ryty, ktoś pewnie zapisywał coś dla pamięci, tak przypusz-
czam.
 One nie są stare. Wprost przeciwnie, wyryto je całkiem niedawno.
Móri podszedł bliżej.
 To jest tak zwana Tarcza Arona wyjaśnił.  Mając ten znak nad drzwiami,
Tiril może się czuć bezpieczna.
Erling posłał mu niezwykle wymowne spojrzenie. Zaciskał wargi, skrzydełka
nosa mu drgały, a w oczach zapalały się podejrzane błyski.
Móri spojrzał na niego przelotnie i wszedł za dziewczyną do środka.
 Usiądz, Tiril, żebym mógł obejrzeć tę ranę na szyi!
Zrobiła, jak kazał. Móri ostrożnie zdjął apaszkę, która służyła jako bandaż,
Erling natomiast usiadł na stołku na przeciwko nich i z surową miną śledził, co
się dzieje. Było jasne, że czuje się nieswojo.
 Jeszcze trochę krwawi  powiedział Móri.  Rana jest za bardzo otwarta,
trzeba ją zamknąć.
 Czy nie jest już na to za pózno?  spytał Erling.
 Może i tak  potwierdził Móri. Obmył ostrożnie niezbyt wielkie, ale wciąż
krwawiące rozcięcie, po czym jedną ręką zacisnął brzegi rany, a opuszkami pal-
ców drugiej przesuwał delikatnie wzdłuż skaleczenia. I Tiril, i Erling widzieli, że
porusza wargami.
Trwało to dłuższą chwilę, a kiedy skończył, po ranie został tylko ślad w postaci
cienkiej kreski.
Dwoje obserwatorów znowu zaczęło oddychać.
 No, no, niezle  powiedział Erling, ale w jego głosie pobrzmiewał ton
ostrzeżenia.  Może teraz będziemy się mogli dowiedzieć, kim jesteście, panie?
Móri podniósł na niego swoje ciemne oczy.
 Czy nie wystarczy, że pragnę dobra Tiril? W każdej sytuacji i pod każdym
względem.
Erling otworzył usta, jakby chciał coś powiedzieć, ale zaraz znowu je zamknął.
 Ze mną ona będzie bezpieczna  oświadczył Móri.  Jestem w stanie
obronić ją zawsze. A jak widzimy, może się to okazać potrzebne. Ale czy teraz
mógłbym się dowiedzieć, co się dzisiaj wydarzyło? Jak to się stało, że oboje z Ne-
rem zostaliście ranni, Tiril?
 Poszłam na cmentarz, odwiedzić grób Carli. Kilka dni temu ustaliliśmy
z Erlingiem, że się tam spotkamy, żeby porozmawiać o mojej kochanej siostrze.
Oboje bardzo cierpimy po jej utracie. Kiedy stamtąd wyszłam, zostałam napad-
nięta przez dwóch zbirów.
123
 Czyli cmentarz jest niebezpiecznym miejscem  stwierdził Móri.  Od
dzisiaj powinnaś go unikać.
 Bardzo mnie to martwi, ale oczywiście, rozumiem, że to konieczne. No,
ale na szczęście Erling usłyszał hałas, jaki powstał na drodze, bo ja się broniłam,
i postrzelił jednego z napastników.
Móri spojrzał na Erlinga z wdzięcznością i uznaniem.
 Chodzi jednak o to, dlaczego zostałaś napadnięta, Tiril? Trzeba wam wie-
dzieć, panie, że oni chcieli ją zamordować!  denerwował się Erling.
 Proszę mówić mi Móri!  rzekł Islandczyk.  Od razu się domyśliłem,
że oni napadli, żeby zabić. Tiril, czy wiesz, kto się za tym kryje?
 Nie wiem i wcale nie chcę tego wiedzieć  jęknęła Tiril  Ja po prostu
lubię ludzi i wolałabym myśleć o nich dobrze!
 Chowanie głowy w piasek nic tu nie pomoże  wtrącił Erling ostro.  Za-
tem państwo wiecie więcej niż ja. No, to proszę mi teraz wszystko opowiedzieć!
Tiril westchnęła ciężko.
 W takim razie musiałabym też wyjawić, dlaczego Carla odebrała sobie
życie. A tego chyba nie będę w stanie zrobić.
Na moment zaległo milczenie. Erling zniecierpliwiony usiadł na stołku, Tiril
i Móri na przytwierdzonej do ściany ławie. Nero ułożył się na podłodze i obser-
wował ludzi z uwagą i podziwem. Ów nowy człowiek sprawiał wrażenie agre-
sywnego. To Nera niepokoiło.
Pierwszy odezwał się Móri:
 Musisz zrozumieć, że to wszystko sprawia Tiril wielki ból. Ona wie więcej
niż ty, ale spróbuję ci to i owo wyjaśnić w jej zastępstwie.
Erling skinął głową, zgnębiony, ale też lekko zirytowany.
 Proszę jednak nie mówić do mnie  ty !
 Wygląda na to, że ojciec dziewcząt. . .
 Ojczym  przerwała Tiril ostro.
Erling spojrzał na nią zdumiony.
 Będziemy go nazywać  konsul Dahl  rozstrzygnął Móri.  Przez całe
życie one obie były przekonane, że jest to ich rodzony ojciec. Potem się okazało,
że on przez wiele lat. . . wykorzystywał małą Carlę.
 Nie  jęknął Erling.
 Niestety, to prawda  potwierdziła Tiril ze łzami w oczach.
 Przez ile lat?  Erling, pobladły, ledwie mógł wypowiedzieć te trzy słowa.
 Myślę, że bardzo długo. Nie potrafię sobie przypomnieć, kiedy Carla za-
częła płakać. Zawsze była taka smutna  wyszeptała Tiril.
Erling chwytał powietrze chrapliwie, tak jakby się dusił, a po chwili zerwał
się z miejsca i wybiegł na dwór.
Tiril spoglądała na Móriego, ale przez łzy nie widziała wyraznie, wszystko się
rozmazywało. Niepewnie wyciągnęła do niego rękę. On też się na chwilę zawahał,
124
po czym ujął jej dłoń. Palce miał szczupłe, silne i zimne, skórę suchą.
Erling wrócił.
 Jak ty się o tym dowiedziałaś, Tiril? Od jak dawna wiesz?
 Zrozumiałam dopiero przed paroma dniami. Kiedy rzucił się na mnie.
 Co ty mówisz?!
 Zdołałam się obronić, ale potem musiałam uciekać z domu.
 No tak  jęknął Erling z rozpaczą w oczach.  No tak, teraz pojmuję.
 Otóż to  wtrącił Móri.  I teraz też pewnie rozumiecie, panie, że muszę
ochraniać Tiril.
 Naturalnie. I dziękuję  bąknął Erling, choć jego myśli zajęte były czymś
innym.  Ale w takim razie nie ma wątpliwości, kto stoi za zamachem na życie
Tiril, prawda?
 Chyba tak  zgodził się Móri.  On musi się potwornie bać, że Tiril go
wyda.
 Idziemy tam! Natychmiast!  zadecydował Erling.  Dysponuję wystar-
czającymi wpływami, bym mógł postawić go przed sądem, bo tam jest jego wła-
ściwe miejsce. Najpierw jednak chciałbym z nim w cztery oczy porozmawiać
o mojej nieszczęsnej, zalęknionej Carli.
Tiril i Móri spoglądali po sobie. Nie chcieliby teraz być na miejscu konsula
Dahla. Głos Erlinga brzmiał nader nieprzyjemnie.
 Powinniśmy chyba dokładnie zaplanować naszą wyprawę  wtrącił Móri.
 Co tu jest do planowania? Idziemy, zanim on zdąży się dowiedzieć, że
napad na Tiril się nie udał!
Poszli zatem. Ruszyli wszyscy troje w stronę Bergen, a Nero podążał krok
w krok za nimi.
Po drodze Erling rozpytywał Tiril o jej bieżące życie. Zgadzał się, że w Lak-
sevag jest bezpieczna, ale przecież to w żadnym razie nie jest miejsce dla panny
z dobrego domu.
 Czy ty nie możesz sobie darować tego  dobrego domu ?  poprosiła Tiril.
 W środowisku, w którym wyrosłam, są ludzie ceniący pozory bardziej niż
cokolwiek innego, ale ja do nich nie należę. Mnie jest w Laksevag bardzo dobrze,
czy ty tego nie rozumiesz?
 Rozumiem, ale przecież musi ci tu dokuczać samotność?
 Owszem, samotność to rzeczywiście jest problem  westchnęła.  Cza-
sami bywa trudno, a Nero nie zawsze jest w stanie mi pomóc. Mimo to dobrze
jest go mieć.
Przerwał im Móri.
 Ja teraz zostanę tu w pobliżu  zapewnił.  Przez jakiś czas nie będę
się podejmował żadnych nowych zadań. W każdym razie dopóki nie wyjaśnimy
125
sprawy tego napadu.
 Zadania? Jakie to zadania?  zapytał Erling.
 Pomagam ludziom  odparł Móri i było oczywiste, że nie chce wdawać
się w szczegóły.
Erling przyglądał mu się jakimś nieobecnym wzrokiem i jakby nie zdając so-
bie sprawy z tego, co robi, mówił głośno:
 Masz rację, przy tobie Tiril będzie bezpieczna. Nie ryzykuje, że z twojej
strony spotka ją coś. . .
Tiril i Móri słuchali zdumieni, a on ciągnął, zwracając się do Móriego:
 Ty nie jesteś szczęśliwym człowiekiem. . . W tobie jest jakaś niszcząca siła.
Ale nie skierowana przeciwko Tiril. Ta siła skierowana jest przeciwko tobie.
Móri skinął głową. Przez cały czas prowadził konia za uzdę. Kopyta stukały
o ziemię.
 Ty nie zostałeś stworzony do miłości  dodał Erling sam nie do końca
rozumiejąc własne słowa.
 Dobrze znacie się na ludziach, panie  rzekł Móri z nieprzeniknioną twa-
rzą.
Erling jakby się nareszcie ocknął.
 Znam się na ludziach, powiadasz? Ja? Ja, który się nawet nie domyślałem,
jak biedna Carla musi cierpieć?
 Nikt, nawet w najgorszych snach, nie mógłby przypuszczać, że coś tak
wstrętnego. . .  zaczęła Tiril.  A poza tym ja i Carla nie byłyśmy siostrami.
Ona była córką mojej przybranej matki. Ja jestem niczyja. Dowiedziałam się tego
przed paroma dniami od kowalowej.
 Od kowalowej?  wybuchnął Erling.  Tiril, wśród jakich ludzi ty się
właściwie obracasz?
 Wśród sympatycznych. Wśród życzliwych, wśród dobrych i miłosiernych.
Co jest w nich złego?
 Nie, oczywiście, że nic.  Erling nie wiedział, co odpowiedzieć.
Mimo wszystko chciał poznać dzieje Tiril z ostatnich dni do najdrobniejszych
szczegółów.
 W dalszym ciągu uważam, że powinnaś zamieszkać nas  powiedział Er-
ling Mller. Jego głos stał się teraz matowy.  Mogłabyś dzielić pokój z moją
siostrą.
Siostra Erlinga? Jak ona wygląda? Tiril wyobrażała sobie bardzo dumną i do-
syć ładną pannę, nieco starszą od niej samej. . .
Ależ tak, przecież ją pamięta, i to dobrze! Siostra Erlinga była niewiarygod-
nie pewną siebie młodą damą, która znała wszystkie zasady i nakazy etykiety do
tego stopnia, że mogła sobie pozwolić na ich łamanie, co czyniła z wyszukaną
nonszalancją.
126
Tiril podziwiała ją bezkrytycznie. Christine, bo tak miała na imię panna Ml-
ler, mogła na przykład wymachiwać torebką na długim pasku, rozmawiając jed-
nocześnie z kimś poważnym. Tiril starała się ją naśladować. Kopnęła na przykład
pewnego notariusza w nogę tak, że na jego białej skarpetce pojawiły się plamy
błota. Christine wybierała owoce wiśni ze srebrnej patery, zanim się jeszcze przy-
jęcie zaczęło, a robiła to z wielkim wdziękiem i kokieterią. Tiril też wzięła jeden
owoc i natychmiast dostała od matki klapsa na oczach wszystkich. Christine nosi-
ła kapelusz włożony tyłem naprzód, ale kiedy Tiril postąpiła tak samo, to sąsiedzi
zaczęli pytać, czy przypadkiem nie zatrudniła się w miejskiej łazni.
 Może rzeczywiście byłoby najlepiej, gdybyś się tam przeprowadziła 
wtrącił Móri niepewnie.
 Tylko będziesz się musiała pozbyć psa  powiedział Erling.  Albo może
Móri mógłby się nim zająć, bo moja matka psów nie znosi.
 Nie, to niemożliwe  oświadczyła Tiril bardzo zadowolona, że znalazła
wymówkę.  Obiecałam przecież Nerowi, że będziemy tu mieszkać razem. A nie
powinno się zdradzać najlepszego przyjaciela!
 Tylko na razie  próbował ją przekonać Erling.  On przecież lubi Mó-
riego niemal tak samo jak ciebie.
Tiril poczuła, że płacz dławi ją w gardle. Móri, który znał ją już bardzo do-
brze, dawał do zrozumienia Erlingowi, że nie można jej rozdzielać z przyjacie-
lem, zwłaszcza teraz, kiedy wszystkie straszne przeżycia są jeszcze takie świe-
że. I Erling, choć niechętnie, musiał się zgodzić na to, że dziewczyna pozostanie
w Laksevag jak dotychczas. Być może wpłynęły też na to słowa Móriego, że dom
i rodzina Erlinga znajdą się w niebezpieczeństwie, kiedy Tiril u nich zamieszka.
To przecież całkiem naturalne i, jak to ludzie powiadają, bliższa koszula ciału. . .
 Ale jak tylko doprowadzę do tego, że konsul Dahl zostanie osądzony i ska-
zany, przeprowadzisz się do nas  zakończył Erling.
No, to jeszcze zobaczymy, pomyślała Tiril. W każdym razie ja nigdy nie
opuszczę Nera!
Kiedy zbliżali się do domu Dahlów, tylko Erling utrzymywał tempo marszu,
reszta szła coraz wolniej. . .
 Myślę, że wolałabym nie. . .  zaczęła Tiril.
 Ja też najchętniej trzymałbym się z daleka od tego miejsca  powiedział
Móri.  Myślę, że zostanę i tutaj na was poczekam. Pan Mller się tobą zajmie.
 Nie, Móri, nie odchodz! Bez ciebie nie dam sobie rady  prosiła spłoszo-
na.
Powiedziała to spontanicznie, bez zastanowienia, i sama bardzo się zdziwiła.
On zaś popatrzył na nią spokojnie.
 Nie myślisz tego naprawdę. Idz ze swoim przyjacielem. Zobaczymy się
pózniej.
127
Wskoczył na konia i po chwili zniknął im z oczu. Nero przez moment nie
wiedział, co zrobić, patrzył to w jedną, to w drugą stronę i wtedy Tiril, wiedziona
jakimś impulsem, zawołała:
 Idz z Mórim, Nero!
Chyba tego jasno w myślach nie sformułowała, ale głębi duszy wiedziała, dla-
czego postąpiła właśnie tak. Dzięki temu Móri na pewno znowu przyjdzie.
Nie bez wahania Nero ruszył za oddalającym się jezdzcem.
Z jeszcze większym wahaniem Tiril popatrzyła na Erlinga.
 Bardzo dobrze  stwierdził.  W takim razie idziemy.
Tiril nie zdawała sobie sprawy z tego, że wygląda teraz jak mała, przestraszona
i drżąca dziewczynka.
 Ale ja nie mogę tam pójść!
 Oczywiście, że możesz! Twoja matka bardzo się o ciebie niepokoi. Powin-
naś się jej przynajmniej pokazać, wytłumaczyć.
 Wytłumaczyć, że jej własny mąż wykorzystywał Carlę, a teraz chciałby
wykorzystywać również mnie? Uważam, że to by było bezlitosne.
Erling zastanawiał się przez chwilę.
 Rzeczywiście. To bezlitosne. Ale, poczekaj no, mama mi mówiła. . . Tak,
twoja matka jest u nas! Miały obie pójść do wójta.
 Do wójta?
 Właśnie. Żeby zgłosić twoje zniknięcie. I żeby wójt, zaczął cię szukać.
Tiril. westchnęła.
 No dobrze. Ale odprowadzę cię tylko do drzwi.
 To jeszcze zobaczymy  powiedział przez zęby. Kiedy ociągając się szła
za nim, myślała o tym, jaki jest przystojny. Bardzo, bardzo pociągający młody
człowiek. Ale przecież w dalszym ciągu należał do Carli, co do tego Tiril nie
miała najmniejszych wątpliwości.
Jakie dziwne uczucie, znalezć się znowu w tym domu. Dobrze znana elewa-
cja i schody. Ciemnozielone drzwi wejściowe, z których Tiril korzystała raczej
rzadko, często bowiem wybierała drogę przez okno.
Definitywnie postanowiła zostać na zewnątrz, lecz Erling złapał ją za ramię
i wciągnął na schody.
 Nie, ale. . .
 Żadnego ale!
Erling chwycił klamkę, drzwi jednak były zamknięte na klucz. Tiril zaś klucza
nie miała.
 Nikogo nie ma w domu, wracamy  próbowała się wycofać.
Akurat w tym momencie na progu ukazała się pokojówka. Na widok Tiril
krzyknęła zdumiona:
 O Jezu, panienka Tiril wróciła! Gdzie to się panienka podziewała? Wszyscy
myśleli, że panienka nie żyje! I pan Erling, proszę wejść!
128
Wpuszczając ich do środka, dygnęła uprzejmie.
 Oj, ale się wszyscy ucieszą! Pani jest w mieście, żeby panienki szukać,
a konsul to jeszcze nie wstał.
 Co?  zawołał Erling.  Pół dnia już minęło. Budz go natychmiast! Mam
z nim do pomówienia!
Głos Erlinga brzmiał groznie.
Weszli za pokojówką do salonu. Tiril zupełnie innymi oczyma patrzyła na
to, co zawsze było jej domem. Jakie do dziwne uczucie. Obcość. Dopiero teraz
uświadomiła sobie, jak niewiele miała wspólnego i z tym domem, i z rodzicami.
Po śmierci Carli w ogóle nie czuła się tu jak w rodzinie.
Nieprzyjemna, ciężka atmosfera, dzień za dniem. To zabijało w niej radość
życia i tę miłość do ludzi, którą przyniosła ze sobą na świat.
Pokojówka przeprosiła i zniknęła w głębi domu. Słyszeli, że puka do jakichś
drzwi, a potem woła cicho:
 Panie konsulu!
W chwilę pózniej wróciła z wiadomością, że konsul nie odpowiada.
 Musiał wyjść. Tylko że nikt go nie widział.
 Otwórz drzwi i zobacz!  polecił Erling.
Dziewczyna wahała się, Erling jednak był stanowczy, więc ruszyła niechętnie
z powrotem. Miała widocznie złe doświadczenia związane z sypialnią konsula.
Słyszeli, jak otwiera, przez moment panowała zupełna cisza, po czym rozległ się
straszny krzyk.
Spotkali dziewczynę na schodach. Ponieważ nie można było wydobyć z niej
ani jednego rozsądnego słowa, Erling pobiegł do sypialni. Tiril tuż, tuż za nim.
Konsul Dahl leżał na swoim łóżku, w pościeli zalanej krwią. Miał poderżnięte
gardło.
Rozdział 18
Wszystko, co nastąpiło potem, było jednym wielkim chaosem. Przybył wójt,
a wraz z nim matka Tiril i matka Erlinga, pani Dahl rozhisteryzowana do tego
stopnia, że nawet nie zauważyła, iż Tiril się odnalazła; służące szlochały i przysię-
gały, że są niewinne, tylko Erling stanowił jakieś oparcie i on też zajął się wszyst-
kim.
Tiril nie mogła się pobyć natrętnej myśli: Dlaczego Móri nie chciał tu z nimi
przyjść?
To samo pytanie zadał Erling, kiedy zostali na moment sami. Wtedy też przy-
brana matka dostrzegła nareszcie, że Tiril wróciła, i zwymyślała biedną dziew-
czynę w obecności służby i obcych, a potem znowu zaczęła histerycznie szlochać.
Musiał się nią zająć lekarz.
Erling Mller i kompletnie oszołomiona Tiril siedzieli hallu na jakiejś skrzyni,
a reszta domu wciąż pogrążona była w chaosie.
Na zadane przez Erlinga pytanie Tiril odparła gorączkowo:
 Nie! To nie Móri, nie!
 Mnie się też nie chce w to wierzyć, ale on przecież kiedyś powiedział, że
 zabierze się za twojego ojczyma , czyż nie?
 Owszem, ale nie w tym sensie, żeby zabić! Wyraznie to podkreślał. Nie
zabić, zresztą on by wcale nie potrzebował tego robić.
Erling siedział zadumany. Rysy miał rzeczywiście bardzo ładne.
 Słyszałem, że twoja macocha skarżyła się do mojej matki, iż ostatnio kon-
sul zrobił się jakiś dziwny, że jakoby prześladowała go siła nieczysta czy coś
takiego. Miał nieprawdopodobne pomysły, bał się czarów.
 Czarów?  wyjąkała Tiril.
 Właśnie  rzeki Erling, wpatrując się w nią przenikliwym wzrokiem. 
Oboje przecież wiemy, że Móri zna się na tym.
 Tak  przyznała.  Zna się na pewno. Ale on nie jest mordercą, Erlingu!
 zakończyła stanowczo i nieoczekiwanie w jej oczach pojawiły się łzy.
 Ja wcale tak nie myślę.
Tiril zaczęła niepewnie:
130
 Jeśli więc wykluczymy jego, a także służbę, bo jestem przekonana, że oni
są niewinni. . .
 Ja też tak uważam. Chcesz powiedzieć, że w takim razie pozostaje tylko
jedna możliwość, prawda?
 Tak  potwierdziła.  Ci dwaj ludzie, którzy chcieli zabić mnie.
 Otóż to. Tylko dlaczego oni chcieli ciebie zabić? Byliśmy przecież tacy
pewni, że pracują dla konsula Dahla. . .
 Masz rację. Nic się tu nie zgadza.
Milczeli przez jakiś czas.
Potem Erling powiedział powoli, jakby się właśnie budził:
 A może jednak się zgadza. Wójt powiada, że konsula zamordowano wcze-
snym rankiem. . .
 Tak?  zapytała Tiril, kiedy umilkł.
Erling wstał.
 Musimy porozmawiać o tym z Mórim.
Pomysł ucieszył dziewczynę.
 Ale czy możemy opuścić dom?
 Zawiadomię wójta, a twoja macocha i tak śpi, dostała od lekarza proszki
i nie obudzi się do jutra. Resztą nie musimy się przejmować. Pytanie tylko, gdzie
znajdziemy Móriego?
 To już najmniejszy problem. On znajdzie nas. On albo Nero.
 Znakomicie! A pani Dahl to chyba nie jest twoją macochą, powinniśmy
nazywać ją raczej przybraną matką, prawda?
W chwilę pózniej schodzili w dół do portu. Okazało się, że postąpili słusznie,
bo wkrótce rozległo się za nimi radosne szczekanie, ukazał się Nero, a zaraz za
nim przyszedł Móri. Zwinnie niczym piskorz dosłownie wyślizgnął się z cienia.
 Musimy porozmawiać  przywitał go Erling.  Powiedziałem wójtowi,
że w razie czego może nas szukać w moim biurze. To niedaleko stąd.
Po drodze opowiedzieli Móriemu, co się stało. Tiril przyglądała mu się ukrad-
kiem, ale zdawał się tak samo wstrząśnięty jak każdy człowiek, słyszący tego
rodzaju nowiny. Delikatnie objął ramiona Tiril, ale tylko na chwilkę. Ona jednak
długo jeszcze czuła osobliwe ciepło tam, gdzie spoczęły jego dłonie.
I raz jeszcze ogarnęła ją szczera wdzięczność, że ktoś taki został jej przyjacie-
lem. Jako przeciwnik musiał być bardzo grozny. No i teraz. . .
Nie wolno się nad tym zastanawiać, trzeba myśleć o czymkolwiek, byle nie
o tym. Zająć się tym, że niebo jest szare i zaraz zacznie padać, że Erling jest taki
przystojny, że. . .
Próbowała nie ulec panice, ale nie było to łatwe.
131
Gabinet Erlinga okazał się imponujący. Młody człowiek odziedziczył przed-
siębiorstwo swego ojca, w tym również to pomieszczenie. Wysokie, wąskie okna
wychodziły na port, solidne, ciężkie i ciemne meble świadczyły o dostatku.
Wszystko to niegdyś miało należeć do Carli.
Tiril siedziała w jednym z foteli przeznaczonych dla wykwintnych klientów
i nagle przeniknął ją dreszcz grozy. Przecież Erling także miał swoje powody, by
życzyć Dahlowi śmierci. Mógł na przykład wiedzieć o zachowaniu konsula wobec
Carli, chociaż Móriemu i Tiril nic nie powiedział.
Nero obwąchał dokładnie pokój, stwierdził jednak, że jest w nim po prostu
nudno, nigdzie ani śladu myszy, wyciągnął się więc jak długi na dywanie.
 Mam pewną teorię  zaczął Erling.  Ale musiałbym wiedzieć więcej
o pochodzeniu Tiril. Kim ty właściwie jesteś?
Dziewczyna wzruszyła ramionami.
 Dowiedzieliśmy się niedawno od kowalowej, że matka Tiril płaciła konsu-
lowi za jej wychowanie  wyjaśnił Móri.
 Tak  potwierdziła Tiril.  Konsulowi czy też mojej macosze, nie wiem.
To znaczy, chciałam powiedzieć, przybranej matce.
 Jak znam Dahla, to on inkasował wszystko  rzekł Erling cierpko. 
Żądał przecież ode mnie wysokiej sumy za zgodę na małżeństwo z Carlą!
 Naprawdę?  zawołała Tiril.  A ja myślałam, że to panna musi mieć
posag, kiedy wychodzi za mąż.
 Bo tak właśnie jest, ale konsul uważał, że Carla jest warta bardzo wiele.
Teraz wiemy, dlaczego.
Móri siedział nieco z boku. To człowiek z krainy cieni, pomyślała Tiril. Teraz
z ożywieniem zareagował na słowa Erlinga:
 Zatem uważacie, panie, że konsul był zbyt zachłanny, jeśli chodzi o Ti-
ril? Że dlatego jej prawdziwa matka chciała nareszcie zrobić porządek z tym. . .
powiedzmy, wymuszaniem?
 Właśnie.
 I że chciała za jednym razem pozbyć się obojga?
 Tak.
Tiril poczuła się okropnie, porzucona i niechciana.
 Ale to się nie zgadza  zwrócił się Móri do Erlinga.
 Bo po pierwsze, przybrana matka Tiril wie to samo, co konsul. A po drugie,
rodzona matka płaciła za Tiril przez te wszystkie lata. Dlaczego miałoby się to
zmienić akurat teraz?
 No właśnie, masz rację!  zawołała Tiril.  Bo ja pamiętam, co powie-
dział ten człowiek, któremu konsul był winien pieniądze:  Niech pan nie zapomi-
na o warunkach, konsulu Dahl! A Dahl odpowiedział ponuro:  Nigdy o tym nie
zapomnę . Tak to mniej więcej brzmiało.
132
 Aha. No to rozumiem  mówił Erling jakby sam do siebie.  To musi
oznaczać, że matka Tiril postawiła warunek:  Będę płacić dopóty, dopóki Tiril
żyje. W razie jej śmierci ani grosza więcej! Powinniśmy byli o tym pomyśleć,
kiedy podejrzewaliśmy Dahla o próbę zamordowania Tiril. Nikt by przecież nie
zarzynał kury znoszącej złote jajka.
 Uff, nie musisz nazywać mnie kurą  mruknęła Tiril.  Obrażasz kurczę-
ta.
 Ale Móri też ma rację  stwierdził Erling.  Człowiek, zwłaszcza mat-
ka, nie płaci słono za wychowanie swego dziecka przez wiele lat, żeby w końcu
wynająć płatnych zabójców i zgładzić to dziecko. Tiril, czy konsul w ostatnich
czasach się w widoczny sposób nie wzbogacił?
Zastanawiała się przez chwilę.
 Tak, rzeczywiście! Nieoczekiwanie stać go było na spłacenie długu.
 Naprawdę? A co to za dług? Skąd się wziął?
 Myślę, że to rezultat życia ponad stan  odparła Tiril.  Nie mam co do
tego wątpliwości. Ten gruby, który do nas przychodził, miał wygląd lichwiarza.
Pożyczał konsulowi pieniądze i potem wysysał z niego krew, żądając niewiary-
godnych procentów. Więc to takie proste?
 Tak jest.  Móri skinął głową.  Załóżmy jednak, że był on zbyt zachłan-
ny i ktoś, może matka Tiril, chciał się go pozbyć. Ale ten ktoś nie miałby powodu
mordować Tiril!
 Rzeczywiście  przyznał Erling.  Masz rację.
Tiril ogarnęło uczucie wdzięczności.
 Dlatego  ciągnął dalej Erling  właśnie dlatego musimy się dowiedzieć,
kim jest prawdziwa matka Tiril. Myślę, że w ten sposób dojdziemy do rozwiązania
zagadki.
 A może. . .  zastanawiała się głośno Tiril.
 Tak?
 Nie, nic.
 Owszem, powiedz, co masz na myśli!
Dziewczyna skrzywiła się.
 Nie, to głupie z mojej strony. A zresztą, dobrze. Myślałam, że być mo-
że rozwiązanie jest znacznie prostsze. Że moja przybrana matka dowiedziała się
o tym, iż on nas atakował, Carlę i mnie, i w gniewie straciła panowanie.
Mężczyzni popatrzyli po sobie. Potem odezwał się Móri, i starszy, i bardziej
doświadczony z nich:
 Pomysł sam w sobie jest słuszny. Tylko że to morderstwo nie zostało po-
pełnione w gniewie. Kobieta w takiej sytuacji rzuciłaby się na niego z pięściami,
drapałaby po twarzy, rzucała w niego jakimiś przypadkowymi przedmiotami, tłu-
kła po głowie pogrzebaczem albo coś w tym rodzaju. Albo, gdyby miała pod ręką
nóż, dzgałaby gdzie popadnie. Nie podrzynałaby gardła w taki sposób, jak pan
133
Erling opisał. Tylko jedno precyzyjne cięcie, dokonane z pewnością na zimno,
a poza tym żadnych śladów walki, niczego.
 Rozumiem  mruknęła Tiril. Wciąż nie mogła się otrząsnąć z okropnego
wrażenia, nieustannie widziała konsula z poderżniętym gardłem. Mimo obrzydze-
nia, jakie do niego żywiła, ze współczuciem myślała o jego tragicznym końcu.
Erling znowu coś powiedział i Tiril podskoczyła na swoim miejscu.
 Co? Co ty mówisz?
 Powiedziałem, że musimy odwiedzić kowalową. Tylko przy jej pomocy
możemy dowiedzieć się czegoś o twoim pochodzeniu, ona jedna cokolwiek o tym
wie. I o tej znajomej przyjaciela czy też przyjaciółce znajomego wujka babki,
która była szwagierką jej siostry albo odwrotnie.
Nawet Móri musiał się uśmiechnąć.
W tym momencie, kiedy zobaczyła jego delikatny uśmiech na ukrytej w cie-
niu twarzy, Tiril poczuła, że przenika ją jakiś nie znany dotychczas prąd. Jakby
Móri stał się nagle kimś innym, niezwykłe pociągającą, a zarazem bardzo niebez-
pieczną istotą. Głęboko odetchnęła i spojrzała na Erlinga.
On jednak niczego niezwykłego nie zauważył, pochłonięty dociekaniem praw-
dy.
Tiril potrzebowała czasu, by dojść do siebie. Odczuwała jakieś dziwne mro-
wienie w całym ciele, ogarnęło ją nagłe pragnienie, by podejść i przytulić się do
Móriego. Kręciło jej się w głowie, nie była w stanie zebrać myśli.
W końcu zdołała się jakoś opanować. Obaj mężczyzni rozmawiali z ożywie-
niem, a ona starała się zorientować, o czym mówią.
I nieoczekiwanie dla samej siebie zadała bardzo ważne dla całej sprawy pyta-
nie:
 A czy moja przybrana matka niczego nie wie? Przecież powinna.
Obaj patrzyli na Tiril z uwagą. Widocznie okazałam się inteligentna, pomy-
ślała i z dumą wykrzyknęła:
 Tak, bo przecież to ona pierwsza wzięła mnie od tej nieznajomej kobiety,
więc powinna wiedzieć. . .
Erling zerwał się z miejsca.
 Dobry Boże, siedzimy tu i tracimy czas, a tymczasem. . .
 Co takiego?
 No właśnie, twoja przybrana matka. Jest tak samo zamieszana w tę historię,
jak ty i konsul!
Móri pojął więcej niż Tiril.
 To znaczy, że jej też może grozić niebezpieczeństwo?
 Oczywiście! Na pewno zawsze wiedziała, skąd pochodziły pieniądze na
134
wychowanie Tiril. W takim razie ten ktoś będzie chciał uciszyć również ją.
Przybyli za pózno. Pani Dahl leżała tak, jakby spała.
Była jednak martwa.
Rozdział 19
 Kto wchodził do jej pokoju?  zapytał wójt, kiedy doniesiono mu o kolej-
nym śmiertelnym przypadku. Był to napuszony mężczyzna w czarnym ubraniu,
do którego nosił śnieżnobiały kołnierzyk i równie białe mankiety.
Pokojówka pochlipywała i przysięgała, że jest niewinna.
 Ja pomagałam się pani położyć, ale. . .
 Nie trzeba oskarżać tej dziewczyny  rzekła Tiril pospiesznie.  Tu mu-
siał przyjść ktoś z zewnątrz.
 Nigdy w to nie uwierzę  odparł wójt ostro.
 Powinien pan wierzyć  wtrącił Erling, co wójt przyjął z wyraznym sza-
cunkiem.  A może lekarz podał za silny środek nasenny?
 Lekarz jest z pewnością poza wszelkim podejrzeniem.
 Cóż, no to będzie pan musiał ustalić, kto niepowołany wchodził do domu,
i tym sposobem znajdzie pan winowajcę!
 Ale jak ona zmarła? Co było przyczyną śmierci?  pytała Tiril z płaczem.
Zdawało się, że jakieś przekleństwo zawisło nad tym domem i rodziną. Móri
wyszedł i Tiril odczuwała jego brak, na szczęście Erling był przy niej.
 Uważamy, że matka panienki została uduszona poduszką  wyjaśnił wójt.
 Istnieją ślady świadczące o dramatycznej walce z napastnikiem.
 Och, nie!  jęknęła Tiril.  Taka powolna śmierć! I w jakim przerażeniu!
 Tak.
 Nie zasłużyła sobie na to  szlochała Tiril zrozpaczona.  Nie była to
osoba najmądrzejsza na świecie. Ani najbardziej wyrozumiała. Ale była niczym
motyl rozprostowujący skrzydełka w blasku słońca. Tylko to ją cieszyło. Nie ro-
zumiała nic a nic. Nie patrzyła dalej niż koniec własnego nosa i nigdy nie była dla
nas, córek, oparciem, ale nie miała w sobie zła. A to małżeństwo musiało być dla
niej piekłem. Jeśli kogoś należałoby oskarżać, to jej męża.
 Ojca panienki?
 Jej męża, konsula Dahla.
Wójt spojrzał na nią surowo.
 To chyba na jedno wychodzi?
136
Tiril nie miała ochoty odpowiadać, na szczęście Erling uczynił to za nią:
 Nie, nie na jedno. I naszym zdaniem to jest właśnie dla sprawy najważniej-
sze.
 Panie Mller, żywię wielki szacunek dla pana i dla pańskiego ojca. (Pewnie
za te pieniądze, które od nich dostajesz, pomyślała Tiril). Ale mówi pan zagadka-
mi. . .
Erling był już gotów wprowadzić wójta we wszystko, co z Tiril i Mórim zdo-
łali ustalić na temat śmierci konsula, gdy do pokoju wszedł pastor.
 Ach, drodzy przyjaciele!  biadolił.  Taka tragedia! I to konsul Dahl,
który tak niedawno mnie odwiedził, użalał się i szukał pociechy, bo, jak mówił,
prześladowała go jakaś siła nieczysta! Trudno mi było uwierzyć w czary, ale oka-
zuje się, że złe moce ruszyły do ataku nie na żarty. Czyżby to oznaczało, że znowu
mamy czarownice w naszym starym Bergen?
 Złe moce? Czary?  pytał wójt.
Erling i Tiril spoglądali po sobie, po czym Erling ujął dziewczynę za ramię
i wyprowadził ją z pokoju. Nikt nie zauważył, że opuścili dom.
 A zatem możemy uważać, że polowanie na Móriego się zaczęło  szepnęła
Tiril.  Musimy go ostrzec niezależnie od tego, że oni mówią o czarownicach,
a nie o czarnoksiężnikach.
Oczy Erlinga pociemniały.
 Otóż i to słowo, Tiril! Właśnie się zastanawiałem, jak należałoby nazywać
mężczyznę, zajmującego się czarami. Oczywiście, czarnoksiężnik! A nasz znajo-
my jest mistrzem w swoim fachu, co do tego nie mam najmniejszych wątpliwości.
 Ani ja  mruknęła Tiril ponuro.  Ale teraz musimy go odszukać.
 Miał razem z Nerem czekać niedaleko mojego biura. Wszyscy troje wróci-
my do mnie.
 Czworo.
 No tak!  Erling pozwolił sobie na przelotny uśmiech.  Nera liczysz
także jako osobę, powinienem był pamiętać.
 Raczej jako osobowość.
 Rzeczywiście, Nero to osobowość. Znikajmy, ktoś wychodzi od was z do-
mu, nie powinni zauważyć naszej ucieczki.
Wkrótce skryli się w krętych zaułkach, a po chwili cała czwórka znalazła się
znowu w gabinecie Erlinga. Dzień pracy dobiegł końca już jakiś czas temu, urzęd-
nicy wyszli, mogli więc porozmawiać przez nikogo nie niepokojeni.
To był bardzo długi dzień.
Móri słuchał uważnie informacji o pastorze, gadającym o czarach.
 Władze już dawno zwróciły na mnie uwagę. Właśnie dlatego przyjechałem
do Bergen, dawniej mieszkałem na południowym wybrzeżu.
 To te twoje zadania?  powiedział Erling.
137
 Tak. Stosuję  czarodziejską sztukę , żeby pomagać ludziom w potrzebie.
Władze jednak uważają, że robi to kobieta, i mówią o czarownicach, dokładnie
jak ten pastor. A zatem nadszedł chyba czas, bym znowu wyruszył w drogę.
 Och, nie!  wykrzyknęła Tiril spontanicznie.
 Tiril też powinna pozostać w ukryciu  oświadczył Erling.  Nie przed
władzami, ale przed tymi, którzy chcieli ją zamordować. Z pewnością ponowią
próbę.
 Tak jest  potwierdził Móri.  Czy pan mógłby się nią zaopiekować?
 Jak najchętniej.
Tiril nie słyszała, o czym mówią. Jak zauroczona wpatrywała się w Móriego.
 Ty naprawdę umiesz czarować?
Uśmiechnął się krzywo.
 Wolałbym nie nazywać tego czarami  rzekł z wolna.
 Czy mógłbyś teraz coś nam pokazać?
 Tiril, coś ty!  upomniał Erling.
Móri jednak patrzył jej głęboko w oczy. Uśmiechał się rozbawiony.
 Dostaniesz ode mnie coś związanego z białą magią. . . jeśli chcesz. Czaro-
dziejską runę, która spełnia pragnienia.
 Oczywiście, że chcę!  zawołała przejęta.  Ale co to znaczy biała ma-
gia?
 Biała magia posługuje się między innymi czarodziejskimi runami, pocho-
dzącymi z bardzo dawnych czasów, kiedy ludzie nie znali jeszcze liter, tylko wła-
śnie runy. Ryli je przeważnie w drewnie albo w kamieniu. Pierwsze, co musi po-
znać uczeń czarnoksiężnika, to runy. Większość z nich nie jest niebezpieczna. Nie
wszystkie, tego nie chciałbym twierdzić, przeważnie jednak są niegrozne. Runy
związane z czarną magią są zarezerwowane dla czarnoksiężników. I one. . . nie są
przyjemne.
 A ty masz taką runę?
 Wolałbym na to nie odpowiadać.
Erling wtrącił sucho:
 Czy mam rację sądząc, że runy czarnej magii służą do wyrządzania ludziom
zła, w przeciwieństwie do run białej magii?
Móri odwrócił się ku niemu, ale uczynił to tak wolno, że Tiril zadrżała. Odnio-
sła wrażenie, że kryje się w tym jakaś grozba. Móri wydał jej się taki nienaturalnie
wysoki, taki ponury i. . . nierzeczywisty, jakby nie należał do świata ludzi. Krew
odpłynęła jej z twarzy.
 Po części masz rację, Erlingu  przyznał.  Ale w obu grupach znajdują
się różne runy. Biała magia może również szkodzić, a czarna magia czynić dobro.
Trzeba bardzo gruntownie i do głębi znać swój fach, by wiedzieć, co się robi.
 I ty wiesz?
Móri wahał się przez chwilę.
138
 Nie do końca. Czegoś mi jeszcze brakuje.
 Ale czarnoksiężnikiem jesteś?
 Prawdopodobnie najlepszym, jakiego w naszych czasach ziemia nosi.
Tiril i Erling milczeli zakłopotani.
W końcu Tiril powiedziała:
 Tak czy inaczej chcę mieć runę spełniającą życzenia.
Nastrój się wyraznie poprawił.
 Może i ja mógłbym taką dostać?  zapytał Erling z uśmiechem.  W każ-
dym razie wiem, czego pragnę.
Móri posłał mu dziwne spojrzenie. Tiril nie mogła zrozumieć, co ono znaczy.
 Chętnie  odpowiedział Móri i mimo wszystko się uśmiechnął.  W ta-
kim razie zaczniemy od ciebie, Erlingu.
Podszedł do biurka, wziął leżące tam gęsie pióro i zanurzył je w kałamarzu.
 Podaj mi rękę, Erlingu. Wnętrzem dłoni do góry.
Tiril przyglądała się z zapartym tchem, gdy Móri powolutku rysował znak na
dłoni Erlinga.
 Właściwie powinno się rysować krwią  mruknął Móri.  Ale tak też
będzie dobrze. Nie chciałbym nacinać wam skóry. No! Masz już życzenie?
 Tak, ale to tajemnica. Na razie.
Móri skinął głową i odwrócił się do Tiril. Dziewczyna bez wahania wyciągnęła
rękę, a on ponownie zanurzył pióro w kałamarzu i zaczął rysować.
Gdy był już prawie gotów, zapytał:
 No to jakie masz życzenie, Tiril?
 Oj, byłabym zapomniała! No tak. . . ja. Wiesz, tak naprawdę to ja mam
tylko jedno życzenie, ale ono nie może się spełnić.
Dokończył rysunek i wyprostował się.
139
 Nie ma rzeczy niemożliwych. Powiedz, jakie to pragnienie, a ja i ta runa
wspólnymi siłami je spełnimy.
Z oczu Tiril znowu popłynęły łzy i nie była w stanie ich powstrzymać.
 Pragnę tylko jednej jedynej rzeczy  wyszeptała.  Chciałabym, żeby
moja biedna siostra Carla mogła powrócić do życia.
Obaj mężczyzni patrzyli na nią zszokowani.
 Tiril, na Boga  szepnął Erling.
Ona zaś zwróciła się do Móriego:
 To jedyna rzecz, której pragnę. Powiedziałeś przecież, że. . .
Móri zaciskał szczęki. Po chwili bąknął prawie niedosłyszalnie:
 Akurat tego nie powinnaś sobie życzyć.
Odwróciła głowę; łzy płynęły teraz nieprzerwanym strumieniem.
 Więc to by mimo wszystko było możliwe?
Móri wyglądał na zmęczonego.
 To jest możliwe.
 No to wspaniale! I Erling też by pragnął powrotu Carli. Kochał ją przecież
ponad wszystko na ziemi!
Erling powiedział spokojnie, tak jak się przemawia do dziecka:
 To prawda, że bardzo kochałem Carlę. Ale ona umarła, a ty żyjesz.
Do Tiril jego słowa nie dotarły, cała jej uwaga koncentrowała się na Mórim.
 Ty to potrafisz! Mówiłeś przecież, że potrafisz.
 Jeszcze nie teraz  rzekł zmęczonym głosem.  Jak przed chwilą wspo-
mniałem, muszę jeszcze uzupełnić moje wykształcenie jako czarnoksiężnika. A ty
nie powinnaś pragnąć wskrzeszenia Carli, bo byś musiała tego gorzko żałować.
 Ale ja chciałabym jej tak wiele powiedzieć, tyle rzeczy powinniśmy dla
niej zrobić, my wszyscy, tak by w końcu mogła poślubić swego Erlinga. Należy
jej się to, ona tyle wycierpiała. Czegóż to brakuje w twoim wykształceniu, Móri,
powiedz mi, bo może mogłabym ci pomóc.
 Brakuje mi pewnej księgi  odparł  Księgi zwanej  Rdskinna . Muszę
zdobyć tę księgę i poznać zawartą w niej wiedzę.
 Uff! Oczy ci płoną  powiedział Erling z niepokojem.  Nie przepadam
za takimi tematami. Czy moglibyśmy rozmawiać o czym innym?
 Zdobądz tę księgę, Móri  poprosiła Tiril.
 Zdobędę.
 Tiril, natychmiast przestań!  rozkazał Erling.  Jesteś podniecona ponad
wszelką miarę i nie wiesz, co mówisz! Móri, powiedz jej, żeby przestała!
Móri długo patrzył jej w oczy.
 Zdobędę  Rdskinnę , ale nie dlatego, by wskrzesić twoją siostrę. Chcę
ją mieć mimo wszystko i dla niej samej. Erling ma rację, nie powinnaś myśleć
o wskrzeszaniu zmarłych, to do niczego dobrego nie prowadzi.
140
Zaciskała rękę na jego ramieniu tak mocno, że musiały po tym zostać siniaki.
Powoli rozluzniła uścisk.
 Jakim sposobem możesz dostać tę księgę?
Móri uśmiechnął się ironicznie:
 Muszę zmarłego człowieka przywrócić do życia!
 Nie, ja wychodzę!  jęknął Erling.  Nie nabijaj jej głowy takimi głup-
stwami, Móri!
 Już nie będę. Ale czy my jesteśmy tutaj bezpieczni?
 Właściwie nie. Bo jeśli wójt zacznie mnie szukać, to prędzej czy pózniej
tu przyjdzie. Najlepiej przenieśmy się do Laksevag. Tam nikt nie będzie szukał
ani Tiril, ani żadnego z nas. Ja mogę wziąć konia, natomiast wy będziecie chyba
musieli. . .
 Mój koń czeka niedaleko stąd  przerwał mu Móri.  Jeden z nas może
zabrać Tiril.
 A Nero pobiegnie za końmi  dodała Tiril z uśmiechem. W jednej chwili
koszmar ostatnich godzin się rozwiał. Nic jej nie grozi, skoro ma trzech takich
przyjaciół!
Kiedy jednak wyszli na ulicę, pojawiły się nowe problemy. Bezdomne psy
zwietrzyły Nera i otaczały go teraz kołem, pełne napięcia. Nowy przewodnik sta-
da szczerzył kły i warczał raz po raz głucho. Tiril jednak uspokoiła całą zgraję
kilkoma krótkimi słowami.
 Niezle sobie z nimi poradziłaś  powiedział Erling, któremu to naprawdę
zaimponowało.
 Tak, ale mam wyrzuty sumienia  bąknęła, po kolei głaszcząc zwierzęta
po łbach i grzbietach. Kudłate ogony poruszały się radośnie. Tiril zwracała się
do każdego psa po imieniu i obaj młodzi mężczyzni byli wzruszeni, patrząc na tę
przedziwną scenę powitania.  - Mam wyrzuty sumienia, że je tak pozostawiłam
własnemu losowi. To przecież zdrada. Wprawdzie pewien mały chłopczyk donosi
im trochę jedzenia, ale kiedy go ostatnio widziałam, był chory. Złapał wietrzną
ospę. Powinnam była teraz coś im przynieść!
Erling poprosił, by zaczekali chwilkę. Zdecydowanym krokiem ruszył do skle-
piku rzeznika na nabrzeżu, wołając po drodze do Tiril:
 Ile ich jest?
Szybciutko przeliczyła.
 Z Nerem będzie osiem.
Kiwnął głową i zniknął za drzwiami. Po chwili wrócił z ośmioma sporymi
kawałkami mięsa. To musiało kosztować majątek, pomyślała Tiril przestraszona.
Sprawiedliwie obdzielili wszystkie psy, najpierw Nero i nowy przewodnik sta-
da, a pózniej reszta. Przez dłuższy czas na ulicy panował spokój. Ludzie mogli
bez przeszkód odjechać, ale bardzo szybko zwierzęta odnalazły trop. Kiedy więc
trójka przyjaciół zmierzała do bram miasta, odprowadzała ich procesja złożona
141
z ośmiu psów. Na szczęście siedem z nich wolało zostać w obrębie miejskich
murów.
Postanowiono, że Móri nie opuści tej nocy Tiril, będzie spał w dużej izbie.
Nie odważyliby się zostawić jej samej, natomiast Erling musiał być na bankiecie
u klienta. Nie obawiał się jednak powierzyć dziewczyny opiece czarnoksiężnika.
Jak sam wcześniej zauważył, Móri nie był stworzony do miłości i nigdy by nawet
nie tknął Tiril.
 Tylko pamiętajcie, żadnych czarów  ostrzegł Erling na odchodnym.
Ton był żartobliwy, ale sens jak najbardziej poważny. Wyjazd się trochę opóz-
nił, bowiem Nero porwał wytworny kapelusz młodego przedsiębiorcy i ukrył go
w krzakach porzeczek. Erling zniósł to dzielnie.
Nastał wieczór. Tiril i Móri przygotowali trochę jedzenia ze starych zapasów,
bo nagle uświadomili sobie, że przez cały dzień nie mieli czasu nic zjeść. Kiedy
człowiek jest zbyt wstrząśnięty, traci apetyt.
Siedzieli przy stole, gdy Tiril poprosiła, by opowiedział jej o swoim życiu.
Czuła się bardzo zmęczona, ale nareszcie miała Móriego tylko dla siebie i bardzo
chciała dowiedzieć się o nim czegoś więcej.
On przyglądał się jej w zamyśleniu z jakimś dziwnym wyrazem tych swoich
ciemnych oczu.
 Znamy się już na tyle dobrze, że chyba mogę to zrobić  powiedział
w końcu.  Ale moje życie nie zawsze było takie piękne jak twoje.
 A czy moje było piękne?
 Rzeczywiście  stropił się.  Chyba też nie za bardzo. Ale, dziewczyno,
przecież tobie oczy same się zamykają! I twarz płonie. Więcej już chyba dzisiej-
szego wieczora nie byłabyś w stanie znieść. Porozmawiamy jutro.
 Obiecujesz, że jutro mi opowiesz?  zapytała sennie, bo uznała, że Móri
ma rację. Trzeba iść spać. Jedyne, o czym teraz naprawdę marzyła, to przytulić
głowę do poduszki.
 Obiecuję.
Móri zaniósł ją do łóżka i zdjął jej buty. Pozwolił, by zasnęła w ubraniu, okrył
ją tylko i wyszedł z alkierzyka.
Tiril miała dziwny sen. Czuła, że jest jej gorąco, okropnie gorąco. I coś ją
strasznie drapało w piersi. Jęczała. Ktoś przy niej był. Ktoś, kto gładził jej rozpa-
lone ramiona i kładł ręce na piersiach, dotykał jej skóry, a ją od tego przenikały
dreszcze. Móri?
Jakie ma delikatne, chłodne dłonie. Tiril uśmiechała się przez sen.
Nagle te ręce się odmieniły, a twarz nad nią nie należała już do Móriego. To
była twarz jej przybranego ojca, który po nią sięgał. Tiril wrzasnęła i zaczęła się
rozpaczliwie bronić.
142
 Nie, nie!  krzyczała.  To ty zamordowałeś Carlę, to twoja ponura żą-
dza, ale ja nie dam ci się zniszczyć!
Dwie silne, szczupłe dłonie ujęły jej nadgarstki i skłoniły, by leżała spokojnie.
 No, no, Tiril, przywidziało ci się. To ja, Móri. Jego osobliwa wymowa nie
pozwalała się pomylić. Tiril przestała krzyczeć i powoli odzyskiwała spokój, ale
jej ciałem raz po raz jeszcze wstrząsał dreszcz.
 Ja myślałam. . .
 Tak, wiem. To moja wina.
Dwa rozżarzone ogniki rozbłysły w izbie. Nero stanął obok Móriego, węszył
i przyglądał się Tiril.
 Ty. . . Ty mnie dotknąłeś.
 Tak. Spałaś niespokojnie, musiałem do ciebie zajrzeć. Jesteś taka spocona.
 Właśnie. Jakby mnie zamknięto w piecu chlebowym.
 Masz jakieś czerwone plamy na szyi. Obejrzałem też twoje piersi, masz
czerwoną wysypkę. To wietrzna ospa.
Tiril musiała się roześmiać, chociaż nie było jej wesoło.
Móri uśmiechnął się również.
 Będę cię pielęgnował. To nie jest ciężka choroba, szybko damy sobie z nią
radę.
 Na takich sprawach też się znasz?
Nie odpowiedział, przyniósł natomiast mokrą szmatkę, którą otarł jej twarz,
szyję, piersi i plecy.
 Zrób to jeszcze raz, Móri  mruknęła.
 Obmyć ci twarz?
 Nie, nie, masz takie chłodne ręce, dotykaj mojej skóry. To cudowna ulga!
Wahał się przez moment, po czym jeszcze raz przetarł szmatką piersi dziew-
czyny.
Tym razem jęknęła:
 Nie, nie, to zbyt zimne!
Móri siedział, nie spuszczając wzroku z jej twarzy, jakby starał się ocenić sy-
tuację, Tiril zaś zdawało się, że w jego oczach kryje się świat jakichś nieznanych
jej powykrzywianych istot w ciemnych grotach, ukrywających się w cieniu, bla-
dosinych, zawodzących żałośnie, wizje z czasu, który minął, i czasu, który dopiero
nadejdzie. Przerażało ją to bardzo. Ale wszystko było też niezwykłe, jak odbite
w pękniętym lustrze, jak ciemna woda albo pusta przestrzeń pomiędzy niebem
i ziemią. Półmrok  szarobłękitny, makabryczny.
Zadrżała, głęboko wciągała powietrze jak po długim, beznadziejnym płaczu.
Móri uśmiechał się smutno, jakby wiedział, czego Tiril zaczyna się domyślać,
jakby wiedział, że zajrzała za drzwi, które powinny pozostać dla niej zamknięte.
Pózniej wsunął dłonie pod jej bluzkę i zaczął je wolno przesuwać po rozpalonej
skórze.
143
Tiril odprężyła się, cienie zniknęły.
 O, tak  westchnęła.  Właśnie tak, to przynosi ulgę.
 Ach!  roześmiał się.  Cała jesteś w kropki.
 Możesz się zarazić  powiedziała sennie.
Delikatnie, bardzo delikatnie gładził jej plecy.
Tiril oddychała ciężko i gwałtownie, jakby się starała stłumić szloch. Nagle
Móri cofnął dłonie i wstał. Odwrócił się i powiedział spokojnie:
 Powinnaś dużo pić. To pomaga przy gorączce.
Czuła się tak, jakby ogniste igły przenikały jej ciało. Stawały się jeszcze bar-
dziej gorące i przenikały ją jeszcze głębiej za każdym razem, kiedy Móri jej do-
tykał.
Uspokój się, moje ciało! Tak. . . Właśnie tak. . .
Przyniósł jej jakiś aromatyczny napój, który ugotował na kuchni, i podtrzymy-
wał jej plecy, kiedy piła. Jego ramię paliło skórę niczym ogień, ale napój okazał
się bardzo smaczny.
Opadła na poduszkę.
 Móri, już nie jestem śpiąca. Czy nie mógłbyś mi teraz o sobie opowiedzieć?
Zastanawiał się. Jeśli sam był zmęczony, to nie dał tego po sobie poznać.
 No dobrze  zgodził się.  Będę ci opowiadał, dopóki nie zaśniesz. Le-
żysz wygodnie?
 Może byś mi poprawił poduszkę, żebym miała trochę wyżej. Pomógł jej
się ułożyć. Nero spał spokojnie przy drzwiach, ogień dogasał na palenisku, a Móri
opowiadał Tiril o swoim życiu.
Rozdział 20
 Pierwsze, co zapamiętałem, to ubóstwo  zaczął cicho swoim łamanym
norweskim, który Tiril rozumiała już teraz bez najmniejszych trudności.  Mam
na myśli prawdziwe ubóstwo, nędzę, brak wszystkiego. Bywały dni, kiedy z gło-
du żuliśmy jakieś korzonki i zlizywaliśmy wodę z kamieni. Ale odczuwałem też
wtedy wielką, bezgraniczną miłość mojej matki. Miała tylko mnie. Ojciec. . . był
podobno jednym z największych czarnoksiężników. . . swojego czasu. . .
Zdawało się, że słowa z trudem przechodzą mu przez gardło. Nigdy o tych
sprawach z nikim nie rozmawiał.
 Jak się nazywał twój ojciec?  zapytała cicho.
Móri westchnął, jakby zirytowany, ale odpowiedział spokojnie:
 Mówiono, że nazywał się Hraundrangi-Móri i że nosił swoje imię z wielką
godnością.
 Co chcesz przez to powiedzieć?
 Tiril, to nie są sprawy dla ciebie!
 Wszystko, co się w jakiś sposób wiąże z tobą, jest dla mnie. Co oznacza
jego imię?
  Hraundrangi oznacza wysoki szczyt utworzony z wulkanicznej lawy.
A Móri. . . sama wiesz, co to znaczy.
 Nie. Nigdy mi nie mówiłeś.
 Naprawdę? No, to oznacza  brunatny jak ziemia . Jest to też imię wielu
duchów czarnoksiężników.
Tiril zadrżała.
 I ty jesteś kimś takim?
 Nie, nie, ja nie, ale ludzie gadali, że mój ojciec był. I że on pomógł mi
przyjść na świat, ukoił bóle mojej matki za pomocą cmentarnej ziemi. To wszyst-
ko razem jest okropnie głupie  zakończył, kryjąc twarz w dłoniach.
Nie takie znowu głupie, pomyślała Tiril, starając się stłumić w sobie chęć
pogłaskania go po włosach. Kiedy się na ciebie patrzy, Móri, nietrudno uwierzyć,
że twój ojciec pochodził ze świata umarłych, mówiła w duchu.
145
A kiedy Móri wciąż trwał nieporuszony, wyciągnęła rękę i musnęła jego gło-
wę. Natychmiast się wyprostował, ale na jego twarzy dostrzegła udrękę. Tiril cof-
nęła dłoń, choć wydało jej się, że on chciał ją przytrzymać. Nic jednak nie zrobił
i Tiril czekała.
Jakoś się chyba uporał z myślami o swoim mało znanym ojcu i zaczął opo-
wiadać o matce:
 Ona też wychowywała się bez rodziców. Zaopiekowała się nią pewna star-
sza krewna.
Tiril nie mówiła nic, ale nie spuszczała wzroku z jego tajemniczej twarzy.
Kiedy nieoczekiwanie pojawił się na niej uśmiech, stwierdziła, że Móri patrzy na
jej prawą dłoń, gdzie po południu narysował magiczną runę. Zachichotała.
 Wieczorem umyłam tylko jedną rękę. Żal mi było pozbywać się runy. Ale
mów dalej o swojej matce, bardzo mnie to interesuje.
 Teraz muszę się cofnąć w czasie  powiedział powoli, jakby się bał, że ją
przestraszy.
 Ojciec matki i jego ojciec byli czarnoksiężnikami. I obaj w roku tysiąc
sześćset pięćdziesiątym szóstym zostali spaleni na stosie.
 Oj!  jęknęła Tiril.
Spojrzał na nią i uśmiechnął się ze smutkiem.
 Myślę, że powinienem ci najpierw opowiedzieć co nieco o czarach, sztuce
magicznej, o runach i podobnych sprawach. Jeśli masz ochotę mnie słuchać.
 Zamieniam się w słuch!
Siedziała teraz, wsparta na poduszce. Nero przeciągał się rozkosznie, coś mu
się widocznie śniło, bo poruszał łapami i wzdychał.
 Powinnaś wiedzieć, Tiril, że magia to podejmowana przez człowieka próba
poznania Stwórcy i Jego dzieła. Dawniej ludzie Kościoła bardzo tego nie lubili,
traktowali magię jako bluznierstwo przeciwko Bogu. Słyszałem o pewnym czar-
noksiężniku, który wykrzyknął:  Ziemia jest pełna bogactw Pana w momencie,
kiedy wykłuto mu oczy i za chwilę miał być spalony na stosie. Sędziowie potrak-
towali to jako straszne bluznierstwo, więc zanim podpalili stos, odcięli mu język.
Wszyscy, którzy szukali wiedzy poza Kościołem, musieli to bardzo dobrze ukry-
wać. Magowie i czarnoksiężnicy wymyślali więc tajemne znaki i runy, by ukryć
to, czym się naprawdę zajmują. Kler nigdy jednak nie zapomniał, że przecież
w chrześcijaństwie także jest wiele magii, bo zawiera w sobie ofiary krwi, a jego
początków znajduje się śmierć człowieka. Krzyż i zwłoki to prastare magiczne
symbole, jeszcze z czasów barbarzyństwa.
 Czy to obrona?  zapytała Tiril nieśmiało.
 Nie, to tylko wyjaśnienie, dlaczego wśród czarnoksiężników zawsze było
tak wielu duchownych. Bo widzisz, obie te dziedziny nie są przeciwnymi biegu-
nami ludzkiej wiedzy, one się ze sobą łączą, przenikają się.
 W każdym razie jeśli chodzi o białą magię.
146
 Tak. Rytuały czarnej magii bywają niekiedy bardzo nieprzyjemne. Ale na-
wet Biblia nie jest wolna od okrucieństwa. Bóg ze Starego Testamentu, który
uśmierca wszystkich wrogów Izraela, łącznie z niewinnymi dziećmi, wcale nie
jest mniej okrutny. Głównym celem czarnoksiężników jest poznanie sił natury
i próba współdziałania z nimi. Magia nie jest bezbożnością, lecz eksperymen-
towaniem, doskonaleniem sztuki takiego współdziałania wyobrazni, myśli i rąk,
byśmy byli w stanie coś stworzyć. Teraz powinienem ci opowiedzieć o moim
dziadku i pradziadku. Znalezli się obaj w stanie wojny z pewnym proboszczem,
sirą Jonem Magnussonem ze Skutilsfjrdhur.
I Móri opowiedział Tiril historię o wielebnym Jonie i czarnoksiężnikach.
A ona całkiem zapomniała o chorobie, słuchała wytrzeszczając oczy.
 Skąd ty to wszystko wiesz?  zapytała.  Twoja matka nie znała przecież
żadnego z tych czarowników?
Móri uśmiechnął się, słysząc to określenie.
 Pewnego razu, kiedy byłem jeszcze mały, przyjechała do nas w odwiedziny
siostra mojego dziadka. Miała na imię Thuridur. Ona również została oskarżona
o czary przez tego samego proboszcza, sirę Jona. I chociaż byłem zupełnie mały,
dowiedziałem się wielu szczegółów, które wydawały mi się nad wyraz dziwne.
Thuridur była bardzo, bardzo stara, ale pamiętam, że opowiadała, jak to jej ojciec
i brat zostali spaleni na stosie, a domostwo trzeba było podzielić. Ona ubłaga-
ła lensmana, by dał jej czapkę ojca, jedwabną z otokiem z futra. Jej matka zaś
prosiła o aksamitną czapkę z jedwabnymi troczkami, która należała do jej syna.
Pastor uznał, że to wstrętne, iż kobiety chcą zatrzymać coś, co należało do Jona
Jonssona, starszego i młodszego. Nigdy jeszcze nie spotkał takiej zatwardziałości
w grzechu. Ale go to nie zaskoczyło u takiej bezbożnicy jak Thuridur. Twierdził
nawet, że w dzieciństwie uczyła się magii razem z bratem Jonem, czyli moim
dziadkiem. Ludzie gadali, że w Kirkjubol była nawet szkoła. Szkoła magii.
Pastor oskarżył Thuridur, że po śmierci ojca i brata ona go prześladuje. Drę-
czyły go ataki jakiejś okropnej choroby, nigdy przedtem niczego takiego nie prze-
żywał. Wzywał Pana tak szczerze jak tylko umiał, ale czuł, że materac się pod
nim kręci i bał się, że zaraz zostanie zrzucony z łóżka. Słyszał, że jakaś zjawa mó-
wi do niego:  Jutro zwyciężymy , nie wiedział jednak, czy są to słowa dobrego,
czy złego ducha. Na trzy dni przed Zielonymi Świątkami diabły były wyjątkowo
natrętne wobec siry Jona. Pózniej trochę się uspokoiło, ale kiedy jesienią złe zno-
wu dało o sobie znać, pastor był przekonany, że to zemsta Thuridur. Dobrał sobie
jakiegoś chłopa do towarzystwa i pojechał do Kirkjubol, żeby się z nią rozmówić.
Opowiadał potem, że widział wokół niej czarny krąg, ona zaś padła w kościele
na kolana obok jakiejś skrzyni i modliła się. Jemu się to nie spodobało, twierdził,
że ta modlitwa nie zostanie wysłuchana przez Boga. . . Kiedy odjeżdżał stamtąd,
rzucił się za nim w pogoń czarny pies. Takie i podobne wydarzenia nie ustawały.
Proboszcz widział w osobie Thuridur diabła, doniósł na nią do lensmana, ale nie
147
otrzymał żadnej odpowiedzi, co również tłumaczył jako dzieło Szatana.
W końcu Thuridur opuściła osadę nad fiordem i przeprowadziła się na drugą
stronę gór. Po tym diabeł ukazywał się pod postacią gniadego konia, takiego same-
go, na jakim Thuridur wyjechała z Kirkjubol. Sira Jon był pewny, że czarownica
zmieniła tylko przebranie.
Zimą 1656 roku Thuridur ponownie przybyła do siry Jona w Eyri. Przysię-
gała, że jest niewinna, i prosiła o udzielenie sakramentów. Pastor odmówił, ale
Thuridur nie musiała już długo pozostawać bez sakramentów, bowiem w maju
następnego roku pięciu innych kapłanów orzekło, iż ma ona prawo przystępować
do komunii świętej. Ci kapłani nigdy nie wątpili, ze Thuridur jest dobrą, pobożną
chrześcijanką.
Kiedy Thuridur wracała do swojej nowej siedziby, w podróży przez góry to-
warzyszył jej stary przyjaciel proboszcza, Snbjrn Palsson. Ludzie gadali potem,
że na ich drodze i przed nimi, i za nimi błyskało się i grzmiało, ukazywały się róż-
ne okropne zjawy. Wiadomo było przecież, że czarownikom i wiedzmom zawsze
towarzyszy diabeł. Pózniej diabeł ukazywał się pod postacią Snbjrna Palsso-
na, a sira Jon podczas nabożeństwa widział nad jego głową ognistą kulę. Wiele
innych znaków też prowadziło do Snbjrna, który w końcu wyprowadził się ze
Skutilsfjrdhur, nie był w stanie dłużej tego znosić.
Raz jeszcze proboszcz oskarżył Thuridur u lensmana i wtedy obaj zadecy-
dowali, że trzeba jej sprawę przedstawić na tingu. Sprawy jednak nie było, bo
Thuridur się spózniła. Winą za to sira Jon oskarżył żonę jednego z lensmanów,
która podobno sprzyjała czarownicy.
Na probostwie złe moce poczynały sobie tak jak nigdy dotychczas. Sira Jon
nieustannie oskarżał Thuridur, lensman wciąż oddalał sprawy, co duchownego
strasznie gniewało. W jego domu było już tak zle, że musiał sypiać w budynkach
gospodarskich lub na dworze, mimo to ciągle go coś niepokoiło, a to biegały po
nim myszy, a to dostawał okropnych mdłości. Thuridur wyszła za mąż za bardzo
godnego człowieka, co pastor uznał za jawny dowód jej czarodziejskich umiejęt-
ności. Po wielu wahaniach dwunastu zaprzysiężonych mężów postanowiło w koń-
cu, by Thuridur złożyła przysięgę przed Alltingiem. Uniknęła tego, lecz złożyła
przysięgę przed sędzią w Mosfelli, niedaleko miejsca, w którym teraz mieszkała.
Sira Jon był wściekły i odwołał się do Alltingu, ale pewien cieszący się zaufaniem
mąż przybył tam, by zaświadczyć o jej niewinności, i protesty pastora odrzucono.
Tym samym Thuridur została uwolniona od wszelkich oskarżeń.
Ale kiedy się te wszystkie sprawy toczyły, była ona ofiarą wielkich prześla-
dowań. I teraz nadeszła jej kolej, by oskarżyć sirę Jona o zniesławienie. Wiosną
tysiąc sześćset sześćdziesiątego roku przedstawiła swoją wersję wydarzeń, ale ja
już nie wiem, jak się to wszystko zakończyło. Wiem tylko, że sira Jon osiedlił
się w Kirkjubol, w zagrodzie, która kiedyś należała do Thuridur i jej rodziny. On,
który nigdy nie mógł pojąć, że ktoś chce mieć jakieś rzeczy należące do czarno-
148
księżnika lub czarownicy, on sam zagarnął wszystko, co po nich zostało!
Zaczynało świtać. Nero przeciągnął się, wstał i domagał się, żeby go wypu-
ścić.
 Myślę, że na tym powinniśmy dzisiaj poprzestać  powiedział Móri,
otwierając psu drzwi.  Byłoby dobrze, gdybyś się mogła przespać godzinkę
czy dwie.
 Przespać? Po tym, co mi opowiedziałeś? Wiesz, mnie się zdaje, że ten
pastor zachowywał się histerycznie.
Oczywiście, że tak! On był znany z tego, że wciąż jest niezadowolony, ponury
i drobiazgowy. Z czasem zaczął się domagać zwrotu rzeczy, które w dawnych
czasach należały do kościoła. Inni duchowni uważali to za małostkowe.
 No właśnie, a poza tym ja uważam, że on był trochę przewrażliwiony.
Wyobrażał sobie, że prześladują go złe moce.
 I ja tak myślę. W ogóle wiele wydarzeń, o których wówczas mówiono
w okolicy, istniało wyłącznie w rozbudzonej wyobrazni ludzi. I to jest na Islandii
bardzo powszechne zjawisko. Ludzie odurzają się też jakimiś ziołami, żeby mieć
wizje.
 Co ty mówisz! No, a co się ostatecznie stało z tym starym nudziarzem?
 Żył jeszcze w roku tysiąc sześćset dziewięćdziesiątym drugim. Był bardzo
stary i już nie wstawał z łóżka, ale wciąż cieszył się niezłym zdrowiem.
 A Thuridur?
 Nigdy więcej jej już nie widziałem.
 Ale jej czary to nie tylko czysta fantazja?
 Nie, oczywiście, że nie! Moi przodkowie odznaczali się wielkimi uzdol-
nieniami w dziedzinie sztuk magicznych. Thuridur również. Ale tacy zli, jak to
chciał udowodnić sira Jon, nie byli, w każdym razie ja nie mogę w to uwierzyć.
 Ani ja. Ten pastor to szaleniec! No, a twoja matka?
 Ona też znała się na rzeczy. Wiesz, wtedy, kiedy Thuridur nas odwiedzi-
ła, wszystkie runy, księgi i magiczne symbole, które odziedziczyła, podarowała
mojej matce a swojej bratanicy, córce Jona młodszego. Matka czytała potem to
wszystko i uczyła się. A gdy ja podrosłem na tyle, by wiedzieć, o co chodzi, z ko-
lei ja odziedziczyłem wszystko. Mama chciała, bym poszedł do Szkoły Aacińskiej
w Holar, a tam właśnie znajdowała się kiedyś  Rdskinna . Była tam także jed-
na z dwu ksiąg, noszących tytuł  Graskinna . Bardzo dobrze ukryta, tak że nikt
nie mógł się do niej dostać. Ale ja się dostałem, bo nauczyłem się już otwierać
najtrudniejsze zamki. . .
Uśmiechnął się na wspomnienie tamtych wydarzeń, ale był to uśmiech bole-
sny, właściwie raczej grymas, bo zamek okazał się tak straszny. . .
I Móri opowiedział słuchającej go z otwartymi ustami Tiril o trzech księgach
zła. O tym, że został usunięty ze Szkoły Aacińskiej w Holar nie tylko dlatego, że
149
odważył się przeczytać i nauczyć na pamięć wszystkiego, co zawierała  Graskin-
na , lecz przede wszystkim za to, że miał zamiar wykopać złego biskupa Gott-
skalka pochowanego razem ze swoją księgą, czyli  Rdskinną .
 Wiesz, Tiril  uśmiechnął się Móri.  Nikt mi nigdy nie powiedział, że
wszyscy biskupi w Holar spoczywają krypcie pod podłogą kościoła. Niektórzy
starali mi się wmówić, że jego grób znajduje się na cmentarzu. Pokazywano mi
nawet, w którym miejscu.
Tiril nieoczekiwanie nabrała pewności, że tego właśnie Móri nigdy jeszcze
nikomu nie powiedział. I że cieszy się, mogąc opowiedzieć o tym właśnie jej.
Mogłaby go uściskać z wdzięczności i szczęścia. Ale czy można obejmować
kogoś takiego jak Móri? Absolutnie nie.
A przy tym mówił jednak rzeczy naprawdę straszne i dotychczas całkowicie
dla niej obce.
Jak to. . . o tym, jak jego matka wraz z innymi czarownikami została pojmana
przez ludzi lensmana i postawiona przed Alltingiem w Thingvellir. O makabrycz-
nej podróży koło Myrka, gdzie jakoby miał się pokazywać zmarły dawno diakon,
a także o wędrówce przez bezlitosne Sprengisandur i w pobliżu biskupiej siedziby
w Skalholt, gdzie, jak wiedział, została pochowana druga  Graskinna i spoczy-
wała tam dotychczas obok znającego się na czarach eremity.
O tym, jak zdołał uciec do Kaldidalur, miejsca schronienia wszystkich wyję-
tych spod prawa, podczas gdy matka i dwaj inni czarownicy zostali straceni. . .
 Och, Móri  szepnęła Tiril ze łzami w głosie.  Tak mi przykro.
 Kiedy się o tym dowiedziałem  ciągnął  coś w mojej duszy umar-
ło. Stałem się zimny i niewrażliwy, zdecydowany zrobić wszystko, by osiągnąć
w życiu jeden cel: stać się najznakomitszym czarnoksiężnikiem na świecie! Do
tego jednak potrzebne mi są księgi:  Rdskinna i  Graskinna druga.
Następnie opowiedział jej jeszcze o tym, jak trafił do Szkoły Aacińskiej
w Skalholt, gdzie dowiedział się, że  Graskinna została już wywołana z ziemi
przez człowieka nazwiskiem Eirikur z Vogsos. Móri poznał całą treść księgi znaj-
dującej się w szkole, a potem pobierał nauki u owego Eirikura.
Był to dość wesoły okres jego życia, więc też i nastrój w małym domku na
Laksevag bardzo się poprawił, kiedy o tym opowiadał. Tiril zaśmiewała się ser-
decznie z rywalizacji między Eirikurem a kobietą imieniem Stokkseyri-Disa i z
przygody Móriego z małymi diabełkami.
 A potem znowu musiałem uciekać  powiedział Móri; oczy mu pociem-
niały na wspomnienie tamtych wydarzeń.
 Chciałbym zdobyć  Rdskinnę , bo wtedy moje wykształcenie byłoby, peł-
ne. Ale wyznaczono cenę za moją głowę i nie mogłem się pojawić ani w Holar,
ani w ogóle na Północy. Pozostało mi tylko opuścić kraj.
 No i pojawiłeś się tutaj  stwierdziła Tiril.  Z czego ja cieszę się bardzo.
Ale to się chyba nie stało tak całkiem niedawno, prawda? Moim zdaniem jesteś
150
w Norwegii od kilku lat.
 Tak, przenosiłem się z miejsca na miejsce. Gdybym potrafił zerwać z upra-
wianiem magii, mógłbym się gdzieś osiedlić na stałe. Ale nie chcę odrzucać całej
wiedzy, jaką posiadłem, tylko z powodu głupoty i przesądów ludzi. Tiril, ja nie
robię nic złego, chociaż mógłbym, bo czarna magia, na której znam się bardzo
dobrze, posiada straszną siłę.
Tiril ujęła jego dłoń.
 Ja wiem, że nie chcesz robić nic złego  powiedziała serdecznie.  Spo-
tkanie z tobą to najlepsze, co mi się w życiu przydarzyło.
Spoglądał na nią w zamyśleniu, a ona miała wrażenie, że w duchu zadaje
jej pytanie:  No, a co z Erlingiem? , ale jakby nie chciał ani nie mógł zadać go
głośno. To było dziwne uczucie, coś jakby milcząca wymiana myśli. A przecież
Tiril nie miała żadnych tego rodzaju uzdolnień.
Ale Tiril wyczuwała coś bardzo istotnego. Bo w telepatii ważniejsze są zdol-
ności nadawcy niż odbiorcy.
 Dziękuję ci, Tiril. Teraz jednak spróbuj zasnąć.
 No, a ty?
 Masz rację  odparł z uśmiechem.  Mnie się też przyda chwila snu.
Dobranoc!
 Dobranoc, Móri, mój najlepszy przyjacielu. A może raczej powinniśmy
powiedzieć: Dzień dobry?
 Chyba tak.
Móri opuścił alkierzyk.
Tiril układała się do snu z uśmiechem zadowolenia. Czuła się tutaj całkowicie
bezpieczna.
Erling wrócił koło południa i wtedy Móri jeszcze spał. Nie chcieli go budzić,
usiedli oboje z Tiril na sękatej ławce pod ścianą domu. Erling żartował z jej krop-
kowanej cery.
 Wietrzna ospa. Mam nadzieję, że ty też się zaraziłeś  odwzajemniła zło-
śliwość.  Móri dał mi wieczorem lekarstwo przeciw gorączce i dzisiaj czuję
się już całkiem niezle. W każdym razie nie chce mi się leżeć w łóżku. No? A co
słychać w mieście?
 Sprawa Móriego nie wygląda najlepiej  oświadczył Erling.  Wójt i pa-
stor postawili na nogi wszystkich swoich ludzi, mają jak najszybciej znalezć czło-
wieka, który się w naszym mieście zajmuje czarami. Tu i ówdzie ludzie gadają,
że robi to mężczyzna. Czarnoksiężnik. Pogłoski dotarły aż do Stavanger, gdzie
podobno niedawno wzburzył całe miasto, przywracając zdrowie śmiertelnie cho-
remu człowiekowi.
 Powinni mu być za to wdzięczni!
 Ale nie lekarze. Doktor, który uznał człowieka za nieuleczalnie chorego,
nie zniesie takiego zagrożenia dla swojej reputacji. Nieuleczalnie chory pacjent
151
powinien umrzeć i nikt nie ma prawa zmieniać wyroku.
 Jesteś złośliwy  uśmiechnęła się Tiril.  Ale rozumiem, że Móri jest
w niebezpieczeństwie. Tylko że ja bardzo nie chcę, żeby wyjechał, nie chciałabym
go utracić.
 Masz przecież mnie  powiedział Erling żartobliwie, lecz wrażliwe ucho
wyłowiłoby napięcie w jego głosie.
Ale Tiril nie miała wrażliwego ucha.
 Wiem, że mam ciebie  uśmiechnęła się serdecznie.  I bardzo ci za to
dziękuję.
 I wiesz, oczywiście, że pomogę ci z pogrzebem twoich przybranych rodzi-
ców  rzekł znowu, a Tiril ogarnęły okropne wyrzuty sumienia. W ogóle o tym
nie pomyślała.  Pózniej, kiedy już się uspokoi, będziesz z pewnością mogła
wrócić do domu. Wszystko tam przecież należy do ciebie. I Nero będzie mógł
zamieszkać z tobą, dopóki zechcesz.
 Jakoś nie zastanawiałam się nad sprawami praktycznymi  przyznała
zgnębiona. Skuliła się, jakby jej było zimno.  Akurat teraz nie mam najmniej-
szej ochoty wracać do domu.
 Rozumiem cię. Zresztą wcale nie musisz tego robić. W każdym razie jesz-
cze nie teraz. Wciąż za mało wiemy, kto na ciebie napadł i dlaczego.
 Za mało, powiadasz? My przecież nie wiemy nic.
Z domu wyszedł Móri i powitali go chóralnym:  Dzień dobry, śpiochu! , a po-
tem Erling zaczął opowiadać, czego dowiedział się w mieście.
 Jakichś dwóch obcych ludzi dostało się wczoraj do domu konsula, jesz-
cze zanim umarła twoja przybrana matka. Podobno widziano ich wcześniej, i to
wychodzących. Być może po śmierci konsula, ale trudno ustalić godzinę.
 W jaki sposób tam weszli?  zapytał Móri, witając się jednocześnie
z uszczęśliwionym Nerem. Psy witają człowieka zawsze tak samo radośnie, nie-
zależnie od tego, czy go nie było rok, czy kilka minut.
 Oświadczyli, że są stolarzami i że konsul ich zamówił.
 A jak wyglądali?  zapytała Tiril.
Erling odwrócił się do niej.
 Jeden był w średnim wieku i miał kozią bródkę, a drugiego trudno opisać.
Młodszy, bez znaków szczególnych.
Tiril aż podskoczyła.
 To oni!  zawołała.  To oni napadli na mnie koło cmentarza. Jeden ma
na imię Georg, teraz sobie przypomniałam.
 Bardzo dobrze, wiemy w każdym razie, że wszystkie napady mają ze sobą
jakiś związek  stwierdził Erling.  No, ale też tego się właśnie przez cały
czas domyślaliśmy. Tiril, musimy odwiedzić żonę kowala, żeby uzupełnić nasze
informacje o twoich prawdziwych rodzicach.
Nagle Tiril spostrzegła, jaki pochmurny jest dzisiejszy dzień.
152
 Rodzice, powiadasz? Dotychczas mowa była tylko o matce.
 Tak, no i to zresztą logiczne, bo przecież mówiono, że urodziła cię w ta-
jemnicy.
 Masz rację.
 A tymczasem ojciec może odgrywać znacznie ważniejszą rolę, niż przy-
puszczamy.
Tiril zamyśliła się, zrobiło jej się teraz podwójnie przykro. Po części ze wzglę-
du na prawdziwych rodziców, którzy nie mieli odwagi się ujawnić, woleli uciekać
się do morderstwa, a po części dlatego, że poczuła się bardziej niż kiedykolwiek
nie chciana.
Z coraz większą niechęcią do samej siebie stwierdziła, jak mało uwagi po-
święca swoim przybranym rodzicom. Była oczywiście wstrząśnięta brutalnością
zadanej im śmierci, współczuła przybranej matce, ale żałoby nie potrafiła w sobie
wzbudzić.
Spostrzegła, że Erling i Móri ją obserwują. Czy to możliwe; że wiedzą, co czu-
je? Choć rzeczywiście na jej bezbronnej, szczerej twarzy przeżycia uwidaczniały
się jak w otwartej księdze, samotność, bezradność, lęk, i obu młodych mężczyzn
ogarnęło pragnienie, by ją ochraniać w tym bezlitosnym świecie. Miała przecież
dopiero szesnaście lat, przyniosła ze sobą na świat tyle pogody i tyle miłości bliz-
niego, a teraz to wszystko zostało jej bez miłosierdzia odebrane. Gwałt, podłość
i okrucieństwo skierowano przeciwko tej istocie, która wierzyła, że ludzie są do-
brzy. Obaj widzieli to wszystko, ponieważ sympatyczne i samodzielne dziecko,
jakim Tiril była do niedawna, wyrosło i przemieniło się w bardzo pociągającą
pannę. Nie tak piękną jak Carla, stwierdzał Erling, ale pełną wielkiego wdzięku
i dobroci, która wypływała z jej wnętrza i odbijała się w rysach twarzy.
Zebrali potrzebne rzeczy i zamierzali jechać do Bergen.
 Móri  powiedziała Tiril, gdy Erling poszedł po swojego wierzchowca.
Czarnoksiężnik natychmiast do niej podszedł.
 Móri. . . Ciebie nie tylko  Rdskinna ciągnie z powrotem na Islandię,
prawda? Ty po prostu tęsknisz do rodzinnych stron. Do swojego kraju. Poznałam
to po twoich oczach, kiedy mi opowiadałeś o swoim życiu.
 Tak  uśmiechnął się ze smutkiem.  Masz rację. Ja myślę, że Island-
czyk będzie zawsze tęsknił do ojczystej wyspy. Do jej dumnej, chłodnej urody, do
martwych, pokrytych lawą wulkaniczną i kamieniami przestrzeni. Do zielonych
wzgórz, których monotonię burzy czasem żółć siarczanych oparów, a czasem ko-
bierce barwnych północnych kwiatków. Do kraju, w którym lód i ogień sąsiadują
ze sobą niemal na wyciągnięcie ręki. Bo widzisz, Tiril, na Islandii wciąż dokonuje
się dzieło stworzenia. Powinnaś kiedyś zobaczyć moją ojczyznę.
Była zafascynowana blaskiem jego oczu, kiedy jej to wszystko mówił, widzia-
ła, jaką miłością darzy tę wyspę, która dla niej znajdowała się gdzieś na krańcach
świata.
153
 Nie chcę, żebyś odjeżdżał  powiedziała cicho.  A gdybyś kiedyś mu-
siał, to zabierz i mnie na Islandię.
Na myśl o tym oczy mu rozbłysły, ale zaraz znowu przygasły.
 To niemożliwe, kochanie  westchnął.  Tam także mnie poszukują. Do-
póki jednak się nie dowiedzą, że wróciłem po latach spędzonych w Norwegii,
będę bezpieczny. Chcę tylko zabrać  Rdskinnę .
 Chyba nie jest to aż takie proste  roześmiała się.
Na twarz Móriego powróciła smutna powaga.
 Nie, to wcale nie będzie proste.  Nagle znalazł się bardzo daleko od
małego domku w Laksevag.  Ale, ja sobie z tym poradzę  szepnął.
 Hej!  zawołała Tiril.  Ja tu jeszcze jestem! Dlaczego twoje myśli błądzą
gdzieś po bezdrożach?
Ocknął się i rozglądał wokół, jakby nie wiedział, gdzie się znajduje.
 Wybacz mi!
 Wyglądałeś bardzo dziwnie  powiedziała z wyrzutem.  Coś mi się
zdaje, że nie polubię tej magicznej księgi w czerwonej oprawie.
 I wcale nie musisz tego robić  odparł. Podczas gdy Tiril porządkowała
izbę przed wyjazdem, obaj mężczyzni dosiedli koni.
 Jaka to śliczna i miła dziewczyna  powiedział Erling.  Potrzebuje ko-
goś, kto by ją wspierał. Wiele myślałem o. . .
 O czym?  zapytał Móri bardzo ostrożnie, z rezerwą, ale Erling nie zwró-
cił na to uwagi. Przepełniała go wola działania.
 Straciłem narzeczoną, ale zastanawiam się, czy los nie postawił na mojej
drodze innej, co najmniej równie pięknej i dobrej.
 Co chcesz, panie, przez to powiedzieć?  zapytał Móri głucho.
 Zastanawiałem się. . . I nie widzę przeszkód. . . Dlaczego nie miałbym się
ożenić z Tiril? To wielka osobowość, sam przecież zauważyłeś. O, już idzie, w ta-
kim razie możemy ruszać.
Móri posłał mu ponure spojrzenie, lecz Erling nie zareagował. Uśmiechał się
do dziewczyny biegnącej ku nim ze swoim psem.
W Bergen dwaj mężczyzni prowadzili bardzo nieprzyjemną rozmowę, słowa
padały niecierpliwe, pełne irytacji.
 Gdzie ona jest? Gdzie się ukrywa?  powtarzał starszy z dość rzadką
bródką.  Kiedy już się wydaje, że ją mamy, ona znowu znika bez śladu.
 Magia  mówił młodszy.  Czary.
Kompan posiał mu podejrzliwe spojrzenie.
 Jak tak dalej pójdzie, sam w to uwierzę. W końcu ludzie nie gadają bez
przyczyny, a ostatnio płotek coraz więcej. Mówią, że ktoś rzucił urok na konsula.
Musimy ją znalezć, Georg. Żeby nie wiem co.
 Ale tych dwoje udało nam się przecież usunąć z drogi.
 To nie ma znaczenia. Rozkaz był, żeby ją załatwić, ona jest najważniejsza.
154
 Wkrótce ją złapiemy  powiedział młodszy, chcąc pocieszyć kompana.
Ale w skrytości ducha widział sprawy w innym świetle. Zadrżał na myśl, że są
otoczeni przez jakieś siły nieczyste, magię, złe moce, czary. Takich spraw bał się
śmiertelnie.
Rozdział 21
Kiedy wchodzili do tajemniczej, pełnej grzmotów i rozpalonego żaru kuzni,
wybiegł im naprzeciw wzburzony kowal. Oczy płonęły mu z podniecenia i niepo-
koju.
 Ach, państwo są poszukiwani przez policję. Wszyscy troje  dudniący
głos dobywał się z potężnej piersi. Mięśnie napinały się pod spoconą skórą przy
każdym ruchu.
Troje przybyszów przystanęło w wejściu.
 Naprawdę nas szukają?  zapytał Erling.  Mnie też?
 Też, panie Mller. Ponieważ wczoraj zniknął pan z domu konsula razem
z panienką Tiril. Wójt przychodził tu już osobiście pytać, czy państwa nie widzia-
łem. A pózniej przylazły znowuż jakieś dwa podejrzane typy i dopytywały się
o panienkę.
 Jeden starszy, z kozią bródką? A drugi młodszy?
 Otóż to, tak jak pan mówi! I potem jeszcze raz przyszedł wójt z samym
biskupem, żeby się zapytać o was, mój panie  zwrócił się kowal do Móriego.
 Wiedzieli, jak mam na imię?  przestraszył się Móri.
 Nie, ale z opisu to był pan.
Tiril chciała usłyszeć ten opis. . .
Móri jednak nie dopuszczał jej do głosu.
 Czy oni łączyli mnie z osobą panienki Tiril?
 Nie, nie, to dla nich dwie oddzielne sprawy.
 Bardzo dobrze  odetchnął Móri z ulgą.
 Ale wy, panie, musicie natychmiast opuścić nasze miasto  upierał się
kowal.  Wydano rozkaz, żeby was zabić. Każdy posterunkowy, który was zoba-
czy, ma prawo strzelać bez uprzedzenia. Za. . .  kowal ściszył glos.  Za czary,
Wasza Wysokość.
O Boże, co on właściwie sobie wyobraża? Myśli, że Móri to Szatan we własnej
osobie czy jak?  zastanawiała się Tiril rozbawiona, ale przestraszona.
 Gdyby wolno mi było wam radzić, mój panie, to pewien statek wychodzi
wieczorem w morze.
156
 Dokąd płynie?
 Będzie zawijał do wielu portów, można wybierać.
 Właśnie takiego statku powinienem unikać, zostanie z pewnością gruntow-
nie przeszukany.
 Cóż, no to może rybacki kuter, który wypływa na nocny połów?
 Czy one pływają daleko?
 Różnie. Niektóre do Szetlandów, do Wysp Owczych, na Islandię albo na
Grenlandię. Inne łowią na południu, a jeszcze inne na wodach tuż przy brzegu.
 A te większe kutry? Czy zawijają do portów w obcych krajach?
 Zdarza się, że tak.
 No to wspaniale!  ucieszył się Móri.
 Ależ, Móri, nie możesz przecież. . .  zaczęła Tiril, on jednak ujął ukrad-
kiem jej rękę i mocno uścisnął. Ostrzeżenie, by nie powiedziała za wiele.
Porozmawiali z kowalową i dostali bardzo niedokładny adres w Christianii do
kuzynki znajomego męża handlarki i tak dalej.  Mieszkają podobno w nie ma-
lowanym domu, trzeba pójść jedną z wąskich uliczek przy jednym z nabrzeży
portowych. . .  Postanowili, że jednak sami pójdą do tej handlarki ryb. To zna-
czy mieli to załatwić Erling z Mórim, Tiril natomiast musiała się ukryć w biurze
Erlinga.
 Móri nie może przecież tak sobie chodzić po ulicach  protestowała Tiril.
 Przecież mogą go zastrzelić!
 Będziemy ostrożni  zapewnił Erling.  Ale musi pokazać drogę, a poza
tym trzeba się zająć jego koniem i. . . Nie, Tiril, nie przeszkadzaj mi, utrudniasz
sprawy, które i tak nie są łatwe! Uzgodniliśmy z Mórim, że dzisiaj ja przenocuję
u ciebie. Jutro rano poważnie zajmiemy się twoimi problemami, porozmawiam
z wójtem na temat tych zbirów, którzy na ciebie napadli.
Tiril bardzo niechętnie poddawała się jego poleceniom. Tyle chciała powie-
dzieć, serce krajało jej się z bólu, czuła się bezradna, wiedziała jednak, że powinna
milczeć. Od dzieciństwa uczono ją przecież, że  kobieta w towarzystwie milczy .
Brutalna zasada, wymyślona przez mężczyzn, ale co mogła na to poradzić?
Gotowość posłuszeństwa i pokory nie trwała jednak zbyt długo. Kiedy wy-
szli z kuzni, dosłownie eksplodowała, wykrzykiwała oskarżenia i protesty. Erling
poszedł pierwszy, została sama z Mórim.
 Nie wolno ci wyjeżdżać z kraju, Móri  zakończyła.
 Ale ja sam tego chcę  uciął.  Mówiłem ci przecież: moje wykształcenie
jest niepełne.
 Tak, wiem, i nie będzie pełne, dopóki nie znajdziesz tej przeklętej książ-
ki oprawionej w czerwoną skórę, wiem. Nie rozumiem tylko, do czego ci ona
potrzebna.
 Do bardzo wielu rzeczy  oświadczył.
 Ale ja sobie nie dam bez ciebie rady  żaliła się.
157
Móri jakby nie wiedział, co powiedzieć. W jego mrocznych oczach pojawił
się dziwny cień.
 Masz przecież Erlinga.
 Erlinga? Erling należy do Carli!
 Carla nie żyje, Tiril. Nie możesz wymagać, by on do końca życia był sam.
Na moment przycichła, a potem wyszeptała ledwie dosłyszalnie:
 Biedna Carla.
 Co masz na myśli?
 No, jeśli Erling znajdzie sobie inną narzeczoną. . .
Móri spojrzał na nią spod oka, jakby się zastanawiał, do jakiego stopnia osoba
w jej wieku może być naiwna.
Już bez protestów Tiril pozwoliła się zamknąć w małym pokoiku przylega-
jącym do biura Erlinga, potem obaj mężczyzni wyszli, a jej pozostawało czekać
i przyglądać się półkom, na których przechowywano stare dokumenty przewozo-
we.
Udręczona przeżyciami i zmęczona chorobą wkrótce zasnęła.
Erling i Móri nie zastali handlarki ryb, poszła do miasta, nikt, nie wiedział
dokąd.
Dzień miał się ku końcowi. Obaj młodzi ludzie stali na nabrzeżu, ukryci za
narożnikiem portowego magazynu. Daleko po drugiej stronie zatoki majaczył
w mroku przylądek Nord, za nim, w głębi lądu, znajdowało się Laksevag.
 Twój kuter odpływa już lada moment  powiedział Erling.
 Tak. Uzgodniłem wszystko z szyprem. Zabierze mnie na Wyspy Owcze,
a stamtąd nietrudno dostać się na Islandię. Zaopiekujesz się moim koniem?
(Erling pozwolił mu nareszcie mówić do siebie  ty ).
 Oczywiście! Dostanie w stajni najlepsze miejsce.
 Wiem. Dziękuję! I. . .
 Tiril też się, rzecz jasna, zaopiekuję. Nie zmieniłem zdania i naprawdę chcę
się z nią ożenić.
Móri nie zaraz odpowiedział, jakby szukał właściwych słów.
 Zasłużyła sobie na twoje wsparcie w każdej sytuacji  rzekł w końcu. 
To znaczy, oboje zasługujecie na siebie nawzajem.
 Dzięki ci. Ciebie ona też bardzo lubi, Móri.
Islandczyk wciąż miał problemy z doborem słów.
 Strzeż jej, Erlingu! Tutaj. . . Daj jej ten znak. . . to zapewni jej bezpieczeń-
stwo! Ten znak ma wielką moc, ochroni ją przed wszelkim złem.
Wolno, jakby z wahaniem czy może wbrew swojej woli, podał przyjacielowi
nieduży przedmiot.
 Co to jest?  zapytał Erling.  Rysunek na drewnie?
158
 To runa życia i tak też się nazywa: Znak Życia. A drewno to szlachetna
sosna, bardzo trudne do zdobycia na Islandii, gdzie w ogóle drzewa prawie nie
rosną.
 Ja nie mógłbym takiego dostać?  poprosił Erling.
 Znakomicie poradzisz sobie i bez niego. A zdobycie Znaku Życia koszto-
wało mnie wiele wysiłku i cierpień. Linie znaku zostały wypełnione krwią z naj-
większych naczyń krwionośnych mojego ciała, a wycinanie znaku musi się odby-
wać w specjalnych warunkach. Znak został wykonany dla mnie, lecz teraz chciał-
bym, żeby go miało to biedne dziecko.
 A czy ja nie mógłbym dostać znaku, który przyciąga do siebie bogactwo?
 Nie masz już dość pieniędzy?
 Kupiec nieustannie podejmuje wielkie ryzyko. Żądza posiadania może
człowiekowi dać wszystko, ale może mu też wszystko odebrać. Potrzebuję pew-
ności, że powodzenie mnie me opuści.
 Nie, Erlingu, jesteś moim przyjacielem, więc powiem ci, że znak, jakiego
żądasz, należy do najstraszniejszych. Nie, nigdy nie próbowałem go dla siebie
zdobyć i nie chcę nawet o nim myśleć.
 Opowiedz, jak się go tworzy. Zniosę najbardziej drastyczne szczegóły.
 Może ty. Mnie jednak bardzo to niepokoi, wszystko się we mnie burzy. . .
Móri milczał przez chwilę, lecz Erling popędzał go niecierpliwie:
 No, nad czym się zastanawiasz?
 Nie lubię o tym mówić  westchnął Móri.  Ale chciałbym, żebyś zro-
zumiał, jak trudna do zdobycia jest tego rodzaju magiczna runa, ile to kosztu-
je. . . Najpierw trzeba narysować specjalny znak, który wkłada się do woreczka
na pieniądze. Potem musisz sobie znalezć człowieka, który pozwoli ci, byś, kiedy
umrze, posłużył się jego skórą. Musiałbyś więc zaraz po jego śmierci pójść nocą
na cmentarz i wykopać zwłoki, a następnie ściągnąć z nich skórę od pasa w dół.
Trzeba bardzo uważać, by w tych magicznych, czy jak to inaczej nazywają: tru-
pich, spodniach nie porobić dziur. I musisz włożyć gotowe  spodnie , czyli skórę
159
zmarłego, która przylgnie mocno do twojego ciała. Przyrosną w końcu do ciebie
i pozostaną tak dopóty, dopóki nie znajdzie się ktoś inny, kto będzie chciał je od
ciebie przejąć. Żeby jednak zaczęły działać zgodnie z przeznaczeniem, musisz
ukraść monetę najbiedniejszej wdowie, i to w kościele, podczas najważniejszego
w roku nabożeństwa, zanim zostanie odczytana ewangelia. Najlepiej, żeby się to
stało następnego dnia po zdobyciu spodni. Wkładasz wtedy monetę do kieszeni
spodni razem ze znakiem, który wykonałeś na początku. Od tej chwili spodnie
będą przyciągać do siebie pieniądze, a twoja sakiewka nigdy nie będzie pusta.
Musisz tylko zadbać, by wydać ukradzioną monetę. Spodnie są jednak obciążone
przekleństwem, które sprawia, że bardzo trudno je zdjąć. I to, czy zdołasz się ich
pozbyć przed śmiercią, zależeć będzie od twojej siły psychicznej. Jeśli umrzesz
mając spodnie na sobie, twoje ciało zostanie roztoczone przez wszy. By się pozbyć
spodni, musisz się umówić z innym człowiekiem, który zgodziłby się je przejąć.
Można to zrobić następująco: musisz odciąć prawą nogawkę i postarać się, by ten
drugi człowiek ją na siebie włożył, dopiero wtedy ty ściągniesz lewą. Bo kiedy
tamten włoży prawą nogawkę, to nie będzie już odwrotu. Nawet jeśli wtedy poża-
łuje tego, co uczynił, to lewa nogawka również się znajdzie na nim, choć on sam
nie będzie wiedział, jak do tego doszło. Spodnie zachowują moc niezależnie od
tego, kto je nosi, i nigdy się nie niszczą.
Twarz Erlinga stawała się coraz bardziej zielona. Móri jednak ciągnął swoją
opowieść:
 Trupie spodnie traktowane są jako rekwizyt białej magii. Sam więc ro-
zumiesz, czym jest czarna magia. Uwierz mi na słowo: ja się czarną magią nie
zajmuję!
 Wiesz jednak o wielu takich sprawach, które nie mogą być wynoszone na
światło dnia.
 Nie mogę zaprzeczyć, wiem. To część mojego wykształcenia. Ale wszystko
zależy od człowieka, ile z tego, co wie, chce wykorzystywać.
Erling zawołał podniecony:
 A ty, który tyle potrafisz. . . Dlaczego nie sprawisz, byś był niewidzialny?
Mógłbyś się z łatwością ukryć przed ludzmi wójta i biskupa.
 Nie  odparł Móri.  Nie chcę, bo to by musiało pociągnąć za sobą
śmierć i cierpienie kilku zwierząt.
Erling uśmiechnął się krzywo.
 Nero to czarny pies. Czy nigdy nie przyszło ci do głowy, żeby go wykorzy-
stać do jakiegoś rytuału?
 Nigdy!  uciął Móri.  Dla mnie on jest święty.
Erling rozumiał, co tamten ma na myśli.
 Jesteś bardzo samotny  stwierdził.
 I chcę być  odparł Móri.
Młody potomek hanzeatyckiego rodu pospiesznie zmienił temat:
160
 Długo się zastanawiałem nad tajemniczym pochodzeniem Tiril. I nad sło-
wami tamtego lichwiarza:  Proszę nie zapominać o warunkach! A także o tym,
co powiedział po śmierci Carli:  Gdyby tamta druga zmarła, to można by podej-
rzewać, że. . . 
 Tak  przyznał Móri.  Ja także się nad tym zastanawiałem. Może Tiril
posiada jakieś środki, których nie można uruchomić, póki ona żyje?
 Właśnie to samo przyszło mi do głowy! Myślisz, że są to pieniądze niedo-
stępne przed upływem określonego czasu? Jakiś spadek, który zostanie wypłaco-
ny, gdy dziewczyna skończy tyle a tyle lat?
 Tak można przypuszczać. No, ale znowu ta historia, że konsul Dahl zjawił
się w jej pokoju w nocy z czymś, co przypominało jedwabny szal. . . Jakby chciał
ją udusić! Gdyby to połączyć ze słowami lichwiarza. . .
 Zdaje się, że obaj myślimy to samo  rzekł Erling sucho.  Mogło być
tak, że rodzona matka Tiril dokonała na rzecz córki zapisu na określoną sumę, ale
uczyniła klauzulę, iż w razie śmierci dziewczynki suma przechodzi na jej przy-
branych rodziców. Jako podziękowanie.
 W każdym razie brzmi to prawdopodobnie. Ale skoro tak, to Dahl musiał
zmienić pierwotne plany. Widocznie znalazł jakieś inne dojście do pieniędzy.
 Szantaż, tak jest. Ale przez to stracił życie. I on, i jego żona.
 No i w tym miejscu zaczyna się problem. Kto i dlaczego chce zamordować
Tiril?
 Otóż to!  Erling zgadzał się z Mórim.  Tylko mi nie mów, że matka
Tiril miała dość płacenia i po szesnastu latach chciała z tym skończyć, bo nie
uwierzę.
 Ja także nie. W tę sprawę musi być zamieszany ktoś jeszcze.  Móri za-
myślił się, a potem powiedział półgłosem:
 Jest ktoś, kogo mógłbyś zapytać.
 Wiem. Lichwiarz. Najwyrazniej był bardzo dobrze wprowadzony we
wszystkie układy. Wciąż się nad tym zastanawiam, mam nadzieję, że z moimi
stosunkami w mieście odnajdę go bez trudu. Po prostu nie miałem czasu do niego
pójść.
 Ale jutro. . . ?
 Jutro to będzie pierwsza sprawa, jaką się zajmę. Może w końcu natrafimy
na ślad matki Tiril. Wierz mi, odnajdę też obu drani, tego całego Georga, czy jak
mu tam, i jego koleżkę, a także tego, czy tych, którzy za nimi stoją.
 Znakomicie! Bardzo bym chciał ci pomóc, ale cóż. Muszę uciekać.
Erling uśmiechnął się szeroko i serdecznie:
 Życzę ci, byś zdobył tę wymarzoną czerwoną księgę, a potem wracaj do nas
jako w pełni wykształcony czarnoksiężnik, bo będę potrzebował twojej pomocy!
I już teraz chciałbym cię jak najserdeczniej zaprosić na ślub mój z Tiril, choć
161
jeszcze nie wiem, kiedy to będzie. Mam nadzieję, że wkrótce. Tiril ma pieniądze,
więc moja rodzina z pewnością ją zaakceptuje.
Móri nie odpowiedział nic, jego oczy jarzyły się w mroku. Z bocznej uliczki
doszły do nich jakieś rozkazy, a potem kroki maszerującego do miasta oddziału.
Móri zwrócił się do Erlinga:
 Do widzenia! Opiekuj się nią jak najlepiej! I dzięki za życzliwość!
 Do widzenia, mój niezwykły przyjacielu! Niech cię szczęście nie opuszcza!
Móri uśmiechnął się, pochylił głowę w ledwie dostrzegalnym ukłonie i po-
szedł nabrzeżem w stronę czekającego statku. Erling patrzył, dopóki sylwetka
Islandczyka nie rozpłynęła się w ciemnościach.
Rozdział 22
Dopiero póznym wieczorem młody Mller wrócił do biura, żeby zabrać Tiril.
Pojechali do Laksevag, ona za nim na końskim grzbiecie, co uważała za bardzo
przyjemne i niezwykłe. Nero biegł obok konia.
 Rozumiem, że dzisiaj twoja kolej na pełnienie roli niańki  śmiała się
Tiril.  Ale to, niestety, nie jest specjalnie zabawne zajęcie.
Erling zauważył ze wzruszeniem, że choć dziewczyna żartuje, to jest śmiertel-
nie zmęczona, a przy tym smutna i niepewna. Ostatnie dni nie były dla niej łatwe,
ale teraz Erling obiecywał sobie, że zrobi wszystko, by ją chronić.
I naprawdę szczerze tego pragnął.
Nie miał odwagi powiedzieć, że Móri odjechał. Jutro rano jej to wyjaśni, tej
nocy powinna się wyspać.
On sam nie był przyzwyczajony do sypiania na kamiennej podłodze w kuchni,
gdzie słyszało się wszystkie szmery i szelesty z całego domu, ani do tego, by psi
pysk pochylał się nad jego twarzą, obwąchiwał i lizał wiele razy w ciągu nocy. Od
czasu do czasu Nero układał się obok Erlinga i przyjemnie grzał go w plecy.
W ciągu tej niespokojnej nocy młody człowiek zdołał przemyśleć wiele spraw.
Ku swemu wielkiemu zdziwieniu odkrył, że wspomnienie Carli zbladło w ostat-
nich dniach, rozwiało się jak mgła na wietrze. Carla była pogrążoną w marze-
niach księżniczką, istotą, którą ktoś powinien przenieść przez życie na rękach.
Taka niewiarygodnie śliczna i zwiewna, zawsze taka delikatna, wymykająca się
z rąk, zawsze ze spłoszonym uśmiechem na wargach.
Z wyrazem niepojętego bólu i wstydu w oczach.
I te nieustanne łzy, których nie rozumiał.
Teraz wiedział, dlaczego; wiedział, skąd to wszystko.
Carla, Carla, piękny motylek, któremu opalono skrzydła! Mój maleńki, nie-
szczęśliwy kwiat, który zmiażdżono, pączek róży, któremu nie pozwolono się
rozwinąć!
Myśl o Carli sprawiała mu ból, ale jakże daleka zdawała się teraz jej postać.
Wspomnienia się zacierały, zanikały. . .
Tiril reprezentowała zupełnie odmienny typ. Pełna życia, stanowcza, konkret-
163
na. Z taką samą naturalnością odnosiła się do ludzi z towarzystwa, jak i do bieda-
ków z ulicy. Była taka młodziutka, ale tajemnicza i ekscytująca. Jeszcze nie doj-
rzała, ale już obiecywała tak wiele. Coś ciągnęło go do tej dziewczyny, choć nie
umiał określić swych uczuć. Młodzi ludzie z jego sfery, wychowywani w szacun-
ku dla niewinności i skromności, powinni wybierać istoty takie jak Carla (choć on
sam niewinny nie był, o czym myślał niechętnie). W jego świecie nie było miejsca
na osoby takie jak Tiril. Bo kim jest Tiril? Czym jest ta dziewczyna?
Wiedział tylko, że fascynuje go ona coraz bardziej. Że pragnie być przy niej,
chronić ją, nauczyć się ją rozumieć i oswoić tę bujną naturę.
Nie, to ostatnie to nieprawda. Nie chciał pozbawiać jej naturalności ani radości
życia, ani nawet tej prymitywnej zmysłowości.
Chociaż o swojej zmysłowości Tiril akurat nie wiedziała nic. Jeszcze nie.
Coś w głębi duszy Erlinga dziękowało Stwórcy za to, że Móri opuścił ich kraj
na zawsze. Była to niegodna myśl, której za nic by nie ujawnił, ale dawała o sobie
znać wyraznie.
Tiril. . . dziewczyna, o którą warto zabiegać. Ale trzeba działać powoli. Roz-
koszować się tym. A potem dać jej wszystko, czego tylko mogłaby na tym świecie
zapragnąć.
Tiril uznała, że to bardzo niezwykłe uczucie obudzić się rano z myślą, iż na
kuchennej podłodze jej małego domku śpi młody człowiek z najlepszej rodziny
w mieście. Erling był jednak eleganckim i dobrze wychowanym kawalerem, trak-
tował tę niezwykłą sytuację z wielką naturalnością i z apetytem zajadał skromne
śniadanie. Tiril wiedziała, że Erling musi jechać do miasta, gdzie czekają na niego
codzienne obowiązki, ale dostrzegała, że dręczy go co innego.
Kiedy nareszcie powiedział, co się stało, poczuła, że cała radość życia ją
opuszcza. Jęknęła z rozpaczą i chciała wybiec na dwór, ale Erling ją zatrzymał.
 Kuter odpłynął, Tiril. Nic już nie możesz zrobić.
 Ale ja mu nawet nie powiedziałam  do widzenia ! Jak on mógł!
 Chciał odejść właśnie tak, bez bolesnych pożegnań.
 Żeby uniknąć moich protestów! Boże, jakie to małostkowe! Jakie tchórzli-
we!
 Martwił się o ciebie, nie chciał, byś cierpiała, nic więcej!
 Ech, wy mężczyzni! Nigdy niczego nie rozumiecie!
 A może on sam nie był w stanie się z tobą pożegnać?
Ta myśl trochę ją uspokoiła.
 Ale on, oczywiście, wróci?
Erling Mller wymierzył śmiertelny cios.
 Nie, on już nigdy do Norwegii nie wróci. Tiril. . . Och, Tiril, co ty. . . 
Objął ją mocno za ramiona i spojrzał jej w oczy.  Nie wiedziałem, że jesteś tak
164
bardzo przywiązana do Móriego. Kochasz go?
 Kocham? Nie gadaj głupstw! Ja go potrzebuję!
Erling patrzył ze smutkiem.
 Masz przecież mnie.
 O, Erling, ty jesteś najwspanialszym mężczyzną, jakiego mogła dostać Car-
la, ale Móri umie tak wiele! On umie wszystko!
 Nic podobnego, w każdym razie nie potrafił się ukryć przed władzami.
Tiril, moja najdroższa mała przyjaciółko, tak strasznie bym chciał się tobą opie-
kować! Przez całe życie. Czy wyszłabyś za mnie?
Spojrzała na niego zapłakanymi oczyma, a potem wykrzyknęła:
 Czyś ty rozum postradał? Ty przecież należysz do Carli! A poza tym ja
mam szesnaście lat, nie, tobie coś się głowie pomieszało!
Erling wyglądał na zmęczonego.
 Ja wiem, że na to potrzeba czasu, że ty potrzebujesz czasu. Ale zostałaś
sama na świecie. I ktoś nastaje na twoje życie. W każdym razie powinnaś się
przeprowadzić do moich rodziców.
Tiril położyła dłoń na kudłatym karku Nera.
 Już o tym rozmawialiśmy. Nie zostawię Nera, przecież wiesz. Ale dziękuję
ci za życzliwość i dobre chęci.
Erling westchnął:
 Rzeczywiście, jak na siostry, to byłyście bardzo różne. Carla taka płochli-
wa, a ty stanowcza, niezależna.
 Ta płochliwość ją zgubiła.
 Masz rację. Porozmawiam z mamą na temat psa. To znaczy z rodziną po-
rozmawiam.
Pies nazywa się Nero, chciała zaprotestować Tiril, ale nie powiedziała nic.
W jej umyśle pojawiło się pewne podejrzenie: zdaje się, że Erling bardzo się słu-
cha mamusi, że ona nim kieruje. . . Nie znała tej rodziny zbyt dobrze, ale myśl, że
pani Mller zachowuje się jak zarządca wobec męża i dzieci, nie wydała jej się
przesadna.
 Muszę wracać do biura  rzekł Erling zatroskany.  Mają dziś do mnie
przyjść klienci. Niestety, nie będę mógł zabrać cię ze sobą. Przyjadę po ciebie
po południu, do tego czasu musisz zostać sama, dopóki tajemnice wokół twojej
rodziny nie zostaną wyjaśnione.
Tiril milczała. Wciąż była jak ogłuszona wiadomością, że Móri wyjechał. Ni-
gdy go już nie zobaczy. . .
Nagle uświadomiła sobie, że Erling mówi do niej:
 Nie wychodz z domu, a drzwi zamknij na skobel. Tutaj jesteś bezpiecz-
na. Wiesz, ja naprawdę wierzę w moc tego znaku, który Móri wyrył nad twoimi
drzwiami.
 Ja też jestem przekonana, że znak mnie ochroni.
165
 A poza tym  Erling wyjął mały przedmiot z kieszeni.  Móri prosił,
żebym dał ci to. To jego własny znak, ale uznał, że teraz będzie tobie bardziej
potrzebny. Powinnaś zawsze mieć go przy sobie.
Tiril wstrzymała oddech, gdy brała z jego rąk kawałek drewna z dziwnym
rysunkiem. Znak należał do Móriego. I on dał go jej!
 Nigdy, nigdy się z nim nie rozstanę  powiedziała drżącym i tak pełnym
szacunku głosem, że Erling musiał się uśmiechnąć.
Kiedy młody Mller odjechał, Tiril wciąż siedziała w izbie, przyciskając do
piersi magiczny znak Móriego. Trwała tak długo, jakby w małym kawałku drewna
szukała pocieszenia i siły. Nero obwąchiwał przedmiot i piszczał żałośnie. Najwi-
doczniej on również tęsknił do swojego islandzkiego przyjaciela.
Tiril dotrzymywała obietnicy i przez cały czas siedziała w domu. Rozgoryczo-
ny Nero musiał zrezygnować z wycieczki do lasu. Pozostawał wprawdzie ogródek
koło domu, ale to przecież nie to samo, mimo że Tiril pozwoliła mu biegać wśród
krzaków porzeczek. Wracał co chwila do izby i patrzył na nią wielkimi oczyma,
jakby chciał zapytać:  No, kiedy wreszcie pójdziemy?
Jego pani święcie ufała znakowi, który Móri wyrył nad drzwiami. Póki siedzi
w domu, jest bezpieczna. A poza tym ma przecież Nera.
Nie działo się nic szczególnego, a mimo to łapała się raz po raz na tym, że
wciąż wygląda niespokojnie przez okno. Zdawała sobie sprawę, że dla dwóch
opryszków to jedynie kwestia czasu, znajdą ją prędzej czy pózniej. Chyba że  co
przecież nie jest niemożliwe  Erling zdąży zameldować o wszystkim wójtowi,
a ten ich unieszkodliwi.
Jesienna mgła unosiła się nad Bergen i okolicą. Tiril widziała ze swego okna
nie dalej niż do skraju lasu, gdzie droga ginęła pomiędzy drzewami.
Nagle podskoczyła przy oknie. Czy ktoś chodzi pod lasem?
Pojęcia nie miała, ile to już godzin minęło, odkąd Erling odjechał, ale światło
dnia jakby zmatowiało. A może to tylko mgła?
Nie, dzień chylił się ku zachodowi, i to z pewnością Erling wraca. Tiril sie-
działa w kucki przy ścianie i wyglądała przez dolny narożnik okna.
To nie był Erling. Ale też i nie tamci napastnicy. Z uczuciem nieopisanej ulgi
Tiril patrzyła na wędrującego drogą niedużego chłopczyka, który chyba trochę
błądził we mgle. Opiekun jej psów, jak go nazywała. Więc pewnie i on już się
pozbył czerwonej wysypki i wyzdrowiał.
Tiril nie miała żadnych telepatycznych zdolności ani nie była jasnowidzem,
nie przeczuwała więc, że ów mały chłopczyk jest zwiastunem nieszczęścia. On
zresztą też nie miał o tym pojęcia.
Wpuściła dziecko do izby i z radością przyglądała się ceremonii powitania,
jaką odprawiał Nero.
Chłopiec jednak nie miał czasu na długie rozmowy.
 Mama jest chora  oznajmił.  I prosi, żeby panienka Tiril przyszła.
166
 A doktor by nie mógł. . .
 Nie mamy pieniędzy, a za darmo nie przyjdzie.
 Tylko, widzisz, ja nie mogę wychodzić z domu. . .
Oczy chłopca zrobiły się duże, pojawił się w nich strach.
 Ja panienkę tak proszę! Mamę boli w piersiach. I kaszle tak strasznie.
Nigdy dotychczas Tiril nie zawiodła swoich przyjaciół, gdy któreś z nich za-
chorowało. Ufali jej, chociaż nie była pielęgniarką. Działała intuicyjnie i wystar-
czyło, że przyszła, osoba z wykształconej klasy wyższej, by chorzy odzyskiwali
wiarę i chęć do życia.
 Czy w mieście mgła jest gęsta?
 O Jezu, jak jeszcze!
Chciała zaczekać do powrotu Erlinga. Tak strasznie pragnęła, by Móri był
przy niej. Ale Móri odjechał, a ona nie była w stanie znieść bólu na myśl, że już
go więcej nie zobaczy. Nikt też nie wiedział, kiedy Erling może wrócić.
Z ciężkim westchnieniem napisała kartkę do Erlinga Mllera. Wzięła swoją
torbę, w której miała potrzebne rzeczy.
 Poza tym mam przecież Znak Życia  mruknęła, dotykając drewienka,
które ukryła pod bluzką.
W jakimś przypływie rozsądku, czy też może instynktu samozachowawczego,
zdjęła wiszącą nad wejściem Tarczę Arona. Przyda się, jeśli nie mnie, to może
matce tego biedaka.
 Chodz, Nero! Idziemy!
Pies jednym susem dopadł furtki.
Chora kobieta rozpromieniła się na jej widok. Rzeczywiście wyglądała bar-
dzo zle i Tiril robiła, co mogła. Mogła niewiele, ale już samo to, że ktoś się nią
zajmuje, daje pić i poprawia pościel, znaczyło dużo dla tej nieszczęsnej kobieciny
z gromadą małych dzieci.
Zaczynało zmierzchać, gdy Tiril i Nero ruszyli w drogę powrotną do domu.
Dziewczyna naciągnęła na oczy kaptur swojej peleryny i starała się jak najszybciej
opuścić mroczne, brudne zaułki biednej dzielnicy. Nagle usłyszała głos:
 Patrz! To ten pies!
 O, i tu mamy naszą panienkę! A to panienka nie mieszka w Laksevag, jak
niektórzy gadają!
Laksevag! Ciarki przeszły Tiril po plecach. To oni! Napastnicy! Usłyszała, że
przyspieszają kroku.
 Chodz, Nero! Nie, zostaw ich, uciekajmy! Poprzednim razem o mało go
nie zabili. To się nie może powtórzyć.
Tamci mieli na nogach drewniaki, które twardo uderzały o bruk. Tiril i Nero
biegli bezgłośnie, byli oboje młodsi i sprawniejsi, lepiej też znali drogę.
167
Znajdowali się wśród ruin spalonej w roku 1702 dzielnicy. . . Tiril niezle się
orientowała.., tak, to narożnik spalonego domu, nad którego bramą stoi figurka
satyra. Wiedziała, gdzie są.
 Chodz, Nero!  nakazała szeptem.  Schodzimy w dół, na nabrzeże.
Mgła im sprzyjała. Była tak gęsta, że nie widziało się nic na wyciągnięcie ręki.
Napastnicy zgubili trop, słyszała, jak przeklinają na skrzyżowaniu dwóch uliczek.
Ich głosy brzmiały dziwnie głucho w tej mgle.
 Cholera, gdzie ona się podziała?
 Idziemy tu!
 Nie tam! Stój i poświeć mi!
Tiril również przystanęła. Zacisnęła rękę na pysku Nera. Czuła, że pies dygoce
z napięcia.
 Nic nie słyszę.
 Ona pobiegła pod górę, jestem tego pewien.
Znowu stukot drewniaków. Tiril i Nero stąpali bezgłośnie. Jak najprędzej do
nabrzeża. . . Tam stoi łódz konsula. . . w małej przystani, tam gdzie duże statki ani
kutry nie wchodzą.
Myśli krążyły gorączkowo. Konsul chciał mnie wepchnąć do łóżka. Nienawi-
dzę go. Nienawidzę go. On nie żyje. Powinnam żałować. Nie mogę. Nie mogę.
Carla. Cierpienie, przekraczające granice wyobrazni.
On znał tajemnicę. Nie chciał powiedzieć! Nie chciał powiedzieć! Drań!
Przystań małych łodzi. Ileż ich tu jest! Zabawki bogatych ludzi!
Odnalazła łódz konsula. Teraz to przecież jej własność. Uff, jak najdalej od
takich myśli! Aódz chwiała się na wodzie i Tiril z trudem przekonała Nera, żeby
do niej wskoczył. Pies chciał być posłuszny, wyciągał jedną łapę, ale kiedy łódz
zaczynała się kołysać, odskakiwał. Tiril weszła pierwsza i dopiero wtedy on też się
odważył. Musiała go jednak przytrzymać i oboje runęli na dno z wielkim hałasem.
Nasłuchiwała przerażona, ale napastnicy musieli pójść fałszywym tropem,
w kierunku miasta.
Tiril po omacku odnalazła wiosła, wyszarpnęła cumę i ruszyli.
Wolniutko i bardzo ostrożnie zanurzała pióra wioseł w wodzie, raz, dwa, raz,
dwa. . . Aódz z dwojgiem uciekinierów zniknęła we mgle.
Tiril była śmiertelnie przerażona i za nic nie wróciłaby do Laksevag. Ta droga
była przed nią zamknięta. Na szczęście zabrała oba znaki opiekuńcze, jakie dał jej
Móri.
 Nie możemy już wrócić, Nero  powiedziała z płaczem. Odczuwała sa-
motność jako wielką pustą przestrzeń wysysającą ją od środka.  Musimy się
gdzieś ukryć. Może na przybrzeżnych wyspach?
Móri, Móri, dlaczegoś mnie opuścił?
I Erling. . . Ty miły, troskliwy przyjacielu, teraz ja zawiodłam ciebie. Nie znaj-
dziesz mnie w domu i będziesz pewnie podejrzewał. . . Ale musiałam!
168
Aódz szła dosyć krętym kursem, ale nieuchronnie kierowała się na pełne mo-
rze. Gdyby woda pozostała spokojna jak dotychczas, uciekinierzy powinni prędzej
czy pózniej dotrzeć do Askoy.
A tam z pewnością nikt nie będzie ich szukał. Czworo przyjaciół rozpierzchło
się na różne strony. Tiril i Nero zmierzali przed siebie pod osłoną gęstej mgły.
Erling, który postawił sobie za cel wyjaśnienie pochodzenia Tiril, będzie teraz
musiał działać sam. A Móri. . .
Marzenie o zdobyciu  Rdskinny pchało go prosto w sam środek ponurych
misteriów. Do świata, którego istnienia ludzkość nawet nie podejrzewa.
Ale ten świat istnieje. Jest prawdziwy. Nieubłagany i bezlitosny.  Rdskinna .
Ostatnia i najpotężniejsza z trzech ksiąg. Nie tylko Móri jej pożądał. Ale biada
temu, kto się do niej za bardzo zbliży!
Osoby, które żyły naprawdę:
Biskup Gottskalk Nikulasson Zły lub Okrutny, zmarł w 1520.
Sira Jon Magnusson z Eyri (obecnie Aisafjrdur w Skutilsfjrdhur), zmarł
około 1595.
Jon Jonsson starszy z Kirkjubol, spalony na stosie w 1656.
Jon Jonsson młodszy z Kirkjubol, spalony na stosie w 1656
Thuridur Jonsdottir z Kirkjubol, wiek siedemnasty.
Sira Eirikur Magnusson z Vogsos, zmarł 1716. Diakon z Myrka.
Gudrun z Bagisa.
Samund Uczony, zmarł 1133, Thorkell Gudhbjartsson z Laufasi, zmarł około
1400.
Thordis Markusdottir (Stokkseyri-Disa) i jej wysoko postawieni krewni, ere-
mita z Biskupstungur, Mag-Leifi Thordharsson oraz inni biskupi.
yródła:
Olafur Davidhsson: GALDUR OD GALDRAMAL A ISLANDI, 1940.
Skuggi: Arsritid Jolagjfin 4, 1940 GALDRASKRADA (wyd. w 150 egz.)
GHOSTS, WHICHCRAFT AND THE OTHER WORLD; stąd pochodzą opo-
wieści o Eirikurze z Vogsos i diakonie z Myrka, ale można je znalezć również
w innych opracowaniach.
Podziękowania dla Rut Arthursdottir
za przekłady z jęz. Islandzkiego oraz wyjaśnienie
znaczenia run magicznych!
Dziękuje również Evie Underdal oraz
pracownikom Prenthusidh za przybliżenie mi
wszystkich niezwykłych informacji i trudnego
materiału.
Margit Sandemo


Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
Margit Sandemo Cykl Saga o czarnoksiężniku (02) Blask twoich oczu
Margit Sandemo Cykl Saga o czarnoksiężniku (08) Droga za Zachód
Margit Sandemo Cykl Saga o czarnoksiężniku (04) Oblicze zła
Margit Sandemo Cykl Saga o czarnoksiężniku (11) Dom Hańby
Margit Sandemo Cykl Saga o czarnoksiężniku (03) Zaklęty las
Margit Sandemo Cykl Saga o czarnoksiężniku (05) Próba ognia
Margit Sandemo Cykl Saga o czarnoksiężniku (06) Światła elfów
Margit Sandemo Cykl Saga o czarnoksiężniku (12) Zapomniane Królestwa
Margit Sandemo Cykl Saga o czarnoksiężniku (13) Klasztor w Dolinie Łez
Margit Sandemo Cykl Saga o czarnoksiężniku (09) Ognisty Miecz
Margit Sandemo Cykl Saga o czarnoksiężniku (15) W Nieznane
Margit Sandemo Cykl Saga o czarnoksiężniku (14) Córka Mrozu
Margit Sandemo Cykl Saga o czarnoksiężniku (10) Echo
Margit Sandemo Cykl Saga o Królestwie Światła (01) Wielkie Wrota
Margit Sandemo Cykl Saga o Królestwie Światła (16) Głód życia
Margit Sandemo Cykl Saga o Królestwie Światła (19) Podstęp
Margit Sandemo Cykl Saga o Królestwie Światła (07) Wiedźma
Margit Sandemo Cykl Saga o Królestwie Światła (02) Móri i Ludzie Lodu
Margit Sandemo Cykl Saga o Królestwie Światła (04) Mężczyzna z Doliny Mgieł

więcej podobnych podstron