Mangold, Penycate Wietnam podziemna wojna



TOM MANGOLD i JOHN PENYCATE

WIETNAM Podziemna wojna

WSTĘP
W 1968 roku jeden z autorów tej książki przez trzy miesiące relacjonował wojnę w
Wietnamie dla BBC. Dziesięć lat później byliśmy wspólnie pierwszymi
dziennikarzami BBC,
którzy otrzymali wizy od zwycięskiego rządu Socjalistycznej Republiki Wietnamu
oraz
pozwolenie na odwiedzenie Hanoi i miasta Ho Chi Minha (dawny Sajgon) i
nakręcenie
specjalnego reportażu filmowego dla "Panoramy". Właśnie wtedy przedstawiono nas
kapitanowi Nguyen Thanh Linh, który dowodził partyzantami w tunelach dystryktu
Cu Chi.
W byłej kwaterze głównej w Phu My Hung po raz pierwszy zobaczyliśmy tunele i
ludzi,
którzy w nich walczyli.
Później otrzymaliśmy zgodę na powrót do Wietnamu - już nie jako dziennikarze,
ale
autorzy książki - by dokładniej zapoznać się z tunelami i historią prowadzonej w
nich wojny.
Ministerstwo Spraw Zagranicznych w Hanoi nie tylko zezwoliło nam zwiedzać tunele
Cu
Chi, kiedy tylko zechcemy, ale wyraziło również zgodę na kontakt z wyższymi
dowódcami
Ludowej Armii, którzy poprzednio służyli w komunistycznych oddziałach w
Południowym Wietnamie.
Zostaliśmy zaproszeni na odprawy w dowództwie VII Okręgu Wojskowego w mieście
Ho Chi Minha, obejmującym również dystrykt Cu Chi. Spotykaliśmy się z oficerami,
którzy
nigdy dotąd nie rozmawiali z gośćmi z Zachodu i pozwolono nam spędzać
nieograniczoną
ilość czasu z pułkownikiem Nguyen Quang Minhem, który niegdyś był oficerem
sztabowym
Armii Narodowo-Wyzwoleńczej (jak nazywano wszystkie komunistyczne oddziały
walczące
na Południu), obecnie zaś głównym historykiem wojskowym VII Okręgu Wojskowego
(oficjalna komunistyczna historia wojny wciąż jest opracowywana). Na innych
odprawach w
Cu Chi, w Song Be, Tay Ninh, oficerowie Ludowej Armii cytowali obszernie wciąż
jeszcze
utajnioną relacje z wojny zatytułowaną "Tymczasowe wnioski z doświadczeń
antyamerykańskiej walki o narodowe ocalenie na polach bitwy w południowo
wschodnim
Wietnamie i południowej części centralnego Wietnamu (Strefa B2)".
Udostępniono nam oryginalne mapy systemu tuneli oraz szkice i wykresy ich planów
budowlanych.
W wioskach i przysiółkach Cu Chi i przyległych regionów spotkaliśmy licznych
bojowników z tuneli - niektórzy wciąż byli w mundurach, inni wrócili na wieś i
pracowali w
rolnictwie. Odnaleziono i sprowadzono na spotkanie z nami do miasta Ho Chi Minha
również
innych ważnych świadków. Poznaliśmy przewodniczącego miejskiego komitetu partii,
Mai
Chi Tho, brata Le Duc Tho, który podpisał w imieniu Wietnamu Północnego układ o
zawieszeniu broni. Mai Chi Tho wydawał polityczne dyrektywy w czasie wojny w
rejonie
Sajgonu i osobiście składał meldunki komunistycznemu kierownictwu w Wietnamie
Południowym.
Wszystkie wywiady były w pełni dokumentowane. Każdy z nich był rejestrowany na
taśmie, następnie tłumaczony i przepisywany w Londynie.
O wiele większe trudności napotykaliśmy w czasie poszukiwań amerykańskich
weteranów. Charakter ludzi walczących w tunelach wyklucza raczej uczestnictwo w
klubach
albo wstępowanie do stowarzyszeń weteranów. Wielu z tych samotnych mężczyzn było
zawiedzionych życiem po zwolnieniu ze służby. Niespokojni z natury, często
zmieniali pracę,
nie pozostawiając wyraźnych śladów. Kilku utrzymywało kontakty z dawnymi
towarzyszami
broni. Spośród tych, którzy walczyli w tunelach i ocaleli, udało się znaleźć
jedynie
kilkudziesięciu, którzy chcieliby opowiadać swoje historie z przeznaczeniem do
publikacji.
Większość jednak zgodziła się na spotkania z nami.
Jest to opowieść o bohaterach walczących po obu stronach.
PODZIĘKOWANIA
Chcemy serdecznie podziękować wielu ludziom, którzy poświecili nam swój czas,
udostępnili dokumenty i fotografie oraz w ogromnym stopniu przyczynili się do
powstania tej
książki. Przede wszystkim kierujemy nasze wyrazy wdzięczności do najważniejszych
osób -
tych w Wietnamie i Stanach Zjednoczonych, z którymi przeprowadziliśmy wywiady i
których
nazwiska i relacje pojawiają się w tej książce.
Poza tym, pragniemy podziękować:
W Hanoi: Vo Dang Giangowi, wiceministrowi spraw zagranicznych Socjalistycznej
Republiki Wietnamu, pułkownikowi Nguyen Phuong Namówi z Ludowej Armii; tłumaczom
Tran Van Vietowi i Nguyen Chinhowi.
W Waszyngtonie D.C.: Robertowi Finkowi, dzięki którego błyskotliwym i wnikliwym
poszukiwaniom dotarliśmy do ludzi i archiwów, o których sądziliśmy, że są
nieosiągalne;
Bettie Sprigg z Kierownictwa Informacji Obronnej w Pentagonie; Wandzie Radcliff
z
Waszyngtońskiego Centrum Archiwów Narodowych; personelowi Historii Wojskowej
Wojsk
Lądowych Stanów Zjednoczonych; Catherine Morrison za jej uprzejmość i pomoc.
W innych miejscach Stanów Zjednoczonych: Joyce Wiesner z Centrum Archiwów
Wojsk Lądowych Stanów Zjednoczonych, pracownikom biur prasowych i bibliotekarzom
z
kolegiów Dowodzenia i Sztabu Generalnego w Fort Lewavenworth, w stanie Kansas; z
Wojennego Kolegium Wojsk Lądowych w koszarach Carlisle, w stanie PennsyWania;
Biurom szefostw wojsk inżynieryjnych w Fort Belvoir w stanie Wirginia; w
koszarach
Schofield i Forcie Shafter na Hawajach; w Fort Riley, w stanie Kansas; w Fort
Carson, w
stanie Colorado oraz w Fort McCel-lan, w stanie Alabama. Szczególnie wysoko
cenimy czas
poświęcony nam przez generałów w stanie spoczynku: Freda C. Weyanda, Ellisa W.
Willamsa, Williama E. De-puy'a, Richarda T. Knowlesa i Harveya J. Mooneya.
W Sydney, badacz Chris Masters wyjaśnił nam rolę wojsk australijskich w wojnie.
W Paryżu, nieżyjący już Wilfried Burchett - jedyny mówiący po angielsku
przedstawiciel Zachodu, który przebywał wśród Viet Congu w czasie wojny -
łaskawie
udzielił nam rad i udostępnił notatki. Wilfried Burchett zmarł we wrześniu 1983
roku.
W Londynie: Jesteśmy wdzięczni za pomoc sir Robertowi Thompsonowi, byłemu
doradcy rządu Wietnamu Południowego i pułkownikowi Robertowi Scottowi,
profesorowi
chirurgii wojskowej w College'u Medycznym Królewskich Wojsk Lądowych (Royal Army
Medical College). Niezawodną pomocą służyli dyplomaci z Ambasady Wietnamu w
Londynie (a także delegacji tego kraju w Organizacji Narodów Zjednoczonych w
Nowym
Jorku). Podobnie, koledzy dziennikarze i specjaliści zajmujący się problematyką
Azji
Południowo-Wschodniej: William Shawcross i Chris Mullin.
Mamy szczególny dług wdzięczności wobec naszego wietnamskiego tłumacza w
Wielkiej Brytanii Van Minh Trana i naszej lojalnej współpracownicy przepisującej
maszynopis, Heather Laughton. Książka ta jest owocem zawodowych talentów i
poświęcenia
naszego agenta literackiego - Jacąueline Korn z David Higham Associates i
naszego
wydawcy Roberta Loomisa z Random House i łona Trewina z wydawnictwa Hodder &
Stoughton. Chri-stopher Capron, były dyrektor Programów Bieżących Telewizji BBC,
uprzejmie pozwolił na napisanie tej książki i zachęcał nas do pracy.
T.C.M.
J.Y.G.P.
1
PODZIEMNA WOJNA
Usłyszał szczęk gąsienic transporterów opancerzonych zanim pojawiły się groźne
chmury kurzu. Nam Thuan leżał nieruchomo, próbując ustalić ich liczbę, ale uszy
i oczy
rejestrowały jedynie odgłos stalowych gąsienic i zbliżające się kłęby pyłu, gdy
amerykańska
kolumna pancerna wyłaniała się z porannego słońca i kierowała prosto na niego.
Jako sekretarz partii komunistycznej w wiosce Phu My Hung i jej sześciu małych
przysiółkach, Nam Thuan z urzędu był także komisarzem politycznym miejscowych
sił
samoobrony, małego oddziału, osłabionego już działaniami bojowymi. W składzie
swojego
plutonu miał dobrego zastępcę dowódcy i paru wioskowych chłopaków. Rozkazy były
zupełnie proste. Miał obowiązek opóźniać natarcie na Phu My Hung, narzucając
walkę
nieprzyjacielowi. Powinien go zniszczyć, a jeżeli byłoby to niemożliwe to i tak
prowadzone
przez niego działania opóźniające dałyby dość czasu na ewakuację wioski i
ukrycie
partyzantów oraz broni.
Był sierpień 1968 roku i wojna z Amerykanami trwała już trzy lata. Wielka
ofensywa
Tet pochłonęła wprawdzie wiele istnień ludzkich, ale Wietnam Południowy wciąż
nie
zjednoczył się z Północą. W gruncie rzeczy - pomyśał Thuan- Amerykanie sprawiali
wrażenie
pewniejszych siebie i potężniejszych niż do tej pory. Ale przynajmniej ich
działania były
przewidywalne. Ta myśl była pewną pociechą, gdy niewielka kolumna pancerna ze
szczękiem
zbliżała się do niego. Amerykanie przybywali zawsze wtedy, gdy się ich
spodziewano,
pojawiali się z hałasem i z dużymi siłami.
Naliczył trzynaście transporterów M-113, więcej niż się spodziewał. Musiał
działać
szybko, jeżeli miał ściągnąć kolumnę na siebie i skierować w stronę tuneli. Miał
zaledwie
dwie zdalnie odpalane miny, które mógł zdetonować w odpowiedniej chwili oraz
skrzynkę
zdobycznych amerykańskich granatów M-26. W czasie zamieszania wycofa się i
ucieknie w
głąb tunelu, ale nie na tyle szybko, by Amerykanie go nie zauważyli.
Od samego początku szło nie najlepiej. Zbyt wcześnie odpalił pierwszą minę DH-
10,
która wybuchła tuż przed prowadzącym transporterem, nie powodując żadnych szkód.
Druga
w ogóle nie eksplodowała. Kolumna wciąż znajdowała się zbyt daleko, by Thuan
mógł ją
obrzucić granatami. Wstał, świadomie demaskując swoje stanowisko i zaczął
niezgrabnie biec
w stronę wejścia do tunelu - widocznego dzięki otwartej klapie włazu - trzymając
w objęciach
skrzynkę z granatami. Załoga pierwszego M-113 spostrzegła go i transporter
zmienił kierunek
jazdy, podążając jego śladem. Thuan zastanawiał się, czy Amerykanie otworzą do
niego ogień
z karabinu maszynowego zamontowanego w wieżyczce. Trafienie z podskakującego na
wybojach kaemu w mały ruchomy cel było prawie niemożliwe. Z otwartego włazu
tunelu
wyłoniły się ręce, by odebrać skrzynkę granatów. Thuan wskoczył do szybu i
zasunął klapę.
Oślepiony przez gwałtowne przejście ze światła w ciemność, tkwił nieruchomo
przez kilka
chwil, skulony w studni o głębokości metra, łapiąc oddech. Obok zaczynał się
osiemnastometrowy tunel łącznikowy. Thuan bez trudu wcisnął się w jego
bezpieczną
przestrzeń. Uświadomił sobie, że nie słyszy już hałasu gąsienic transporterów.
Przewaga
należała teraz do znajdujących się na powierzchni Amerykanów. Jeżeli
transportery przejadą
nad nim, nie będzie miał możliwości ponownego narzucenia im walki, zanim dotrą
do Phu
My Hung. A przecież otrzymał rozkaz, by do tego nie dopuścić.
Przez kilka chwil analizował swoje położenie. Właśnie wszedł do szybu, który
łączył
się z tunelem komunikacyjnym. Na jego końcu znajdował się inny szyb, schodzący
kolejny
metr w dół, a na jego dnie, następny tunel komunikacyjny. Gdyby przeczołgał się
nim,
dotarłby w końcu do podobnego szybu i systemu tuneli prowadzących w górę i na
powierzchnię. Jednak wyjście z tamtego systemu znajdowało się w odległości około
36
metrów od miejsca, w którym widzieli go Amerykanie. Bardzo ważnym elementem
planu
było to, aby nieprzyjaciel nie odnalazł drugiego włazu. Był słabo zamaskowany,
ale miał tam
ukrytego człowieka, który w czasie, gdy Thuan znajdował się pod ziemią, mógł go
szybko
informować, co Amerykanie robią na powierzchni.
W tunelu wciąż panował chłód. Thuan ostrożnie wczołgał się do maleńkiej niszy
wykopanej na głębokość około metra i dwudziestu centymetrów w ścianie pierwszego
tunelu
komunikacyjnego. Gdy skulił się w środku, usłyszał nad głową stłumioną
eksplozję, poczuł
podmuch i nagle w głąb szybu wdarł się snop przesyconego kurzem światła.
Amerykanie
trafili na wejście do tunelu i wysadzili klapę włazu. Zdarzyło się właśnie to, o
co się modlił.
Teraz kolumna musiała się zatrzymać i pozostać na miejscu, dopóki system tuneli
nie zostanie
całkowicie zbadany, a następnie zniszczony. Chociaż pył i okruchy ziemi
szczypały w oczy,
Thuan wpatrując się w mrok, sięgnął po swój automatyczny karabinek AK-47.
Przytulając go
do piersi, siedział cicho w niszy.
Oczekiwanie trwało ponad godzinę. Gdy usłyszał pierwszy amerykański śmigłowiec,
wiedział, że przeciwnik nie podejmie próby wysadzenia tunelu dopóki go nie
zbada. Gdy
maszyna opadła na ziemię, Thuan uznał, że Amerykanie sprowadzili specjalny
oddział
żołnierzy, przeszkolonych do walki w plątaninie podziemnych tuneli i pieczar
ciągnących się
pod warstwą gliniastej gleby dystryktu Cu Chi.
Obserwator, ukryty na powierzchni w drugim ukrytym wejściu do tunelu, wysłał
tunelami łącznika do tkwiącego w niszy Thuana. Treść meldunku była łatwa do
przewidzenia.
Amerykanie rzeczywiście sprowadzili śmigłowcami ludzi. Mężczyźni byli niskiego
wzrostu.
Przybyli żołnierze tunelowi.
Pierwszy GI przez godzinę nawet nie zbliżył się do otwartego wejścia do tunelu.
Wcześniej Thuan słyszał fragmenty rozmów prowadzonych nad jego kryjówką, ale -
przez
mniej więcej trzydzieści minut - nic się nie działo. Cokolwiek się zdarzy, na
dół będzie mógł
zejść tylko jeden Amerykanin. Szerokość pierwszego szybu wejściowego jak i
długiego
tunelu komunikacyjnego wystarczała, by poruszał się nimi zaledwie jeden
człowiek.
Żołnierze tunelowi byli szczupli i walczyli dobrze, ale w przeciwieństwie do Nam
Thuana i
jego niewielkiego wioskowego plutonu komunistycznej partyzantki, nie spędzili
wielu lat w
głębi tunelów Cu Chi i nie stoczyli wielu bitew w ich mroku.
Thuan nawet nie brał pod uwagę możliwości niepowodzenia. Otrzymał już jeden
Medal Zwycięstwa trzeciej klasy i jeden drugiej klasy. A teraz miał zasłużyć na
kolejny.
Niski, nawet według wietnamskich standardów, szczupły, Thuan nigdy nie
doświadczył
pokoju w swoim kraju. Jego ojciec walczył przeciwko Francuzom w podobnym
systemie
tuneli w Cu Chi, gdy Thuan był jeszcze dzieckiem. Pozwalano mu od czasu do czasu
robić
wycieczki do tunelów i bawić się tam z przyjaciółmi w wojsko. Przeciwnikami byli
inni
chłopcy z wioski, komicznie ucharakteryzowani na francuskich żołnierzy. Mieli
wymalowane
węglem wąsiki i uczernione przedramiona. Chcieli w ten sposób upodobnić się do
wprawiających ich w podziw swoim owłosieniem ludzi Zachodu.
Kiedy dorósł, Francuzów zmienili Amerykanie, a ich owłosione ręce i potężne
sylwetki nie były tematem żartów gromadki wiejskich dzieci, które partia
komunistyczna
uznała za wartych pełnego wykształcenia. Wkrótce zaczął nienawidzić Amerykanów.
Przyjaciel z Hanoi opowiedział mu, że Amerykanie nazywają wiejskich bojowników -
Viet
Cong i uznał to określenie za obraźliwe i pogardliwe. Trzydziestotrzyletni,
wciąż nieżonaty
Thuan oczekiwał na wezwanie do regularnego wojska, ale partia świadomie trzymała
go na
stanowisku dowódcy wioskowych sił samoobrony. Był sprytny i bezlitosny, a przede
wszystkim był jednym z niewielu funkcjonariuszy, którzy znali układ całej,
liczącej prawie
trzynaście kilometrów sieci podziemnych tunelów wykopanych w tym rejonie przez
wieśniaków. Niekiedy okazywał się jedynym człowiekiem, który mógł służyć jako
przewodnik bojownikom z Hanoi, którzy wędrowali tunelami przez Cu Chi. Ludzie z
północy
podziwiali fakt, że mogą bezpiecznie podróżować pod stopami Amerykanów.
Drobny strumyczek ziemi osypującej się z odsłoniętego włazu do tunelu ostrzegł
Thuana, że pierwszy amerykański żołnierz schodzi w dół. Thuan specjalnie
rozkazał, by
pierwszy szyb miał głębokość jednego metra. Dzięki temu Amerykanin musiał
wchodzić do
niego nogami, a dopiero potem mógł z trudem obrócić się i wcisnąć do długiego
tunelu
komunikacyjnego, w którym czekał Thuan. Dawniej, w chwili gdy GI dotykał stopami
dna,
Thuan zadawał mu pchnięcie bagnetem w pachwinę. Tym razem, gdy pojawiły się
czarnozielone dżunglowe buty, Thuan wychylił się z niszy i wystrzelił dwukrotnie
w dolną
część ciała żołnierza.
Teraz Amerykanie mieli problem. Nie mogli wrzucić do szybu granatów, ponieważ
ich śmiertelnie ranny kolega zaklinował się w otworze - a poza tym, mógł
przecież wciąż
jeszcze żyć. Nie mogli też posłać w dół następnych żołnierzy, ponieważ skulony
na dnie
ranny blokował drogę. Będą musieli poświęcić co najmniej trzydzieści minut, by
opuścić w
dół liny, przesunąć je pod ramionami umierającego mężczyzny i wyciągnąć go na
górę. Fakt,
że Amerykanie tak bardzo troszczyli się o swoich poległych i rannych był
wiecznym źródłem
zdziwienia dla komunistycznych żołnierzy i bardzo im pomagał. Wszystko, co
opóźniało
działania przeciwnika, sprzyjało słabszej stronie, pozwalając na uzupełnienie
amunicji,
przegrupowanie i analizę sytuacji.
Thuan przewidywał, że gdy ciało Amerykanina zostanie wydobyte z szybu, jego
koledzy wrzucą do otworu granaty, poczekają aż rozwieje się dym. Następnie zejdą
do szybu
i wczołgają się szybko do pierwszego tunelu komunikacyjnego, strzelając przed
siebie z
pistoletów. Tym razem będą sprytniejsi i bardziej wściekli. Nie zamierzał czekać
na nich w
tym samym miejscu.
Jego następne stanowisko bojowe znajdowało się w drugim szybie o głębokości
około
120 centymetrów w miejscu, gdzie pierwszy tunel komunikacyjny łączył się z
drugim, na
niższym poziomie. Wejście do szybu zamykała klapa, ale Thuan, chcąc by jego
następna
akcja się udała, musiał ją usunąć. Modlił się, by Amerykanie akurat teraz nie
użyli gazów.
Jeżeli tego nie zrobią i będzie miał szczęście, pójdą za nim, oświetlając sobie
drogę latarkami.
Thuan ukrył się w drugim szybie, usunąwszy jego klapę. Skulił się, by stać się
niewidzialny
dla Amerykanów, przeciskających się tunelem komunikacyjnym w jego stronę. I
rzeczywiście, świecili latarkami. Równie dobrze mogliby ogłaszać swoje zamiary
przez
megafon.
Żołnierze tunelowi nie rzucali granatów, ale strzelali salwami z pistoletów,
chcąc w
ten sposób oczyścić drogę przed sobą. Skulony w szybie na końcu tunelu Thuan
spoglądał w
górę i czuł spadające na jego twarz ostre okruchy gliny wykruszone pociskami
uderzającymi
w ścianki zakończenia tunelu nad otwartym szybem. Huk wystrzałów był
ogłuszający.
Żołnierze wolno posuwali się naprzód. Gdy tylko w świetle swoich latarek
dostrzegą otwarty
właz do szybu, wturlają do niego granaty i Thuan zostanie rozerwany na strzępy.
Teraz
najważniejsze stało się wyczucie czasu. Doczekał chwili przerwy pomiędzy salwami
pistoletowymi i wysunął z szybu głowę i ramiona. Dostrzegł przynajmniej dwie
latarki. Ich
promienie oślepiły go. Gdy rozległ się okrzyk w obcym języku, wystrzelił cały
pierwszy
magazynek ze swojego AK-47, po omacku załadował drugi i nacisnął spust. Tunel
eksplodował hukiem, pomarańczowymi błyskami i krzykami rannych. Zanurkował z
powrotem w głąb szybu, podniósł z dna klapę włazu i umieścił ją nad głową.
Opuścił się na
dno szybu i wślizgnął w głąb drugiego tunelu komunikacyjnego wystarczająco
głęboko, by
zapewnić sobie bezpieczeństwo w wypadku, gdyby Amerykanie zdołali usunąć klapę
włazu i
wrzucić do środka granaty. Leżał spocony, nie mogąc złapać tchu.
Ze swojej kryjówki położonej u wylotu drugiego szybu wejściowego i znajdującej
się
w odległości około 36 metrów od stanowisk Amerykanów, obserwator Thuana patrzył,
jak ci
wydobywali poległych lub rannych żołnierzy. Po ofiary przyleciały trzy
śmigłowce. Thuan
starannie zanotował informacje przyniesione mu przez łącznika. Zastępca był
przekonany, że
teraz Amerykanie wysadzą tunel. Thuan nie miał wcale takiej pewności. Była
czwarta po
południu i Amerykanie mogą teraz podjąć decyzję o wycofaniu się, noclegu w bazie
Dong Zu
obok miasta Cu Chi i porannym powrocie śmigłowcami. Wciąż nie odkryli drugiego,
zamaskowanego wejścia, utracili element zaskoczenia, stracili ludzi. Mogą mieć
nadzieję, że
system tuneli jest wystarczająco duży, by warto go było zbadać w poszukiwaniu
dokumentów
albo sprzętu wojskowego.
Tej nocy Thuan miał lekką gorączkę i udał się do małej sypialnej niszy w tunelu.
Była
wystarczająco duża, by pomieścić jednego człowieka, a poza tym dysponowała
luksusem w
postaci przewodu wentylacyjnego prowadzącego do oddalonej o metr powierzchni.
Wykorzystywano ją również do przechowywania rannych przed wyprawieniem ich
tunelami
w dłuższą drogę do podziemnego szpitala w Phu My Hung. I rzeczywiście, w niszy
znajdowały się jeszcze zakrwawione bandaże. Od ostatniej bitwy partyzanci nie
mieli okazji
usunięcia ich. Operacje "wymiatania" przeprowadzane z silnie ufortyfikowanej
bazy
nieopodal Cu Chi przez wyposażone w broń pancerną pododdziały 25 dywizji od
tygodni
blokowały komunistyczne siły w tunelach. Niekiedy następowały zaskakujące wypady
żołnierzy tunelowych, czasami ginęło wielu ludzi. Thuan, pocąc się przez całą
noc w niszy,
doszedł do wniosku, że nowi żołnierze tunelowi będą zapewne działać ostrożniej
niż
poprzednia drużyna. Teraz mógł odnieść sukces tylko dlatego, że Amerykanie nie
znali
układu tuneli i zapewne przypuszczali, że komuniści uciekli.
Tym razem pozwoli im bez przeszkód wczołgać się do środka i dotrzeć dalej niż
poprzednio. Dotrą do dna pierwszego szybu i końca pierwszego tunelu, a potem w
dół
drugiego szybu (miejsca skąd zaatakował poprzedniego dnia) a nawet w głąb
drugiego,
dolnego tunelu. A wtedy znajdą się przy trzecim szybie, tym razem prowadzącym do
góry.
Żołnierze tunelowi również będą wiedzieli to, co wiedział Nam Thuan - że jest to
najbardziej
niebezpieczny, krytyczny moment każdej akcji w tunelu. Będzie na nich czekał.
Wezwał jednego z wioskowych chłopców i kazał mu napełnić worek ziemią. A potem
sprawdził granaty. Te amerykańskie były nieskończenie lepsze od własnej,
chałupniczej
produkcji, czy nawet chińskich, ale tunele potrafiły niszczyć wrażliwe
mechanizmy. W
wojnie, którą Nam Thuan prowadził w tunelach, miało się tylko jedną szansę -
nigdy drugiej.
Amerykanie przybyli -jak zawsze - tuż po ósmej rano. Grupa z przesadną
ostrożnością
czołgała się systemem tunelów, który poprzedniego dnia był miejscem masakry.
Posuwali się
centymetr po centymetrze, sprawdzając, czy w tunelu nie ma min pułapek. Thuan
zdemontował wszystkie - chciał, żeby ci żołnierze zginęli. Poczekał, aż pierwszy
błysk
światła dał znać o ich obecności w drugim, dolnym tunelu komunikacyjnym. Dowódca
dotrze
wkrótce do szybu na końcu tunelu. Zaświeci latarką w górę. Może nawet będzie
miał dość
czasu, by zobaczyć spadający granat, który zakończy jego życie.
W czasie pięciu sekund przed eksplozją granatu miał dość czasu, by zatrzasnąć
dokładnie klapę, przycisnąć ją workiem z ziemią i swoim ciałem. Wybuch podrzucił
pokrywę
wraz z dodatkowym ciężarem. A potem zapadła całkowita cisza.
Zanim amerykańscy żołnierze zniszczyli tunel za pomocą ładunków - wydłużonych
segmentów połączonych lontem detonującym - ludzie Thuana zdołali odnaleźć cztery
sprawne pistolety kalibru .38 oraz dwie zepsute latarki porzucone przez
Amerykanów. Jego
pluton uciekł tajnym wyjściem. Wybuch zniszczył zaledwie około 21 metrów systemu
tunelów i cały kompleks po kilku tygodniach znowu nadawał się do użytku.
Czternaście miesięcy później Nam Thuanowi zaproponowano wstąpienie do
regularnych oddziałów i przyznano mu stopień oficerski. Ponosił teraz
odpowiedzialność za
obronę sześciu przysiółków wioski Phu An. Trzy lata później, w listopadzie 1973
roku, gdy
Amerykanie odeszli i wojnę prowadziła wyłącznie armia Wietnamu Południowego,
Thuan
został członkiem rejonowego komitetu partyjnego. Siły partyzanckie z Cu Chi
wzmocnione
regularnymi oddziałami Wietnamu Północnego po raz pierwszy od pięciu lat
przeszły do
ofensywy i w ciągu miesiąca zlikwidowały czterdzieści siedem południowo-
wietnamskich
posterunków wojskowych. Dwa lata później, w marcu 1975 roku, Thuan znajdował się
wśród
żołnierzy, którzy zawiesili flagę Narodowego Frontu Wyzwolenia w mieście Cu Chi.
Obecnie
jest majorem Wietnamskiej Armii Ludowej.
Trzydziestoośmioletni plutonowy Arnold Gutierrez - 165 centymetrów wzrostu, 56
kilogramów wagi - siedział w zaroślach jedząc swoją rację żywnościową i
przeklinając pecha.
Przez dwadzieścia lat trochę służył, trochę nie służył - w 1945 roku wstąpił do
piechoty
morskiej, odsłużył swoje w Gwardii Narodowej stanu Nowy Meksyk, potem trochę w
rezerwie Korpusu Piechoty Morskiej. Do armii wstąpił w 1962 roku. W ciągu dwóch
lat
awansował do stopnia plutonowego, a potem został sierżantem - w samą porę, by
pojechać do
Wietnamu i wziąć udział w prawdziwej akcji. Był kwiecień 1966 roku, wciąż nie
było
żadnych działań. Zamiast tego siedział z pododdziałem "zajęcy", szperając
naokoło w
poszukiwaniu dziur w ziemi. Przy pomocy dziwnej mieszaniny niepokoju i
przebiegłości
zdołał zapanować nad swoją wojskową karierą. Wiedział, że prawdopodobnie w
czasie wojny
nie zdobędzie oficerskiego stopnia, ale przynajmniej zobaczy trochę akcji,
zarobi parę
Purpurowych Serc i przekona się, jakim dobrym jest żołnierzem. Ale szukanie
dziur - to
robota dla terierów.
Nic w czasie szkolenia w 25 dywizji na Hawajach nie przygotowało go do tego
rodzaju działań. Gutierrez brylował na wszystkich kursach, uczących sposobów
walki w
dżungli. Był wyjątkowo żylastym, silnym facetem urodzonym i wychowanym w Nowym
Meksyku. Upał oraz dużą wilgotność powietrza znosił bez narzekania. Na Hawajach
przygotowywano ich do wojny, jaką GI toczyli w Korei - z atakującymi falami
wrzeszczących Chińczyków. Nikt nie wspominał o dziurach w ziemi. Gdy "dwudziesta
piąta"
przybyła wreszcie do Cu Chi - okazało się, że założyła swoją ufortyfikowaną bazę
na byłej
plantacji orzeszków arachidowych, która znajdowała się albo bezpośrednio nad,
albo
cholernie blisko czegoś w rodzaju podziemnego miasta. Z narastającym
zakłopotaniem
żołnierze 25 dywizji uświadamiali sobie, że nie są w stanie zabezpieczyć
własnych linii
obronnych. A teraz okazało się, że potrzebują małych facetów, którzy zeszliby w
głąb
tunelów i wywlekli stamtąd Charliego . To właśnie sprowadziło Arniego Gutierreza
do
dżungli - jako podoficera dowodzącego kompanią A z 4 batalionu 25 dywizji
piechoty
zmechanizowanej.
Jak dotąd dzień układał się paskudnie, a była dopiero jedenasta trzydzieści.
Wypatrywali tuneli Viet Congu, które były równie łatwe do odnalezienia jak
trufle na polu w
Kansas. Wejścia do tuneli były wspaniale zamaskowane, a jeżeli ktoś za bardzo
się do nich
zbliżył, snajper najczęściej trafiał idącego przodem. Wpadano w panikę, ale
wciąż nie można
było znaleźć włazu. Gdy udało się znaleźć odsłonięty właz, oficer mógł wywołać
twoje
nazwisko, a wtedy, czując w ustach słodkokwaśny smak strachu i oczekiwania,
przygotowywałeś się by wpełznąć do środka. Dziury były albo "gorące" (używane),
albo
"zimne" (opuszczone). Arnie Gutierrez, jak do tej pory, nigdy jeszcze nie był w
"gorącej"
dziurze.
Dzisiejszy patrol nie przyniósł żadnych rezultatów i żołnierze w milczeniu żuli
swoje
racje żywnościowe. Była to pora dnia, w której człowiek przestawał już wierzyć,
że może być
jeszcze bardziej gorąco. Miało się wrażenie, że tlen w powietrzu zaczął się
gotować.
Niektórzy z nich, mocniejszej postury, znosili to bardzo źle. Chude kurduple
podobne do
Gutierreza, cierpieli zdecydowanie mniej. Nerwy napinały się coraz bardziej, w
miarę jak
rosła temperatura i Gutierrez również to odczuwał. Kapral, który siedział kilka
metrów dalej,
gapił się na niego już od jakiegoś czasu. Sierżanta zaczynało to nawet irytować,
gdy ten nagle
odezwał się cicho: - Szefie, niech pan nawet nie drgnie. Gutierrez zamarł. Był
to albo wąż,
albo mina i Arnie modlił się, by chodziło o węża. Kapral wyciągnął palec i
rzekł: - Siedzi pan
na bambusowym kołku, który jest do czegoś przywiązany. Albo to jest ładunek
wybuchowy,
albo mina. Niech pan spojrzy w prawo.
Gutierrez obrócił głowę, jakby była osadzona na dobrze naoliwionym łożysku
kulkowym, w żaden sposób nie połączonym z barkami czy kręgosłupem. Kawałek
bambusa
był najwyraźniej elementem miny pułapki. Złą wiadomością był fakt, że nie
zauważył jej
siadając, dobrą - że o ile nie usiadł na minie eksplodującej pod wpływem zmiany
nacisku,
może uda mu się przeżyć.
- Musimy być gdzieś w pobliżu wejścia do tunelu -oświadczył zupełnie
niepotrzebnie
kapral, przysuwając się centymetr po centymetrze do Gutierreza, by obejrzeć
bambusowy
palik. - Zawsze ustawiają te rzeczy, żeby ochraniać właz i zniechęcać nas do
poszukiwań. -
Starannie zbadał obszar wokół Gutierreza i wreszcie powiedział spoconemu jak
mysz
przełożonemu, że może wstać. Bambusowy kołek nie był przywiązany, ale sam był
elementem mechanizmu detonującego miny znajdującej się bezpośrednio pod nim.
Obaj
podoficerowie kazali drużynie odejść dalej i wykopali bagnetami niewielki okop.
Gdy ukryli
się w nim, kapral rzucił w bambusowy palik granatem. Mina eksplodowała z
grzmotem i -
jakby w nagrodę - odsłoniła wejście do tunelu. Kapral ponownie zajął się swoją
niedojedzoną
racją żywnościową.
Szczęśliwie, krótka kariera Arniego Gutierrez w roli żołnierza tunelowego trwała
jednak wystarczająco długo, by skłonić go do zastanawiania się nad realiami
działań w
tunelach. Udawał, że jest myśliwym, ale tak naprawdę, był zwierzyną. W tych
koszmarnie
cuchnących dziurach niemal nic nie działało na jego korzyść i jedyną pociechą
było to, że po
nocy było w nich wciąż chłodno i wilgotno. A poza tym - wywoływały
klaustrofobię, strach i
zmęczenie. Przeżył wszystko i ani razu nawet nie spotkał w tunelu partyzanta,
nie
uczestniczył też w żadnej wymianie ognia. Jednak coś popychało go do zejścia w
dół, coś
zagrzewało do działania.
Wyciągnął swój osobisty pistolet kalibru .22, latarkę, trochę drutu i sznurka,
mały
patyk i bagnet. Zdjął hełm oraz bluzę munduru, zostając teraz jedynie w zielonym
podkoszulku, butach i spodniach. Eksplozja miny wyrwała wielki, poszarpany
otwór,
odsłaniając aż trzy oddzielne małe wejścia w głąb. Każde z nich było na tyle
duże, by mógł
się w nie wcisnąć szczupły mężczyzna. Nie wiadomo dlaczego wybrał wejście z
prawej.
Tkwiący w nim gdzieś pod skórą tchórz wciąż powtarzał, że po wybuchu miny
Charlie
wyniósł się już dawno i jeżeli będzie miał szczęście, wycieczka będzie krótka.
Ale mimo to,
w tunelu należy spodziewać się pułapek. Będzie musiał używać latarki, aby
wypatrzyć
największe niebezpieczeństwo - stary amerykański przewód telefoniczny
wykorzystywany
przez Charliego w charakterze drutu naciągowego, który odbezpieczał pozostawiony
tam
granat. Po takiej eksplozji to, co zostawało z ofiary można było zmieścić w
torebce.
Tunel łagodnie zakręcał w prawo. Powietrze było dobre, nie czuć było zapachu
ciał
ani odoru odchodów. Dopóki tunel zakręcał, Charlie nie był w stanie z dużej
odległości
dostrzec światła latarki. W ziemi ani w sklepieniu nie było pułapek i Gutierrez
konsekwentnie
stosował się do opracowanej przez siebie złotej reguły czołgania się po
tunelach. Doszedł do
wniosku, że Viet Cong już zorientował się, że niecierpliwi Amerykanie zawsze
wybierają
najkrótszą odległość pomiędzy dwoma punktami -ustawiali więc pułapki w
miejscach, gdzie
amerykański żołnierz mógł poczuć pokusę pójścia na skróty. Złota zasada
Gutierreza polegała
na trzymaniu się przez cały czas jednej strony tunelu: nigdy nie przechodzić na
drugą stronę,
nigdy nie przechodzić przez odnalezione pomieszczenie, ale okrążać je, trzymając
się ściany.
Gdy czołgał się, czuł jak strach zaciska mu mięśnie odbytu, a ziemia i pot
zaczynają
dostawać się do oczu, zatrzymał się na chwilę, aby zastosować swoją złotą zasadę
numer dwa
- i robiąc to, poświęcił dwie minuty na ocalenie sobie życia. Tunel właśnie
zaczynał się
prostować. Musiał posługiwać się latarką, aby dojrzeć pułapki, ale jeżeli
Charlie tam był,
światło stanowiło idealny cel. Gutierrez wziął kijek i trochę drutu, przymocował
latarkę do
patyka i uniósł źródło światła w lewej ręce tak wysoko nad lewym uchem, jak
pozwalał mu na
to strop tunelu. Schował do pochwy bagnet, którym delikatnie badał sterczące z
ziemi
podejrzanie wyglądające korzenie, wyciągnął z kabury mały pistolet kalibru 5,6
mm i zacisnął
go w prawej dłoni. Chyba nie było bardziej niewygodnego i trudnego sposobu
poruszania się
po tunelu, ale inny byłby niemożliwy. Sierżant zaklął, widząc krew sączącą się z
kolana. Był
zły, że nie zabrał ze sobą wykonanych własnoręcznie ochraniaczy. Czuł już, iż
dotarł prawie
tak daleko, jak to było możliwe bez wsparcia kolegi, który niósłby radio TR-12.
Postanowił,
że przejdzie jeszcze do następnego zakrętu tunelu, odnajdzie miejsce, w którym
mógłby
zawrócić i wycofa się.
Wtedy zobaczył Charliego, który zaczął do niego strzelać. Ujrzał jego twarz i
błyski
wystrzałów. Hałas był niewiarygodny i gdy huk eksplodował mu pod czaszką,
pomyślał, że
został trafiony w głowę. Oszołomiony i ogłuszony, upuścił latarkę, upadł i
wystrzelił na oślep
tam, gdzie dostrzegł twarz. Leżał, starając się odkaszleć kwaśny dym spalonego
prochu i
powoli dochodziło do jego świadomości, że nie tylko żyje, ale również nie jest
ranny. Czemu
Charlie nie zadał mi ostatecznego ciosu? Wciąż oszołomiony, zobaczył leżącą na
ziemi,
świecącą w dalszym ciągu latarkę. Poczekał, jakiś czas pozostając bez ruchu, a
potem
zręcznie do niej podpełzł i podniósł. Nikt już nie strzelał. Przez opadający pył
widział w
odległości dwudziestu metrów nieruchomą postać. Gdyby znajdował się tam drugi
partyzant,
Gutierrez już by nie żył, nic więc mu z tej strony nie groziło, ale może inny
Charlie przed
ucieczką zaminował ciało poległego kolegi? Może rozciągnięta nieruchomo na ziemi
postać
nie była martwa, ale po prostu czekała. Gutierrez starał się ustalić, ile czasu
minęło od chwili
strzelaniny. Jego możliwości działania były obecnie bardzo ograniczone. Mógł
albo czołgać
się do przodu, albo cofać rakiem. Ruszył do przodu. Pokonanie dwudziestu metrów
trwało
całą wieczność...
Trafił swojego przeciwnika w głowę. Pocisk zrobił niewielki otwór w jego skroni
i
rana przestała już krwawić. Mężczyzna jeszcze oddychał. Gutierrez wyjął drut,
który wziął ze
sobą i ostrożnie owiązał nim koniec lufy AK-47. Jeżeli broń została zaminowana,
był to
jedyny sposób, żeby się o tym przekonać. Schował do kabury pistolet i zaczął
cofać się w
głąb tunelu, rozwijając przewód i uważając by nie szarpnąć karabinka. Koledzy
już szli, aby
mu pomóc, gdy tyłkiem do przodu wyłonił się zza zakrętu. Syknął na kaprala, żeby
się cofnął
i w końcu jeden po drugim dotarli do światła i powietrza. Dopiero wtedy
Gutierrez pociągnął
przewód i wyciągnął na powierzchnię AK-47.
Wrócił w to samo miejsce niosąc ze sobą sznur. Drugi zawiązany miał na kostce,
na
wypadek, gdyby musieli wyciągać i jego. Centymetr po centymetrze wrócił do
miejsca, w
którym wciąż leżał ranny partyzant. Sprawdził, czy nie ma przy nim jakichś
charakterystycznych drutów i dopiero potem założył leżącemu sznur na szyję. Nie
miał
zamiaru ryzykować podnoszenia ciała, by go mocować Charliemu pod ramionami.
Jeszcze
raz Gutierrez cofnął się tunelem, rozwijając sznur. Gdy wyszedł z dziury, kazał
drużynie
wyciągnąć partyzanta. Gdy ciało wyciągnięto z tunelu, mężczyzna już nie żył.
Gutierrez po raz ostatni zagłębił się w zespole tuneli. Nikt nie wiedział, co
się tam
znajduje. Przekonali się, że zabity był samotnym strażnikiem, pozostawionym w
tym miejscu,
by umożliwić ewakuowanie rannych z niewielkiego podziemnego szpitala
znajdującego się
na końcu tunelu komunikacyjnego. Drużyna Gutierreza znalazła dwa pomieszczenia,
w
których znajdowały się brudne ubrania i zakrwawione bandaże. Jak i gdzie uciekli
ludzie, jak
zawsze pozostawało zagadką. Gutierreza jednak to już nie obchodziło. Zapadał
zmierzch i
nadchodziła pora powrotu do bazy.
Siedział w milczeniu w środku transportera opancerzonego, podskakującego i
kołyszącego się w czasie powrotnej jazdy do Cu Chi. Wszystko, czego do tej pory
nauczył się
o prowadzeniu walki zdawało się nie mieć żadnego związku z tym, co robił
dzisiaj. Wszelkie
kursy szkoleniowe piechoty, cała technika, wsparcie artyleryjskie i lotnicze,
śmigłowce, które
były w stanie w ciągu paru godzin przerzucić na pole walki, albo ewakuować z
niego połowę
dywizji -jaki miało to związek z wrogiem, którego nigdy nie widziało się żywym,
który żył w
dziurach w ziemi, a przeciwko któremu skutkowała jedynie brutalna siła oraz łut
szczęścia?
Na Hawajach i w czasie specjalnego szkolenia na Alasce powtarzano mu, że jest to
wojna przeciwko garstce komunistycznych terrorystów. Ale mimo wszystko,
gdziekolwiek
znalazła się jego jednostka, miał wrażenie, że boisko należy do nieprzyjaciela.
Nawet
amerykańska forteca w Cu Chi nie była bezpieczna. Jak to możliwe, skoro
znajdowali się tak
blisko samego Sajgonu? A właściwie, jak daleko są od niego? - Zaledwie
trzydzieści dwa
kilometry - odparł kapral. - A tunele ciągną się aż do granic miasta.
2
DYSTRYKT CU CHI
Podziemne tunele Cu Chi były najbardziej złożonym elementem systemu, który - w
szczytowym okresie wojny wietnamskiej w połowie lat sześćdziesiątych - ciągnął
się od
przedmieść Sajgonu do granicy z Kambodżą (obecnie miasto Ho Chi Minha i
Kampucza).
Były to setki kilometrów tuneli łączących wioski, dystrykty, a nawet prowincje.
Były tam
pomieszczenia mieszkalne, magazyny, fabryki uzbrojenia, szpitale, stanowiska
dowodzenia i
niemal wszystkie inne obiekty, które można było umieścić pod ziemią, a niezbędne
do
prowadzenia wojny przez południowowietnamskich komunistów. Generał William
Westmoreland, dowodzący amerykańskimi wojskami w Wietnamie od 1964 do 1968 roku
oświadczył w swoich pamiętnikach: ,,Nikt dotąd nie zademonstrował jeszcze
większej
umiejętności ukrywania swoich obiektów niż Viet Cong. Byli ludźmi-kretami".
Żaden wojskowy inżynier nie zaprojektował tego ogromnego labiryntu, ani -
chociaż
Vo Nguyen Giap sprawował w Hanoi naczelne dowództwo - żaden dowódca nie wydał
rozkazu jego zbudowania. Tunele stały się naturalną obroną źle wyposażonych,
miejscowych
oddziałów partyzanckich przed nowoczesnym sprzętem i metodami prowadzenia walki
w
połowie dwudziestego wieku. Samoloty, bomby, artyleria i broń chemiczna zmusiły
Viet
Cong do życia i walki pod ziemią.
Dystrykt Cu Chi stał się najbardziej bombardowanym, ostrzeliwanym,
zagazowywanym, defoliowanym i ogólnie niszczonym rejonem w historii wojen. Przez
wiele
lat większość Cu Chi traktowano jako "strefę swobodnego ataku", co było losem
nie do
pozazdroszczenia. Termin ten oznaczał, że w nocy, od czasu do czasu, w
nieprzewidzianych
momentach, kierowany był tam ogień artyleryjski określany jako "nękający i
izolujący",
natomiast pilotom bombowców zalecano, by przed powrotem do bazy zrzucali
niewykorzystane bomby - odłamkowe, burzące i napalmowe - właśnie nad Cu Chi.
Rejon nagradzano zaszczytnymi tytułami, takimi jak Żelazny Kraj lub Kraj Ognia.
Niemal każda wioska lub przysiółek nosiły tytuł bohatera, albo otrzymały jakieś
odznaczenie.
Pełno tu grobów poległych bohaterów obojga płci, zgromadzonych wokół
pamiątkowych
obelisków z napisem "Naród Pamięta". W krótkiej historii niepodległego Wietnamu,
z nazwą
Cu Chi wiąże się magia i prestiż Azincourt i Bunker Hill. Wietnamczycy walczyli
trzydzieści
lat o jedność swojego kraju, by ostatecznie doprowadzić do zjednoczenia, ale
wojna w Cu Chi
stała się symbolem bohaterstwa i wytrwałości Wietnamczyków.
Dystrykt Cu Chi zarządzany z małego, targowego miasteczka o tej samej nazwie,
jest
obecnie częścią wielkiego miasta Ho Chi Minha w południowo wschodniej części
kraju.
Dawniej zwane Sajgonem, było stolicą Wietnamu Południowego od 1954 do 1975 roku.
Na
południe leży delta Mekongu, "misa ryżu" Azji Południowo-wschodniej, obszar
pełen pól
ryżowych, mokradeł i kanałów. Na południe od Sajgonu znajduje się górzysty
grzbiet
ciągnący się wzdłuż Wietnamu przez wytyczoną w 1954 roku linię demarkacyjną
(znaną jako
strefa zdemilitaryzowana) i dalej, w głąb terenów, które do 1975 roku stanowiły
Wietnam
Północny. Wzgórza są strome, poszarpane, pokryte gęstą dżunglą, nieurodzajne i
słabo
zaludnione. Pomiędzy deltą a górami znajduje się równina, znana jako taras
Mekongu. Leży
miedzy Sajgonem a granicą z Kambodżą jak wielki kawał tortu, którego wierzchołek
tworzy
była stolica. W węższej części tego trójkąta leży Cu Chi.
Mniej żyzny niż delta, ale gęsto zaludniony i intensywnie uprawiany dystrykt Cu
Chi
jest kompleksem wiosek rozmieszczonych po obu stronach Szosy Nr l, drogi
łączącej Sajgon
z Phnom Penh (w Kambodży). Dystrykt Cu Chi na północy zamyka rzeka Sajgon, za
którą
leży dystrykt Ben Cat. Rejon ten, podobnie jak Cu Chi zdobył sobie przerażającą
reputację
jako bastion Viet Congu. "Odnosiło się wrażenie, że komuchy zawsze mają Żelazny
Trójkąt"
- napisał Melvin Walthall, historyk 25 dywizji piechoty Stanów Zjednoczonych,
czyniąc
aluzje do obszaru w Korei, który nazwano tak w 1951 roku. Dystrykt Ben Cat -
oraz sąsiednie
regiony - stały się wietnamskim Żelaznym Trójkątem. Za nim, na północy znajduje
się miasto
Loc Ninh, które od wielu lat było całkowicie kontrolowane przez Viet Cong. Cu
Chi i
Żelazny Trójkąt leżą pomiędzy nim a stolicą Wietnamu Południowego, stanowiąc -
według
słów pewnego amerykańskiego generała - "sztylet wymierzony w Sajgon".
Strategiczne znaczenie tej części Wietnamu Południowego jest oczywiste.
Przebiegają
przez nią główne drogi lądowe i wodne prowadzące do Sajgonu. W czasie wojny były
to
główne szlaki zaopatrzeniowe Viet Congu prowadzące z Kambodży. Po drugie,
dystrykt Cu
Chi obejmuje jedyne duże terytorium w Wietnamie Południowym, po którym oddziały
i
pojazdy zmechanizowane mogą poruszać się bez trudu nawet w czasie deszczów
monsunowych. Znaczenie tego faktu nie umknęło uwadze żadnej z walczących stron i
narodów, maszerujących przez Wietnam w czasie trzydziestoletniego konfliktu.
Cały rejon
pokryty był wojskowymi bazami i stanowiskami dowodzenia wszystkich uczestników
walk.
Przez armie Wietnamu Południowego, która podzieliła kraj na cztery strefy
nazywany był
strefą taktyczną III korpusu. Z kolei Viet Cong, nazywał cały obszar wokół
Sajgonu swoim
IV Okręgiem Wojskowym.
Mai Chi Tho spędził wojnę w kwaterze głównej. Brat członka Biura Politycznego w
Hanoi Le Duc Tho, obecnie kieruje miastem Ho Chi Minha jako przewodniczący
partii. Ale
w 1965 roku był komisarzem politycznym Viet Congu w rejonie Sajgonu i przebywał
w
tunelach Cu Chi. "Cu Chi było bazą do ataku na Sajgon, czyli na mózg
nieprzyjaciela -
wspomina. - Było jak cierń kłujący go w oko. Wróg musiał znaleźć jakiś sposób,
aby oczyścić
całkowicie dystrykty Cu Chi i Ben Cat, Walki były zażarte. Wykorzystywaliśmy ten
rejon, by
przenikać do Sajgonu, Przerzucaliśmy tam naszych wywiadowców, funkcjonariuszy
partyjnych, zespoły sabotażowe. Ofensywa Tet w 1968 roku (na Sajgon i inne
miasta) została
przygotowana w tunelach Cu Chi, w których zgromadzono niezbędne oddziały i
zaopatrzenie.
Amerykanie doceniali ich znaczenie, ponieważ bez przerwy zagrażały one
bezpieczeństwu
Sajgonu i ich kwaterze głównej. Skoro nie byli w stanie uporać się z problemem -
jaki
stwarzały tunele Cu Chi - w jaki sposób mogli rozwiązać problem Wietnamu?"
Mieszkańcy dystryktu Cu Chi mieli opinię ludzi tak aktywnie zajmujących się
działalnością rewolucyjną i ruchem oporu, że Ngo Dinh Diem, były cesarski
mandaryn , który
był prezydentem Wietnamu Południowego od 1955 roku do zamordowania go w 1963,
rozwiązał administrację dystryktu. W 1956 roku powołano nowe prowincje, a miasta
i wioski
celowo przemianowano, aby zniweczyć pamięć partyzanckiej walki przeciwko
Francuzom.
Cu Chi zostało podzielone pomiędzy prowincję Hau Nghia na południu i Binh Duong
na
północy. Jednak wietnamscy komuniści w dalszym ciągu używali starych nazw i
swoje
cywilne i wojskowe organizacje regionalne, dystryktowe i wiejskie opierali na
dawnym
nazewnictwie. Nazwy miejscowe przyprawiały wojskowych Stanów Zjednoczonych o ból
głowy, dlatego dostosowali niektóre z nich i wymyślili inne. Mianem "Lasu Ho Bo"
nazwali
dwie niezwykle ważne wioski dystryktu Cu Chi - An Nhom Tay i Phu My Hung (w tej
ostatniej znajdowało się stanowisko dowodzenia Viet Congu w rejonie Sajgonu).
Wymyślono
takie nazwy jak Strefa Wojenna C, Trapezoid, a naszpikowany tunelami obszar bazy
Viet
Congu określali mianem Tajnej Strefy Long Nguyen i zaczęli traktować ją z
usprawiedliwionym respektem. Po zwycięstwie komunistów w 1975 roku nastąpiły
dalsze
przesunięcia granic prowincji i dystryktów oraz przemianowania miast i wiosek.
Nazwy
miejscowe użyte w tej książce należą do najczęściej stosowanych w czasie wojny.
Cu Chi było zielonym obszarem o rozwiniętym rolnictwie, obfitującym w pola
ryżowe, sady, drzewa orzechowe i plantacje kauczuku. Mieszkańcy hodowali trochę
kurcząt i
świń, a bawoły ciągnęły pługi. Wieśniacy nosili czarne jedwabne piżamy i
szerokie, stożkowe
kapelusze. Wielka plantacja kauczuku Fil Hol leżała na północ od miasta Cu Chi
wzdłuż rzeki
Sajgon, zwrócona ku Żelaznemu Trójkątowi. Wielkie plantacje drzew kauczukowych
stały się
kryjówką Viet Congu. Dalej na północ, niedaleko Dau Tieng w prowincji Tay Ninh,
leżała
plantacja kauczukowa Michelina, która kontynuowała produkcję przez całą wojnę.
Niektórzy
francuscy plantatorzy posłusznie płacili podatki zarówno rządowi w Sajgonie, jak
i
nieoficjalnemu, podziemnemu rządowi Viet Congu. Ponieważ Francuzi wciąż się tam
znajdowali, armia amerykańska oszczędzała plantacje. Partyzanci wykorzystali tę
sytuację i
założyli plantację w pobliżu bazy. W szczytowym okresie wojny wietnamskiej, Cu
Chi
zostało zamienione w bezpłodną, chemiczną pustynię, podziurawioną ogromnymi
lejami po
bombach, pozbawioną drzew. Amerykanie nazwali to miejsce białą strefą, ponieważ
zwiad
lotniczy był tu tak łatwy. Na mapach wojskowych, tam gdzie były wioski i
plantacje,
drukowali - raz za razem, z brutalną szczerością - słowo "zniszczone". Mimo to,
teren ten
pozostał polem walki. Partyzanci Viet Congu przez większą część wojny operowali
w tym
rejonie, kryjąc się w systemie tuneli.
Wojskowe wykorzystanie tuneli w Wietnamie miało swoją historię również przed
zaangażowaniem się Ameryki w konflikt. Wojna tunelowa miała swoje tło
historyczne.
Tunele w Cu Chi zostały wykopane jako kryjówki Viet Minhu, narodowej
partyzantki,
która zwalczała kolonialną Francję w latach czterdziestych i pięćdziesiątych.
Również wtedy
komuniści zdominowali ruch niepodległościowy. Ho Chi Minh był jego
niekwestionowanym
przywódcą. Aż do śmierci w 1969 roku, "Wujek Ho" uosabiał uparte dążenie narodu
do
suwerenności i jedności. Jego twarz ze skąpą, białą bródką spogląda teraz niemal
z każdej
ściany w Wietnamie. W zależności od punktu widzenia - twarz wietnamskiego
Lenina, lub
Georgeła Washingtona.
W1940 roku francuscy koloniści umożliwili japońskiej armii cesarskiej
korzystanie z
portów i innych urządzeń niezbędnych w prowadzonej przez nią ekspansjonistycznej
wojnie.
W 1945 roku po kapitulacji Japonii, Ho Chi Minh przejął władzę w Hanoi i ogłosił
niepodległość Wietnamu. Zwycięscy alianci z czasów II wojny światowej nie doszli
do
porozumienia w sprawie dawnych imperiów kolonialnych. Prezydent Franklin D.
Roosevelt
pragnął, aby znajdujące się do tej pory pod obcym panowaniem narody Azji,
uzyskały
niepodległość w powojennym świecie. Jednakże Francja, Wielka Brytania i Holandia
uważały, że zachowanie władzy nad ich dotychczasowymi imperialnymi
posiadłościami jest
w pełni słuszne i uprawnione. Po śmierci Roosevelta w 1945 roku, polityka Stanów
Zjednoczonych uległa zmianie. Objęcie władzy w Hanoi przez Ho Chi Minha
doprowadziło
do negocjacji z Francją. Zerwanie rozmów zapoczątkowało dziewięcioletnią wojnę o
niepodległość. We wrześniu 1945 roku w Sajgonie wylądowały oddziały brytyjskie,
aby
dopomóc Francuzom w odzyskaniu władzy. Aby utrzymać porządek opóźniały
rozbrajanie
kapitulujących wojsk japońskich.
Stało się coś niezwykłego. Niedawno Europejczycy zostali pokonani przez
Japończyków. Kapitulacja Singapuru stała się symbolem końca panowania białego
człowieka
na Wschodzie. Ho Chi Minh miał władzę w Hanoi. Od tej chwili wietnamscy
nacjonaliści
stali się nieustępliwi. Aby prowadzić wojnę partyzancką przeciwko wojskom
francuskim
działacze nacjonalistyczni o rozmaitej politycznej orientacji połączyli się,
tworząc Ligę Viet
Minh.
Tunele były kopane dla Viet Minhu - w celu utrzymywania łączności pomiędzy
osadami, dzięki czemu partyzanci mogli unikać francuskich patroli lub samolotów
obserwacyjnych. Major Nguyen Quot, niski, żylasty i wychudzony jak szkielet
oficer, który
najlepszą część życia spędził w tunelach Cu Chi, wyjaśnił ich pochodzenie.
"Tunele zaczęto
budować w rejonach czasowo okupowanych przez wroga. Wojska rewolucyjne były
nieliczne. Nie bylibyśmy w stanie zachować naszych sił, gdybyśmy przyjęli
otwartą walkę.
Musieliśmy stworzyć sytuację, w której mogliśmy wybierać czas, miejsce i cel
ataku. Do
1948 roku wykopaliśmy już cały system tunelów. Każda rodzina, każda osada miała
tunel
połączony z innymi".
W październiku 1949 roku, dzięki zwycięstwu komunistów Mao Tsetunga w toczonej
w sąsiednich Chinach wojnie domowej, generał Vo Nguyen Giap uzyskał bezpieczny
azyl,
gdzie mógł szkolić oddziały Viet Minhu, dozbrojone amerykańskim sprzętem
artyleryjskim
zdobytym na chińskich nacjonalistach. Pomimo historycznie uwarunkowanej
antypatii
Wietnamczyków wobec Chin (która ostatnimi czasy ponownie doszła do głosu),
chińscy
komuniści pomagali swoim rewolucyjnym współtowarzyszom. W rezultacie - CHRL
dostarczała Wietnamowi Północnemu broń i wyposażenie w latach sześćdziesiątych i
na
początku siedemdziesiątych.
W 1949 roku w Wietnamie Francuzi doznawali kolejnych wojskowych niepowodzeń,
a Viet Minh przejmował pod kontrolę coraz większe połacie kraju. W czerwcu 1950
roku
komunistyczna Korea Północna najechała sąsiada z południa, wciągając Stany
Zjednoczone
oraz ich sojuszników w azjatycką wojnę z komunistami. W tym samym czasie
Ameryka,
zaniepokojona uznaniem przez Związek Radziecki i Chińczyków powstańczego rządu
Ho Chi
Minha, zaczęła pomagać Francuzom w wietnamskich zmaganiach udzielając wojskowej
i
ekonomicznej pomocy. Gdy w 1953 roku wojna w Korei dobiegła końca, komunistyczna
pomoc dla Viet Minhu uległa zwiększeniu. Francuzi popełnili fatalny błąd,
próbując
doprowadzić do ostatecznego starcia z Viet Minhem w Dien Bien Phu. Wojska Giapa
otoczyły i ostatecznie zdobyły fortecę i w ten sposób zakończyły francuską
obecność w kraju.
W czasie oblężenia, Viet Minh zbliżał się do francuskich rubieży tunelami i
podkopywał się
pod linie obronne. Zawodowi żołnierze, w tym również legendarna Legia
Cudzoziemska,
zostali pokonani przez azjatycką armię partyzancką - i była to lekcja na
przyszłość, którą
jednak niewielu Amerykanów wzięło pod uwagę.
W chwili przerwania ognia w 1954 roku zawarto w Genewie porozumienie pomiędzy
światowymi mocarstwami a Viet Minhem. Wietnam był tymczasowo przepołowiony
wzdłuż
17 równoleżnika. Ho Chi Minh był w stanie utrwalić władze komunistyczną w
północnej
części, podczas gdy na południu - przy hojnej pomocy Amerykanów - utworzono
niepodległą
republikę ze stolicą w Sajgonie. Jej pierwszym prezydentem został katolik Ngo
Dingh Diem.
Zgodnie z porozumieniem genewskim, w 1956 roku miano przeprowadzić ogólnokrajowe
wybory. W tym czasie żołnierze i działacze Viet Minhu mieli się "przegrupować"
do
Wietnamu Północnego. Około 90 000 mężczyzn i kobiet aktywnie uczestniczących w
walce z
Francuzami powędrowało na północ, zakładając, że powrócą do domu po
nieuniknionym
zwycięstwie Ho Chi Minha i jego partii Lao Dong (robotniczej, - a w
rzeczywistości -
komunistycznej) w wyborach 1956 roku. Tysiące aktywnych działaczy Viet Minhu
otrzymało
polecenie pozostania na miejscu i kontynuowania działalności politycznej, a
także
magazynowania broni na wypadek, gdyby okazała się potrzebna w przyszłości.
W tym samym czasie, niemal milion Wietnamczyków wyznania katolickiego z
Północnego Wietnamu wykorzystało stan zawieszenia broni i przeniosło się na
południe.
Wielu katolików z północy, którzy osiedlili się wokół Sajgonu, zostało
urzędnikami
rządowymi, albo oficerami w wojsku. Z północy pochodził na przykład marszałek
lotnictwa
Nguyen Van Thieu, który dowodził lotnictwem wojskowym Wietnamu Południowego, a
później został prezydentem, potem zaś (od 1967 do 1975 roku) zastępcą prezydenta
Nguyen
Van Thieu. Większość komunistycznych kadrowych funkcjonariuszy i organizatorów,
która
przybyła szlakiem Ho Chi Minha przez Laos, pochodziła z południa. Le Duc Tho,
który w
Paryżu prowadził negocjacje z Henry Kissingerem, był południowcem. Przywódcy
Narodowego Frontu Wyzwolenia Wietnamu Południowego, tacy jak Nguyen Hou Yho - są
obecnie ministrami w rządzie w Hanoi.
Amerykanie nigdy nie stawiali znaku równości pomiędzy partyzantką na Południu, a
wojskami północnowietnamskimi, które ich zdaniem, "najechały" Wietnam Południowy
i
uznali ten kraj za ofiarę "agresji". Związani z ruchem narodowym Wietnamczycy
postrzegali
rzecz odmiennie. Rewolucja społeczna, która dokonała się na północy, na południu
nie została
zakończona i jedynie obfita amerykańska pomoc podtrzymywała twór, który
komuniści
określali mianem "marionetkowego" rządu.
Wybory w 1956 roku nie odbyły się i Ho Chi Minhowi uniemożliwiono zjednoczenie
Wietnamu. Diem utrzymywał, że władza Ho Chi Minha jest tak absolutna, że wybory
na
północy nie mogą być ani wolne, ani uczciwe. Zapewne miał rację, ale jego
głębiej skrywane
obawy -że Ho Chi Minh mógłby w zdecydowany sposób wygrać również na Południu -
były
na pewno uzasadnione. W miarę jak amerykańskie pieniądze, wyposażenie i doradcy
wojskowi wpływały na wzmocnienie Sajgonu, Diem przystąpił do tworzenia swojego
reżimu.
Mówiąc krótko, pozwolił swojemu bratu Ngo Dinh Nhu, który kierował aparatem
bezpieczeństwa państwowego, stworzyć państwo policyjne, którego zadaniem było
zlikwidowanie wszelkiej opozycji. A według Nhu opozycją były nie tylko zbrojne
bandy i
uzbrojone sekty religijne, ale również ci, którzy organizowali się i walczyli
przeciwko
Francuzom w przewodzonym przez komunistów Viet Minh. Cu Chi zawsze było
ośrodkiem
działalności rewolucyjnej i policja Nhu brutalnie zajęła się tym rejonem.
Dzisiaj ocenia się, że
aresztowano trzy czwarte członków Viet Minh, którzy pozostali w Cu Chi.
Niektórych
osadzono w więzieniach, torturowano i przetrzymywano w koszmarnych warunkach,
innych
publicznie ścięto na gilotynie, zgodnie z kolonialnym, francuskim obyczajem.
W grudniu 1958 roku kilkaset osób podejrzanych o działalność komunistyczną i
dysydentów innego rodzaju zostało uśmierconych zatrutym chlebem w obozie karnym
w Phu
Loi, kilka kilometrów na wschód od Cu Chi za rzeką Sajgon. Ta masakra wywołała
nastrój
szczególnej wojowniczości. Słynny batalion Viet Congu, "Phu Loi" otrzymał to
miano, by
upamiętnić te tragedie. Prezydent Diem specjalną ustawą uznał byłych bojowników
Viet
Minhu za wyjętych spod prawa. Ruch oporu przeciwko Diemowi narastał. W wiosce
Phuoc
Hiep, położonej tuż na północ od miasta Cu Chi, znajduje się pomnik wzniesiony
ku czci
uczestników demonstracji w kwietniu 1961 roku zastrzelonych przez żołnierzy
Armii
Republiki Wietnamu (zazwyczaj określanej skrótem ARVN -Army of the Republic of
Vietnam - wymawianym przez Amerykanów jako "Arvin"). Mieli oni ośrodek
treningowy
wojsk powietrznodesantowych, w położonej niedaleko Cu Chi, wiosce Trung Lap.
Ostatecznie, w 1960 roku komuniści uchylili zakaz prowadzenia zbrojnego oporu.
Został utworzony Narodowy Front Wyzwolenia (NFW) - zdominowana przez komunistów
koalicja ugrupowań antyrządowych - który miał nadzorować wznowienie wojny
partyzanckiej
na południu. Rozpoczęto skoordynowane ataki na posterunki wojska i policji i po
raz
pierwszy obnażona została słabość reżimu Diema. Posterunki były łatwo
likwidowane,
skutecznie zastraszane przez demonstrantów, albo rozbrajane przez mieszkańców
wiosek.
Źródłem ciągłej irytacji amerykańskich doradców był fakt, że jednostki Armii
Republiki
Wietnamu umyślnie unikały kontaktu z nieprzyjacielem i związanych z tym strat, W
wioskach dystryktu Cu Chi i sąsiednich dystryktach, rozbrojono miejscowe
oddziały Armii
Republiki Wietnamu i skupiska te skutecznie wyszły spod kontroli rządu. Zdobyta
w ten
sposób broń była pierwszą i jedyną jaką posiadały powstające grupy Viet Congu.
Przedsiębiorczy wieśniacy zajęli się rusznikarstwem, kładąc w ten sposób
podwaliny
znacznego, chałupniczego przemysłu zbrojeniowego w tunelach.
Podjęcie wojny partyzanckiej wiązało się z koniecznością uaktywnienia dawnych
redut Viet Minhu. Francuzi używali samolotów do tropienia i bombardowania
wietnamskich
bojowników, armia Diema coraz częściej była transportowana amerykańskimi
śmigłowcami.
W wioskach na całym obszarze Cu Chi, Tay Ninh, w Żelaznym Trójkącie i wszędzie,
gdzie
było to możliwe, remontowano starą sieć tuneli. "Kiedy otrzymaliśmy rozkaz
założenia tu
bezpiecznej bazy - relacjonuje jeden z ocalałych weteranów Cu Chi, były
partyzant Ba Huyet
- przede wszystkim zaczęliśmy kopać trzydzieści kilometrów podziemnych tuneli.
To było w
1960 roku. Był to nie tylko jeden z najbardziej zbliżonych do Sajgonu
posterunków, ale także
nasze wysunięte stanowisko dowodzenia w okresie wojny. Amerykanie byli pewni, że
coś się
tu dzieje, ale nie orientowali się - co". Weteran wojny w tunelach, major Nguyen
Quot uważa,
że czterdzieści osiem kilometrów tuneli wykopanych w czasie wojny z Francuzami,
do chwili
przybycia wojsk amerykańskich w 1965 roku rozrosło się do dwustu kilometrów. Po
1961
roku prace ziemne prowadzone do tej pory przez miejscową ludność zostały
zintensyfikowane
z myślą, by stworzyć ujednolicony system. Amerykanie nazwali go małym IRT, od
nazwy
części systemu kolei podziemnej miasta Nowy Jork.
Na partyzancką ofensywę Diem zareagował poszukiwaniem najlepszego sposobu na
spacyfikowanie terenów rolniczych. Jako doradcę wynajął sir Roberta Thompsona,
twórcę
zastosowanej przez Wielką Brytanię strategii tworzenia "wsi strategicznych",
dzięki której
pokonano-kierowany przez chińskich komunistów - ruch powstańczy na Malajach.
Postępując
zgodnie z jego sugestiami, Armia Republiki Wietnamu zaczęła gromadzić wiejską
ludność w
specjalnych umocnionych obozach, chronionych drutem kolczastym oraz palisadami z
zaostrzonych bambusów, strzeżonych przez oddziały rządowe. Ngo Dinh Nhu
osobiście
nadzorował stworzenie w 1961 roku pierwszej wioski strategicznej w Dystrykcie Cu
Chi.
Większość ludności została tam przymusowo przeniesiona i odseparowana od wpływów
partyzantów. Wyjątkiem były ( wioski w lasach Ho Bo, które w dalszym ciągu
pozostawały
"wyzwolone" i znajdowały się pod kontrolą Viet Congu. 2 lutego 1963 roku Armia
Republiki
Wietnamu przeprowadziła w przyległym dystrykcie Ben Cat operację "Sunrise". Viet
Cong
nie nawiązał kontaktu bojowego i wieśniacy zostali przeniesieni do nowej,
reprezentacyjnej
wioski strategicznej w Ben Thuong. W rzeczywistości partyzanci Viet Congu
zazwyczaj
pozostawali na miejscu, ukryci w tunelach, gdy tymczasem ich rodziny były
przesiedlane do
"agrowiosek". Zaopatrywanie partyzantów w ściśle racjonowany ryż i inne produkty
żywnościowe stało się skomplikowaną operacją przemytniczą, która w razie
wykrycia,
pociągała za sobą surowe kary. Utworzono pogardliwe określenie Viet Cong, którym
określano wszystkie południowowietnamskie grupy znajdujące się w opozycji do
prezydenta
Diema. Przypisano im bezwzględne, fanatyczne okrucieństwo. (Nazwy Viet Cong, VC,
i
Charlie - skrót od Victor Charlie - przetrwały wojnę i są obecnie używane bez
pejoratywnego
zabarwienia). Viet Cong popełniał morderstwa, ponieważ jego członkowie uważali,
że toczą
wojnę. Wykonywali egzekucje na wskazanych urzędnikach oraz sympatykach rządu,
takich
jak. na przykład, zarządca prowincji Cu Chi.
Wieśniaków nie trzeba było zmuszać terrorem do udzielania pomocy. Partyzanci z
Viet
Congu sami byli wieśniakami, najczęściej więc działali przy pełnej akceptacji i
współpracy
ludzi, wśród których żyli.
Prezydent John F. Kennedy objął urząd w 1961 roku i uznał, że zamierzona przez
jego
administrację konfrontacja z komunizmem powinna zostać rozpoczęta w Azji
Południowowschodniej. Pragnąc uniknąć pomówień, że jest "miękki" w stosunku do
komunistów, znalazł się w kłopotliwej sytuacji po niepowodzeniach z początkowego
okresu
prezydentury, takich jak klęska w Zatoce Świń na Kubie. Po nieudanym wiedeńskim
spotkaniu na szczycie z Nikitą Chruszczowem, Kennedy oświadczył: "Mamy obecnie
obowiązek uwiarygodnić naszą potęgę i Wietnam jest tym właśnie miejscem, gdzie
tego
dokonamy". Wewnętrzne problemy reżimu Diema były postrzegane jako wynik działań
komunistów w Azji. "Wietnam południowy - oświadczył Kennedy - jest sprawdzianem
dla
demokracji". Zarówno on, jak i jego następca, Lyndon Johnson byli przekonani, że
amerykańska potęga wojskowa może przerwać pasmo komunistycznych sukcesów.
Obecność
Stanów Zjednoczonych w Wietnamie zwiększała się coraz bardziej. Liczba
amerykańskich
doradców w Armii Republiki Wietnamu w połowie 1962 roku wzrosła do 12 000. W tym
samym roku, ale wcześniej, w Sajgonie zostało utworzone Dowództwo Amerykańskiej
Pomocy Wojskowej w Wietnamie (American Military Assistance Command Vietnam - w
skrócie MACV, wymawiane "Macvee"). Kennedy świadomie angażował swój kraj w
wojnę,
przed którą francuski prezydent Charles De Gaulle ostrzegał go mówiąc, że "...
jest to
bezdenne, wojskowe i polityczne bagno".
Program wiosek strategicznych upadł ostatecznie. Chłopi powrócili do swoich
rodzinnych wiosek i Armia Republiki Wietnamu nie była w stanie im przeszkodzić.
W
sierpniu 1963 roku Viet Cong zdobył nawet pokazową wioskę Ben Thuong niedaleko
Ben
Cat. Wojskowa kieska Armii Republiki Wietnamu przybierała na sile, pomimo że
wojska
rządowe dysponowały lepszym sprzętem, lotnictwem i amerykańskimi doradcami.
Szczególnie ważne znaczenie psychologiczne miało zniszczenie - przez batalion
Viet
Congu"Phu Loi", elitarnej jednostki Armii Republiki Wietnamu - batalionu
"Czarnych
Tygrysów". Miało to miejsce 31 grudnia 1963 roku w Duong Long, około półtora
kilometra
na północ od wioski Ben Suc. "Czarne Tygrysy" cieszyły się ponurą sławą z racji
swego
okrucieństwa, gwałtów i rabunków. Wieść niesie, że jedli nawet wątroby zabitych
partyzantów.
Kilka tygodni przed zabójstwem prezydenta Kennedy'ego w listopadzie 1963 roku, w
czasie przewrotu zorganizowanego za zgodą Waszyngtonu został zamordowany
prezydent
Diem. Nastąpiło to po prowadzonej w miastach agitacji buddystów zaniepokojonych
wzrostem katolickiej dominacji i doprowadziło do przedziwnej serii wojskowych
junt w
Sajgonie. Działalność Viet Congu do 1964 roku ulegała wzmocnieniu dzięki pomocy
Wietnamu Północnego. Bojownicy, którzy po 1954 roku udali się na północ, zaczęli
wracać
do rodzinnych miejsc, przeszkoleni i propagandowo przygotowani do działań
politycznych i
wojny partyzanckiej. Razem z nimi przybyli pierwsi żołnierze północnowietnamscy,
by
walczyć wspólnie z Viet Congiem pod dowództwem komunistycznego naczelnego
dowództwa na Południu -Biura Centralnego na Wietnam Południowy (Central Office
for
South Vietnam - COSVN).
Wkrótce po tym, jak amerykańscy żołnierze przybyli w 1963 roku, Viet Cong do
tego
stopnia nabrał pewności siebie, że przeprowadził paradę zwycięstwa w mieście Cu
Chi.
Tymczasem, miejscowa jednostka Armii Republiki Wietnamu, 49 pułk piechoty
pozostawał
w swoim forcie na plantacji Fil Hol. W tym samym czasie generał Giap przerzucał
z Północy
pododdziały, każdy w sile dywizji, chcąc przeciąć terytorium Wietnamu
Południowego na
pół. W miarę nasilającej się nieskuteczności Armii Republiki Wietnamu, możliwość
przejęcia
przez komunistów władzy na południu, stawała się w 1963 roku możliwością, z
którą należało
w poważnym stopniu się liczyć.
Otwarta interwencja wojskowa Stanów Zjednoczonych w wojnę w Wietnamie w
sierpniu 1965 roku, wynikała bezpośrednio z niemożności powstrzymania przez
Armię
Republiki Wietnamu fali komunistycznych sukcesów. W tym właśnie roku dezercje w
Armii
Republiki Wietnamu przewyższyły rekrutację - o 2 000 ludzi miesięcznie, . a
amerykańscy
doradcy odnotowali, że od 1954 roku został ranny zaledwie jeden starszy stopniem
oficer
Armii Republiki Wietnamu. W najgorszym momencie swojej działalności Armia
Republiki
Wietnamu traciła tygodniowo jeden batalion żołnierzy i stolicę dystryktu. Chcąc
powstrzymać
komunizm w Azji Południowowschodniej, prezydent Lyndon Johnson postanowił
radykalnie
zmienić stopień zaangażowania Stanów Zjednoczonych. W rezolucji w sprawie
incydentu
tonkińskiego, Kongres upoważnił go zarówno do bombardowania Wietnamu Północnego
jak i
wysłania wojsk na południe - bez wypowiadania wojny. Kongres nie przewidział, że
w
Wietnamie będą służyły miliony amerykańskich żołnierzy i że wojna będzie się
ciągnęła
jeszcze przez dziesięć lat.
W Wietnamie Południowym Viet Cong utworzył wielkie enklawy, w których
dysponował niepodzielną władzą. Niektóre, takie jak te, które znajdowały się na
granicy z
Kambodżą, miały pozostać jego terytoriami niemal przez całą wojnę. Celem NFW nie
było
jednak wyłącznie zdobycie regionów, w których sprawowałby pełnie władzy. Dążył
on do
zrealizowania danej przez Ho Chi Minha obietnicy zjednoczenia i niepodległości,
których nie
dane im było uzyskać w wyniku odwołania wyborów w 1956 roku. Najważniejszymi
wysuniętymi bazami Viet Congu miaty okazać się te, które znajdowały się
najbliżej Sajgonu,
w dystryktach Cu Chi i Ben Cat. Były to budzące lek twierdze Viet Congu, do
których nie
odważali się wejść żołnierze Armii Republiki Wietnamu. Gdy generał Westmoreland
ocenił
sytuacje i postanowił stosować taktykę "szukaj i niszcz", właśnie na Cu Chi,
Żelazny Trójkąt,
lasy Tay Ninh i ich gigantyczne zespoły bunkrów oraz tuneli miała być rzucona
cała,
wyrafinowana technicznie, wojskowa potęga Stanów Zjednoczonych.
Pierwszymi poważniejszymi amerykańskimi jednostkami, które dotarły do Wietnamu,
były pododdziały piechoty morskiej. Ich początkowym zadaniem była obrona
przyczółków na
wybrzeżu i lotnisk. Wkrótce potem przybyły duże zgrupowania wojsk lądowych i
powstrzymały katastrofę spowodowaną przez załamanie się Armii Republiki
Wietnamu. W
połowie roku 1965 generał Giap próbował rozciąć Wietnam Południowy na pół,
wzdłuż linii
biegnącej od Pleiku na centralnym płaskowyżu, do wybrzeża. Zagrożenie to zostało
zlikwidowane w październiku w wyniku krwawego starcia w dolinie La Drang. Brały
w nim
udział trzy pułki wojsk Wietnamu Północnego i l dywizja kawalerii powietrznej
przerzucona
śmigłowcami na pole bitwy. Wydarzenie to stworzyło pewną regułę, która miała się
stać
jedną z najdumniejszych maksym wygłoszonych przez generała Westmorelanda -a
mianowicie, że armia Stanów Zjednoczonych nigdy nie przegrała bitwy w Wietnamie.
W
obliczu przygniatającej przewagi ogniowej, zapewnianej również przez wsparcie
lotnicze,
komuniści zostali zmuszeni do innej taktyki -nękania wrogów w wybranym przez
siebie
miejscu i czasie, a w innych sytuacjach ukrywania się i unikania walki. Dopiero,
gdy
Amerykanie opuścili Wietnam, komuniści ponownie zaczęli prowadzić konwencjonalną
wojnę manewrową -uwieńczoną ostatecznie sukcesem.
Pod koniec 1965 roku lądowa wojna w Wietnamie Południowym była głównym
punktem amerykańskiej strategii. Bombardowania Wietnamu Północnego przynosiły
niewielkie rezultaty, podobnie jak dyplomatyczne naciski na Hanoi. Polityka
tworzenia
narodu, opracowanie projektów takich, jak melioracja, mających na celu
pogodzenie
sajgońskiego reżimu z chłopami nie mogły zlikwidować utrwalonych przez historię
ksenofobicznych reakcji. Najwyraźniej jedynym punktem, w którym Ameryka mogła
odnosić
sukcesy, było unicestwienie Viet Congu za pomocą techniki wojennej i
przygniatającej,
liczebnej przewagi jednostek. W rezultacie prowadzono wojnę na wyniszczenie, w
której
miarą sukcesu jest liczba zabitych nieprzyjaciół.
Generał Westmoreland, który stanął na czele Dowództwa Amerykańskiej Pomocy
Wojskowej w Wietnamie od 1964 roku, uznał, że stale pogarszającą się sytuacje na
Południu
może zmienić jedynie zwiększanie liczebności wojsk. Amerykańskie zaangażowanie
wzrastało przez cały rok 1965, a Pacyfik przekraczały całe dywizje liczące po 20
000
żołnierzy. Podstawowym celem Westmorelanda było zapewnienie bezpieczeństwa
Sajgonowi, następnym - "spacyfikowanie" terytorium. Postanowił wiec otoczyć
Sajgon
pierścieniem wielkich baz. Nie było niczym dziwnym, że wybrane miejsca
znajdowały się
blisko rejonów, na których dominował Viet Cong i prowadził intensywną
działalność. W Di
An, na południe Żelaznego Trójkąta miało znaleźć się stanowisko dowodzenia l
dywizji
piechoty - "Wielkiej Czerwonej Jedynki". Stacjonująca na Hawajach 25 dywizja
(Tropikalne
Błyskawice) miała znaleźć się koło miasta Cu Chi. Zanim założono te obozy,
należało
przeprowadzić operacje "wymiatania", aby zabezpieczyć teren.
Jednak wielkie operacje wojskowe musiały być odłożone do pory suchej. Operacja
"Crimp", w styczniu 1966 roku, była pierwszym "wymiataniem", jakie Amerykanie i
oddziały sojusznicze przeprowadziły w enklawach Viet Congu w lasach Ho Bo i
innych
częściach dystryktu Cu Chi. Miała ona na celu "oczyścić i zabezpieczyć" rejony
przylegające
do planowanej nowej bazy. Zanim operacja się rozpoczęła, tereny te poddawano
ostrzałowi
artyleryjskiemu, a bombowce B-52 przeprowadzały naloty "zmiękczające". B-52 były
skonstruowane z myślą o bombardowaniu strategicznym, albo nuklearnym, ale od
1965 roku
ponad sto z nich zostało przystosowanych do przenoszenia dziesiątków
konwencjonalnych
bomb o wadze 750 funtów (340 kilogramów). Startowały z baz na wyspie Guam i w
północnej Tajlandii. Naloty B-52 były programowane z dwudziestoczterogodzinnym
wyprzedzeniem i kierowane na cel w Wietnamie przez specjalnych oficerów
naprowadzania.
Samoloty latały na tak wysokim pułapie, że były prawie niesłyszalne dla tych,
którzy stano-
wili ich cel. Trzydziestotonowy ładunek materiałów kruszących pozostawiał po
sobie długi na
półtora kilometra szlak zniszczenia i głębokich lejów.
Gdy ustały bombardowania, przybyli Amerykanie i ich sojusznicy. 7 stycznia 1966
roku ponad 8 000 żołnierzy l dywizji piechoty, 173 brygada powietrznodesantowa i
pułk
australijski zostały przerzucone droga powietrzną z Phu Loi do dystryktu Cu Chi.
W sam
środek kłopotów.
3
OPERACJA "CRIMP"
Samolot transportowy C-130 Lotnictwa Wojskowego Stanów Zjednoczonych ryknął
hałaśliwie, budząc się do życia i potoczył się niezgrabnie po pasie startowym w
Phuoc Vinh.
Był piątek, 7 sierpnia 1966 roku i l batalion 28 pułku, wchodzący w skład 3
brygady l dywizji
piechoty, "Wielkiej Czerwonej Jedynki", byt przerzucany drogą powietrzną do Phu
Loi w
ramach przygotowań do rozpoczęcia największej, jak do tej pory, amerykańskiej
operacji w
Wietnamie - operacji "Crimp".
Bożonarodzeniowa przerwa w nalotach na Wietnam Północny zarządzona przez
prezydenta Johnsona trwała już dwa tygodnie - ale ten gest wykonany w celu
zwabienia
komunistów do stołu rokowań miał przynieść niepowodzenie trzy tygodnie później.
Na
Południu operacja "Crimp" generała Westmorelanda miała dać komunistom nauczkę,
której
nigdy nie powinni zapomnieć. Jej zadaniem było ostateczne rozwiązanie problemu
Cu Cni
przy zastosowaniu specjalnych sił - śmigłowców, czołgów, transporterów
opancerzonych i aż
8000 żołnierzy.
Niedawno odtajniony meldunek wojsk lądowych Stanów Zjednoczonych wyjawia, że
"Crimp" miała być "potężnym atakiem.. .uderzeniem w samo serce machiny Viet
Congu w
Wietnamie Południowym, w osławionym lesie Ho Bo, na zachód od Żelaznego
Trójkąta",
Zgodnie z założeniem, celem tej ofensywy miało być zniszczenie istniejącej od
dawna
umocnionej enklawy komunistów, a także odnalezienie oraz likwidacja wojskowo-
politycznych ośrodków dowodzenia IV Okręgu Wojskowego Viet Congu.
Żaden scenariusz z II wojny światowej nie był bardziej niezawodny. Po
kilkuletniej
zabawie w kotka i myszkę z Armią Republiki Wietnamu, Viet Cong miał wreszcie
oberwać.
Z Phu Loi żołnierze l batalionu 28 pułku zostali przerzuceni śmigłowcami na
lądowisko "Jack", skąd ruszyli tuż za l batalionem 16 pułku. Lądowisko
znajdowało się
niemal w samym lesie Ho Bo. Zanim słońce zaczęło dawać się we znaki, operacja
"Crimp"
rozpoczęła się.
Porucznik, później kapitan Nguyen Thanh Linh z 7 batalionu Viet Congu z Cu Cni,
siedział głęboko w tunelu, czytając i poprawiając naszkicowane już odręcznie
meldunki do
regionalnego dowództwa na temat oczekiwanych operacji Amerykanów. Linh dowodził
batalionem Viet Congu Uczącym mniej niż 300 ludzi. "Wiedzieliśmy, że nadchodzą -
powiedział. - Wynikało to z podstawowych wojskowych zasad. Bombardowali,
prowadzili
ostrzał artyleryjski, dokonywali zwiadu fotograficznego. Wszystko to było do
tego stopnia
niezwykłe, że stało się jasne, iż będzie przeprowadzona wielka operacja
wojskowa".
Batalion Linha był tylko pododdziałem wchodzącym w skład miejscowych
komunistycznych sił samoobrony liczących przynajmniej około 1000 ludzi. Ich
zadaniem
była obrona niezwykle ważnego zespołu tuneli Phu My Hung, jednego z największych
w
całym dystrykcie Cu Chi. Żołnierzy Linha trudno było uznać za zahartowanych w
walkach
weteranów. Większość miała kilkanaście lat, byli też i młodsi. Wydawać się może
paradok-
sem, że Linh protestował przeciwko przydzielaniu mu zbyt wielu ludzi do obrony
tuneli, "Im
więcej będę ich miał, tym większe poniosę straty - wyjaśniał. - W czasie walki w
tunelach
uzyskuję przewagę, gdy nie mam zbyt wielu ludzi. Często wystarczy jeden albo
dwóch
strzelców, pięć czy sześć karabinów - to aż nadto. W tej walce powinno się
atakować duże
siły przeciwnika zaledwie kilkoma ludźmi".
Najpoważniejszym problemem Linha było skłonienie swoich małolatów do stawienia
czoła Amerykanom i podjęcia walki z nimi. Ataki niewielkich pododdziałów na
południowowietnamskich żołnierzy, przeprowadzane od przypadku do przypadku,
zaczepne
operacje partyzanckie, to jedna sprawa. Ale przeciwstawienie się supermocarstwu,
które
wysyłało rakiety w przestrzeń kosmiczną i dysponowało możliwością zniszczenia
całego
świata, było czymś zupełnie innym. Poza tym, Amerykanie byli bardzo wysocy, a
niektórzy
byli wysocy i czarni. Nawet przedramiona mieli owłosione.
Jako przedstawiciel kadry oficerskiej, Linh miał do czynienia z pewnymi
kłopotliwymi pytaniami zadawanymi przez młodocianych podkomendnych. Czy pocisk
wystrzelony ze starego karabinu zabije wielkiego Amerykanina? Czy zabije
czarnego, tak
samo, jak białego? "Zapewniałem ich, że ich pociski na pewno zabiją, jeżeli
trafią we
właściwe miejsce i ostrzegałem jednocześnie, że amerykańskie pociski równie
łatwo mogą
zabić pytających. Cztery dni później Amerykanie przybyli. Z ciężkimi sercami
obserwowaliśmy, jak ich śmigłowce bez końca dowożą żołnierzy".
Kiedy l batalion 28 pułku urządzał się na lądowisku, żołnierze już widzieli, że
ich
koledzy z l batalionu 16 pułku mają kłopoty i są pod ogniem prowadzonym z
północnej
granicy strefy przyziemienia. Dowódca batalionu podpułkownik Robert Haldane
zauważył, że
jego ludzie boją się coraz bardziej, widząc jak ich towarzyszy z czołowego
batalionu trafiają
pociski i granaty. Dowodzący kompanią B kapitan Terry Christy wiedział, że w tej
sytuacji
musi wyprowadzić ludzi z lądowiska i ukryć ich między drzewami. Krzyknął do
swoich
dowódców plutonów oraz podoficerów i w ciągu kilku minut przesunął wszystkich
swoich
żołnierzy, Ale wróg nagle, w tajemniczy sposób znikł. Kilka metrów poza linią
drzew na
krawędzi plantacji kauczukowej, ludzie Christy'ego natrafili na wielki okop.
Była to pierwsza
oznaka zawiłego systemu podziemnych fortyfikacji. Haldane nie miał czasu, by
sprawdzić ten
kompleks. Wciąż był bardzo zdziwiony. W jaki sposób Viet Cong, który ostrzeliwał
l
batalion, mógł niepostrzeżenie i bez przeszkód uciec przez otwarty teren
plantacji? Haldane
wiedział, że jego pododdział przed przekazaniem lądowiska nowo przybyłej 25
dywizji
piechoty Stanów Zjednoczonych, ma działać na tym terenie przez kilka tygodni i
bardzo mu
się nie podobało, że nieprzyjaciel tak po prostu rozpływał się w powietrzu.
Gdy batalion, w sile trzech kompanii ruszył do przodu zaczęto odnajdować jedną
po
drugiej kryjówki pełne ryżu, soli i innych produktów żywnościowych, w takich
ilościach, że
można było nimi wykarmić cały pułk wroga. Natrafiono na rozległe pole minowe
przecinające zalesiony, północny kraniec terenu, co wskazywało, że nieprzyjaciel
planował
wykorzystanie tego miejsca w charakterze stałego obiektu wojskowego. W czasie
następnych
dwóch dni operacji "Crimp", gdy prowadzono dalej wielkie działania wymiatające,
żołnierze
zaczęli meldować o odnalezieniu okopów pojedynczego żołnierza, rowów
strzeleckich, min i
pieczar, przecinających liczący 1500 metrów front działania l batalionu.
Żołnierze powoli
zbliżali się do rzeki Sajgon. Wszędzie było wiele oznak świadczących o
działającej tu bazie
Viet Congu, ale wciąż coś było nie tak. Po prostu, nie nawiązano żadnej waha.
Nie było starć,
okrzyków, nikt się nie poddawał - a mimo to jeden GI po drugim trafiany był
przez snajperów
Viet Congu. Zaniepokojony Haldane widział, że morale jego ludzi zaczyna się
załamywać.
Modlił się, by wkrótce udało im się przyprzeć przeciwnika do rzeki i pomścić
rosnące z każdą
chwilą straty. Kiedy jednak w poniedziałek, 10 stycznia, batalion dotarł
wreszcie do szerokiej
przestrzeni pól ryżowych leżących pomiędzy suchymi terenami a szeroką, wolno
płynącą
rzeką Sajgon, jego żołnierze tylko dwa razy dostrzegli niewyraźne sylwetki
wrogów
biegnących przez dżunglę.
Nad rzeką Haldane spędził pół dnia. Po południu sieć łączności zaczęła
przekazywać,
że na północy, 173 powietrznodesantowa i Australijczycy nawiązali wreszcie
kontakt z Viet
Congiem - w tunelach. We wtorek rano, o brzasku batalion Haldane'a zaczął wracać
po
swoich śladach. Dowódca zaczął się domyślać, co się stało. Po prostu przeszedł
nad
przeciwnikiem. Rozpoczął skrupulatne poszukiwania wejść do tuneli. Nic jednak
nie rzucało
się w oczy. Kilku GI niechętnie zeszło do rowu strzeleckiego, zbadało go i
odkryto schron
przeciwlotniczy, w którym mogło pomieścić się kilku ludzi. Żadnych tuneli.
Żołnierze,
zgrzani, zmęczeni i zdenerwowani niemożnością prowadzenia takiej walki, do
jakiej byli
szkoleni, czekali na dalsze instrukcje. Plutonowy Stewart Green, szczupły,
żylasty, ważący 59
kilogramów podoficer, przykucnął na chwilę, by odpocząć. Cały ten kraj pełen był
skorpionów, wielkich, jadowitych mrówek oraz węży i właśnie coś ugryzło go w
tyłek, albo
tak przynajmniej mu się wydało. Kiedy jednak rozgarnął opadłe liście, gotów
rozgnieść
swego dręczyciela, zorientował się, że ból zadał mu gwóźdź. A gdy ostrożnie
kontynuował
poszukiwania, odkrył małą, drewnianą klapę zaopatrzoną w otwory przepuszczające
powietrze. Miała podcięte ukośnie krawędzie, dzięki czemu nie spadała w głąb
znajdującego
się pod nią szybu. Znaleziono pierwszy tunel.
Haldane podbiegi do niego niemal z, wdzięcznością, ale kiedy stanął nad włazem,
uświadomił sobie, że nie było żadnych materiałów szkoleniowych, które
określiłyby, co ma
robić dalej. Gdy w Fort Riley w Kansas przygotowywano batalion do walki, w
programie nie
przewidziano instruktażu na temat działań w tunelach. Jeżeli nawet lekcja, jaką
było
oszałamiające zwycięstwo Viel Minhu pod Dien Bien Phu została odnotowana, to jej
nie
wykorzystano. Ani Amerykanie, ani Australijczycy nie mieli doświadczenia w
rozwiązywaniu tego rodzaju problemów. Ale nie przejmowali się tym. Słynna zasada
S.C.P
(szkolenie w czasie pracy), mogła w jakiś sposób im pomóc. Ale w styczniu 1966
roku zasada
ta nie mogła wystarczyć do wyparcia komunistów z "wyzwolonych rejonów" dystryktu
Cu
Chi.
Stewart Green zgłosił się na ochotnika do zbadania odkrytego własnym tyłkiem
tunelu. Wskoczył do środka, a zachęceni przez Haldane'a inni żołnierze
przyłączyli się do
plutonowego. Wszyscy przeczołgali się przez krótki odcinek i znaleźli zapasy
szpitalne, które
zostały przeniesione na górę i przekazane S-2 (oficerowi wywiadu) jednostki,
kapitanowi
Marvinowi Kennedy'emu. Gdy ten dokładnie oglądał paczki, usłyszał nagle okrzyki.
Odwrócił się i ze zdziwieniem zobaczył, jak badający tunel pospiesznie wyskakują
z dziury
włazu. Spocony i usmarowany ziemią Stewart Green wydostał się ostatni.
Powiedział
Kennedy'emu, że znaleźli boczne odgałęzienie głównego tunelu i nagle natknęli
się na około
trzydziestu żołnierzy Viet Congu. Dostrzegli ich w mdłym świetle trzymanej przez
jednego z
nich świecy. Gdy GI zbliżyli się do nich, komuniści szybko zgasili światło.
Kapitan Kennedy,
uszczęśliwiony faktem, że ma pod nogami około trzydziestu schwytanych w pułapkę
nieprzyjaciół, wezwał wietnamskiego tłumacza. Kazał mu wejść do tunelu razem z
nieszczęsnym Stewartem Greenem i wezwać wrogów do poddania się. Obaj mężczyźni
niechętnie zeszli na dół. Ich misja trwała zaledwie kilka minut - powrócili
zakłopotani i z
pustymi rękami. Green wyjaśnił kapitanowi Kennedy'emu, że tłumacz odmówił
rozmowy z
przeciwnikiem. Kapitan przesłuchał tłumacza, który ze złością wyjaśnił, że
musiał
"wstrzymywać oddech" w tunelu, ponieważ "...nie było tam powietrza i pewnie by
umarł,
gdyby zaczął mówić". Z wojskowego, nie zaś medycznego punktu widzenia, jego
ostatnia
konstatacja mogła okazać się wyjątkowo precyzyjna. W ty m wypadku partyzanci
uciekli.
Czując powszechną, przemożną niechęć do penetracji tuneli, jaka ogarnęła jego
podwładnych i tłumacza z Armii Republiki Wietnamu, podpułkownik Haldane
postanowił
wykurzyć przeciwnika dymem. Polecił więc sprowadzić do włazu lekką, benzynową
dmuchawę. Do otworu wrzucono kilka granatów wydzielających czerwony dym i
uruchomiono dmuchawę. Po kilku minutach GI z zaskoczeniem zobaczyli ten sam dym
sączący się z licznych otworów naokoło nich. Dym jednak nie wywarł wrażenia na
przeciwniku, w związku z czym dowódca batalionu polecił wpuścić do tunelu CS,
gaz
łzawiąco-obezwładniający, używany do tłumienia zamieszek. To również nie dało
rezultatu.
Ostatecznie więc, Stewarta Greena skłoniono do trzeciej i ostatniej wędrówki do
dziury, tym
razem w towarzystwie sapera, specjalisty od wysadzania obiektów. Żołnierze
założyli ładunki
wybuchowe po obu stronach głównego tunelu i pomocniczego odgałęzienia, po czym
szybko
wypełzli na powierzchnię. Ziemia eksplodowała i Haldane z ponurą satysfakcją
poprowadził
swój pododdział, by połączyć się z 2 batalionem.
Dokładnie dwa dni wcześniej i zaledwie kilka mil dalej, w Phu My Hung porucznik
Nguyen Thanh Linh po raz pierwszy zetknął się z Amerykanami prowadzącymi
wymiatanie.
Dokładnie przemyślał swoją taktykę działania. Wszystko zależało od tuneli. Czy
Amerykanie
wiedzieli o nich i czy zaplanowali jakieś taktyczne posunięcia mające
zneutralizować ich
znaczenie.
"Podzieliłem swoich ludzi na małe, bardzo małe grupy. Rozkazałem, że w żadnym
wypadku nie mogą się łączyć. Rozmieściłem ich w każdym przysiółku, gdzie
mieliśmy
dobrze zamaskowane stanowiska strzeleckie, dzięki którym mogliśmy powstrzymywać
Amerykanów. Każda grupa składała się z trzech lub czterech żołnierzy. 8 stycznia
operacja
"Crimp" trwała już jeden dzień. Znajdowałem się w przysiółku Goc Chang w pobliżu
wioski
An Nhon Tay (w lesie Ho Bo). Masy wojsk przybywały śmigłowcami. Nie atakowali od
razu.
Najpierw przygotowali stanowiska i zbudowali punkt dowodzenia. Dopiero potem ich
oddziały ruszyły po wiejskich ścieżkach. Dwaj lub trzej żołnierze szli z przodu,
reszta
podążała za nimi. Zobaczyliśmy, że są oni naprawdę wielkimi mężczyznami.
Poczekaliśmy,
aż podejdą bardzo blisko. Znajdowaliśmy się w naszych okopach strzeleckich,
nazywanych
"pajęczymi dziurami" i Amerykanie nawet nas nie zauważyli. Rozkazałem strzelać.
Jeden GI
upadł, a reszta po prostu stanęła wokół i patrzyła na niego. Byli tak
zaskoczeni, że nawet nie
kryli się, ani nie zajmowali stanowisk obronnych. Nawet się nie zorientowali, z
której strony
padł strzał. Strzelaliśmy dalej. Wtedy nie mieliśmy jeszcze AK-47 (który stał
się później
standardową bronią strzelecka komunistów), ale bardzo stare rosyjskie karabinki
kawaleryjskie, K-44 . Amerykanie rozglądali się. Byli bardzo naiwni, bardzo
dzielni. Chociaż
ich koledzy wciąż padali, oni bez przerwy szli naprzód. Powinni byli się
wycofać. A potem
wezwali artylerię. Kiedy wybuchł pierwszy pocisk, zeszliśmy do tunelu
komunikacyjnego i
przeszliśmy w inne miejsce. Amerykanie nacierali, ale my znikliśmy. To była
rutyna, nic
szczególnego.
Cały dzień walczyliśmy jak snajperzy i zabiliśmy wielu z nich. Gdybyśmy mieli
dobrą
broń i strzelali ciągle, nie wiem jak by zareagowali. My jednak strzelaliśmy
pojedynczymi
pociskami. Byli tacy naiwni, że na komendę padnij, kładli się tak, jak ich
uczono w szkole
wojskowej, a nie, jak żołnierze na polu walki. Podpierali się rękami i rozsuwali
szeroko nogi.
Wyglądali głupio- Nie próbowaliśmy atakować całych plutonów czy kompanii. Gdy
wycofywaliśmy się, oni szli do przodu i trafialiśmy następnych. Zmusiłem moją
garstkę ludzi
do ciężkiej pracy, ale tego pierwszego dnia amerykańscy żołnierze wszędzie
ginęli w
podobny sposób. Potem stali się ostrożniejsi. Już nie szli prosto po wiejskich
ścieżkach, nie
kryjąc się zupełnie. Ale wtedy zaczęli wpadać w nasze pułapki, albo ginęli od
granatów z
umocowanymi do zawleczek drutami naciągowymi".
Gdy "Crimp" dobiegał końca i zaczynała się jego bezpośrednia kontynuacja -
operacja
"Backskin", korespondent wojenny Associated Press, Peter Arnett napisał
dokładnie to samo,
co kapitan Linh relacjonował siedemnaście lat później:
TRUNG LAP, WIETNAM POŁUDNIOWY, 12 stycznia 1966. W dniu dzisiejszym
przeszliśmy długą, krwawą milę. Od czasu do czasu było to piekło. Gaz łzawiący
snuł
się między drzewami, piekąc gdy stykał się z ludzką skórą. Ranni wili się na
ziemi,
groteskowi w swoich maskach przeciwgazowych. Był to marsz, w czasie którego
śmierć czaiła się wśród drzew, gdzie kryli się snajperzy wroga i pod ziemią, w
czyhających tam minach.
Wcześniej, tego samego dnia, drużyna z kompanii B, 2 batalionu, 28 pułku
piechoty,
znalazła jedną z min odłamkowych kierunkowego działania ustawionych przez Linha
w
dżungli, koło zapylonej ścieżki. Cały dzień drużyna nękana była przez miny i
strzelców
wyborowych. Gdy żołnierze kręcili się koło miny, czterdziestotrzyletni
podpułkownik George
S. Eyster, dowódca 2 batalionu 28 pp ("Czarnych Lwów"), podszedł do grupy i
ostrzegł
żołnierzy: "-Przetnijcie druty, nie ciągnijcie za nie". A potem wyjął mapę i
zaczął rozmawiać
z dowódcą kompanii, kapitanem George F. Daileyem. Była dziewiąta trzydzieści.
Nagle
snajper, otworzył ogień z "pajęczej dziury" -małego, płytkiego dołka
strzeleckiego z
wejściem do tunelu ewakuacyjnego i podpułkownik Eyster padł na ziemię. Gdy
umierającego
oficera kładziono ostrożnie na noszach, odwrócił głowę w stronę znajdującego się
obok
dziennikarza i powiedział: "Zanim umrę, chciałbym pogadać z facetem, który
dowodzi tymi
niesamowitymi ludźmi w tunelach".
Człowiekiem tym był porucznik Nguyen Thanh Linh. "- W czasie Crimp te tunele
były dla nas wszystkim" -wyjaśnił niemal dwadzieścia lat po wypowiedzeniu przez
podpułkownika Eystera słów niechętnego podziwu. "- To nie były zaplanowane z
góry bitwy,
ale każdy kto mógł strzelać z karabinu, robił to. Korzystaliśmy z tuneli, by
stale
przeprowadzać zaskakujące ostrzały strzelców wyborowych i, co ważniejsze,
posługiwaliśmy
się nimi do prowadzenia obserwacji. Dzięki tunelom, mogliśmy przebywać wśród
Amerykanów, patrzeć, jak zachowują się i reagują ich wojska, jakie popełniają
błędy. Nasze
obserwacje pomagały nam podjąć decyzję, gdzie i jakiego rodzaju miny pułapki
założyć.
Wiecie, widzieliśmy nawet śmigłowce, które przywoziły Amerykanom specjalną
wodę do mycia i zrozumieliśmy, że oni nie używają niczego wietnamskiego.
Dostałem od
moich przełożonych rozkaz zdobycia informacji wywiadowczych na temat
amerykańskiej
taktyki na polu walki i tunele dawały nam taką możliwość".
Ocena Linha okazuje się surowa, ale jest faktem, że w latach sześćdziesiątych
ogólne
założenia szkoleniowe wojsk lądowych Stanów Zjednoczonych, okazywały się nie
dostosowane do sytuacji jaką żołnierze zastali w Wietnamie. GI byli
przygotowywani albo do
konwencjonalnej konfrontacji z wojskami Układu Warszawskiego na równinach Europy
Środkowej, albo do walki z "ludzkimi falami", jakie toczono dziesięć lat
wcześniej w Korei.
Wysoko rozwinięta technika wojskowa, tak wyzwalająca, a zarazem narzucająca tak
wiele
ograniczeń, miała przede wszystkim ocalić życie amerykańskim żołnierzom,
umożliwiając im
jednocześnie zdalne likwidowanie tysięcy wrogów. W istocie, amerykańska armia
włączyła
się do wojny wietnamskiej bez odwołania się do wojskowych doświadczeń.
Amerykanie
mieli przecież długie i czcigodne tradycje prowadzenia wojny partyzanckiej.
Wystarczy tu
wspomnieć działania milicji stanowych w czasie Rewolucji amerykańskiej, wojnę
hiszpańsko-amerykańską, legendarnych Maruderów Merrilla, świetnie wyszkolonych i
zahartowanych amerykańskich bojowników w dżungli, którzy służyli na birmańsko-
indyjskim
teatrze wojennym w czasie II wojny światowej, członków OSS (Office of Strategic
Services),
którzy realizując wyznaczone zadania walczyli u boku miejscowych sił
partyzanckich.
Dlaczego zapomniano o tym w Wietnamie -pozostaje tajemnicą. Kiedy jednak
porucznik
Linh ze swojej względnie bezpiecznej kryjówki w tunelach, spoglądał przez
lornetkę na
Amerykanów, realizował w ten sposób najstarszą wojskową regułę: "Znaj swojego
wroga" .
Dla GI zarówno nieprzyjaciel jak i zajmowany przez niego teren były, w
niewytłumaczalny
sposób niebezpieczną wojskową - a także geograficzną - niespodzianką.
Do wtorku rano, 11 stycznia, plantacja kauczuku na granicy lądowiska "Jack"
zaczęła
wyglądać jak scenografia do filmu o II wojnie światowej. Stworzono szczelną
rubież obrony,
"Crimp" został przemianowany na "Backskin", ale straty Amerykanów ponoszone w
pozornie
przypadkowych atakach Viet Congu w dalszym ciągu rosły w alarmującym tempie.
Komuniści wciąż pojawiali się i znikali jak zaczarowani. Ludzie Haldane'a byli
dobrze
okopani na północnym skraju lądowiska. Teraz pokryci kurzem i niezwykle czujnie
traktujący
sprawę tuneli żołnierze szybko sprawdzali wszystkie podejrzanie wyglądające
dziury.
Znaleźli jedną o średnicy około trzydziestu centymetrów i prowadzącą pod ziemię
pod kątem
45 stopni. Otwór pozostał zagadką - a w istocie, był to wylot kanału
wentylacyjnego tunelu. O
zmierzchu, gdy Amerykanie ułożyli się do niespokojnego wypoczynku, nagle
usłyszeli kilka
wybuchów granatów i wystrzałów karabinowych - w głębi ich własnych pozycji
obronnych.
Pułkownik Haldane pobiegł na odcinek kompanii B, skąd dobiegł odgłos eksplozji i
natknął
się na wszędobylskiego plutonowego Stewarta Greena oraz kilku innych żołnierzy
kompanii
B, stojących koło włazu do tunelu. Jeden Z GI powiedział Haldane'owi; ,-Właśnie
sobie tu
siedzieliśmy, niemal na tym, kiedy ta pieprzona rzecz się otworzyła, wyskoczył z
niej Charlie,
rzucił dwa granaty, sięgnął w dół, wyciągnął karabin, wygarnął do nas kilka razy
i zanim
zdążyliśmy złapać za broń, zniknął pod ziemią, a ta cholerna klapa się
zamknęła".
Stewart Green, który dzięki S.C.P stał się teraz ekspertem tunelowym, został
poproszony przez Haldane'a, by zbadał i ten. Nie wracał przez dwie i pół
godziny, i według
własnej oceny przeszedł pod ziemią prawie dwa i pół kilometra. Znalazł w
ścianach coś, co
nazwał przedsionkami ale niewiele więcej. Wyłącznie instynkt kazał mu zażądać
kilku szpul
przewodu telefonicznego, telefonu polowego, granatów gazowych i masek, latarek,
pistoletów
i kompasów. Green i jego drużyna wrócili znowu na dół, ale tym razem byli już w
stanie
rozmawiać z batalionem i bronić się. Po pokonaniu dwóch kilometrów i jednego
metra
(precyzyjne ustalenie na podstawie długości rozwiniętego kabla), Green zobaczył
przed sobą
światło. W krótkich komunikatach przekazywanych Haldane'owi na powierzchnię,
Green
opisał pierwszą odnotowaną wymianę ognia w tunelach pomiędzy GI i Viet Gongiem.
Amerykanie nałożyli maski i rzucili granaty gazowe. Nawet na górze kumple Greena
słyszeli
odgłosy bitwy. Drużyna przebiła się z powrotem do wejściowego włazu -poza jednym
żołnierzem, który minął go w ciemności -i wyszła na powierzchnie. Green wrócił,
aby znaleźć
zbłąkanego kolegę i wyprowadził go na zewnątrz. A Viet Cong, jak zwykle, po
prostu się
rozpłynął.
Następnego dnia ponownie rozpoczęto badania, które wreszcie ujawniły z czym
Amerykanie mają do czynienia w Cu Chi. Nie tylko walczyli z armią kretów, ale
również
musieli przyjąć walkę w krecich dziurach, być może na najniezwyklejszym polu
walki, z
jakim do tej pory mogli się zetknąć. Haldane polecił "dokładne zbadanie" tuneli.
Ta
gruntowność działania opłaciła się. Żołnierze znaleźli koszyk granatów, którym
zabezpieczono właz prowadzący na drugi poziom. Sforsowali go i natrafili na
dolną komorę,
w której było 146 egzemplarzy akt służbowych kompanii D-308 Viet Congu.
Odnaleźli nawet
trzeci poziom, gdzie tunel rozgałęział się w dwóch kierunkach. W jednym z
odgałęzień
znajdował się mały właz ewakuacyjny, przez który mógł się przeczołgać jedynie
niewielki
Wietnamczyk. Drugi tunel wiódł do głównego szybu, odkrytego przez Stewarta
Greena.
Później kompania A znalazła kolejny kompleks tuneli. Jeden z jej żołnierzy
został
zabity przez Charliego, który nagle wyłonił się z wielkiego mrowiska. Gdy
Amerykanie
podbiegli do pagórka, zauważyli za nim właz do tunelu.
We wtorek 11 stycznia, w tunelu gdzieś w lesie Ho Bo, żołnierz Viet Congu - Tran
Bang, robił notatkę w dzienniku. Zarejestrowana w nim sytuacja bardzo odbiegała
od
optymizmu porucznika Linha, który mówił o niepowodzeniu operacji "Crimp". Trang
Bang
pisał:
Spędziłem cztery dni w tunelu. Około ośmiu, dziewięciu tysięcy amerykańskich
żołnierzy przeprowadza operację wymiatania. Przez kilka ostatnich dni atak był
zaciekły. Kilka podziemnych tuneli zapadło się. Pewna liczba naszych ludzi
została w
nich uwięziona i do tej pory nie była w stanie się wydostać. Nie wiadomo, co się
stało
w tych tunelach z siostrami BA, BAY, HONG HAN i TAN HO. Próbując zapewnić
bezpieczeństwo biura zostali zabici TAM i UT. Ich ciała pozostały tam w stanie
rozkładu i nie zostały pogrzebane. Po południu jeden z członków naszego
wioskowego
oddziału próbował utrzymać bliski kontakt z nieprzyjacielem, żeby prowadzić
zwiad.
Został zabity, a jego ciała do tej pory nie odzyskano.
Piętnaście minut temu nieprzyjacielskie samoloty zrzuciły bomby. Domy
rozsypywały
się i padały drzewa. Rozmawiałem, gdy rakieta wybuchła w odległości dwóch metrów
a bomby padały jak ulewny deszcz.
Powinniśmy walczyć z nimi, powinniśmy ich zniszczyć. Wy [amerykańscy żołnierze]
nie macie drogi odwrotu. Przed wschodem słońca zawsze jest ciemno. Po chłodach,
przychodzą ciepłe dni. Najbardziej męczące są chwile, gdy idzie się pod górę.
Należy
wytrwać nie zważając na śmierć i trudy, aby zwyciężyć amerykańskiego agresora.
Och, jakież to trudne dni, trzeba pozostawać w tunelu, jeść zimny ryż z solą,
pić nie
przegotowana wodę. Jednak tu człowiek jest wolny i czuje się spokojnie.
Wpis datowany jest 11 stycznia 1966 roku, godzina 14.45. Następnego dnia
dziennik
stał się jednym z niemal 8000 przedmiotów zdobytych przez Amerykanów.
Tego samego dnia, w którym Tran Bang zapisał swoją relacje, tunele pochłonęły
jedną
z pierwszych ofiar, kaprala Boba Bowtella z 3 plutonu polowego Królewskich
Australijskich
Wojsk Inżynieryjnych, Pluton wchodził w skład l batalionu pułku australijskiego,
użytego
jako oddział zaporowy na północnej rubieży operacji "Crimp", terenu pokrytego
rzadkimi
zaroślami, drzewami plantacji kauczukowej i rozrośniętego poszycia.
Australijczycy w
swoich kapeluszach, demonstrujący brytyjskie wychowanie wojskowe, w wyraźny i
barwny
sposób kontrastowali z Amerykanami. Wszyscy byli ochotnikami, a większość aż
paliła się
do akcji. Trzecim plutonem polowym dowodził wielki, muskularny i popularny
oficer,
kapitan Alex MacGregor. W australijskim żargonie wojskowym określano go jako
faceta typu
"zrób to sam", był bowiem oficerem, który naprawdę przewodził swoim podkomendnym
i nie
żądał od nich wykonania niczego, czego sam jeszcze nie zrobił lub czego nie
podjąłby się
zrobić. Napastnik w drużynie rugby, był zbudowany jak wół i spędził już dwa lata
w
kompanii budowlanej na Papui Nowej Gwinei, miejscu, którego raczej nie uważano
za
szczególnie przytulne czy wygodne dla białego człowieka. W Wietnamie był
żołnierzem,
który uporał się z powszechnie panującą grzybicą stóp w brutalny sposób. Zdjął
skarpetki i
przez kilka dni cierpiał z powodu pęcherzy, ale potem, gdy powstały odciski,
jego stopy
powoli stały się odporniejsze niż buty dżunglowe, które nosił. Kapitan miał przy
sobie
niewielki, ale pełen entuzjazmu zespół, w skład którego wchodzili saper Denis
Ayoub, jego
radiooperator oraz saperzy Les Colmer i Barry Harford. Colmer był ordynansem Mac
Gregora, ale w przeciwieństwie do ordynansa-lokaja w armii brytyjskiej, szedł
wszędzie tam,
gdzie jego szef, często nawet w ogień. Saper Harford był przyjacielem Colmera,
obaj razem
zaciągnęli się do wojska i pochodzili z Broken Hill, wielkiego górniczego miasta
w Nowej
Południowej Walii. Chociaż żaden z nich nie był górnikiem, ich życiowe obycie z
górnictwem miało okazać się nieocenione. Kapral Bowtell był przyjacielem ich
obu.
W czasie pierwszego dnia operacji "Crimp" pluton wziął udział w wyczekiwanej
akcji. Natknięto się na granaty chałupniczej roboty, użyte jako miny
przeciwpiechotne,
których druty naciągowe umocowane były między drzewami na różnej wysokości - od
kostek
do piersi. Drugiego dnia natrafili nawet na dwa pociski moździerzowe, których
ładunkiem
inicjującym był granat podłączony do drutu naciągowego zamocowanego na wysokości
kostek. Później, tego samego dnia znaleźli cały rejon naszpikowany palikami
"punji" (ostrymi
jak brzytwa kołkami bambusowymi) osadzonymi na betonowych podstawach i
zamaskowanych ziemią. Saper z kompanii B nastąpił na jeden z takich kołków,
który przebił
mu stopę na wylot.
Trzeciego dnia australijscy żołnierze zaczęli ponosić poważne straty. Kapitan Mc
Gregor wspominał, że zginęli nie tylko zwiadowcy z idącej w szpicy kompanii, ale
i noszowi
gdy wynosili rannych. W czasie jednej tylko akcji zginęło czterech
Australijczyków. W czasie
tych wydarzeń nie zauważono, ani nie zabito choćby jednego żołnierza Viet Congu.
Wniosek
był tylko jeden. Wietnamczycy, według słów kapitana, "poszli w zanurzenie".
Kiedy
australijski stalowy pierścień zamknął się wokół tej strefy, znaleziono tunele.
W czasie czterech pierwszych dni Australijczycy -współpracując z Amerykanami -
odnaleźli przynajmniej kilometr tuneli komunikacyjnych, schrony i podziemne
komory.
Ludzie MacGregora znajdowali się w tym kraju od czterech miesięcy. Była to już
ich piąta
operacja i tunele ani ich nie zaskakiwały, ani nie napawały zbytnią obawą.
Schodzili pod
ziemię i badali je. Ale popełniali również błędy.
Używali specjalnie przystosowanej dmuchawy, którą nazywali "potężna kruszyna",
by
wtłaczać dym do tuneli, a potem obserwowali uważnie, w którym miejscu dym
wydobywa się
z ziemi. Dzięki temu mogli w przybliżeniu ustalić układ tuneli. Ale dym
pozostawał pod
ziemią i gdy pierwsze australijskie "fretki tunelowe" (tak ich nazywano) zeszły
na dół, ludzie
szybko tracili przytomność z powodu braku tlenu. Z tego właśnie powodu kapral
Bowtell
zginął w wojnie tunelowej, która tak naprawdę dopiero miała się rozpocząć.
Prowadząc rozpoznanie pod ziemią, Bowtell, typowy, wysoki i szczupły
Australijczyk, nierozsądnie usiłował przecisnąć się przez mały właz łączący
jeden poziom
tunelów z drugim. Właz miał wymiary czterdzieści i pół na dwadzieścia osiem
centymetrów,
które z trudem pozwalały przecisnąć się małemu partyzantowi Viet Congu, a co
dopiero
solidniej zbudowanemu Australijczykowi. Bowtell utknął i w ciągu kilku sekund
zorientował
się, że dym z "potężnej kruszyny" wyparł prawie cały tlen z tunelu. Zawołał o
pomoc. Saper
Jim Dały ruszył, by ratować kolegę, ale gdy dotarł do włazu, Bowtell był już
nieprzytomny.
Na powierzchni podjęto bezowocne próby przebicia szybu wentylacyjnego. Daly'ego
niema!
udusiły utrzymujące się ciągle dymy, mimo to jednak próbował uwolnić Bowtella
poszerzając
nożem maleńki właz, w którym uwięzło bezwładne ciało kaprala. Próbował
czterokrotnie, ale
nie udało mu się wyciągnąć kolegi. Wreszcie, kiedy sam tracił już przytomność,
rozkazano
mu przestać. Po śmierci Bowtella, MacGregor zadbał, aby podobne wypadki nie
zdarzały się
Australijczykom. Jim Dały otrzymał "pochwałę w rozkazie" za "poczucie obowiązku,
zimną
krew w czasie akcji, co stanowiło inspirację dla wszystkich, którzy walczyli
razem z nim".
Tymczasem jednak przeszukiwanie i niszczenie podziemnych tuneli musiało trwać
nadal. Les Colmer i Barry Harford, żołnierze z Broken Hill, zgłosili się na
ochotnika do pracy
z materiałami wybuchowymi w tunelach. Wykorzystując swoje talenty w dziedzinie
łączności, Denis Ayoub założył skutecznie działający podziemny system
telefoniczny.
Znalazł magazyny amunicji, umieszczone w niewielkich komorach, małe długopisy
Parker 57
zamienione w miny pułapki, a nawet podziemny zakład produkcji flag, w którym
znajdowały
się nawet maszyny do szycia. Wykryto także duże magazyny ryżu, z których każdy
był
zaminowany. Miny pułapki umieszczone były nie tylko wokół magazynu, ale nawet w
samych workach z ryżem. MacGregor spisywał dokładnie wszystko, co znaleźli jego
ludzie.
Tylko jego postura uniemożliwiała mu prowadzenie plutonu przez niekończącą się
sieć tuneli.
To właśnie MacGregor uświadomił wszystkim, jaką wartość dla Viet Congu
przedstawiają
amerykańskie śmiecie pozostawione na polu walki. Stało się to wówczas, gdy Denis
Ayoub
odkrył w tunelu mały warsztat, w którym produkowano granaty ręczne. Wewnętrzna
obudowa wykonana była ze zużytej puszki po pomidorach, zewnętrzna - ze starej
puszki po
piwie. Odłamki rażące były niebieskim, metalowym tłuczniem używanym na drogach,
a
zapalniki pochodziły ze starych francuskich lub amerykańskich granatów. "- Z
tego powodu -
wspominał MacGregor- wprowadziliśmy zasadę palenia, niszczenia i zakopywania
śmieci.
Otrzymywaliśmy dobowe racje żywnościowe, w których były małe puszki. Nie wolno
było
zostawiać takiej puszki w widocznym miejscu, nie wolno było zostawiać
przedmiotów, które
nieprzyjaciel mógłby wykorzystać. Nawet twoją łyżkę byłby w stanie przerobić na
broń. Nie
zostawialiśmy nic, absolutnie nic". Była to forma zdyscyplinowania, którą GI
powinni
naśladować z większym przekonaniem. W miarę, jak wojna zaczęła Viet Gongowi
sprawiać
coraz więcej kłopotów z zaopatrzeniem, w coraz większym stopniu posługiwał się
on
odpadkami, tak hojnie pozostawianymi przez Amerykanów. W niektórych rejonach
partyzanci stali się od nich wręcz uzależnieni.
Napięcia pomiędzy specjalistami z wojsk inżynieryjnych a piechotą zaczęły dawać
o
sobie znać na samym początku operacji "Crimp", W oficjalnym australijskim
sprawozdaniu
po walce, zamieszczono następujący, lakoniczny komentarz:
W niektórych wypadkach, po zabezpieczeniu wejść do tuneli, piechota
przemieszczała się, by przeszukać inne miejsca, pozostawiając saperów pod ziemią
bez bezpośredniej osłony. Takie postępowanie nie umacnia pewności siebie.
Zdarzyło się, że w czasie gdy saperzy przeszukiwali tunel pod domem, piechota
przystąpiła do podpalania budynku. Saperzy czują się niepewnie, stykając się z
takim
brakiem koordynacji.
Nastąpiły również tarcia pomiędzy Australijczykami a ich amerykańskimi
towarzyszami broni. Saper (obecnie major) Denis Ayoub oświadczył wręcz:
"Amerykanie nie
nauczyli nas niczego o walce w tunelach, czego sami już nie próbowaliśmy. Nasze
zdecydowane dążenie do oczyszczania tuneli uważali za szaleństwo. Byli dość
zdziwieni, gdy
nasz kapitan oświadczył, że mamy zamiar wysłać na dół chłopaków z latarkami,
pistoletami i
kawałkiem sznurka".
W czasie gdy Australijczycy zaczęli opracowywać techniki badania i niszczenia
niektórych niezbyt rozległych systemów tunelowych, nie dysponowali żadnym
konkretnym
pomysłem na sytuację, jaką byłoby natrafienie w tunelu na partyzanta Viet Congu.
Denis
Ayoub wspomina swój pierwszy taki wypadek, kiedy czołgał się za innym saperem,
prowadzącym badania wąskiego tunelu komunikacyjnego. "Czołgaliśmy się tunelem,
gdy
nagle mój kumpel bez słowa zaczął się cofać. W takich tunelach, jakie
znajdowaliśmy w
czasie "Crimp" nie sposób było się obrócić, trzeba było wypełznąć rakiem. Kiedy
więc zaczął
posuwać się do tyłu, ja również musiałem to zrobić. Nie odzywaliśmy się ani
słowem. Gdy
dotarliśmy do dna szybu, jakimś cudem zdołał się przecisnąć obok mnie i pierwszy
wyszedł
na powierzchnię. Wyskoczyłem za nim, modląc się, by nie pogubić nóg. Kiedy
wyleźliśmy
stamtąd i mój kumpel trochę ochłonął, powiedział mi, że zobaczył tam człowieka".
Zwalczanie Charliego w jego własnych tunelach było więc jeszcze melodią
przyszłości. Gdy zaczęły przylatywać amerykańskie śmigłowce, by zabrać parę
tysięcy
znalezionych w tunelach komunistycznych dokumentów, kapitan Alex MacGregor
polecił
zrobić zdjęcia klap i włazów do tuneli oraz zabezpieczających je pułapek, a
także sporządził
dokładne notatki na temat wymiarów tuneli. Z wszystkich ocen wywiadowczych
dotyczących
podziemnych konstrukcji sporządzonych w czasie "Crimp", opracowanie
australijskich
saperów było zapewne najdokładniejsze. Niestety, Australijczycy, pomimo
odniesionych
sukcesów nigdy potem nie byli już w tak poważnym stopniu zaangażowani w sprawę
tuneli
Cu Cni.
Alex MacGregor miał otrzymać Military Cross za odwagę i umiejętne dowodzenie
swoim plutonem saperów w czasie operacji "Crimp". 14 stycznia liczba
Australijczyków
poległych w Wietnamie uległa podwojeniu, z ośmiu do szesnastu. Odkryte przez
nich tunele
okazały się ogromnym kompleksem stanowiącym część dowództwa IV Okręgu Wojskowego
Viet Congu.
Amerykanie też uczyli się tuneli. Trzy dni przed zakończeniem operacji,
sprowadzili
potężny, samobieżny miotacz ognia, który miał wspierać atak grupy operacyjnej na
północ od
lasu Ho Bo. Prowadził go starszy sierżant Bernard Justen, w owym czasie
sierżant-szef
plutonu chemicznego 1 dywizji piechoty. W miotaczu płomieni, zainstalowanym na
transporterze opancerzonym, sprężone powietrze wyrzucało płynny napalm, którego
kropelki
zapalane były przez benzynę. System ten znany był pod nazwą ,,nasycania ogniem".
"- W ten
sposób, kiedy to leciało do celu, nie traciłeś ani odrobiny" - wyjaśniał Justen.
Maleńki
teksańczyk stał się później specjalistą od walki w tunelach, ale przyznaje, że w
czasie
"Crimp" niedokładnie wiedział, co się dzieje. "- Mieliśmy niewielkie pojecie o
tych dziurach i
niewłaściwy sprzęt. To, czego się nauczyliśmy, nauczyliśmy się na własnej
skórze".
Justen przy pomocy miotacza ognia wypalał dżunglę i poszycie w pobliżu okopów.
Jeżeli jego sprzęt odsłaniał wejścia do tuneli - niektóre włazy miały klapy, a
niektóre nie -
sierżant badał je.
"- Zaczęliśmy schodzić w dół i sprawdzać tunele. W samym środku, kiedy
czołgaliśmy się, partyzanci często wyskakiwali w innym miejscu i nad naszymi
głowami
wybuchała strzelanina. Słyszeliśmy ją i nigdy nie miało się pewności, czy jeżeli
wychylisz się
z jednej z tych dziur, ktoś z naszej strony nie zacznie cię ostrzeliwać. Dlatego
powtarzaliśmy
chłopakom - w owych czasach nie ciągnęliśmy przewodów ani niczego podobnego,
ponieważ
pracowaliśmy na ślepo - a więc powtarzaliśmy im, żeby brali na wstrzymanie,
jeżeli zobaczą,
że wyłazimy nie z tej dziury do której weszliśmy. Cholera, nie miało się
pojęcia, w którym
miejscu wydostaniemy się na powierzchnię. Kiedyś zszedłem na dół i znalazłem się
cholernie
blisko Charliego - znalazłem ciepłe jedzenie, rozrzucone papiery, nawet
kalendarz z aktualna
datą. Musieli być tam cholernie niedawno. Ale prawdę mówiąc, wolałbym raczej
przed nimi
zwiewać niż ich tam spotkać".
Justen później szkolił innych w prowadzeniu wojny tunelowej. Robił szkice tego,
co
tam znalazł, w tym również tunelowych syfonów wodnych. Jak się jednak później
okazało,
nie miały one nic wspólnego z osuszaniem tuneli. Przypominały raczej pionowe
zakręty w
kształcie litery U, a ich zadaniem było zatrzymywać gaz łzawiący lub CS i nie
dopuszczać, by
przedostawały się do całości systemu tuneli. Pierwsi przeszukujący musieli
pokonywać
syfony w niebezpieczny sposób. Większość po prostu wchodziła do wody,
wstrzymywała
oddech i nurkowała, licząc, że na jednym oddechu zdołają przenurkować na drugą
stronę. "To
był dla mnie naprawdę najgorszy kawałek - wyjaśniał Justen. - Nigdy nie
wiedziałeś, co cię
czeka po drugiej stronie, nigdy nie wiedziałeś, czy przez tę czarną dziurę
przejdziesz na drugą
stronę, a kiedy już to zrobiłeś, wyłaziłeś przemoczony do ostatniej nitki i
śmierdzący jak
cholera. To była najgorsza część tego interesu".
Dowódca 173 powietrznodesantowej, generał brygady Ellis W. Williamson napisał
później entuzjastyczny raport na temat operacji "Crimp". Zawsze jesteśmy
mądrzejsi po
czasie, ale w tym wypadku historia wykazuje, że część jego optymistycznych
opinii była albo
przedwczesna, albo bezpodstawna. "Większą część 13 stycznia poświęcono na
niszczenie i
zatruwanie systemu tuneli i bunkrów - napisał osiem dni po zakończeniu "Crimp".
- Po raz
pierwszy zastosowano CS-1, trujący proszek o długotrwałym działaniu, który
okazał się nader
skuteczny. Został rozprowadzony w systemie tuneli przy pomocy układanych w
wybranych
miejscach długich odcinków lontu wybuchowego. Następnie, przed zdetonowaniem
lontu,
rozmieszczano wzdłuż jego przebiegu CS-1 w krystalicznej postaci. Można mieć
nadzieję, że
ten sposób będzie miał długotrwałe działanie odstraszające". Nadzieja była
płonna. Syfony
wodne i ściśle dopasowane klapy włazów oddzielające różne poziomy sprawiły, że
zatruwanie zazwyczaj nie odnosiło skutku.
W swoim raporcie po akcji, pułkownik William D. Brodbeck z "Wielkiej Czerwonej
Jedynki", był o wiele mniej optymistyczny, ale bardziej przewidujący. "Środek do
rozpraszania zamieszek CS został użyty bez większych sukcesów. Tunele są
przygotowane
przez Viet Cong w sposób zapobiegający skutecznemu jego zastosowaniu. Pożądane
efekty
osiągano wówczas, gdy do tuneli wchodzili ludzie. Gdy jednak żołnierz wchodzi
tam w ślad
za Viet Gongiem, wymagana jest inna technika bojowa, chociaż - na pewno nie
mniejsza
odwaga".
Gdy "Crimp" i "Backskin" zakończyły się, "podniebni żołnierze", wsiedli do
swoich
śmigłowców i odlecieli z powrotem do bazy; ciężarówki i transportery zmiażdżyły
zajmowane przez nieprzyjaciela lasy, pozostawiając za sobą spalone, puste
wioski. Większość
ich mieszkańców została ewakuowana przez Amerykanów, ponieważ "... przez wiele
lat żyli
pod panowaniem Viet Congu i w konsekwencji zostali całkowicie zindoktrynowani
przez
komunistów i chętnie ich wspierali".
Pułkownik Nguyen Van Minh z Wietnamskiej Armii Ludowej przygotowuje pełną
historię wojskową wszystkich kampanii prowadzonych podczas wojny w dawnych
dystryktach Sajgon - Gia Dinh. Jest ostrzyżonym najeża, zawodowym żołnierzem, a
jego
poglądy na temat Amerykanów są prawie całkowicie upolitycznione. Jednakże jest
pewna
doza prawdy w tym, że uważa operację "Crimp" za fiasko Amerykanów. Nie utracono
niczego, co nie dałoby się odtworzyć, twierdzi, a mobilność i elastyczność
struktury
wojskowej Viet Congu była tak wielka, że mogła przetrwać te krótkie, potężne
uderzenia
Amerykanów, po czym ponownie stanąć do walki.
Operacja "Crimp" nie zdołała wyprzeć nieprzyjaciela z wyznaczonego rejonu, nie
zdołała zniszczyć jego infrastruktury i obnażyła wrodzoną słabość taktyki
"szukaj i zniszcz",
która stała się standardową taktyką operacyjną Armii Stanów Zjednoczonych.
Najważniejszym osiągnięciem operacji było odkrycie gigantycznego systemu tuneli
pod
dystryktem Cu Chi, co doprowadziło do skupienia uwagi na zagadnieniu, w jaki
sposób
rozwiązywać ten problem w przyszłości.
Ostatecznie stało się oczywiste, że siły zbrojne Stanów Zjednoczonych nie walczą
z
bandą komunistycznych terrorystów, którzy w jakiś sposób przeniknęli z Północy i
podporządkowali sobie spokojnych, południowo wietnamskich wieśniaków, trzymając
im nóż
na gardle. Amerykanie odkryli nowego wroga. Był lepiej uzbrojony niż sobie
wyobrażali,
ustalał własne reguły walki, miał poparcie mieszkańców wiosek dystryktu Cu Chi.
Amerykanie zaczęli poznawać prawdziwe oblicze Viet Congu.
4
PARTYZANCI VIET CONGU
Śmiertelnie ranny podpułkownik George Eyster nazwał Viet Cong "tymi
niesamowitymi
ludźmi w tunelach". Byli to ludzie przyzwyczajeni do spartańskich warunków,
których
sposób życia krańcowo różnił ich od przeciwników. Ubierali się jak chłopi,
często w czarne
jedwabne "piżamy" i nie nosili żadnych dystynkcji - ich znakiem rozpoznawczym
była
kraciasta chusta. Ich obuwiem były sandały Ho Chi Minha, zrobione z opony
samochodowej,
w których wycięty z dętki pasek, przebiegający między palcami, utrzymywał sandał
na stopie.
Spali w zwijanych hamakach, często wykonanych z amerykańskich spadochronów i
owijali
swoją dzienną rację żywnościową - miskę ryżu - w ten sam materiał. Mieli przy
sobie
manierkę, najczęściej chińskiej produkcji i lampkę oliwną wykonaną z buteleczki
po
perfumach lub lekarstwach i knota, którą posługiwali się w częstych wędrówkach
pod ziemią.
Niektórzy zakładali na przeguby opaski z rzemieni, żeby ułatwić towarzyszom
wciągnięcie
ich do tunelu, gdyby zostali zabici lub ranni. Poruszali się pieszo, albo na
rowerach.
Kadra i oficerowie polityczni Viet Congu byli ludźmi urodzonymi na południu,
którzy
w ciągu ośmiu lat po kapitulacji Francuzów w 1954 roku, odbywali szkolenie w
Wietnamie
Północnym, a potem wrócili Szlakiem Ho Chi Minha, by podjąć dalszą walkę. Pod
koniec lat
sześćdziesiątych tysiące północnowietnamskich żołnierzy odbyło tę męczącą i
niebezpieczną
podróż, aby wesprzeć bataliony Viet Congu. Wszystkie komunistyczne wojska w
Wietnamie
Południowym nosiły oficjalną nazwę Armii Narodowo-Wyzwoleńczej i podporządkowane
były COSVN (Biura Centralnego dla Wietnamu Południowego), czyli głównego zarządu
partii na terenach Południa. Dzieliły się na miejscowe jednostki partyzanckie,
oddziały
regionalne oraz oddziały regularne. Miały trójkową strukturę organizacyjną -
trzy pułki
tworzyły dywizję, a patrząc od dołu: trzech ludzi tworzyło grupę, trzy grupy
drużynę, trzy
drużyny pluton, i tak dalej. Trzyosobowa grupa była pomysłem chińskich
komunistów.
Zgodnie z założeniem, zapewniała wzajemną pomoc (kiedy na przykład jeden z jej
członków
został ranny), ale również miała wykluczać jakąkolwiek prywatność, a tym samym
zapobiegać dezercjom czy też naruszeniom purytańskich standardów zachowania
obowiązujących w Viet Congu. Komisarze polityczni dysponowali władzą równą
dowódcy
liniowemu i zajmowali się utrzymywaniem wysokiego morale, oddaniu sprawie i
grupową
lojalnością.
Partyzanci - zarówno mężczyźni jak i kobiety - najczęściej byli prawie zupełnie
nie
wykształceni. Werbowano ich wkrótce po ukończeniu dziesięciu lat. Front
poświęcał wiele
godzin w tygodniu na "kształcenie", czy raczej indoktrynację swoich żołnierzy,
ale zachęcał
w czasie takich zajęć do prowadzenia dyskusji i krytyki. Zarówno partyzanci z
Południa jak i
Wietnamczycy z Północy wyrastali w czymś, co pewien amerykański oficer nazwał
"dokładnie kontrolowanym kokonem informacyjnym", który umacniał w nich
przeświadczenie o słuszności ich posłannictwa. "Uczyniono wszystko co możliwe -
stwierdził
Le Vinh, były komisarz polityczny Viet Congu - aby doprowadzić do stanu, w
którym żaden
żołnierz nie powinien mieć najmniejszych wątpliwości dlaczego, i o co walczy".
Szkolenie to
opierało się na zasadach sformułowanych przez Mao Tse-tunga, który napisał:
"Podstawą
partyzanckiej dyscypliny musi być indywidualna świadomość. U partyzantów
dyscyplina
wynikająca z przymusu jest bezużyteczna". Bez odpowiedniej motywacji, partyzanci
uznaliby
niebezpieczeństwa i niewygody życia za nie do zniesienia. W rezultacie, w
późniejszym
etapie wojny, tysiące z nich zbiegły na stronę rządową i był to jeden z
największych
problemów naczelnego dowództwa Viet Congu.
Viet Cong, aby przetrwać, musiał zapewnić sobie ochronę i współpracę mieszkańców
wsi. NFW powstał w miastach, ale większą część swoich sił czerpał z terenów
wiejskich,
gdzie mieszkało 85 procent ludności Wietnamu Południowego. Morderstwa lub
zastraszanie
stosowane były jedynie w przypadku oczywistych aktów kolaboracji z rządem i
wykonywały
je specjalne grupy. Niekiedy zastraszanie potęgowano, wystawiając na widok
publiczny
odcięte głowy oraz plakaty z ostrzeżeniem. Partyzanci włączali się w uprawę
roli, zarówno by
zaopatrzyć samych siebie ale i pomóc wieśniakom, wśród których żyli. Aż do
końcowego
etapu wojny broń i wyposażenie Viet Congu były najczęściej kradzione, lub
pochodziły z
chałupniczej produkcji. Po 1966 roku automatyczny karabinek AK-47 produkcji
chińskiej stał
się standardową bronią komunistów dostarczaną Szlakiem, morzem, lub przez
Kambodżę.
Oficerowie nosili polski pistolet K-54 .
Partyzanci przechwycili inicjatywę. Viet Cong mógł wybierać czas i miejsce
stoczenia
bitwy. Stosowana w czasie walki z wojskami Stanów Zjednoczonych taktyka z
konieczności
wynikała ze zdecydowanie niższego poziomu wyposażenia technicznego. Nie mogąc
korzystać ze wsparcia lotnictwa czy artylerii, na których tak bardzo polegali
Amerykanie,
Viet Cong stosował zasadzki, nagłe ataki i odskoki oraz walkę na bezpośrednią
odległość -
"chwytanie nieprzyjaciela za pas". Dla armii powstańczej pat - zablokowanie
przeważających
sił przeciwnika w jego wielkich bazach - jest równoznaczny ze zwycięstwem.
NFW prowadził intensywną kampanię wśród ludności, dokładając szczególnych
starań, by podważyć wiarę w Armię Republiki Wietnamu oraz urzędników rządowych,
często
zresztą posługując się krewnymi, aby wywrzeć na nich wpływ. Była to skuteczna
taktyka.
Pomimo przeprowadzanego na masową skalę poboru rekrutów, przeciętnie corocznie
21
procent powoływanych żołnierzy Armii Republiki Wietnamu - dezerterowało. Viet
Cong był
uprzedzany o jakiejkolwiek operacji przeprowadzanej przeciwko niemu, a
ostrzeżenie
przychodziło niekiedy wiele dni wcześniej. Z kolei, operacje wojskowe Viet Congu
były
zawsze wykonywane po uprzednich próbach. Na odprawy przygotowywano modele celów,
a
miejscowi partyzanci - często nawet dzieci - zbierali na miejscu dane
wywiadowcze. Broń i
wyposażenie gromadzono zazwyczaj w podziemnych magazynach, skąd partyzanci z
oddziałów regionalnych, albo sił głównych pobierali je w dniu operacji.
Podejścia do celów,
w wielu wypadkach, dokonywano przez sieć tuneli. Saperzy wysadzali przejścia w
otaczających cel drutach kolczastych albo innych umocnieniach obronnych, po czym
gwizdki
lub trąbki dawały sygnał do ataku, który zwykle następował w nocy. Częstym celem
były
samoloty lub śmigłowce.
Wysoki poziom morale i poświęcenia Viet Congu bez przerwy wprawiały w
zdumienie przeciwników. W jaki sposób mogą tak dobrze walczyć przeciwko tak
przeważającym siłom i w tak strasznych warunkach? W jaki sposób komuniści mogą
ponosić
tak ogromne straty, albo przeprowadzać akcje z tak samobójczą odwagą? Mówiąc
krótko - w
jaki sposób tak zacofany naród może stawiać czoła największemu mocarstwu świata
i złamać
jego wolę kontynuowania wojny? Jedną z odpowiedzi - jest przebiegłość polityków
na
najwyższym szczeblu. Ale w polu - był to przede wszystkim tryumf organizacji i
motywacji,
wszczepianych przez komunistyczne kadry - i fakt, że młodzież wietnamska była
bardzo
otwarta na naukę. Większość amerykańskich żołnierzy miała bardzo słabe pojęcie,
o co
właściwie walczą w Wietnamie. Natomiast dla partyzantów była to często sprawa
wyrównania osobistych porachunków - za zbombardowane rodzinne wioski, zabitych,
albo
aresztowanych i torturowanych krewnych przez rząd, finansowany i uzbrojony przez
Stany
Zjednoczone.
Viet Cong walczył na własnej ziemi. A Matka Ziemia stała się ich ochroną w
tunelach
wykopanych pod należącymi do ich przodków polami i wioskami. "Twe wnętrzności,
Matko,
są niezgłębione" - napisał poeta Duong Huong Ly. Tunele ukrywały partyzantów
przed
żołnierzami nieprzyjaciela i chroniły od bomb i pocisków, W tunelach znajdowały
się ścięgna
prowadzonej przez nich wojny - fabryki broni, magazyny ryżu, szpitale,
stanowiska
dowodzenia.
5
TUNELE
Kapitan Nguyen Thanh Linh z Armii Ludowej Socjalistycznej Republiki Wietnamu
spędził
pięć lat w tunelach Cu Chi. Obecnie - w wieku czterdziestu dziewięciu lat - ma
szczupłą
postać i wychudzoną twarz. Jego smutne oczy nigdy nie uśmiechają się
jednocześnie z
ustami. Coś w tym człowieku się wypaliło. Łatwo się męczy, jakby nie nawykł do
przytłaczającego, południowego upału, panującego w mieście Ho Chi Minh. W
dowództwie 7
Okręgu wojskowego niekiedy przysypia w czasie długich zebrań komitetu, ale nikt
nie
upomina go z tego powodu. Zyskał szacunek i bezkrytyczny podziw swoich
rówieśników i
młodych oficerów w swoim otoczeniu. Ale w Phu My Hung, w Cu Chi i na brzegach
powolnej, brązowej rzeki Sajgon, kapitan Linh ożywa, wyjaśniając historię i
filozofię, taktykę
i funkcjonowanie ogromnego kompleksu tuneli, który był jego domem przez pięć
lat. Z 300
ludzi pod jego dowództwem w czasie operacji "Crimp" w styczniu 1966 roku,
jedynie
czterech przeżyło wojnę: dwóch oficerów i dwóch podoficerów. Jego 7 batalion
Viet Congu
był "likwidowany" i odtwarzany tyle razy, że stracił rachubę. "- W Cu Chi
straciliśmy 12 000
ludzi - partyzantów i cywilów - podczas całej wojny" - precyzuje.
Obecnie Linh siedzi wygodnie na zapylonej, czerwonej ziemi, w miejscu, w którym
znajduje się jeden z głównych węzłów tuneli. Mówi o nich, odwołując się do
historycznego i
społecznego kontekstu. "- Są czymś bardzo wietnamskim - stwierdza - i trzeba
rozumieć
stosunek wietnamskiego wieśniaka do ziemi. Ale obawiam się, że tego nie
zrozumiecie". -
Jego usta uśmiechają się lekko, ale oczy pozostają matowe. "- Jesteście z
Zachodu". Nie
miała to być obraźliwa uwaga, powiedział to z łagodną rezygnacją, bardzo
przypominającą te
mieszaninę smutku i gniewu, z jaką Irlandczycy starają się wyjaśnić swoją
historie
Brytyjczykom.
Wietnam jest społeczeństwem rolniczym. Nie ma tu ważnych miast i metropolii, ani
też zlokalizowanego w miastach rozwiniętego przemysłu. Jest to kraj wieśniaków,
których
głęboko przesycone tradycją życie charakteryzuje ciągła powtarzalność - sadzenie
i zbieranie
ryżu oraz kultywowanie zwyczajowych praw. Wietnamczycy oddają cześć przodkom,
jako
źródłu życia, zasobności i cywilizacji. W kręgu rytuałów kultu przodków - śmierć
człowieka
nie oznacza ostatecznego kresu. Pochowany na życiodajnym polu ryżowym - które
żywi jego
rodzinę -ojciec żyje w ciałach swoich dzieci i wnuków.
W tym ciągłym trwaniu rodziny, własność prywatna, osobiste posiadanie właściwie
nie istnieją. Ojciec jest nie tyle właścicielem, co człowiekiem, któremu
powierzono ziemię, a
funkcja ta bez wątpienia przejdzie na jego dzieci. Dla Wietnamczyka ziemia sama
w sobie
jest czymś świętym i wiecznym. Zachodnie koncepcje rabunkowej gospodarki
agrarnej,
ruchomych społeczeństw, przekształcania lub zaniedbywania ziemi są nie do
pojęcia dla
wietnamskiego chłopa. Dla wieśniaka, który spędza życie w jednym miejscu,
związany
tradycją z dziedziczonym od pokoleń polem ryżowym, świat jest niewielki. Ziemia
jest
najważniejsza jako źródło życia, stanowi fundament umowy społecznej pomiędzy
członkami
rodziny a przysiółkiem, czy wioską. Bez ziemi wieśniak utraciłby społeczną
tożsamość,
stałby się włóczęgą, wyrzutkiem i odszczepieńcem. Ludzie tam wierzą, że jeżeli
człowiek
opuszcza swoją ziemię i udaje się poza granice wioski, jego dusza pozostaje,
zakopana
głęboko w ziemi razem z kośćmi przodków.
Do powstania tuneli Cu Chi nie doprowadziła wyłącznie wojskowa konieczność, ani
też bardzo sprzyjający charakter miejscowego terenu. Były to istotne czynniki,
ale swój udział
miała tu również sprytna taktyka nowych komunistycznych kadr, które powróciły na
południe
na początku lat sześćdziesiątych. Wymagała tego strategia, pozwalała na to
topografia, a
przede wszystkim zdecydowanie zachęcała do tego historia. Jeżeli, zgodnie z
poglądami
generała Vo Nguyen Giapa, wróg miał zająć powierzchnię wietnamskiej ziemi, w
takim razie
jego naród zajmie jej wnętrze.
Dla komunistycznych saperów, kadr partyjnych i rolników, grunt Cu Chi doskonale
nadawał się do drążenia tuneli. Dzięki bliskości rzeki Sajgon jest to, przede
wszystkim,
laterytowa glinka, ziemia bogata w związki żelaza i gliniaste spoiwo, dzięki
czemu mogło
przenikać przez nią powietrze. Według podpułkownika korpusu wojsk inżynieryjnych
Jerry'ego Sinna. który szczegółowo zbadał tunele w Cu Chi jesienią 1969 roku,
glinka ta nie
zmieniała właściwości pod wpływem wody i w rezultacie stanowiła wyjątkowo
stabilny
materiał do drążenia tuneli. Wzmacniały ją - na wzór zbrojonego betonu -
korzenie
rozmaitych drzew, naturalny element wzmacniający, który Amerykanie nazywają
"przerostem". "- To była wspaniała ziemia do drążenia" - stwierdził posępnie
Jerry Sinn.
Kapitan Linh ujął to w jeszcze prostszy sposób. "- Ziemia Cu Chi jest lepka i
nie kruszy się.
Rejon jest położony od piętnastu do dwudziestu metrów nad poziomem wody i wiemy,
że nie
ma jej do głębokości jakichś sześciu metrów. Woda znajduje się zazwyczaj na
głębokości od
dziesięciu do dwudziestu metrów. Nie moglibyśmy wymarzyć lepszych warunków".
Sucha laterytowa glinka ma matowoczerwone zabarwienie. W czasie pory suchej w
Cu Chi powierzchnię wiejskich dróg pokrywa ostry pył, równie nieprzyjemny i
przenikający
wszędzie jak piasek. Ale, mimo to, konsystencja laterytowej glinki, w której
drążono tunele,
była twarda jak cegła i podobnie nieprzenikliwa.
Wykorzystywanie tuneli przez obrońców nie było niczym nowym. Chińscy partyzanci
skutecznie posługiwali się nimi w prowincji Hopei w latach trzydziestych podczas
wojny z
Japończykami. Całe regiony połączone były siecią podziemnych konstrukcji
obronnych i
komunikacyjnych. Na Zachodzie okopy i tunele kojarzą się z koszmarem I wojny
światowej,
błotem, gazami i śmiercią tysięcy ludzi zabijanych w tych dziurach w ziemi w
czasie ataków
gazowych i artyleryjskich. Rozległa sieć tuneli zbudowanych przez chińskie i
koreańskie
wojska w przewężeniu półwyspu koreańskiego niedaleko 38 równoleżnika była
powszechnie
używana w czasie wojny koreańskiej na początku lat pięćdziesiątych. Jednak nigdy
dotąd nie
stworzono tak śmiałego planu, w wyniku którego centralna władza rządowa nie
obejmowała
ogromnego obszaru o powierzchni ponad stu osiemdziesięciu kilometrów
kwadratowych,
leżącego tuż obok stolicy kraju. Tunele sprawiały, że Cu Chi było całkowicie
niedostępnym
terenem w nocy, natomiast w dzień wstęp tam był możliwy jedynie przy użyciu
potężnego
wsparcia wojskowego. Wyglądało to tak, jakby władza Waszyngtonu nie sięgała
Filadelfii,
albo prawodawstwo Londynu - do Croydon.
Podstawowa infrastruktura tuneli wykonana w połowie lat czterdziestych stanowiła
zaledwie szereg - zlokalizowanych na tyłach domów - schronów i krótkich,
powiązanych ze
sobą odcinków na terenie przysiółka. Jednakże tunele w latach sześćdziesiątych
były już
czymś zdecydowanie poważniejszym niż dogodnymi kryjówkami, bezpiecznymi melinami
komunistów czy magazynami broni. Miały się stać kluczowym elementem całej
kampanii na
tym terytorium i przetrwać uderzenie najpotężniejszej i najbardziej
wyrafinowanej
technicznie machiny wojennej na świecie.
28 września 1967 roku pododdział 28 pułku piechoty 9 południowokoreańskiej
dywizji zdobył niezwykły dokument w czasie operacji wymiatania przeprowadzonej
na
północ od Sajgonu. Cztery miesiące później został przetłumaczony na angielski i
przekazany
amerykańskiej Agencji Wywiadu Wojskowego oraz do wszystkich odpowiednich
wyższych
struktur dowodzenia w Wietnamie. Zanim jednak na początku 1968 roku doszedł do
szczebla
dowodzenia jednostek, było już zbyt późno, by mógł wpłynąć na przebieg wojny.
Lada
moment miała rozpocząć się ofensywa Tet i wkrótce mógł ulec zmianie charakter
wojny.
Wydaje się, że dokument ten jest jedynym podręcznikiem budowy i zastosowania
tuneli
wydanym kiedykolwiek przez komunistów. Była to dziesięciostronicowa broszura
wyjaśniająca wiele szczegółów dotyczących konstrukcji tuneli i ich zadań
strategicznych.
Anonimowy autor wyrażał nadzieje partii i obawy co do przyszłości wojny
tunelowej w stylu,
który stanowi odbicie autorytaryzmu, naiwności i protekcjonalnej postawy
charakterystycznej
dla stosunków panujących pomiędzy funkcjonariuszami wyższego szczebla z regionu,
a ich
wiejskimi odpowiednikami.
Podstawowa rola tuneli jest w tym dokumencie wielokrotnie akcentowana. "Służą
one
umocnieniu bojowej zdolności naszych wiosek. Zapewniają również więcej
bezpieczeństwa
naszym jednostkom politycznym i wojskowym, podobnie zresztą jak i masom. Ale ich
znaczenie jako schronów jest istotne tylko wówczas, gdy służą naszym żołnierzom
w
działaniach bojowych. Gdyby miały być wykorzystane wyłącznie jako schrony, ich
wielkie
zalety byłyby zmarnowane". - I, co było jeszcze ważniejsze: "W podziemnych
tunelach
muszą znajdować się stanowiska bojowe i wyposażenie, aby zapewnić nieprzerwane
wsparcie
naszych oddziałów - nawet jeżeli nieprzyjaciel zajmie wioskę". Dokument miesza
polityczne
apele z czymś, co okazało się niezwykle dokładną przepowiednią:
Jeżeli tunele zostają wydrążone w taki sposób, że pozwalają w pełni wykorzystać
ich
skuteczność, wioski i przysiółki staną się wyjątkowo potężnymi fortecami.
Nieprzyjaciel może kilkakrotnie przewyższać nas siłą i nowoczesnym uzbrojeniem,
ale nie przepędzi nas z pola bitwy, ponieważ będziemy przeprowadzali zaskakujące
ataki z podziemnych tuneli... uznajemy, że podziemne tunele są bardzo dogodne
dla
wojsk dysponujących tak ograniczonymi siłami i uzbrojeniem jak nasze.
Tunele mogły okazać się niezmiernie przydatne do przeprowadzania bezpośrednich
ataków na Amerykanów i zdobycia ich broni. Zapewniały też mobilność, dzięki
której (jak
miała się przekonać nieszczęsna 25 dywizja piechoty) "...będziemy mogli atakować
wroga w
samym środku jego szyków, albo toczyć dalej walkę z różnych miejsc".
Nikt, nawet działający w scentralizowanych strukturach Hanoi planiści, nie był w
stanie przewidzieć przebiegu walk od 1965 roku toczonych w IV Okręgu Wojskowym,
na
obszarze obejmującym okolice Sajgonu i całe miasto. Do tego momentu budowa
tuneli
polegała w poważnym stopniu na improwizacji i inżynierskim empiryzmie.
Komunistyczny
podręcznik wprowadzał dość sztywne normatywy, określające precyzyjnie wymiary
tuneli,
podziemnych komór i włazów. Fakt, że system rozwijał się i kształtował w
określony sposób,
przekraczając zdecydowanie koncepcje podręcznika, stanowi, być może, świadectwo
poczucia swobodnej inicjatywy budowniczych. Jednakże na samym początku - jak
informuje
- zdobyczny dokument - system miał być prosty i skuteczny. "Musimy zakładać
ewentualną
niemożność prowadzenia walki z wnętrza tuneli. Musi więc istnieć dostępne tajne
przejście,
dzięki któremu nasze oddziały będą mogły wycofać się i walczyć na otwartej
przestrzeni, albo
-jeżeli zaistnieje taka konieczność - ponownie ukryć się w podziemnych
tunelach". Tunele nie
miały więc być ani proste, ani "wijące się jak wąż", ale tworzyć zygzaki o
kątach pomiędzy
60 a 120 stopniami "...ponieważ jeżeli nieprzyjaciel wykryje właz, założy miny,
ładunki
przedłużone lub wleje do środka chemikalia - to w obu przypadkach będzie to
miało
katastrofalny wpływ na nasze wojska". W rzeczywistości zastosowanie materiałów
wybuchowych i środków chemicznych nie wywarło "katastrofalnego wpływu", chociaż
zygzakowate linie tuneli uniemożliwiały prowadzenie skutecznego ognia i pomagały
osłabiać
podmuchy eksplozji.
Rozmiary przejść komunikacyjnych zostały wyraźnie określone. Miały być one nie
szersze niż 1,2 metra, ani nie węższe niż 0,8 metra, nie wyższe niż l ,8 metra
ani nie niższe
niż 0,8 metra. Minimalna grubość stropu musiała wynosić 1,5 metra "...by uniknąć
wibracji
spowodowanych eksplozjami bomb i pocisków oraz dźwięków poruszających się po
powierzchni jednostek zmechanizowanych".
Komuniści opracowali sprytny i doskonale przemyślany system włazów,
zapewniających możliwość wyjścia i. wejścia do tajnych przejść oraz
przechodzenia z
jednego poziomu tuneli do drugiego. Tam, gdzie pozwalał na to poziom wód
gruntowych i
istniała taka konieczność, budowano kompleksy tuneli o czterech odrębnych
poziomach. Ten
niezwykły wyczyn wynikał nie tylko z wytrwałości kopaczy, ale również z
praktycznego
zastosowania pewnych praw fizyki, pozwalającego ludziom żyć latami głęboko pod
ziemią.
Elementarne środki podtrzymywania życia istotnie funkcjonowały. , Urządzenia
wentylacyjne
i sanitarne, stanowiska kuchenne - wystarczały, by zapewnić prymitywne, ale
stosunkowo
bezpieczne warunki egzystencji. Bardzo istotnym warunkiem powodzenia całego
planu było
to, by w przypadku wykrycia przez nieprzyjaciela pierwszego poziomu, tajne
wejście
prowadzące do następnego, pozostało ukryte przed wrogiem. Oznaczało to, że włazy
musiały
być praktycznie niewidoczne.
Jeden z ulubionych popisów kapitana Linha polegał na wprowadzeniu gości do
leżącego pod Phu My Hung kompleksu tuneli, ustawienie ich w krąg o średnicy
mniej więcej
sześciu metrów i zaproponowaniu, by odnaleźli znajdujący się w jego płaszczyźnie
właz do
tunelu. Nikomu nigdy się to nie udało. Wówczas Linh tupał i nagle uśmiechnięty
towarzysz
unosił klapę i wyskakiwał z włazu. Dowód został przeprowadzony. Jedynie bardzo
żmudne,
czasochłonne i niebezpieczne sondowanie podłoża nożem lub bagnetem mogło
doprowadzić
do wykrycia dobrze zamaskowanej klapy. Zasady ich konstruowania podręcznik
określał jak
następuje: "Z desek o grubości l cm i szerokości 2-3 centymetrów wykonaj dwie
płyty - jedną
z deskami ustawionymi pionowo, a drugą poziomo. Pomiędzy płytami, które będą
później
sklejone, umieść nylonową płachtę. Pokryj ją gąbką i wypełnij wszystkie otwory
woskiem.
Nie wolno używać pojedynczych desek do płyt [klap], ponieważ nie będą
wystarczająco
wytrzymałe".
Krawędzie włazów były najczęściej montowane pod kątem i zwężały się ku dołowi,
dzięki czemu mogły wytrzymać poważny nacisk i nie zapadały się. Jeżeli klapa
znajdowała
się na powierzchni, partyzanci pokrywali ją ziemią, po czym sadzono na nich
niewielkie
rośliny, albo zręcznie umieszczano na nich opadłe liście, dzięki czemu zlewały
się zupełnie z
otoczeniem.
Otwory wentylacyjne były wyjątkowo proste. Prowadziły ukośnie od powierzchni do
pierwszego poziomu -skos miał zapobiegać zalewaniu ich przez monsunowe deszcze.
Niektóre zawsze skierowane były na wschód w stronę światła nowego dnia. Inne,
zgodnie z
instrukcją "muszą być zwrócone pod wiatr". W absolutnej ciemności tuneli te
otwory
wentylacyjne były jedynym fizycznym przypomnieniem istnienia realnego świata,
powietrza i
światła. Do dolnych poziomów również przekopywano wewnętrzne kanały
wentylacyjne.
Wejścia do tuneli budowano starannie i precyzyjnie, tak, by zaspokajały szereg
różnych potrzeb. Komunistyczny podręcznik wyjaśniał:
Ponieważ działania milicji i partyzantów wymagają szybkiego pojawiania się i
znikania, wejścia do podziemnych tuneli muszą być rozmieszczane jak wierzchołki
trójkąta, dzięki czemu mogą wzajemnie wspierać się w walce. Nasze wojska muszą
również mieć możliwość wycofania się. z podziemnego tunelu przez zamaskowany
właz, aby móc dalej toczyć walkę.
Włazy musiały również wytrzymać ogień, zalanie wodą i działanie broni
chemicznej.
"Z tego powodu musimy umieszczać wejścia do tuneli w miejscu suchym, położonym
nieco
wyżej i o dobrej cyrkulacji powietrza. Tego rodzaju wejście nie będzie mogło
zostać
zablokowane przez zastosowanie broni chemicznej - co spowodowałoby śmierć ludzi
znajdujących się niżej. W tak usytuowanym wejściu nie będzie się zatrzymywała
również
woda deszczowa".
Trzy włazy w trójkątnym systemie wejść znajdowały się przeciętnie w odległości
czterdziestu do pięćdziesięciu metrów od siebie i musiały mieć mocną
konstrukcję. "Trzeba
poświęcić wiele pracy, czasu i materiałów, aby spełniały te wymagania. Należy
stosować
następujące wymiary: właz kwadratowy - boki - 1,5 metra każdy; prostokątny właz
- l metr na
l ,8 metra, okrągły - o średnicy 1,5 metra". Następnie autorzy dokumentu
wyrażają swoje
niezadowolenie:
Ostatnio, w niektórych rejonach nie przestrzegano ustalonych procedur kopania.
Wejścia były zbyt duże i okazały się słabe, w związku z czym zmarnowano czas,
siły
ludzkie i materiały... W niektórych rejonach włazy [do tunelu] rozmieszczano
zbyt
blisko siebie... niekiedy w odległości zaledwie 5-7 metrów. Wynikało to z faktu,
że
kopanie powierzono rodzinom, albo grupom ludzi, którzy nie byli w stanie
przewidzieć katastrofalnych skutków tej bezmyślności... Wydawali się ignorować
fakt,
że wejścia położone tak blisko siebie zwrócą uwagę wroga i jedynie ułatwią ich
wykrycie.
Ta troska o szczegóły ma dogmatyczny charakter, ale pozostaje niezbitym faktem,
że
tunele Cu Chi były głównym czynnikiem walki z Amerykanami. Gdyby niedbalstwo
albo
brak precyzji w budowie obniżyło ich jakość - komuniści przegraliby. Niektóre
dowody
trwałości i skuteczności systemu tuneli Cu Chi wpadły w ręce Amerykanów, gdy
partyzant
Ngo Van Giang został schwytany 31 stycznia 1968 roku przez żołnierzy
południowowietnamskich. Przesłuchujący Gianga obszernie cytują jego zeznania na
temat
sieci tuneli Cu Chi. Wyjaśnił im, że tam gdzie tunel stawał się otwartym
bunkrem, pokrywano
go specjalnym dachem. Składały się nań 50-centymetrowa warstwa bambusowych
drągów i
następna, identycznej grubości, warstwa "gontów". To wszystko pokrywano
półmetrową
warstwą ziemi, na której sadzono kwiaty, albo maskowano przewróconymi drzewami.
Trudno
uwierzyć, ale według Gianga, jeżeli 200-kilogramowa bomba trafiła w odległości
zalewie
dziesięciu metrów od tunelu, nie wyrządzała żadnych szkód. Drągi bambusowe
powszechnie
stosowano ze względu na ich sprężystość. "W kwietniu 1966 roku -powiedział
przesłuchującym Giang - samolot zrzucił bombę na przysiółek Chua, która trafiła
prosto w
tunel tego typu. Ziemia i gonty zapadły się, ale kadra [w środku] nie doznała
ran".
Giang wyjaśnił również, że komuniści stworzyli swego rodzaju tunelową
hierarchię.
Były tunele, które nazwał "tunelami funkcjonariuszy wysokiego szczebla" -
specjal-; nie
drążone przez saperów z Viet Congu i odpowiednio wzmacniane. Kryło się w nich
mniej
więcej trzech funkcjonariuszy na raz. Dodatkowo zabezpieczano je przed bombami
przy
pomocy gontów i bambusa. Następne w hierarchii były tunele dla zwykłej kadry.
Wykonywali je "...funkcjonariusze sami dla siebie... poza tym nie było w nich
bambusowych
ścian".
Mimo że pomieszczenia te były w jakimś stopniu zhierarchizowane, pozostaje
jednak
faktem, że komuniści stworzyli szereg podziemnych umocnień wystarczająco
silnych, by
wytrzymać działanie większości środków niszczących. Frustracja Amerykanów,
wynikająca z
konieczności zajmowania się sprawą tuneli, stawała się niezwykle silna,
Wyglądało to tak,
jakby Goliat uzbrojony był zarówno w maczugę i procę, podczas gdy Dawid jedynie
wykopał
sobie dziurę, chował się w do niej, po czym wyskakiwał z niej od czasu do czasu,
walczył
przez chwilę i uciekał.
Tunele były zazwyczaj kopane w najtrudniejszy sposób - ręcznie. Podręcznik
starał się
sformalizować cały system pracy. Głosił co następuje:
Przejścia kopane są w następujący sposób:
- przy pomocy urządzeń kopiących,
- ręcznie.
Wprowadzamy tu sposób ręcznego kopania tuneli:
kopanie ręczne - przejścia kopane są przez 2 osoby, które zmieniają się przy
kopaniu i
odgarnianiu ziemi i 2 do 3 osób, które usuwają ziemie (liczba osób zależy od
tego, jak
daleko trzeba wynosić ziemie).
Dysponowano prymitywnym dźwigiem do usuwania l ziemi, który ustawiano nad
włazami tuneli w czasie drążenia. Pozwalało to w na wpół mechaniczny sposób
usuwać
ziemię.
Major Nguyen Quot pracuje obecnie w dowództwie 7 Okręgu Wojskowego w mieście
Cho Cni Minha. Jako młody kapitan (awanse w Armii Ludowej były wyjątkowo
powolne),
został przydzielony do tuneli Cu Chi. Podobnie jak kapitan Linh miał temu
zadaniu poświęcić
aż pięć lat. Jego wzrok poważnie ucierpiał z powodu braku światła i obecnie
major rzadko
zdejmuje bardzo ciemne okulary przeciwsłoneczne. Chociaż norma pracy przy
kopaniu ziemi
wynosiła mniej więcej metr sześcienny na osobę dziennie, w praktyce ulegała ona
zmianom w
zależności od zdrowia i wieku kopacza, klimatu i charakteru gleby. Jednak na
podstawie
własnych doświadczeń major Quot twierdzi, że i dziennie wykopywano zaledwie pół
metra
sześciennego, "...chociaż niedaleko otworu wentylacyjnego można było kopać
szybciej i
więcej wydobywać". Mówi też, że w kopaniu tuneli brali udział wszyscy: starzy
mężczyźni,
kobiety, młodzież obojga płci, a nawet dzieci. Proces usuwania ziemi był
stosunkowo prosty.
Wiszący w Phu My Hung rysunek znakomicie ilustruje te metodę. Najpierw z
powierzchni
drążono szyb na głębokość trzech do pięciu metrów. Jeden z pracowników
wyposażony w
kosz przywiązany do długiego kija pozostawał u wylotu suchej studni, jak
nazywano
pierwszy szyb. Drążący tunel wsypywali ziemię do kosza, który następnie
wyciągany był na
powierzchnię. W tym samym czasie identyczną czynność rozpoczynano w odległości
mniej
więcej dziesięciu metrów od pierwszego szybu. Kiedy tylko kopiący tunel osiągali
wymaganą
głębokość, zaczynali drążyć go naprzeciwko siebie. Aby spotkać się w połowie
drogi,
kierowali się jedynie słuchem. Według majora Quota: "Nasi kopacze mieli dobre
uszy.
Zawsze się spotykali i jeżeli była nawet kilkucentymetrowa różnica - nie miało
to znaczenia.
Potem studnie były zasypywane i - proszę pamiętać - nigdy nie mogliśmy kopać pod
górę, bo
nie można było usunąć ziemi. Zawsze drążyliśmy w dół. Aby dać sobie radę z
deszczami, w
tunelach komunikacyjnych zawsze robiliśmy pewien spadek, aby woda mogła spływać
do
studni".
"Przy kopaniu tuneli wprowadziliśmy racjonalny podział pracy - wyjaśniał kapitan
Linh. - Starzy ludzie wyplatali kosze do przenoszenia ziemi, stare kobiety
gotowały, młodzi
mężczyźni i kobiety wykorzystywali swą siłę przy kopaniu ziemi. Nawet dzieci
miały w tym
swój udział, ponieważ zbierały liście, by zamaskować klapy włazów. Naszym
ulubionym
narzędziem do drążenia tuneli były stare, zużyte łopaty i motyki. Nowa motyka ma
jakieś
piętnaście do dwudziestu pięciu centymetrów długości, ale po długim używaniu na
polu ulega
zużyciu i zmniejsza do rozmiarów miski".
Sajgoński poeta i pisarz Vien Phuopng spędził większą część wojny w tunelach.
Jest
mężczyzną średniego wzrostu o siwiejących włosach, chudych rękach i zmęczonych
oczach
za grubymi okularami. W1962 roku pracował z Viet Congiem na prowincji. "Byłem
wówczas
sprawniejszy" - stwierdza z uśmiechem. Dzisiaj, w wieku pięćdziesięciu pięciu
lat, jest
straszliwie szczupły. "- Kopanie tuneli było naszym codziennym zadaniem. Oprócz
tunelu, w
którym żyłem, miałem dwa lub trzy zapasowe tunele, ponieważ gdyby nieprzyjaciel
natrafił
na jeden z nich, albo bombardowanie zniszczyło drugi, zawsze musiałbym się
gdzieś podziać.
A więc kopaliśmy codziennie. Gleba Cu Chi jest mieszaniną piasku i ziemi. W
czasie pory
deszczowej jest miękka jak masło, w porze suchej, twarda jak beton. Jeżeli udało
mi się
wykopać trzydzieści centymetrów w czasie sześciogodzinnej dziennej zmiany, było
to wielkie
osiągniecie. Łatwiej było kopać w porze deszczowej. Miałem motykę maleńką jak
spodeczek
i dlatego klęczałem lub siedziałem na ziemi. Musiałem wynajdować twardy grunt
miedzy
korzeniami bambusa, albo tam, gdzie znajdowała się termitiera. Taka gleba mogła
wytrzymać
ciężar czołgu. Kopaliśmy w trzyosobowych zespołach. Jeden kopał, drugi odsuwał
ziemię,
trzeci ją wynosił".
W jaki jednak sposób pozbyto się wielu tysięcy ton ziemi wyniesionych z tuneli i
ukryto je tak, że Amerykanie nie dostrzegli żadnych zdradzieckich śladów?
Komuniści
doskonale wiedzieli, że Amerykanie, dysponując samolotami zwiadowczymi oraz
wyrafinowaną aparaturą do prowadzenia obserwacji powietrznej, bez trudu mogli
"zobaczyć"
ogromne kopce świeżo wykopanej ziemi. Fotografie o wysokiej rozdzielczości
połączone z
techniką widzenia w podczerwieni były do tego stopnia udoskonalone już na
początku lat
sześćdziesiątych, że stanowiły poważne zagrożenie. Podręcznik kopania tuneli nie
bawił się w
dzielenie włosa na czworo. Stwierdzał po, prostu: Pozbądźcie się urobku kierując
się
zdrowym rozsądkiem:
Uwaga: Ziemia wyniesiona z podziemnych tuneli powinna zostać wykorzystana na
fundamenty domów, grzędy do sadzenia ziemniaków lub brzegi okopów strzeleckich
i rowów łącznikowych. Może być również wsypywana do strumieni, ale nigdy nie
wolno pozostawiać jej w stertach. Mówiąc krótko, należy dołożyć wszelkich
starań,
aby uchronić podziemne tunele przed odkryciem ich przez wroga.
I to było wszystko.
Kopacze przekształcili pozbywanie się ziemi w nową naukę. Gdy zaczęły się
pierwsze
naloty amerykańskich bombowców B-52, po prostu wsypywali ją w leje po bombach.
Gdy
amerykańskie patrole albo jednostki Armii Republiki Wietnamu utrudniały usuwanie
urobku,
partyzanci posługiwali się przyuczonymi bawołami do wywożenia go daleko od
miejsca
budowy tunelu. MacDonald Valentine, który przez dziewiętnaście miesięcy był
przydzielony
do batalionów południ owo wietnamskich Rangersów i stacjonował w Cu Chi,
usłyszał od
wietnamskiego zwiadowcy Phuc Longa, że jeżeli nacisk nieprzyjaciela nie
pozostawia im
innego wyjścia, partyzanci mogą przemycać ziemię pod nosem amerykańskich patroli
w
zwykłych garnkach, w których zazwyczaj znajdował się sos rybny. Garnek miał
rozmiar
dzbanka do kawy i pod warstwą sosu kobiety umieszczały pęcherz z ziemią. Było to
zajęcie
przypominające osuszanie jeziora łyżką do zupy.
Co dwadzieścia, trzydzieści metrów, kopacze drążyli otwór odwadniający, aby
zapobiegać zalewaniu tuneli. Miał on 20 cm szerokości i 15 głębokości. Ale co
ważniejsze,
mniej więcej co sto metrów w strategicznych punktach tuneli wykonywano specjalne
syfony.
Te wypełnione stęchłą, cuchnąca wodą jamy, po raz pierwszy odkryte w czasie
operacji
"Crimp", miały zatrzymywać żrące i często zabójcze opary wytwarzane przez świece
dymne i
granaty z gazem CS, które Amerykanie wrzucali do tuneli, chcąc je zatruć. W
rezultacie,
niektóre z najbardziej zabójczych wynalazków przygotowanych w zachodnich
laboratoriach
zajmujących się wojną chemiczną, były bezużyteczne z powodu zastosowania w
tunelach
czegoś, co jest odpowiednikiem kolanka w rurze kanalizacyjnej. Zwyczajne klapy
włazów
łączących poszczególne poziomy również skutecznie blokowały przepływ oparów i
gazów.
Jedną z najważniejszych tajemnic, której Amerykanie nie poznali do końca wojny,
była - według majora Quota - metoda budowy tuneli, dzięki której można było
odcinać
poszczególne sektory. " - Amerykanie myśleli, że nasze wojska zamknięte są w
jednym
tunelu i że będą mogli i zabić wszystkich na dole wtłaczając do środka gaz albo
pompując
duże ilości wody. Ale to nic nie dawało. Ważne było, aby wróg nigdy tego nie
zrozumiał".
W rzeczywistości powyższa opinia jest mieszaniną przechwałek i faktów. W
początkowym okresie wojny w tunelach Amerykanie, z całą pewnością, nie zdawali
sobie
sprawy z istnienia tajnych wyjść. Ale wkrótce stało się oczywiste, że
zepchniętych w dół
partyzantów nie zawsze można było znaleźć przy zablokowanych wyjściach z tuneli.
Jedynym sensownym wyjaśnieniem było więc istnienie ukrytych dróg odwrotu, które
Amerykanie wykrywali jedynie przy dużej dozie szczęścia lub pomysłowości.
Chociaż tunele były naturalnymi schronami zapewniającymi schronienie przed
amerykańskimi nalotami, w miarę jak bombardowania stawały się coraz bardziej
zaciekłe,
konieczne było stosowanie dodatkowych, specjalnych środków ochronnych.
Budowniczowie
zaczęli więc kopać stożkowe schrony w kształcie litery A, których geometryczny
kształt był
tak zaprojektowany, by ukrycie wytrzymywało siłę eksplozji zarówno pocisku
artyleryjskiego
jak i bomby. Jeszcze ważniejszy był fakt, że stożkowy kształt wzmacniał odgłosy
nadlatujących grup B-52. Był to jedyny sygnał ostrzegający mieszkańców tuneli o
grożącym
nalocie.
Ostatecznie jednak, prawdziwe bezpieczeństwo systemu tuneli zależało od
dokładnego
i pomysłowego zastosowania kamuflażu. Niedatowany dokument Viet Congu doradza w
tej
sprawie, co następuje:
Jeżeli okres wykorzystywania [tuneli] jest długi, powinniśmy hodować żywe
rośliny.
Zmieniać wyschnięte liście, zanim pociemnieją i przed nadejściem dnia zacierać
wszystkie podejrzane ślady. Nadawajcie maskowaniu kontrast stosując wysoką i
niską
roślinność. Nie pozostawiajcie w widocznym miejscu wyraźnych, ciemnych kopców
ziemi. Rośliny i gałęzie muszą być zbierane w miejscach oddalonych od umocnień i
miejsc stacjonowania wojska. Kiedy potrzebne są szybkie, interwencyjne naprawy,
nigdy nie zbierajcie gałęzi i liści na terenie oddzielającym was od
nieprzyjaciela, a
zwłaszcza nie bierzcie dużej ilości z jednego miejsca.
Informator o kryptonimie "TU-10" został ulokowany przez amerykański wywiad
wojskowy gdzieś w rejonie Tay Ninh w okresie od stycznia do lipca 1967 roku. 28
lipca 1967
roku przekazał swoim kontrolerom obszerną informację na temat ciągłych sukcesów
w
maskowaniu tuneli, ujawniając pewne istotne szczegóły taktyki piechoty Stanów
Zjednoczonych stosowanej w walce w tunelach.
Partyzanci zauważyli, że kiedy nasze [tj. Stanów Zjednoczonych i Armii Republiki
Wietnamu] wojska odnajdują jakąś kryjówkę, mają skłonność do niszczenia jej i
podążania dalej bez przeprowadzania, intensywnych poszukiwań... tunele i wejścia
do
magazynów w miejscach zamieszkałych sytuowane są często pod kuchnią, albo, jeśli
to możliwe, pod zagrodą dla świń. Amerykanie niechętnie tam zaglądają. Równie
często wykorzystywano duży słup na rogu budynku albo zadaszone ukrycie dla
zwierząt, by zamaskować wejście do tunelu albo magazynu.
Agent "TU 10" donosił, że generalną (choć nie zawsze przestrzeganą) zasadą było
obowiązkowe zmienianie, co trzy dni, listowia używanego do kamuflażu. Dokładano
również
starań (nie poinformował jednak z jakim skutkiem), by używać do maskowania "małe
krzewy
z wieloma liśćmi" i tam, gdzie to możliwe, żywe pędy roślin, które rozwinęłyby
się i
pozostały zielone.
Ale Ngo Van Giang, wzięty do niewoli partyzant, który przekazywał wywiadowi
Stanów Zjednoczonych pożyteczne informacje na temat konstrukcji tuneli,
sugerował, że
istnieją sposoby, dzięki którym Amerykanie mogą wykrywać tunele, pomimo ich
doskonałego maskowania. Dobrze przeszkolony obserwator może dostrzec ślady
ścieżek, w
bezpośredniej okolicy mogą znajdować się ułamane gałęzie, trawa po obu stronach
ścieżek
może być przygnieciona, w sąsiedztwie może być widać kilka nie dających się
wyjaśnić
wysokich kopców, a w rejonie tuneli ziemia może być nieco bardziej gąbczasta.
Doskonale wyszkoleni żołnierze amerykańskich sił specjalnych, Zielone Berety,
byli
specjalnie przygotowywani do identyfikowania nawet najbardziej pomysłowych
systemów
maskowania. Żyli w trudnych warunkach, często na terenach, gdzie dominowały siły
Viet
Congu, i zasłynęli swoimi umiejętnościami bojowymi i zdolnością przetrwania.
Kilku z nich
zostało przydzielonych do pododdziałów piechoty prowadzących operacje "szukaj i
zniszcz".
Okazało się, że umiejętność wykrywania włazów do tuneli prezentowana przez
Zielone
Berety jest wyjątkowa. Nigdy jednak nie było wystarczającej ilości podoficerów
łącznikowych sił specjalnych i jeżeli mieli oni możliwość wyboru, zawsze woleli
najszybciej
- jak to było możliwe - powrócić do swoich zasadniczych działań.
"Tunele były efektem strategii opartej na logice - wyjaśnił major Quot. -
Najpierw
były to schrony przeznaczone dla pojedynczych ludzi, potem dla rodzin. Każda
rodzina była
odpowiedzialna za swój odcinek tunelu. Potem poszczególne chaty przysiółka
łączone były
tunelami i wkrótce zaczęliśmy budować tunele łączące jeden przysiółek z drugim.
Aż w
końcu mieliśmy główne tunele komunikacyjne, tajne tunele, fałszywe tunele. Im
bardziej
Amerykanie starali się wyrzucić nas z naszej ziemi, tym głębiej się w nią
wkopywaliśmy.
Pod ziemią mieliśmy nawet drogowskazy, dzięki czemu obcy wiedzieli gdzie się
znajdują, chociaż zapewnianie przybyszom [kadrze i partyzantom] przewodnika było
obowiązkiem starszego wioski. Musiał zapewnić przewodników, którzy
przeprowadziliby ich
z jednego dystryktu do drugiego i następnie przekazali następnym".
W miarę jak następowała eskalacja wojny w Wietnamie, dystrykt Cu Chi i Żelazny
Trójkąt w coraz większym stopniu zaczęły skupiać uwagę poirytowanych Amerykanów.
Nie
mogąc opanować tych terenów, musieli sięgnąć do jednego elementu, który zawsze
był dla
nich korzystny - możliwości położenia na określony teren ogromnej siły ognia.
Przy pomocy
lotniczych salw artyleryjskich, stosując środki wybuchowe, chemiczne defolianty,
gaz CS -
Amerykanie masakrowali powierzchnię, podczas gdy pod nią, czekały cierpliwie
całe
bataliony regionalnych i regularnych wojsk komunistycznych. Ziemia pękała,
jęczała, i tu i
ówdzie nie wytrzymywała ataków. Dżungla zmieniła się w zapyloną pustynię, całe
wioski
zniknęły, a ich mieszkańców przesiedlono. Ale fizyczna wytrzymałość tuneli
została
zachowana wystarczająco długo, by przetrwała w nich komunistyczna administracja
cywilna i
wojskowa, prowadząc w nich swoją działalność i udaremniając niemal wszystkie
próby
wyrzucenia jej stamtąd. Był to niezwykły tryumf prymitywizmu w dziesięcioleciu,
w którym
człowiek stanął na księżycu.
6
PRZEŻYĆ POD ZIEMIA
Zaledwie rok po zawarciu w Hanoi małżeństwa z Nguyen Thi Tan, kapitan Linh
otrzymał rozkaz udania się na południe i objęcia dowództwa nad niedawno
sformowanym 7
batalionem Viet Congu w Cu Chi. W domu zostawił syna Nguyen Hoa Yinha, jego żona
spodziewała się dziecka, córki, którą miał zobaczyć dopiero, kiedy miała
dziesięć lat. Gdy
kapitan Linh wrócił do domu 6 czerwca 1975 roku, jego dzieci przez trzy dni nie
pozwalały
się dotknąć. "- Moja żona i ja traktowaliśmy nasze spotkanie jak nowe
małżeństwo. Przez
dziesięć lat nie utrzymywałem żadnych stosunków z innymi kobietami. Gdy
spotkaliśmy się
ponownie, żona powiedziała do mnie tylko: - Jaki jesteś szczupły. Wszyscy
mieszkańcy
naszej ulicy przychodzili przywitać mnie i moją żonę i nie mogłem niczego
powiedzieć w
obecności tego tłumu".
Jest najwyraźniej dumny ze swojej dziesięcioletniej służby - pięciu lat
spędzonych pod
ziemią - ale zarazem zbyt wrażliwy, by oddalić przeżyte koszmary. Na przykład,
jeżeli
rannych nie można było przetransportować do bezpiecznego szpitala na
powierzchni,
trzymano ich aż do wyzdrowienia w tunelach. "- Zazwyczaj błagali nas, żebyśmy
ich dobili -
powiedział Linh. - Krzyczeli, że chcą zobaczyć choć promyk światła i zaczerpnąć
jeden i
haust powietrza - nie świeżego powietrza - po prostu l powietrza. Ranni, których
poczucie
dyscypliny ulegało osłabieniu, a ciała i dusze cierpiały, woleli śmierć od
leżenia pod ziemią.
Nieprzyjemnie było ich słuchać. Nie i mogliśmy im nic zaproponować - ani
śmierci, ani
światła, ani dostatku powietrza".
Wietnamczycy rzadko okazują emocje. Jedynie od czasu do czasu po nieruchomych,
beznamiętnych twarzach wieśniaków płynęły łzy, albo krzyczeli, widząc zniszczone
domy
lub martwych członków rodziny. Dla człowieka z Zachodu zadanie pytania: "- Jak
naprawdę
wygląda życie w tunelu?" - jest samo w sobie zakwestionowaniem wietnamskiego
pojmowania przyjemności, bólu, wytrwałości, cierpienia, współudziału i
samodyscypliny.
Oczywiście istnieją punkty wspólne - ranny żołnierz błagający o śmierć, która
jest jedynym
wyzwoleniem od piekła pod ziemią - ale różnice i subtelności kulturowe czynią
porównania
trudnymi. Wietnamska kultura ma swoje korzenie na wsi, gdzie gromadzenie rzeczy
materialnych jest postrzegane jako oznaka egoizmu, odmówienie przyjacielowi czy
sąsiadowi
prawa do równości. Nie jest to postawa polityczna, ale podobnie jak bliskie
związki z ziemią,
wynika ona z długiego, historycznego zastosowania mądrości ludowej, braku
społecznej i
fizycznej mobilności oraz pogodzenia się ze swoją rolą w życiu.
Człowiekowi z Zachodu łatwiej jest próbować zrozumieć doświadczenia życia w
tunelach w ich historycznym kontekście, jako ostatecznych konwulsji trwającej
dziesięć
tysięcy dni wojny o całkowite wyzwolenie się spod obcej dominacji. Jedynie
przekonanie, że
zwycięstwo komunistów jest nieuniknione chroniło ciało i umysł przed prawdziwymi
koszmarami tunelowej egzystencji. Pytanie, kiedy nastąpi zwycięstwo, było czysto
akademickie -może za kolejnych pięć lat, może za dziesięć, lub dwadzieścia.
Ameryka była
potęgą militarną budzącą lęk, należało więc być cierpliwym. Ale nie było żadnych
wątpliwości, zadawanych w duchu pytań.
Dla Azjatów, wychowanych na konfucjańskich poglądach, czas jest rzeką bez końca,
wypływającą z bezustannie odnawiającego się źródła. Jest to coś, co należy
cenić, ale
ponieważ istnieje w tak nieograniczonej obfitości, trudno go zużyć zbyt wiele.
Dla ludzi z
Zachodu, czas jest zawsze cenny, natomiast człowiek Wschodu może szafować nim
hojnie.
Nawet kalendarze zachodnie są inne -mają punkty początkowe i końcowe
przedstawione
graficznie jako linearne symbole. Każda strona ma swój początek i koniec. Rok
jest bardzo
długim okresem. Z kolei kalendarz wschodni ma kształt koła, znaku, który nie ma
początku
ani końca - to kontinuum. Szybkie zwycięstwo jest wymysłem ludzi Zachodu.
Godna uwagi wiara w komunistów wynikała nie tylko ' z przekonania, że ich sprawa
jest słuszna, ale również z przekonania, że czas działa na ich korzyść. Musieli
zrobić tylko
jedno - nie przegrać.
Dla tysięcy ludzi, którzy mieli w tunelach żyć i umierać, najważniejszą funkcją
tych
instalacji obronnych była i kontynuacja walki z wrogiem. W zdobytych dokumentach
Viet
Congu powtarza się jak refren nakaz dla funkcjonariuszy, by przypominali
ludziom, że
najważniejsza jest walka, ukrywanie się na drugim miejscu. Że w tunelach nie
znajdują się
jedynie pomieszczenia sypialne, schrony przeciwlotnicze, latryny, szpitale,
pralnie i kuchnie,
ale również pomieszczenia dla teatru politycznego, magazyny wojskowe, ośrodki
konferencyjne, drukarnie, a nawet schrony dla bezcennych bawołów - a przede
wszystkim
komory przekształcone w warsztaty produkujące chałupniczo uzbrojenie, dzięki
któremu Viet
Cong mógł kontynuować walkę do momentu, gdy Hanoi przyśle nowe zaopatrzenie. W
mrocznej, podziemnej metropolii znajdowały się prymitywne kuźnie, w których
wykonywano
miny przeciwpiechotne. Mieściły się tu wielkie magazyny ryżu. Zlokalizowano w
nich
również czasowe cmentarze. Były tam pomieszczenia, w których haubice kalibru 105
milimetrów były demontowane i smarowane, gotowe do ponownego montażu i użycia.
Tymczasem na górze czołgi przeciągały z łoskotem, bomby spadały z samolotów,
pociski
eksplodowały w niszczących zaporach ogniowych. Potem piechota ostrożnie brnęła
wśród
listowia, nieświadoma, że nieprzyjaciel dosłownie zapadł się pod ziemię
zabierając ze sobą
swoje lary i penaty. Gdy Amerykanie byli w pobliżu, nie rozlegał się żaden
szept, nic się nie
poruszało. Ziemia należała, albo wydawała się należeć do umarłych. Ale gdy tylko
najeźdźcy
odchodzili, gdy zapadła noc, natychmiast rozlegał się podziemny szum i pomruk.
Najpierw rozpalano kuchnie "Dien Bien Phu". Były to specjalnie przystosowane
"bezdymne" kuchnie, po raz pierwszy użyte w okopach w czasie wojny z Francuzami,
a
potem stopniowo doskonalone i dostosowywane do potrzeb lat sześćdziesiątych. Gdy
na
palenisku rozpalano ogień, dym był odprowadzany przez kilka kanałów i
ostatecznie
wypuszczany z różnych, oddalonych od siebie i umieszczonych równo z powierzchnią
ziemi
kominów. Miało to na celu rozproszenie dymu do tego stopnia, że stawał się
niewidoczny z
powietrza, nawet dla nieustannie czujnych Amerykanów w ich samolotach
rozpoznawczych.
"System działał wyjątkowo dobrze - stwierdził major Quot - ale był wyjątkowo
nieprzyjemny
dla kucharzy, a poza tym często zdarzały się pęknięcia w przewodach kominowych,
co
powodowało zanieczyszczenie powietrza w tunelach".
Według byłego partyzanta, Le Van Nonga, który obecnie znowu uprawia rolę na
brzegach rzeki Sajgon w Ań Nhon Tay, było jednak o wiele gorzej niż przedstawiał
to major
Quot. "Tunele śmierdziały i my również. Napotykaliśmy wiele przeciwności. W
tunelach
było zazwyczaj l bardzo gorąco i zawsze się pociliśmy. Braliśmy ze sobą ryż
ugnieciony w
kule, ukrywaliśmy się w czasie dnia, j a w nocy próbowaliśmy ugotować ryż, żeby
go zjeść
następnego dnia. Jeżeli nie było czasu na jego przygotowanie, przez cały dzień
byliśmy bez
jedzenia, aż do następnej nocy, a wtedy znowu próbowaliśmy wyjść na
powierzchnię, żeby
gotować. Pod ziemią było to właściwie niemożliwe. Dym zawsze dusił, nie sposób
było
oddychać, chociaż na dole i tak zawsze brakowało powietrza. Niekiedy kierowano
nas,
żebyśmy zaatakowali Amerykanów i zmusili ich do odejścia. Gdy się to powiodło
mogliśmy
wyjść i gotować w nocy, na otwartej przestrzeni. Nie możecie sobie wyobrazić
jaką sprawiało
nam to i przyjemność".
Pułkownik dr Vo Hoang Le, starszy oficer medyczny Viet Congu, szczerze przyznał,
że gotowanie pod ziemią było nieprzyjemnym i trudnym zadaniem. "Zazwyczaj i
jedliśmy
tylko suchy prowiant. Porządnie gotować można było tylko na powierzchni, jeżeli
robiono to
w podziemiach dym był nie do zniesienia". Ostatecznie, to wymagania rannych w
coraz
większym stopniu decydowały o użyciu kuchni Dien Bien Phu. Ironią losu był fakt,
że w
miarę jak nasilała się amerykańska obecność wojskowa, zaczęła ona odgrywać pewną
rolę w
rozwiązaniu problemu żywienia w tunelach. "- Niechcący zaopatrywali nas w
żywność, która
była najodpowiedniejsza w tunelach - wspominał pułkownik Le - ponieważ po
atakach
piechoty zawsze pozostawiali po sobie jedzenie. W niektórych miejscach było jej
bardzo
dużo. Amerykanie zostawiali puszkowane mięso, suchy ryż, makaron z krewetkami,
papierosy i czekoladę".
Kapitan Linh wspomina, że rzeka Sajgon zawsze była dobrym źródłem zaopatrzenia w
ryby i krewetki, ale trudno było łapać ryby nie narażając się na wykrycie. "-
Kiedy zaczęło
brakować nam żywności, sadziliśmy maniok, bananowce, słodkie kartofle i kasawę.
Amerykanie byli sprytni i wiedzieli, że tam gdzie spostrzegą te rośliny, musimy
znajdować
się gdzieś w pobliżu. Niebezpiecznie było hodować te rośliny w pobliżu tuneli,
ale równie
niebezpieczne było narażanie się na śmierć głodową. Ostatecznie, jedynym mięsem
jakim
dysponowaliśmy, było mięso szczurów. Jest wyborne i dostarcza mnóstwo protein.
Przekonałem się, że pieczony szczur ma o wiele lepszy smak, niż kurczak albo
kaczka".
Według opinii kapitana Linh, niewielu ludzi z Zachodu mogłoby wytrzymać
długotrwałe życie w tunelach bez bardzo specjalistycznego szkolenia i
aklimatyzacji. Chociaż
w jego sektorze wzięto do niewoli jedynie garstkę GI, był za nich
odpowiedzialny. "- Byliśmy
dobrzy dla amerykańskich jeńców wojennych. Taka była polityka Narodowego Frontu
Wyzwolenia. Musieliśmy o nich dbać, a potem wysyłaliśmy ich do Hanoi". (Gdy już
tam
docierali, nie byli traktowani z przesadną wielkodusznością. Warunki egzystencji
były złe, a
niektórych poddawano intensywnym naciskom psychologicznym, by zmusić ich do
potępienia amerykańskich działań w Wietnamie). "- Gdy ich schwytaliśmy - mówił
Linh -
przez krótki okres trzymaliśmy w tunelach, oczekując na sposobność wysłania ich
na północ.
Mieliśmy jednego, który absolutnie odmawiał jedzenia ryżu. Upierał się, że musi
dostać
chleb. Nie mieliśmy chleba ani mięsa, a on mówił mi, że może jeść tylko chleb i
kurczęta.
Zapytałem go, ile kurcząt dziennie potrzebuje - odpowiedział mi, że mniej więcej
połowę
kurczaka. No cóż, taka połówka wykarmiłaby przez dzień dziesięciu moich ludzi.
Mimo to
postaraliśmy się ukraść dla niego chleb i kurczaki. W jednym wypadku, jak wiem,
prowiant
pochodził z amerykańskiej bazy. Miałem dwóch jeńców. Zapewniliśmy im lepszy
standard
życia, niż naszym żołnierzom, ponieważ wymagało tego ich zdrowie. Lubiłem tych
ludzi i
często rozmawialiśmy po angielsku. Sądzę, że również mnie polubili, gdy
przekonali się, że
nie zostaną zastrzeleni czy skrzywdzeni w inny sposób. Niestety zmarli na skutek
choroby,
kiedy przerzucano ich na północ. Nie byli w stanie znieść trudów marszu przez
dżunglę. Byli
ze mną dwadzieścia . dni, a potem poprowadzono ich w stronę granicy z Kambodżą,
Tam
właśnie zmarli".
Poza niezbędną do przetrwania żywnością, równie ważnym czynnikiem była
produkcja broni i amunicji. Miała ona zasadnicze znaczenie w początkowym okresie
ofensywy Amerykanów, gdy pojawiły się poważne niedobory. "- Właściwie nie
otrzymywaliśmy żadnych dostaw broni z Północy - wspominał kapitan Linh. -
Dostawaliśmy
jedynie zapalniki do min i zapalniki z opóźnionym zapłonem. Potrzebne nam były
materiały
wybuchowe, ale na szczęście wkrótce znaleźliśmy je leżące wszędzie - wokół nas".
Tylko jeden batalion nowo przybyłej 25 dywizji piechoty w Cu Chi, wystrzelił w
ciągu jednego miesiąca co najmniej 180 000 pocisków na obszar dystryktu Cu Chi -
przeciętnie 4 500 dziennie. W czasie jednego miesiąca Amerykanie wystrzelili w
Południowym Wietnamie około miliarda pocisków karabinowych, 10 milionów pocisków
moździerzowych i 4,8 miliona rakiet. A był to zaledwie początek wojny.
Jak wspomniał kapitan Linh, ogromna część tej amunicji spadła na Cu Chi. I spora
jej
ilość, zgodnie z regułą prawdopodobieństwa, nie eksplodowała. Dla Viet Congu
natychmiast
stała się źródłem szkolenia. "- Staraliśmy się to wykorzystać - wyjaśnił kapitan
Linh. - W
czasie nalotów mieliśmy zespoły obserwatorów, wypatrujących bomby, które nie
wybuchły.
Starali się zaznaczyć miejsce ich upadku. A potem, po nalocie, spieszyliśmy tam
i
odzyskiwaliśmy trotyl z bomb. Niekiedy zdarzały się wypadki. Pewnego razu
zginęło ośmiu
moich ludzi w chwili, gdy bomba którą piłowali eksplodowała. Pozostała z nich
jedynie garść
strzępów ciał. Ale proszę pamiętać - z tysiąca pocisków, które nieprzyjaciel do
nas wystrzelił,
jedynie około sto powodowało straty, a jakiś procent z pozostałych dziewięciuset
nie robił
nikomu krzywdy, albo w ogóle nie wybuchał. Amerykanie używali swojej broni, żeby
z nami
walczyć, a my posługiwaliśmy się ich bronią, aby walczyć z nimi".
Chałupniczy przemysł kapitana Linha zaczął się rozwijać. "- W rejonie Cu Chi
wszędzie leżały niewybuchy. Zorganizowaliśmy specjalne warsztaty w tunelach i
nauczyliśmy się przenosić do nich amunicję. Tam wyjmowaliśmy zapalniki,
umieszczaliśmy
nasze własne i zmienialiśmy pociski w potężną broń, której Amerykanie bardzo się
bali.
Detonowaliśmy je przy pomocy akumulatorów, albo przerabialiśmy na miny-pułapki.
Znajdowaliśmy również miny odłamkowe kierunkowego działania, które nie
eksplodowały,
ponieważ bombowce zrzuciły je z nieodpowiedniej wysokości, albo pod niewłaściwym
kątem. Niekiedy mieliśmy nawet więcej tych min, niż byliśmy w stanie użyć. Każdą
miną
kierunkowego działania, odpowiednio przerobioną w naszych podziemnych
warsztatach,
mogliśmy zabić lub ranić siedmiu amerykańskich żołnierzy. Nie potrzebowaliśmy
jakichś
szczególnych umiejętności technicznych. Były bardzo niebezpieczne dla
Amerykanów, ale
nieszkodliwe dla nas, gdy byliśmy ukryci w tunelach".
Puszki po Coca-Coli - w wyniku ironicznego procesu inwersji kulturowej -
rzemieślnicy pracujący przy świetle świec i lamp naftowych w specjalnych
podziemnych
warsztatach, starannie przerabiali na ręczne granaty, które następnie używano
przeciwko
Amerykanom. Najpierw wsypywali do puszki odłamki po bombach, następnie wlewano
do
środka roztopiony trotyl, a wreszcie na wierzchu mocowano zapalnik własnej
roboty. Major
Quot wspominał: "- Pod ziemią, w każdym przysiółku, w tunelach Cu Chi mieliśmy
grupy
produkcyjne, które produkowały miny, granaty ręczne i reperowały broń
strzelecką. Miny
odłamkowe kierunkowego działania były dla nas bardzo ważne. W warsztatach
tunelowych
wykonywaliśmy miny DH-5 i DH-10. W jednej było pięć, a w drugiej dziesięć
kilogramów
materiału wybuchowego i kulek łożyskowych. Odpowiednio wykonana DH-10 mogła
unicestwić cały pluton przeciwnika. Nawet przy pomocy bardzo prymitywnych
narzędzi
jeden człowiek mógł wyprodukować dziennie trzy do pięciu min. Zorganizowaliśmy
nawet
niewielką linię produkcyjną. Ktoś specjalizował się w usuwaniu materiału
wybuchowego z
amerykańskich niewybuchów, następny odpowiednio go preparował, a trzeci mocował
w
minie zapalnik". Ten podziemny przemysł zbrojeniowy był dla Amerykanów czymś
więcej
niż tylko źródłem irytacji. Stał się podstawowym sposobem uniemożliwienia
Amerykanom
dostępu do kompleksu tuneli.
Doprowadzana do warsztatów energia elektryczna pochodziła najczęściej z
niewielkich ręcznych albo pedałowych prądnic. "- Jednostka łączności miała małą
prądnicę
benzynową - wspomina kapitan Linh - ale należały one do rzadkości. Zazwyczaj
były to
ręczne albo pedałowe generatory chińskiej produkcji. Mieliśmy też akumulatory. W
Cu Chi
nigdy nie brakowało nam elektryczności. Wyrzucaliśmy nawet wyczerpane bateryjki
z latarek
ręcznych i zastępowaliśmy je świeżymi. Otrzymywaliśmy baterie "w prezencie" od
Amerykanów. Łatwo było je pozbierać".
Major Quot przypomina sobie, że w odcinkach tuneli, w których działał,
znajdowało
się kilka prądnic. "- Mieliśmy nawet lampy neonowe zasilane z generatorów -
mówił -
chociaż były szczególnym luksusem. Prądnice były nam potrzebne do zasilania
sprzętu
łączności i korzystaliśmy z nich również do projekcji filmowych. Nie można
oczekiwać od
człowieka, żeby przez trzy godziny kręcił korbą prądnicy i musieliśmy używać
cennych
benzynowych generatorów. Oglądaliśmy w tunelach wojenne filmy - choćby ,Bitwa o
Dien
Bien Phu". Lubiliśmy oglądać filmy, przesyłane nam przez Hanoi".
Większość zwykłego oświetlenia dawały kaganki wykonywane ze starych
amerykańskich łusek pocisków karabinowych i prostego knota zanurzonego w oleju
kokosowym. Nieco większa i bardziej popularna lampa zrobiona była z brązowej
butelki o
wymiarach małej buteleczki po lekarstwach z przewierconą nakrętką w miejscu
kapsla.
Podstawę obciążał zwykły kawałek metalu. Tutaj również światła dostarczał knot
zanurzony
w oleju kokosowym.
Niewielu amerykańskich żołnierzy zdołało przedostać się do drugiego lub
trzeciego
poziomu tuneli. Jan Shrader z Połączonego Centrum Eksploatacji Sprzętu
Wojskowego,
przydzielony do Dowództwa Pomocy Wojskowej w Wietnamie, zbadał jeden odcinek
drugiego poziomu i przypomina sobie, że napotkał komory o wysokości ponad pięciu
metrów. "- Te przestrzenie były wręcz nieprawdopodobne, nie mogę sobie
wyobrazić, co oni
tam trzymali, albo robili... rzeczami, które najczęściej tam znajdowaliśmy, była
broń i sprzęt
wojskowy, ale bardzo dobrze zmagazynowany. Była tam, na przykład, amunicja
artyleryjska
do działek bezodrzutowych kalibru 57 milimetrów. Każdy pocisk był indywidualnie,
ręcznie
wykonaną niewielką puszką z lutowanym dociskowo szwem i pracowicie, ręcznie
wykonanym kołpakiem. Każdy znaleziony przez nas karabin był owinięty w szmaty,
zabezpieczony smarem rusznikarskim i zaopatrzony w małą metalową przywieszkę
umocowaną kawałkiem drutu. Nie mogli pisać niczego na papierze, ponieważ nie
przetrwałby
zbyt długo w tunelach. Dobrze o tym wiedzieli, bo zajmowali się tym od tak
cholernie dawna.
Mieli więc; małe kawałki miękkiego metalu, na którym wypisywali rylcem swoje
maleńkie
symbole informujące, co znajduje się w pakunku". Shrader znalazł również w
tunelu warsztat,
w którym produkowano kopie dość skomplikowanego uzbrojenia. "- Były to
specjalistyczne
warsztaty, w których rzeczywiście wykonywano broń strzelecką - chińskie kopie
pistoletów
maszynowych Thompson i rozmaitych francuskich typów. Wzięli zdobyczny francuski
karabin maszynowy, zorganizowali mały podziemny warsztat i zaczęli ręcznie
produkować
jego kopie. Robili również ręczne granaty, amunicję i mnóstwo min".
Sierżant Arnie Gutierrez odkrył do czego służyły niektóre z największych
podziemnych składów. "- W komorach o wysokości cztery i pół metra montowali
armaty i
wielkie moździerze. Demontowali je na zewnątrz tuneli, przenosili do środka,
montowali w
czasie nocy w tunelu aby dokonać konserwacji, albo w jakimś innym celu,
rozbierali, znowu
przenosili tunelami i na zewnątrz składali znowu i - używali. Nic dziwnego, że
nigdy nie
udało nam się znaleźć ich dział na powierzchni. W pewnym zespole podziemnych
komór
znaleźliśmy dwie armaty kalibru 105 mm. Te dwie stopiątki miały ponad
czterdzieści lat i
były wciąż w idealnym stanie. Możecie to sobie wyobrazić - kłaść cholernie
wielką haubice
na noc do snu w tunelu? Jednym z powodów, dla których nasze straty były tak
wielkie, był
fakt, że nie potrafiliśmy sobie wyobrazić, skąd Charlie bierze swoją broń, te
wyrzutnie
rakietowe i cholernie wielkie działa, strzela z nich, potem chowa i znowu
strzela. Po raz
pierwszy znaleźliśmy ten sprzęt głęboko w tunelu i nie mogliśmy uwierzyć własnym
oczom".
W 1966 roku Viet Cong na północ od Lai Khe zdołał ukraść jednostce Armii
Republiki Wietnamu czołg M-48 i było to wydarzenie, które spowodowało zrozumiałą
konsternację w kręgach rządowych. Trzy lata później Amerykanie znaleźli sprzęt -
w tunelu.
Zakopano go na głębokości około dwóch metrów, a wokół niego wykopano tunele. Sam
czołg
został wykorzystany przez Viet Cong jako centrum dowodzenia; akumulatory,
światła i radio
wciąż jeszcze działały.
24 listopada 1966 roku wywiad wojskowy Armii Republiki Wietnamu przekazał
Amerykanom protokół przesłuchania wziętego do niewoli dowódcy plutonu Viet
Congu.
Jeniec poinformował, że otrzymał rozkaz napędzania prądnicy ładującej
akumulatory dla
dużej jednostki łączności w lesie Boi Loi (kilka kilometrów na północ od lasu Ho
Bo). Była
rozlokowana głęboko pod ziemią, i a jej członkowie zajmowali się
przechwytywaniem
komunikacji radiowej, podsłuchem telefonicznym i dekryptażem. Posługiwali się
płynnie
wieloma językami. Była to jednostka wywiadu łączności (SIGINT - Signal
Intelligence). W
1970 roku 25 dp wykryła północnowietnamską jednostkę wywiadu łączności ukrytą
pod
ziemią niedaleko rzeki Thi Tinh. Cała korespondencja radiowa l i 25 i dywizji
była
zarejestrowana, a przechwycone depesze F przetłumaczono na wietnamski.
Mniej więcej w połowie drogi pomiędzy miastem Cu Chi a Sajgonem, tuż na północ
od Szosy Nr l, kapitan oddziałów specjalnych Stanów Zjednoczonych, William
Pelfrey,
dowodził swoim pododdziałem w czasie rutynowego zadania "szukaj i zniszcz" w
rejonie
Hoc Mon. Był 6 sierpnia 1967 roku i Pelfrey ze swoimi ludźmi uczestniczył w
operacji "Kole
Kole", ośmiomiesięcznych działań prowadzonych przez 2 brygadę 25 dywizji
piechoty -
długiego, nużącego ćwiczenia w wojnie na wyczerpanie. Trzydziestodwuletni,
urodzony na
farmie w Arkansas, oficer lubił swoją działalność w oddziałach specjalnych i
nauczył się
operowania w dżungli, służąc w północnych prowincjach Wietnamu Południowego. Już
od
grudnia 1966 roku zajmował się działaniami polowymi, gdy szychy z dowództwa
rozkazały
mu - przewrotnie, jego zdaniem - by przerwał działania w oddziałach specjalnych
i na jakiś
czas przyłączył się do jednostki piechoty. Użyli; przy tej okazji
sformułowania:"Wracaj do
wojska". Stawiał opór tak długo jak się dało, po czym został przeniesiony na
południe, gdzie
przydzielono go do l batalionu 3 pułku piechoty zmechanizowanej 25 dp.
Palfrey, który miał zdobyć tak bardzo cenioną Srebrną Gwiazdę, Brązową Gwiazdę z
"V" (za męstwo), Army Commendation Medal (Wojskowy Medal Uznania) i parę
Purpurowych Serc w czasie swoich dwóch tur służby i dwudziestu miesięcy w
Wietnamie,
prowadził ostrożnie i swój pododdział przez suche poszycie. Ubiegłej nocy, tuż
przed
dziesiątą, trzech żołnierzy zostało rannych od ognia ; moździerzowego Viet
Congu. Instynkt
ostrzegał go, że w tym rejonie jest coś szczególnego i zmusił go do
kontynuowania działań w
czasie upalnego południa, co nie przysporzyło mu popularności. Tuż przed 14.30
zauważył,
że bambusy rosną w jakiś dziwny sposób. Były po prostu zbyt regularne. Wyrosły
wysoko i w
jakiś sposób sprawiały wrażenie plantacji - zasadzonej i pielęgnowanej, by
zapewniła
maskowanie. I rzeczywiście.
Wśród bambusów kryło się wejście do kompleksu tuneli. Pelfrey rozkazał jednemu
ze
swoich ludzi, by wysadził tunel i bunkry. To często prowadziło do odkrycia
nowych włazów,
a one z kolei do następnych znalezisk pod ziemią. "- No cóż, odkryliśmy pod
ziemią
kompletny zakład produkcji amunicji - wspominał Pelfrey. - Wykopali cały zespół
bunkrów,
pokryli każdy z nich bambusowym dachem, mieli cały system tuneli
komunikacyjnych". W
środku znalazł wiertarki pionowe, małe kuźnie na węgiel drzewny i system miechów
- w pełni
wyposażony warsztat, w którym topiono złom, a w piaskowych formach wykonywano
nowe
odlewy. Granaty miały drewniane trzonki z umieszczonymi w nich łańcuszkami
uruchamiającymi zapalnik. Wiertarki były antycznymi, pionowymi modelami o
ręcznym
napędzie. Wszystko jednak działało. Urzędowy meldunek z przeprowadzonej akcji,
nieco na
wyrost określił znalezisko "fabryką amunicji". Chociaż z całą pewnością nie był
to aż tak
wielki zakład produkcyjny, stanowił doskonały przykład przemysłu lekkiego,
ukrytego w
tunelach i zaopatrującego Viet Cong pod nosem Amerykanów.
Porucznik (obecnie podpułkownik) David Sullivan z 1 dywizji piechoty Stanów
Zjednoczonych, wysoki, żylasty mieszkaniec stanu Iowa, w kwietniu 1966 roku
dokonał
niezwykłego odkrycia w tunelu. Razem z kapralem ze swojego plutonu natrafili pod
ziemią
na fałszywą ściankę z desek. Dłubali ją bagnetami przez wiele godzin. Gdy ją
wreszcie
rozebrali, znaleźli drewnianą skrzynkę o długości około sześćdziesięciu
centymetrów i
zaopatrzoną w napis uczyniony chińskimi hieroglifami. Sullivan wspominał potem:
"- Wieko
było przybite gwoździami. Skrzynka nosiła ślady działania pogody. Otworzyliśmy
ją. Była
pełna sztabek złota. Każda miała około dwunastu centymetrów długości i czterech
centymetrów grubości. Siedzieliśmy tam przez dłuższą chwilę, gapiąc się na to.
Muszę się
przyznać, że zaczęliśmy rozmawiać o tym, jak zatrzymać to złoto. Najpierw
pomyśleliśmy,
żeby zostawić je w tym samym miejscu i zabrać po wojnie. Potem pomyśleliśmy,
żeby
rozdzielić je w plutonie, tak, żeby nikt nie wiedział. Przyszło nam również do
głowy, żeby
wysłać złoto do domu i zatrzymać je. Z przyjemnością mogę powiedzieć, że w końcu
uczciwość zwyciężyła. Wszystkie te pomysły były niepraktyczne i - spójrzmy
prawdzie w
oczy - niewłaściwe, Wyszedłem i wezwałem śmigłowiec. Przyleciał, zabrał skrzynkę
i -
powiedzieć wam coś śmiesznego? Nigdy więcej nie usłyszeliśmy o tym złocie".
Tunele były miejscem pobytu żywych i umarłych, W miarę jak komunistycznym
żołnierzom z coraz większym trudem przychodziło grzebać zabitych na powierzchni,
coraz
częściej zabierano zwłoki do tuneli, by czasowo je tam pochować. Zazwyczaj
umieszczano je
w niszach w ścianach tuneli, ułożone w pozycji płodowej i przykrywano
kilkunastoma
centymetrami gliny lub wikliny. Pozostawienie nie pogrzebanego martwego
towarzysza na
powierzchni uważano za niegodne, poza tym, ukrycie martwych w tunelach
utrudniało
Amerykanom podliczanie strat zadanych przeciwnikowi. Wreszcie, w ten sposób
zabici byli
układani na wieczny spoczynek w pobliżu domu przodków. Viet Cong ukrywał również
w
tunelach ciała zabitych Amerykanów, by zirytować w ten sposób ich kolegów,
którzy
odzyskiwanie swoich zabitych uważali za swój obowiązek.
W grudniu 1969 roku kompania Alfa 3 szwadronu I 4 pułku kawalerii przez trzy dni
wysadzała bunkry w lesie Boi Loi na północny zachód od Cu Chi. "- Zobaczyłem
coś, co
przypominało odwietrznik tunelu - powiedział sierżant Kermit Garrett. -
Sprawdziliśmy teren,
szukając klapy włazu, ale kiedy nie mogliśmy jej odnaleźć, i postanowiliśmy
kopać przy
odwietrzniku. - Garrett i jego partner, kapral Mike Hanh, zaczęli odrzucać
ziemie, Mike Hahn
natknął się na drewno, przepiłował je i nagle natrafił na coś zupełnie
nietypowego - na beton.
Po przebiciu i tej przeszkody, Hanh zrobił otwór i pierwszy wszedł do środka. "-
Nie mogłem
uwierzyć własnym oczom - wspominał później. - Było tam dosyć sprzętu, by
wydrukować
całą gazetę". Znaleźli ważącą prawie 700 kilogramów maszynę drukarską w idealnym
stanie,
a pod ścianą wielkiej komory o wysokości dwóch metrów i wymiarach dziesięć na
dwanaście
metrów - trzydzieści siedem kaset z czcionkami ustawionych szeregami. Był tam
również stół
z butlami tuszu i dwudziestodwulitrowymi puszkami farby, a także stosy broszur i
gazet -
ogółem dwie tony.
Pisarz i poeta Vien Puong, który obecnie jest prezesem Związku Kultury w mieście
Ho Chi Minh, wyjaśnił, że w czasie wojny niezbędna była duża ilość drukowanych
materiałów i większa ich część była wykonana w tego rodzaju podziemnych
drukarniach.
Przez kilka lat Komunistyczny Związek Artystów i Pisarzy Sajgonu mieścił się w
tunelach;
jego członkowie byli odpowiedzialni za swoje kwatery mieszkalne i biura. "-
Przenosiliśmy
się i bez przerwy, ponieważ albo byliśmy atakowani, albo potrzebna nam była
większa
powierzchnia. Mieliśmy biura w tunelach w Ho Bo, Phu Trung, Xon Thuoc. Niektóre
z
naszych pomieszczeń w tunelach wciąż jeszcze istnieją. Mieliśmy bardzo mało
maszyn
drukarskich i wykorzystywaliśmy je przede wszystkim, by przygotowywać informacje
dla
wieśniaków. Było niezmiernie ważną sprawą, by im przypominać, że nie
porzuciliśmy ich, że
wciąż tu jesteśmy, głęboko w ziemi, pod nimi. Gdy w 1962 roku znalazłem się w
dystrykcie
Cu Chi, był tam już główny tunel komunikacyjny. Nasze biuro znajdowało się
właśnie tam i
musieliśmy wykopać boczny tunel łączący się z głównym. W tym okresie biuro
prasowe
[partii komunistycznej] na Sajgon również miało swoje pomieszczenia niedaleko
nas. Oni
także przekopali się do głównego systemu tuneli.
To była koszmarna egzystencja. Żyło się z godziny na godzinę. W jednej chwili
wszystko mogło być w porządku, a kilkadziesiąt minut później już się nie
istniało. Ktoś mógł
siedzieć i rozmawiać z tobą, a po pięciu minutach już nie żyć. Biorąc pod uwagę
ilość
zużywanej przez Amerykanów amunicji, były chwile, kiedy kwestia przeżycia była
zwykłą
loterią. Tunele były najbezpieczniejszym ukryciem jakim dysponowaliśmy, ale nie
niezniszczalnym. Ja sam miałem mały schron, w którym spałem. Miał wymiary 80 na
70 cm i
metr wysokości. Możecie sobie wyobrazić, jak człowiek czuł się w takiej dziurze,
spędzając
w niej noc po nocy. Nie kopałem tego ukrycia zbyt głęboko, ponieważ bolesne
doświadczenie
nauczyło nas, że im głębiej znajduje się schron, tym większa jest szansa
pogrzebania żywcem
w czasie bombardowania. Wybudowałem więc sobie względnie mocny schron, który
chronił
mnie przed odłamkami bomb. Gdy nieprzyjaciel prowadził na powierzchni swoje
operacje
przeciwpartyzanckie, wchodziłem do mojej podziemnej sypialni, zapalałem świecę i
czytałem
albo pisałem wiersze do momentu, gdy powietrze nie stało się tak ciężkie, że
musiałem zgasić
świecę i leżeć w kompletnej ciemności przez trwającą wieczność noc, wsłuchując
się w
dudniące nad moją głową czołgi i działa. Nie wiedziałem, podobnie jak moi
towarzysze, czy
prawidłowo oceniliśmy głębokość naszego tunelu. Leżeliśmy wiec, zastanawiając
się, czy
czołg nie zarwie sklepienia naszej komory sypialnej i nie zmiażdży nas na
śmierć, albo, co
gorsze - nie do końca na śmierć.
W czasie Operacji "Manhattan" (przeprowadzonej w marcu 1967 przez Amerykanów
z bazy Long Nguyen, usytuowanej tuż na północ od Żelaznego Trójkąta), pewien
młody
człowiek oszalał w tunelu. Wywiązała się między niektórymi z nas dyskusja, czy
powinniśmy
wieczorem wyjść z tunelu na kilka minut i zjeść posiłek na otwartym powietrzu.
Ale podczas
"Manhattanu" Amerykanie codziennie byli przy waszych wejściach do tuneli. Jedna
złamana
gałązka albo ziarenko ryżu upuszczone przy wejściu mogło im dać wskazówkę, gdzie
jesteśmy. Miałem przeczucie, że jeżeli wyjdziemy, zostaniemy zabici. Taka też
była moja
decyzja. Młody człowiek zaczął krzyczeć i zachowywać się histerycznie,
powtarzając, że
musi natychmiast wyjść na powierzchnię, nawet jeżeli Amerykanie wciąż szukają.
Chciał to
zrobić mimo wszystko, kazałem więc go związać".
Ale prawdziwą zmorą mieszkańców tuneli był gaz. Powietrze było równie cenne jak
życie, ale bezustannie zanieczyszczały je efekty najrozmaitszych niezbędnych
działań -
gotowania, korzystania z latryn i tak dalej. Ale gdy Amerykanie używali gazów, a
klapy
włazów tuneli i system wodnych syfonów nie działał, był nieskuteczny lub został
zniszczony,
wtedy tunele stawały się miejscem powolnej śmierci przez uduszenie. Czy gazem
tym był
acetylen, czy też używany do tłumienia zamieszek CS, który palił skórę i
straszliwie drażnił
oczy i nos, skutki działania były straszliwe.
Van Phuong pamiętał, jak leżał płasko w czasie ataku gazowego i ocalał jedynie
dzięki temu, że oddychał bardzo powoli, wciągając do płuc powietrze, którego
cienka
warstwa utrzymywała się na podłodze tunelu, pod pełznącym wolno gazem. Śmierć,
jeżeli
nadeszła, była potwornie wolnym duszeniem się połączonym z obrzydliwymi torsjami
szarpiącymi człowiekiem w cuchnącej ciemności własnoręcznie przygotowanego
grobu.
Trzej członkowie partyjnego biura prasowego zostali zagazowani w tunelach. Vu
Tung, znany sajgoński dziennikarz, Huang Ngo, pisarz z Sajgonu i panna Tam,
która
przyłączyła się do mieszkańców tuneli. Cała trójka znalazła się w wielkim
kompleksie tuneli
w Xom Phuoc, do którego, według Phuonga, Amerykanie wtłoczyli "gaz trujący". Gdy
Amerykanie wreszcie się wycofali i minęło dość czasu, by gaz się ulotnił, był w
stanie wraz z
innymi wejść do tuneli, W wąskim tunelu komunikacyjnym znaleźli martwego Vu
Tunga,
który wciąż miał na głowie swój filcowy kapelusz. Próbował wypełznąć z
podziemnego
tunelu. Huong Ngo leżał martwy na plecach z głową przykrytą gazetą, a panna Tam
spoczywała nieopodal twarzą do ziemi.
Nguyen Van Binh wstąpił do Viet Minhu w 1951 roku i przeszedł do Wietnamu
Północnego w 1954. Tam przeszedł pięciomiesięczne podstawowe szkolenie i
wreszcie wrócił
do Wietnamu Południowego w październiku 1962 roku, a tam został przydzielony do
dystryktu Cu Chi. Ukończył prowadzony przez północnowietnamską kadrę wojskową
dziesięciodniowy kurs na temat środków wojny chemicznej i ostatecznie wyznaczono
go na
stanowisko oficera obrony przeciwchemicznej, działającego z bazy w wiosce An
Nhon Tay.
Nie tylko prowadził teoretyczne szkolenie na temat obrony przeciwchemicznej
wszystkich
jednostek w swoim dystrykcie, ale również zajmował się działaniami praktycznymi.
Musiał
wzrokowo identyfikować wszelkie chemiczne środki bojowe zrzucone w jego rejonie
przez
amerykańskie samoloty oraz meldować o nich władzom dystryktu. Znał trzy
podstawowe -
spray rozpylany z samolotów, który zabijał drzewa i rośliny, ale był
nieszkodliwy dla ludzi i
zwierząt - zapewne osławiony obecnie defoliant "Agent Orange", "dymne kulki"
zrzucane z
samolotów, które powodowały łzawienie, suszenie w gardle i trudności w
oddychaniu -
zapewne granaty z gazem łzawiącym "Cry Baby"; i wreszcie proszek zrzucany z
samolotów
w metalowych beczkach lub workach, wywołujący wymioty, suchość w gardle i ogólne
nudności. Dystrykt Cu Chi i Żelazny Trójkąt miały stać się głównym obiektem
amerykańskich ataków chemicznych w czasie całej wojny.
Jedynym indywidualnym środkiem obrony przeciwko tym substancjom były
produkowane lokalnie maski przeciwgazowe wykonywane z nylonowego materiału
(często
pochodzącego ze spadochronów) i zaopatrzone w filtr z granulek węgla drzewnego i
płótna.
Maski wyposażano w elastyczne taśmy, dzięki którym można było szybko je zakładać
oraz
zdejmować i zazwyczaj okazywały się skuteczne. Binh wspominał również, że
Amerykanie
stosowali pewien tajemniczy środek chemiczny, który nazywał "iperik". Ten
preparat palił
skórę, a jedynym środkiem obrony przed nim było ukrycie się w tunelach na okres
kilku
godzin i doczekanie momentu, gdy osiadł na ziemi. W miarę jak wojna stawała się
coraz
bardziej zacięta, coraz rzadziej spotykany stawał się luksus wykonanej
chałupniczo maski.
Żołnierze oraz cywile w coraz większym stopniu byli zmuszeni do używania
przykładanych
do ust i nosa pasków materiału nasączonego moczem. Niekiedy posługiwali się
również
maskami zdobytymi na Amerykanach.
Kapitan William Pelfrey, który przez jakiś czas walczył w tunelach, postrzegał
je z
typowo zachodniej perspektywy. "- Było tam obrzydliwie. Wietnamczycy załatwiali
tam
swoje potrzeby fizjologiczne i odór ciała i potu był czymś oczywistym, ale kiedy
schodziłeś
na dół i zaczynałeś oddychać tym powietrzem, niekiedy po prostu mdlałeś,
dosłownie
mdlałeś".
System latryn był z konieczności prymitywny. Kiedy było to możliwe, w komorach
zakopywano wielkie kamienne dzbany i używano je jako zbiorniki kloaczne. Gdy
były już
pełne, korkowano je ziemią i pozostawiano. Często taki luksus był nieosiągalny,
a wtedy
wykopywano dziurę w ziemi i zapełniano odchodami. Trudno wyobrazić sobie warunki
sanitarne w cuchnących i dusznych tunelach, w których duża liczba osób musiała
przebywać
przez kilka dni bez przerwy.
"- Gdy nasz ryż zamókł, nie było miejsca, w którym moglibyśmy go wysuszyć.
Wówczas musieliśmy gotować i jeść zepsuty ryż. Czy wiecie, co to znaczy?" -
pytał Vien
Phuong. Amerykański żołnierz, który badał tunele, zetknął się z tak potwornym,
obezwładniającym smrodem, że natychmiast zwymiotował. Był przekonany, że trafił
na
kolejny cmentarz w tunelu - w rzeczywistości był to magazyn zepsutego ryżu.
"- Żywność w tunelach psuła się bardzo szybko - wyjaśniał Vien Phuong. -
Najcenniejszym środkiem płatniczym w podziemiach były plastikowe albo metalowe
pojemniki, które Amerykanie porzucali na pobojowiskach nad nami. Były mocne i
używaliśmy ich, żeby przechować suche jedzenie. Przykrywaliśmy każde pudełko
nylonowymi płachtami ze spadochronów. Przez prawie pięć lat mój osobisty dobytek
ograniczał się do tego, co mogłem zmieścić w plecaku. Miałem szeroki,
amerykański pas
wojskowy, do którego przymocowana była amerykańska manierka. Miałem też zrobioną
ze
spadochronów nylonową płachtę, długą na 2,5 metra, którą, gdy było to możliwe,
mocowałem
kołkami pod sufitem, żeby ziemia nie osypywała się na mnie, zwłaszcza w czasie
amerykańskich działań na powierzchni. Posiadałem też nylonową, wodoodporną
pelerynę na
porę deszczową, hamak, lampę wykonaną ze starej buteleczki po mentolu, sztylet,
karabin i
worek z ryżem. On zresztą był najcięższym moim dobytkiem, ponieważ ważył
dziesięć
kilogramów. Głównymi problemami, od których nigdy nie byliśmy w stanie się
uwolnić, były
- niedożywienie i malaria".
Nawet drobne, drażniące czynniki, wkrótce przekształcały się w niezwykle
dręczący i
nie dający się wytrzymać problem. Tunele były wylęgarnią maleńkich organizmów,
niewidocznych gołym okiem. Podobno były na wpół zwierzętami, na wpół roślinami i
były
rozmaicie nazywane "vetsami" albo "chiggersami". Rozmnażały się i żyły -razem z
dywizjonami moskitów - na ścianach i sklepieniach tuneli. Przy fizycznym
kontakcie, nawet
ze skórą okrytą ubraniem, organizmy te przenikały w głąb ciała i żyły tuż pod
skórą.
Pozostawały tam przez mniej więcej trzy miesiące i powodowały - jak przekonali
się sami
autorzy - nieznośne swędzenie. Kapitan Linh, któremu te pasożyty obrzydzały
życie twierdził,
że żyły początkowo na czubkach korzeni drzew. Okazywały się szczególnie
nieprzyjemne,
ponieważ były w stanie przenikać do dowolnej części ciała, powodując ostre,
miejscowe
podrażnienia, które nawet gdy minęło, łatwo powracało przy pocieraniu. Pasożyty
mógł
usunąć jedynie sanitariusz wyposażony w igłę i trochę alkoholu (jeżeli był
osiągalny). Nawet
kapitan Linh musiał przyznać: "Po jakimś czasie ludzie bali się schodzić do
tuneli z powodu
tych stworzeń. Przysparzały nam mnóstwo kłopotów".
Niekiedy tunele rzeczywiście zapadały się pod ciężarem czołgów i ofiary były
miażdżone lub zasypywane żywcem, niekiedy również bomby lub pociski trafiały
bezpośrednio w sklepienie tunelu, wywołując identyczny efekt. Czasem ludzie
mieli po prostu
pecha. Człowiek, który obecnie jest szefem policji w mieście Tay Ninh dostał od
swojego
dowódcy jednodniowy urlop, by mógł odwiedzić żonę, która pracowała jako
pielęgniarka w
tunelach. Dopiero co się pobrali, ale właściwie się nie widywali. Ponieważ była
to małżeńska
wizyta, parze przydzielono na noc osobne pomieszczenie. Gdy byli razem,
zabłąkana bomba
przebiła sklepienie. Nie eksplodowała, ale jej statecznik obciął mężczyźnie
nogę.
W swoim komentarzu, który znakomicie pasowałby do mieszkańców tuneli Cu Chi,
Robert McNamara, ówczesny sekretarz obrony, przypominając słuchaczom o niskiej
skuteczności amerykańskiej strategii bombardowań Wietnamu Północnego,
powiedział: "- Ich
gospodarka ponownie jest prosta i rolnicza, mieszkańcy nie znają współczesnych
wygód i
udogodnień, które dla nas, na Zachodzie są czymś oczywistym... ich morale nie
zostało
złamane, ponieważ nawykli do dyscypliny, a nędza i śmierć nie są im obce".
W chwili, gdy wypowiadał to prorocze oświadczenie, dystrykt Cu Chi przekształcał
się właśnie w Ziemię z Żelaza.

7
URODZONA W TUNELU
Dang Thi Lanh urodziła się w Sajgonie w 1945 roku. Dwadzieścia dwa lata później,
23 lutego
1967 roku jej pierwsze dziecko przyszło na świat w tunelach Cu Chi Była to
córeczka, której
nadano imię Tranh Thi Hien. Jej miejscem urodzenia była dziura w ziemi w Phu My
Hung,
niedaleko rzeki Sajgon. Oddział położniczy mieścił się w podziemnej komorze. Pod
sklepieniem zawieszony był nylon z amerykańskiego spadochronu, by ziemia nie
spadała na
położnicę. Tranh Thi Hien wyrosła na zdrową nastolatkę. Jej tłuściutka figurka i
zdrowy
wygląd sprawiają, że robi wrażenie dobrze odżywionej, wiejskiej dziewczynki.
Nikt by nie
przypuszczał, że była kiedyś chudziutkim, urodzonym w tunelu niemowlęciem, które
urodziło
się z krzykiem w czasie, gdy na powierzchni szalała bitwa.
Wojna bardzo szybko przyniosła śmierć rodzinie jej matki - Dang Thi Lanh. Jej
matka
i ojciec zostali zabici w odrębnych, ale przypadkowo przeprowadzonych w tym
samym czasie
atakach amerykańskich śmigłowców szturmowych. Jedyny brat poległ w czasie
operacji
Armii Republiki Wietnamu w Bau Lach w 1964 roku. Ale na twarzy Dang Thi Lanh, na
której maluje się ów cień przyjaznego usposobienia, którego źródłem jest
domieszka chińskiej
krwi, nie ma śladu, jaki sprawiły jej te straty. Drobna i silna, po wojnie miała
urodzić jeszcze
jedną córkę.
"- Byłam w składzie zespołu kulturalnego działającego w tunelach: śpiewałam,
tańczyłam i grałam w przedstawieniu zatytułowanym "Cay Chuong" (Bambusowe
kołki), w
całości opowiadającym o wojnie. Występowaliśmy w podziemnym pomieszczeniu i
sztuka
cieszyła się wielkim powodzeniem. Mój mąż, Tran Van Thien był wówczas asystentem
lekarza i pracował w wiosce Phu My Hung. Czasami nie widywaliśmy się przez wiele
miesięcy. Kiedyś byliśmy rozdzieleni przez cały rok, Zanim zniszczyli wioskę,
mogło się
zdarzyć, że on pracował na powierzchni, a ja pod ziemią i nie mogliśmy się
spotkać.
Gdy byłam w ciąży, pracowałam przez cały czas. W czasie operacji "Cedar Falls"
nie
mieliśmy nic do jedzenia poza suchym ryżem i solą. W tym czasie bez przerwy
żyłam pod
ziemią. Przez piętnaście dni nie widziałam dziennego światła ani nie oddychałam
świeżym
powietrzeni. Kiedy Amerykanie byli dosłownie nad nami - ich żołnierze, czołgi i
spychacze -
wciąż występowaliśmy z naszym zespołem. Robiliśmy to każdego dnia i nawet
udawało nam
się prowadzić próby. Komora, w której prezentowaliśmy zazwyczaj nasze
przedstawienia
znajdowała się na pierwszym poziomie; byłam o wiele za gruba, by móc przecisnąć
się przez
włazy na drugi poziom. W miarę jak czas rozwiązania zbliżał się, czułam się
coraz bardziej
zmęczona i było mi bardzo gorąco. Mój dowódca zgodził się, abym mniej pracowała.
Wiedziałam, że dziecko wkrótce się urodzi i obiecali mi, że lekarz będzie na
miejscu.
Dzień przed narodzinami mojej córki, śpiewałam, tańczyłam, a nawet udało mi się
trochę kopać tunel krótką motyką od siódmej do dziesiątej wieczorem. Potem przez
półtorej
godziny gotowałam jedzenie dla trzydziestu sześciu członków naszej trupy.
Poszłam spać
około jedenastej trzydzieści i jak zwykle położyłam się w hamaku zawieszonym w
pomieszczeniu, które dzieliłam z dziewięcioma innymi kobietami z zespołu.
Następnego dnia,
około dziesiątej rano poczułam bóle. Moi towarzysze wezwali lekarza. Przeszłam
do innego
tunelu i po drodze musiłam przeczołgać się przez odcinek o szerokości zaledwie
metra. Zajęło
mi to wiele czasu, było mi bardzo gorąco i źle się czułam z powodu braku
powietrza. Potem
jednak znalazłam się w pomieszczeniu, które nazywali chłodnym pokojem, ponieważ
było w
nim bardzo dużo otworów. Łóżka nie było, ale wisiał w nim hamak. Pokój miał
powierzchnie
osiem na osiem metrów i 1,8 metra wysokoci. Ściany, sufit i podłoga były pokryte
amerykańskim nylonem ze spadochronów. Żeby coś zjeść, musiałam wstać z hamaka i
położyć się na podłodze. W dalszym ciągu był to ryż i sól. Znajdował się tam
pisarz Vien
Phuong".
Vien Phuong również dobrze pamięta to wydarzenie. "- Była bardzo dobrą tancerką
i
członkiem zespołu kulturalnego. Tańczyła w Nha Be, ale kiedy dowiedzieliśmy się,
że jest w
ciąży, wezwaliśmy ją z powrotem do Cu Chi, ponieważ, choć trudno w to uwierzyć,
w Cu Chi
było bezpieczniej niż w Nha Be. Kiedy wróciła do Cu Chi, zasugerowaliśmy, że
powinna
wyjść na powierzchnie i żyć wśród ludzi, ale odmówiła. Powiedziała, że jest
aktorką, a poza
tym jest dobrze znana przez ludzi i marionetki [pracujące dla rządu południowo
wietnamskiego]. Powiedziała, że gdyby mieszkała na terenie kontrolowanym przez
wroga
zostałaby aresztowana. Kobieta spodziewała się pierwszego dziecka. Wszyscy
żyliśmy
wówczas pod ziemią, na powierzchni nie ocalały już żadne domy. Gdy poczuła
pierwsze bóle,
pomyśleliśmy, że urodzi dziecko rano, a właśnie wtedy nieprzyjaciel zazwyczaj
przeprowadzał swoje ataki. Wiedziałem, że nadeszła pora na sprowadzenie
położnej, która
odebrałaby dziecko, jedyna pielęgniarka w naszym odcinku tunelu nie mogła sama
tego
zrobić. Wyszedłem z tunelu, żeby ją sprowadzić. W górze krążył samolot, a ja
biegłem i
próbowałem się przed nim kryć. Wystarczyło, by zobaczyli choć jednego człowieka,
a atak
zacząłby się znowu. Wreszcie udało mi się : przesłać wiadomość do lekarza, w
wojskowym
szpitalu. Przybył, ale w ostatniej chwili".
Dang Thi Lanh wspomina dalej: "- Mam wrażenie, że lekarz przybył około
pierwszej.
Zeszłam już z hamaka i leżałam na macie rozesłanej na podłodze. Tam właśnie i
urodziła się
moja córka. Była gorąca woda, lekarstwa i bandaże. Poród trwał około godziny.
Był bardzo,
bardzo bolesny. Nie było zmiany ubrania, dla dziecka mieliśmy tylko chustkę do
nosa.
Obawiałam się zakażenia, bo wszędzie naokoło było tak wiele ziemi, ale musiało
tam być
dość czysto, bo nic się nie stało. Położyli moją córkę w innym hamaku i mogłam
dać jej
trochę mleka z piersi, ale było go bardzo mało. Noworodek był przy mnie przez
dwadzieścia
cztery godziny i pił trochę osłodzonej wody, kiedy nie mogłam dać mu mleka.
Kiedy wielka
amerykańska operacja dobiegła końca, zabrali mnie i niemowlę do Trung Lap, gdzie
opiekowało się nami miejscowe stowarzyszenie matek. W dzień teren kontrolowany
był przez
nieprzyjaciela, ale w nocy przez komunistów. Sześć miesięcy później wróciłam do
tuneli i
znowu tańczyłam i śpiewałam w dawnym zespole. Mój dziadek opiekował się Tran Thi
Hien.
Pozostałam w tunelach do 1968 roku, wzięłam udział w ofensywie Tet, w Go Vap.
Potem wróciłam do tuneli i byłam w nich do 1970 roku, a następnie przeniosłam
się do
Sajgonu, by pracować dla rewolucji. W lipcu schwytali mnie i na trzy miesiące
posłali do
więzienia. Byłam torturowana przez żołnierzy Armii Republiki Wietnamu i
Amerykanina,
który znajdował się w celi. Bili mnie i przepuszczali przez moje ciało prąd
elektryczny. W
końcu, 19 maja 1975 roku połączyłam się z moją córką. Miała wtedy już prawie
osiem lat.
Bardzo rzadko ją widywałam od chwili, gdy zostawiłam ją z moim dziadkiem.
Utraciłam całe
jej dzieciństwo. A potem połączyłam się z moim mężem. Był bardzo ciężko ranny i
od tej
pory nie mógł pracować. Otrzymujemy państwową rentę, mieszkamy w jednym pokoju.
To
co przeżyliśmy, było tego warte. Czy zrobiłabym to znowu? Bardzo trudno
odpowiedzieć na
to pytanie. To było bardzo cenne doświadczenie. Tranh Thi Hien ma obecnie
szesnaście lat,
chodzi do szkoły, uczęszcza na wieczorowe kursy i chce zostać lekarką. Moją
drugą córkę
Tranh Dang Minh Hien urodziłam w szpitalu. To było miłe. Poszło o wiele lżej".
8
SZCZURY TUNELOWE
Tunele do rodzenia dzieci, do zakładania szpitali, do ukrywania się, do walki -
amerykańscy
dowódcy, którzy przybywali do Wietnamu nigdy dotąd nie zetknęli się z czymś
podobnym.
Po początkowych, bolesnych doświadczeniach stało się jasne, że aby skutecznie
prowadzić
wojnę w tunelach, będą musieli wypracować nowe, wojskowe umiejętności i - muszą
zrobić
to szybko.
W czasie operacji "Crimp" w styczniu 1966 roku, amerykańscy dowódcy byli
zaskoczeni skalą i rozległością systemu tuneli Viet Congu, ale powinni być na to
przygotowani. Już w 1963 roku Armia Republiki Wietnamu, która przegrywała wojnę
z
rosnącymi w siłę oddziałami Viet Congu, przestrzegała amerykańskich doradców,
informując
o istnieniu tuneli. Na przykład w prezydenckim pałacu w Sajgonie odbyła się
odprawa Armii
Republiki Wietnamu przeprowadzona przez oficerów ze strefy taktycznej III
korpusu. Jej
materiały zostały przetłumaczone na angielski i transkrybowane na żądanie szefa
wywiadu w
amerykańskim Dowództwie Pomocy Wojskowej w Wietnamie (MACV). Odprawa
przedstawiła dwumiesięczne operacje Armii Republiki Wietnamu w Żelaznym
Trójkącie oraz
inne działania w lesie Ho Bo. Prowadzący odprawę oficer Armii Republiki Wietnamu
był w
posępnym nastroju: "Tunele zapewniają nieprzyjacielowi znaczne możliwości
stawiania
oporu i znajdują się w rejonach kontrolowanych przez Viet Cong. Żeby całkowicie
zniszczyć
system tuneli Viet Congu, musimy przeprowadzić długotrwałą operację i być
przygotowani,
że zapłacimy wysoką cenę".
Podczas dwumiesięcznej operacji dwudziestu żołnierzy Armii Republiki Wietnamu
zostało zabitych, a sześćdziesięciu rannych. Osiem pojazdów było uszkodzonych
przez miny.
Armia Republiki Wietnamu twierdziła, że zabito dziesięciu partyzantów Viet
Congu.
Operacja rzeczywiście okazała się kosztowna.
Prowadzący odprawę oficer mówił dalej ponuro: "- Musimy przyznać, że jest nam
bardzo trudno wykrywać zamaskowane okopy i tunele Viet Congu, ponieważ są tak
zręczie i
precyzyjnie budowane. Krótkotrwałe operacje oczyszczające w rejonie bazy Viet
Congu
przeprowadzane przez jednostki, które nie dysponują wiedzą o terenie i
dokładnymi
informacjami, rzadko kiedy przynoszą oczekiwane rezultaty". Oficer Armii
Republiki
Wietnamu z pewną dozą dokładności opisywał konstrukcje i systemy obronne,
zwracając
nawet uwagę, że "...wrzucanie granatów gazowych do tuneli jest bezcelowe,
ponieważ są one
zaopatrzone w przegrody, które powstrzymują dym". "- Wojenne psy" Armii
Republiki
Wietnamu, powiedział, nie mają odwagi wchodzić do tuneli. Udzielił różnych porad
na temat
sposobów wykrywania tuneli, takich jak zwracanie uwagi na świeżo wykopaną
ziemię, albo
uprawy prowadzone w nieoczekiwanych miejscach. Mówił dalej: "Konieczne jest
sondowanie zaostrzonym kijem poszczególnych grobów usytuowanych daleko od
wiosek.
Jeżeli kij nie uderzy w wieko trumny, możemy mieć pewność, że grób jest w
rzeczywistości
zamaskowanym wejściem do tunelu".
Faktem, który z zadziwiającą jasnością ujawnił się w czasie odprawy było to, że
żaden
żołnierz Armii Republiki Wietnamu nigdy nie zapuścił się w głąb tunelu, by go
zbadać lub
nawiązać walkę z Viet Congiem. Oficerowie nie brali pod uwagę możliwości
wysłania kogoś
z takim zadaniem. Zostało to potwierdzone przez byłego partyzanta Viet Congu,
kapitana
Nguyen Thanh Linha, który powiedział, że żołnierze Armii Republiki Wietnamu nie
tylko
nigdy nie wchodzili do tuneli, ale nawet niekiedy wykrzykiwali do siedzących w
środku
partyzantów pozdrowienia, na przykład: "- Spijcie dobrze, chłopaki, żebyście
mogli dziś w
nocy pójść do roboty!" Czasami ukrywali nawet wejścia do tuneli przed swoimi
przełożonymi, albo nie składali meldunku o swoim odkryciu, obawiając się, że
otrzymają
rozkaz wykonania następnego logicznego kroku, czyli zbadania znalezionych
obiektów. W
czasie odprawy w 1963 roku wspomniano o "zwalczaniu tego sposobu prowadzenia
walki
przez Viet Cong", nie przekazując zarazem żadnej konkretnej sugestii - w jaki
sposób to
zrobić i ograniczając się jedynie do uskarżania na trudności. Jedyną proponowana
taktyką
było otaczanie wejścia do tunelu Viet Congu i oczekiwanie, by partyzanci sami
wyszli. Nic
więc dziwnego, że kiedy amerykańska armia przybyła w 1965 roku, Viet Cong był,
mówiąc
dosłownie, doskonale okopany, a jego tunele tworzyły rozległy, stały system.
Odprawa trafiła do pęczniejących akt MACV i odniesienia do niej pojawiają się w
dokumentach napisanych wiele lat później. Generał brygady Richard Knowles, który
w 1966
roku objął dowództwo 196 brygady piechoty, przypominał sobie odprawy prowadzone
przed
wyjazdem ze Stanów Zjednoczonych przez oficerów oddziałów specjalnych, którzy
mieli
doświadczenia z Wietnamu. "- Słuchaliśmy ich godzinami - powiedział. - Przy
okazji
dowiedziałem się sporo szczegółów o tunelach. Najwidoczniej południowo
wietnamskie
wojska pozostawiały je w spokoju. Zdawałem sobie sprawę z istnienia podziemnych
obiektów, ale nie z ich znaczenia dla działań Viet Congu w Wietnamie
Południowym.
Dopiero później w pełni doceniliśmy to zjawisko".
Generał brygady Ellis W. Williamson wprowadził M 173 brygadę powietrzno-
desantową do Żelaznego Trójkąta w październiku 1965 roku i napisał później:
"Żelazny B
Trójkąt został dokładnie przeszukany i zbadany, a wszystkie nieprzyjacielskie
oddziały i
obiekty zniszczone". Istotnie, jego oddziały wkroczyły do tego rejonu i zburzyły
szereg
budynków mieszkalnych i zabiły pewną ilość mieszkających tam ludzi. Ale jeden z
dowódców kompanii Wlliamsona, kapitan Henry B. Tucker, dokonał bardziej
realistycznej
oceny: "Spaliliśmy budynki, ale nic nie mogliśmy zrobić z umocnieniami. Były
cholernie
głęboko wkopane", Dowód, że generał Williamson się mylił, można znaleźć w
fakcie, że rok
później, dokładnie w tym samym rejonie trzeba było przeprowadzić potężną
operację -
"Cedar Falls", I nawet po zniszczeniu i wyludnieniu terytorium spowodowanym w
1967 przez
działania o charakterze "szukaj i niszcz", główne uderzenie na Sajgon w czasie
ofensywy Tet
w 1968 roku, zostało wyprowadzone właśnie z Żelaznego Trójkąta.
W wojskach lądowych Stanów Zjednoczonych, dowódca po każdej operacji musiał
załączyć do swojego meldunku l po walce notę zatytułowaną "Zdobyta wiedza".
Operacja
"Crimp" przeprowadzona w dystrykcie Cu Chi na począłku 1966 roku, okazała się
otrzeźwiająca nauczką. Pomimo optymistycznego (jeżeli nie życzeniowego) tonu
tych
meldunków i powtarzanych zapewnień o odniesionych sukcesach, które później
okazały się
iluzoryczne, informacje o tunelach dowodzą, jak poważnym i nieprzewidzianym
problemem
się okazały. Z meldunku 173 brygady powietrznodesantowej Williamsona:
System fortyfikacji w obrębie SO [strefy operacyjnej] był rozległy i
skomplikowany w
stopniu, z jakim brygada nigdy się nie zetknęła. W jego skład wchodziły
wzajemnie
wspierające się okopy i bunkry, oraz labirynt wielopoziomowych tuneli, z których
część została zbudowana z żelazobetonu. Tunele były chronione kontrolowanymi
przez operatora minami odłamkowymi kierunkowego działania, a w rejonach podejść
i
włazów znajdowały się liczne miny-pułapki. Wiele z tych systemów okopów mogło
pomieścić batalion Viet Congu. Tunele były wznoszone przez długi czas i są
odporne
na uderzenia artyleryjskie i bombowe - z wyjątkiem trafień bezpośrednich. Są
znacznej długości i posiadają tak wiele wejść, że całkowite ich zniszczenie
wymagałoby użycia dużych ilości wojsk oraz przynajmniej jednego miesiąca
intensywnego stosowania środków do tłumienia zamieszek i materiałów burzących.
Z pośpiechem, zaledwie dwa miesiące po zakończeniu operacji "Crimp" MACV
opublikował tajny raport zatytułowany "Operacje przeciwko kompleksom tuneli",
rozprowadzony następnie wśród wszystkich amerykańskich dowódców w Wietnamie.
Bazował na doświadczeniu zdobytym przez australijskie i amerykańskie jednostki w
czasie
niedawnych operacji w strefie taktycznej II korpusu. Podkreślał problemy
związane z
wykrywaniem i badaniem "bojowych" zespołów tuneli w "strefach wojennych" i
"rejonach
baz Viet Congu". Ów tajny raport wykazuje, że po roku zaangażowania w Wietnamie
w
umysłach analityków wojskowych budziła się już świadomość, jak trudna jest ta
wojna.
Napisali oni, co następuje:
Te kompleksy stanowią groźne i niebezpieczne przeszkody dla obecnych operacji, z
którymi należy się uporać w systematyczny, staranny i profesjonalny sposób...
Przesłuchania jeńców wskazują, że wiele kompleksów tuneli jest wzajemnie ze sobą
połączonych, ale łączniki zabezpieczone klapami albo zablokowane przez metr lub
półtora ziemi, są znane jedynie wybranym osobom i używa się ich jedynie w
sytuacjach alarmowych. Poszlaki wskazują również na istnienie wzajemnych
połączeń
o poważnej długości, np. 5-7 kilometrów, którymi stosunkowo duże grupy ludzi
mogą
być przerzucane z jednego rejonu do drugiego, zwłaszcza z jednego "bojowego"
kompleksu do drugiego. Tunele "bojowych" kompleksów kończą się w dobrze
umocnionych schronach bojowych, które w wielu przypadkach mają w polu ostrzału
lądowiska w strefie wojennej lub naszej bazy...Istnienie kompleksu tuneli w
pobliżu
rejonu operacji stwarza ciągłe zagrożenie dla całego personelu przebywającego w
tym
rejonie. Żadna strefa zawierająca kompleksy tuneli nie może być" nigdy uważana
za
całkowicie oczyszczoną.
W operacji "Crimp" badania oraz likwidacja tuneli były głównie improwizacją. Nie
dysponowano wiedzą i do- świadczeniami, z których można by było skorzystać.
Żołnierze
sami opracowywali sposoby pomiaru i czołgania się tunelami, niektórzy dusili się
pod ziemią
w wyniku stosowania granatów dymnych, inni ginęli na minach i w pułapkach
zakładanych
przez Viet Cong. Raport MACV wymienia zagrożenia związane z badaniem podziemnych
konstrukcji. Głównym zaleceniem było stworzenie wyspecjalizowanych pododdziałów
o
nowych umiejętnościach wojskowych, dostosowanych do potrzeb wojny wietnamskiej:
Wyszkolona grupa tunelowa jest niezbędna do prowadzenia szybkiego i dokładnego
badania oraz neutralizowania tuneli Viet Congu. Grupy tunelowe powinny znajdować
się w stanie ciągłej gotowości, aby zapewnić natychmiastową, specjalistyczną
pomoc.
Członkowie grup tunelowych powinni być ochotnikami. Klaustrofobia i panika może
spowodować niepowodzenie misji, lub śmierć jej członków.
Stworzenie tych pododdziałów miało okazać się jednym z fenomenów w historii
amerykańskich sił zbrojnych: powstania piechoty, która chlubiła się niezbyt
atrakcyjną, ale
groźną nazwą "Szczurów Tunelowych".
O ile sierżant Stewart Green był pierwszym niechętnym badaczem tuneli w
Wietnamie, kapitan Herbert Thornton był pierwszym z nowych szczurów tunelowych.
Chociaż 25 dywizja piechoty początkowo nazywała ich tunelowymi gońcami, a w
australijskiej armii mówiło się o nich jako o "fretkach", określenie "szczury
tunelowe" stało
się ostatecznie oficjalnie uznanym mianem tych ludzi w siłach zbrojnych na
Zachodzie. Ta
zdecydowanie pozbawiona negatywnej konotacji nazwa stała się źródłem ich dumy i
ducha
bojowego. Thornton w chwili przybycia do Wietnamu w 1965 roku był oficerem
chemicznym
"Wielkiej Czerwonej Jedynki" i stacjonował w Di An, tuż na południe od Żelaznego
Trójkąta,
na wschód od rzeki Sajgon. Herbert Thornton w 1966 roku był czterdziestoletnim,
łysiejącym
południowcem o okrągłej twarzy. Miał szczęście, że dożył do dzisiaj. Pewnego
razu czołgał
się tunelem za żołnierzem z 25 dp, który uruchomił minę-pułapkę. Podmuch
wyrzucił
Thorntona z tunelu w powietrze. Nie został ranny, ale ogłuchł na jedno ucho.
Jego towarzysz
został pogrzebany pod ziemią i nigdy go nie odnaleziono.
Pluton chemiczny Thorntona został obarczony szczególną odpowiedzialnością za
niszczenie tuneli i w tej właśnie roli brał udział w operacji "Crimp". Piechota
uznała, że gaz
CS - użyty razem z materiałami wybuchowymi - będzie najlepszym sposobem
uniemożliwienia nieprzyjacielowi korzystania z jego podziemnych kryjówek. Gdy
zawierający sproszkowany CS granat eksplodował, kryształki substancji osadzały
się w
ścianach tunelu. Sublimujący się z nich gaz boleśnie drażnił skórę i płuca
każdego, kto
przechodził obok. Skuteczne działanie kryształków trwało około tygodnia, dopóki
nie zmyła
ich naturalna wilgoć. Innym sposobem uniemożliwiania korzystania z tuneli było
pompowanie acetylenu przy pomocy dmuchawy ogrodowej "Sears Roebuck", kompresora
powietrznego stosowanego w kraju do rozpylania pestycydów na drzewa. Sprowadzano
go w
dużych ilościach do Wietnamu i przezwano już wcześniej "potężną kruszyną".
Acetylen
podpalano, co powodowało wypalenie tlenu z powietrza. Dodatkowo używano ładunków
wybuchowych do wysadzania poszczególnych odcinków tuneli.
Gdy oficerowie wywiadu zaczęli analizować znaleziska z tuneli - dokumenty takie,
jak
spisy podatkowe Viet Congu i spisy osobowe, mapy baz Stanów Zjednoczonych, na
przykład:
bazy lotniczej Bien Hoa oraz Cu Chi - taktyka niszczenia podziemnych obiektów
została
uznana za krótkowzroczną. (Premier Wietnamu Północnego Pham Van Dong powiedział
kiedyś "Amerykanie lubią zdobyte dokumenty, zadbaliśmy, żeby mieli ich
mnóstwo"). W
konsekwencji, kapitan Thornton oraz jego ludzie otrzymali rozkaz badania tuneli
przed ich
wysadzeniem.
Zadanie to wymagało nie tylko specyficznych umiejętności, ale również - co
zostało
zauważone i docenione - szczególnego typu temperamentu i odwagi. Szczury
tunelowe miały
obowiązek wykonywać najmniej wdzięczne i stresujące zadania: setki metrów
czołgania się
po ciemnych jak sadza, wąskich i niskich tunelach wykopanych pod ziemią, ze
świadomością,
że w każdej chwili grozi im nagła śmierć. Silnie uzbrojone jednostki Viet Congu
j kryły się w
swoich podziemnych schronach przez większą cześć dnia. Dodatkowo w każdym tunelu
znajdowało się mnóstwo min i pułapek. Były tam ogniste mrówki, szczury
(prawdziwe) i inne
stworzenia. W wilgotnych, czarnych dziurach wykopanych dla drobnych i szczupłych
Wietnamczyków, większość Amerykanów z trudem była w stanie opanować
klaustrofobię.
Generał Bernard Rogers, wówczas zastępca dowódcy "Wielkiej Czerwonej Jedynki"
opisał
zadania szczurów: "- Zgrzany, brudny, łapiący powietrze, przeciskał na
czworakach ciało
przez wąskie i płytkie otwory, nigdy nie wiedząc, czy tunel nie zawali się za
nim, ani, co
może znaleźć za następnym zakrętem - czując przypływ adrenaliny przy każdym
dźwięku.
Niewątpliwie, taki współczesny bojowy grotołaz należy do szczególnego gatunku".
Generał Fred Weyand, który w 1966 roku dowodził f 25 dywizją piechoty,
powiedział
o tych ludziach: "- Nie ma nikogo bardziej ciekawskiego niż amerykański
żołnierz, zwłaszcza
jeżeli podejrzewa, że gdzieś na dole jest nieprzyjaciel. Przekonałem się, że w
każdej
kompanii, która znalazła się w rejonie tuneli, szczur tunelowy stawał się swego
rodzaju
szajbniętym bohaterem. Mieliśmy tam facetów, którzy byli cholernie dumni
demonstrując
swoim kumplom, że to oni odznaczają się taką niezwykłą odwagą. Zadziwiające, na
co ludzka
istota może K się zdobyć w tego rodzaju sytuacji". Herbert Thomton: "-To wymaga
specyficznej osobowości. Trzeba mieć badawczy umysł, cholernie dużo odwagi i
wiele
prawdziwej smykałki, jeżeli chodzi o świadomość tego, czego można dotknąć, a
czego nie,
jeżeli chce się zostać przy m życiu. Możesz się tam wysadzić w powietrze w
mgnieniu oka,
jeżeli nie będziesz przez cały czas czujny i ostrożny. Tam nie było złych dni.
Wszystkie były
dobre, jeżeli się i je przeżyło".
Dlaczego Thornton sądził, że specjaliści tunelowi byli potrzebni? "- Początkowo
próbowaliśmy zorganizować i zespoły tunelowe w całej dywizji i w rezultacie nasi
ludzie
obrywali, ponieważ nie mieli dość wiedzy, aby umiejętnie wejść do tunelu". Jak
twierdził,
nikt w jego plutonie chemicznym nie zginął w czasie roku, który spędził w
Wietnamie
podczas tego przydziału. Ale inni żołnierze piechoty ze zwykłych kompanii
liniowych,
ochotnicy lub działający na rozkaz, ginęli w tunelach - niekiedy w straszliwy i
zdumiewający
sposób. Jednym ze sposobów walki Viet Congu było poderżnięcie żołnierzowi gardła
lub
uduszenie go garottą, w chwili gdy przechodził przez właz łączący dwie sekcje
tuneli.
Thornton brał do swojego oddziału jedynie ochotników. Jeżeli rozkazałeś
człowiekowi, żeby
wszedł do tunelu - mówił - wychodził stamtąd j prawie natychmiast i meldował, że
ma
długość zaledwie trzech czy czterech metrów, nawet jeżeli w rzeczywistości był o
wiele
dłuższy. Ale nawet doświadczeni ochotnicy mogli utracić pod ziemią zimną krew,
wpaść w
panikę i z krzykiem wyskoczyć pospiesznie z włazu. Wtedy zwalniano ich od
dalszych zadań
penetrowania tuneli.
"- Nie lubiłem, gdy moi ludzie znajdowali się pod ziemią zbyt długo - wspomina
pułkownik Hylton, który zastąpił Herberta Thomtona na stanowisku oficera
chemicznego. -
Jeżeli zaczynali panikować, jak to się niektórym zdarzało, mówiłem im tylko "-
Wynoś się
stamtąd do diabła!" Można było się zorientować kiedy wpadają w panikę, ponieważ
dzwonili
i mówili: "- Nie mogę iść dalej, muszę się stąd wydostać". Przez cały czas
miałem na górze
sierżanta i jeżeli zdarzyło się, że łączność ulegała zerwaniu, schodziliśmy na
dół, aby
sprawdzić, co się dzieje. Wychodzili; niektórzy płakali i chociaż byli
ochotnikami, nie
pozwalałem im wracać, dopóki nie odpoczęli trochę. Ale musieli sami do mnie
przyjść i
powiedzieć: "- Pułkowniku, chcę znowu iść!" To jest robota, do której nie można
ludzi
zmuszać. Sądzę, że zgłaszali się na ochotnika, bo było to na swój sposób
podniecające.
Widzieli, jak robię to ja, stary, siwy facet. Dochodzili do wniosku, że jeżeli
ja mogę to robić,
to oni tym bardziej! Gdy przyjechałem do Wietnamu jako oficer chemiczny, nigdy
nie
podejrzewałem, że będę się czołgał na kolanach i łokciach pod ziemią".
Martwych lub rannych szczurów tunelowych wyciągano na zewnątrz przy pomocy
sznurów albo kabla telefonicznego, lub też przy pomocy strażackiego chwytu, przy
którym
związane dłonie rannego zakładano na szyję pełznącego ratownika. Nie
pozostawiono w
tunelu żadnego poległego, ale wydobywanie ciał narażało innych ludzi na
niebezpieczeństwa.
Większość - ale nie wszystkie szczury tunelowe - byli drobnymi ludźmi, którzy
bez trudności
wciskali się w wąskie włazy i poruszali w ciasnych korytarzach. Wielu z nich
było
hiszpańskojęzycznymi Amerykanami - Portorykańczykami albo Meksykanami.
Działający w bazie Di An wywiad wkrótce poinformował Viet Cong o specjalnych
zadaniach realizowanych przez kapitana Thorntona. Chociaż miał stosunkowo niską
rangę,
uznano go za cel godny uwagi. Komuniści rozkolportowali informacje o nagrodzie
za zabicie
Thomtona. Za głowę eksperta od tuneli wyznaczono cenę. Mimo to zdołał przeżyć i
stał się
tunelowym guru. W marcu 1966 roku otrzymał polecenie przeszkolenia żołnierzy z
nowo
przybyłej dywizji "Tropikalnych Błyskawic" w "szkole tunelowej" w bazie w Cu
Chi. W
1967 roku, po operacji "Cedar Falls" obowiązki szczurów tunelowych w "Wielkiej
Czerwonej Jedynce" zostały przekazane l batalionowi inżynieryjnemu. Pododdział
chemiczny
zajmował się wówczas działaniami defoliacyjnymi, natomiast saperzy mieli
doświadczenie w
wysadzaniu obiektów. W następnych latach poczucie więzi szczurów tunelowych
wzrosło do
tego stopnia, że mieli nawet swoją odznakę i (nieoficjalne) naszywki naramienne.
Na odznace
przedstawiony był szary gryzoń trzymający pistolet oraz latarkę, a także motto w
kuchennej
łacinie Non Gratun Anus Rodentum (Niewart szczurzej dupy).
Szczury z 1 inżynieryjnego działały w grupach mniej więcej dwunastoosobowych
dowodzonych przez porucznika albo podoficera. Jednym z nich był "zwiadowca Kita
Carsona", były partyzant Viet Congu, który przeszedł na stronę rządową i znał
tunele z
własnego doświadczenia. Młodsi oficerowie z "Wielkiej Czerwonej Jedynki"
zdobywali
wyróżnienia i odznaczenia wykonując zadania szczurów tunelowych. W 25 dywizji
("Tropikalnych Błyskawic") stacjonującej tuż za rzeką Sajgon w Cu Chi,
obowiązywała
zasada, że oficerom nie pozwala się na badanie tuneli. W dywizji tej, w każdej
kompanii był
ochotnik - szczur tunelowy, zazwyczaj w stopniu szeregowca. Cieszył się
prestiżem wśród
kolegów, ale nie posiadał specjalnego statusu.
Do służby szczura tunelowego zgłaszano się z różnych powodów - niekiedy, by
zrekompensować sobie życiowe problemy w domu, albo by potwierdzić swoja męskość
w
najtrudniejszych warunkach. Gdy udało się im wreszcie pokonać strach i dojść do
przekonania, że przeżyją niektórzy nawet polubili to zajęcie. Godzili się z
milczącą ciasnotą
tuneli, gdzie cała wojna wietnamska została sprowadzona do ostatecznego starcia,
walki
jednego przeciwko jednemu. Dla szczurów światełko w tunelu zazwyczaj oznaczało
partyzanta ze świecą. Pułkownik Thomas Ware, z dwudziestej piątej, wspomina
jednego ze
swoich ludzi; "- Był taki jeden blady, pryszczaty facet, który właził wszędzie.
Pamiętam, że
kiedy pewnego razu był na dole, usłyszeliśmy strzał. Wyciągnęliśmy go na górę i
okazało się,
że jest ranny. Poszedłem odwiedzić go w szpitalu a on nie mógł doczekać się
kiedy wróci do
oddziału. Następnym razem, kiedy go zobaczyłem, znowu był w tunelu". Major
William
Pelfrey również z 25 dywizji piechoty, był dowódcą pochodzącego z Zachodniej
Wirginii
szczura tunelowego, szeregowca Shorta.
"- Znajdowaliśmy się na północ od Cu Chi - wspomina Palfrey - i natrafiliśmy na
zespół bunkrów. Wysadziliśmy go, otworzyliśmy dziurę i Short zszedł na dół, żeby

sprawdzić. Przeszedł jakieś dziesięć, dwanaście metrowi i znalazł właz
prowadzący na niższy
poziom. Podniósł klapę, a wtedy wybuchła mina-pułapka i tunel zawalił się na
niego. Został
zasypany twarzą do dołu. Przeczołgaliśmy się do niego, przywiązaliśmy liny do
jego stóp i
próbowaliśmy go wyciągnąć, ale nie udało się. Musieliśmy więc przekopać się do
niego od
góry. Znajdował się na głębokości czterech metrów. Zajęło nam to trzydzieści
minut niezłego
uwijania się. Gdy zobaczyliśmy jego stopy, poruszał nimi. Był w stanie oddychać,
ponieważ
miał dłonie pod twarzą. Kiedy go wydostaliśmy, był na wpół przytomny. Poszedł do
szpitala,
ale sam się wypisał. W szpitalu pomyśleli, że się urwał i wysłali żandarmerię,
żeby go
szukała. A w rzeczywistości wrócił prosto do jednostki. Jego koncepcją R&R
(rekonwalescencja i odpoczynek) było przyłączenie się do mnie na patrolu. Po
prostu nie dało
utrzymać się tego faceta z dala od tuneli".
Byli szczególnym gatunkiem ludzi, których specjalne i przerażające zadania
wyodrębniały spośród innych. Wśród amerykańskich żołnierzy w Wietnamie jedynie
piloci
śmigłowców i członkowie LRRP (long - rangę reconnaissance teams - patroli
zwiadowczych
dalekiego zasięgu) tak konsekwentnie stykali się ze śmiertelnym
niebezpieczeństwem i
cieszyli się podobną reputacją. Szczury byli zawodowcami, którzy nie wahali się
zabić,
samotnikami, którzy uzyskiwali satysfakcję podejmując się zadań, o jakich żaden
inny
żołnierz nie miałby ochoty nawet myśleć. Niektórzy byli ludźmi niezwykle
agresywnymi o
mrocznych i zaskakujących motywach działania, odnajdującymi swoje prawdziwe
powołanie
w podziemnych przejściach. Inni byli zupełnie zrównoważonymi osobnikami, którzy
zostali
tak okaleczeni przeżyciami, że teraz chcieli wyrzucić je z pamięci.
Harold Roper był szczurem tunelowym w 25 dp w początkowym okresie wojny w
1966 roku. "- Czułem wówczas większy strach niż kiedykolwiek później lub potem -
wspominał. - Viet Cong zbierał po bitwie swoich zabitych i składał ich na dole,
w tunelach.
Nie chcieli, żebyśmy policzyli ich poległych. Wiedzieli, że zależy nam na takiej
statystyce.
Znalezienie ich nie było przyjemne, ale zabiliśmy ich, więc nie miało to
znaczenia. Gorzej,
jeżeli leżeli tam od tygodnia - śmierdziało koszmarnie! Wszystko tam gniło
bardzo szybko z
powodu wilgoci. Kilkakrotnie trafiłem na rozkładające się ciała. Nie brzydziłem
się. Byłem
po prostu zwierzęciem - wszyscy byliśmy zwierzętami, byliśmy psami, wężami,
brudem. Nie
można nas uznać za istoty ludzkie - ludzie nie robią takich rzeczy jak my. Bytem
szczurem-
mordercą o zatrutych zębach. Wyszkolono mnie bym zabijał - i zabijałem. Kiedy to
wspominani, wszystko wydaje mi się zupełnie nierzeczywiste. Nienaturalne. Mam
niemal
wrażenie, jakby robił to ktoś zupełnie inny. To nie byłem naprawdę ja, ponieważ
teraz nawet
bym nie pomyślał, żeby zrobić ponownie coś podobnego".
Roper został poważnie ranny przy wybuchu miny, umieszczony w szpitalu, a
następnie ewakuowany do kraju. Przez wiele lat cierpiał na koszmary senne. Jak
wielu innych
szczurów tunelowych, niemal przez dziesięć lat nie mógł się zmusić do
opowiadania o swoich
przeżyciach. Zbiorowe doświadczenie wojny w tunelach zostało niemal utracone.
Dopiero
teraz niektórzy z nich zgadzają się wspomnieć - często z bólem - co wtedy
robili.
9
NIEWART SZCZURZEJ DUPY
Tunelowy szczur wyróżniał się - dumny i samotny - z szeregów najlepiej
wyposażonej armii
świata. Nie dla niego był standardowy ekwipunek piechoty: stalowy hełm,
kompletny mundur
polowy, kamizelka kuloodporna, lekkie buty dżunglowe, pas z szelkami, manierka,
automatyczny karabin M-1 albo M-16 i zapasowa ładownica z amunicją. Wręcz
przeciwnie,
szczur tunelowy wiedział, że im mniej bierze ze sobą w duszną ciemność, tym
większe ma
szansę przeżycia. Im bardziej próbowano go uzbrajać, tym silniej uświadamiał
sobie, że ani
siła ognia, ani uzbrojenie czy nowoczesna technika, nie da mu przewagi nad
niewidzialnym
wrogiem.
Po operacji "Crimp", gdy zaczęli pojawiać się ochotnicy - szczury tunelowe,
praktyka
wkrótce wykazała, że nóż, pistolet i latarka są podstawowymi instrumentami walki
i
przeżycia w tunelach Cu Chi. Na dobrą sprawę w nielicznej grupie żołnierzy
tunelowych
zachodził wyraźny odwrót od wysoko rozwiniętej techniki wojennej. Musieli
ponownie
nauczyć się, w jaki sposób starannie planować walkę prowadzoną twarzą w twarz -
jak to
określali: jeden na jeden - bez wsparcia ogniowego ani przewagi w uzbrojeniu.
Stawali się
niemal obsesyjnie dbali o najdrobniejsze nawet szczegóły wyposażenia, uznając
tylko jeden
typ pistoletu, albo pedantycznie porównując klingi różnych noży. Odkryli na nowo
satysfakcję, jaką daje klasyczna walka bez broni, w której siła, odwaga i spryt
miały większe
znaczenie niż potężne wsparcie powietrzne i artyleryjskie.
Każdy szczur miał latarkę, którą nosił w specjalny sposób, by nie stać się
oświetlonym
celem. Jeżeli upuściło się latarkę i stłukło żarówkę, bardzo łatwo było wpaść w
panikę,
dlatego nauczyli się zmieniać żarówkę po omacku, w ciemności, siedząc w kucki,
klęcząc lub
leżąc.
Żaden ze szczurów nie akceptował standardowego wojskowego modelu Colta .45
(11,43 mm). Był zbyt duży, nieporęczny i głośny. Dokonanie wyboru własnej broni
krótkiej
było przywilejem szczura tunelowego i każdy szukał takiej, która najbardziej by
mu
odpowiadała. Różnili się w poglądach w sprawie tłumika. Niektórzy bez niego by
nie
wystrzelili, z powodu ogłuszającego huku wystrzału. Inni nie chcieli używać
tłumika,
ponieważ przedłużał lufę, co utrudniało szybkie wydobycie broni.
Szeregowiec Harold Roper kupił Smith & Wessona .38 (9,6 mm) za dwadzieścia pięć
dolarów od pilota śmigłowca i kiedy trzeba, używał go obok strzelby śrutowej.
Większy
rozrzut śrucin, jaki dawała strzelba czynił z niej potencjalnie celniejszą broń,
choć może
niekoniecznie równie zabójczą jak pistolet. Starszy sierżant Flo Riviera
"załatwił" sobie
niemieckiego Lugera i udało mu się zapewnić oficjalny przydział strzelby do
tłumienia
rozruchów. "- Ta śrutówka była rzeczywiście poręczna, huk rozwalał bębenki w
uszach, ale
jeżeli było coś przed tobą - na pewno trafiłeś". Plutonowy Gilbert Lindsay,
Amerykanin pół
krwi japońskiej, nosił własny .38, ale gdy znajdował się w tunelu, zawsze
trzymał go w lewej
ręce". "- Robiłem to na wypadek, gdyby facet miał zamiar obciąć- mi dłoń. W
takim wypadku
wciąż miałbym zdrową rękę, którą mógłbym pisać, podetrzeć tyłek, no wiecie,
cokolwiek
robić. Utrata prawej ręki wydawała mi się czymś równym utracie przyjaciela.
Byłem
przerażony taką możliwością". Major Randy Ellis również wolał Smith & Wessona
.38 bez
tłumika, ale martwił się, ze daje za małą siłę ognia w porównaniu z AK-47 Viet
Congu.
Zorganizował więc sobie karabinek M-2 ze "spadochroniarską" kolbą, który po jej
złożeniu
miał długość około pięćdziesięciu pięciu centymetrów. Tę broń nazywano "armatą",
i jeżeli
Ellis prowadził do dziury drużynę szczurów tunelowych, zawsze niósł ją numer
trzeci. Jeżeli
szpica (żołnierz który posuwał się pierwszy) podejrzewał, że przed nim znajduje
się
partyzant, prosił, by mu podano "armatę". Sierżant Bernard Justen odrzucił
specjalnie
wytłumiony .38 z unikatowym celownikiem o zwiększonym poborze światła, na rzecz
własnej, prostej Beretty .25 (5,5 mm) Jeżeli szczur kiedykolwiek brał pod ziemię
karabinek,
był to zdobyczny AK-47; w założeniu miał on dezorientować partyzantów swoim
charakterystycznym odgłosem strzałów.
Chociaż żołnierze-szczury byli zadowoleni z nowo wyuczonych, staroświeckich
umiejętności bojowych, ich dowódcy bez przerwy tęsknili do nowych technicznych
rozwiązań problemu. Wymagały one jednak bardziej zdrowego rozsądku niż
krzemowych
czipów. Tymczasem w kraju naukowcy z entuzjazmem przygotowywali nowe systemy
uzbrojenia, z których wiele na nic się nie przydało.
W 1962 roku zostało w Maryland założone Laboratorium Wojny Ograniczonej
(Limited Warfare Laboratory - znane jako LWL), którego zadaniem było (w ramach
przyspieszonego programu) przygotowanie sprzętu przeciwpartyzanckiego, który
byłby w
stanie sprostać operacyjnym potrzebom armii w wojnie ograniczonej. W 1967 roku
dziewięćdziesiąt procent projektów było adresowane na wietnamski teatr wojenny.
Niektóre
okazały się przydatne: skuteczny środek przeciwko pijawkom, radar przenikający
listowie,
posiłek zawierający tysiąc kalorii w dwustuosiemdziesięciogramowym pakiecie.
Jednak duża
cześć "nowinek", przeznaczonych bezpośrednio do walki w tunelach, okazała się
niewypałami.
7 sierpnia 1966 roku w wyniku poważnych badań na temat przewidywanych
wymogów nowego rodzaju wojny w tunelach, LWL opracował i przekazał zarówno do l,
jak i
25 dywizji Tunelowy Zestaw Eksploracyjny do praktycznego przetestowania. Składał
się on z
trzech przedmiotów: po pierwsze, zamiast powszechnie stosowanej standardowej
latarki,
rewolucyjna lampa umocowana na czapce. Aby szczur tunelowy miał obie ręce wolne,
lampę
zaopatrzono w specjalny uruchamiany zębami przełącznik. Po drugie, zestaw
zawierał system
łączności zaopatrzony w czuły mikrofon o "kostnym przewodzeniu dźwięku",
mocowany w
tyle głowy, lub na taśmie wokół gardła. Odbiór zapewniała słuchawka w uchu,
niezbędne
przewody miały być prowadzone najpierw do pasa, a potem do szpuli z przewodem.
Trzecim
elementem był rewolwer kalibru 0.38 o lufie długości dziesięciu centymetrów z
integralnym
tłumikiem i małym, służącym do celowania, źródłem bardzo intensywnego światła.
Do
kompletu w zestawie znajdowały się zatyczki, które należało wkładać do uszu w
czasie
strzelania.
Wzruszone taką troską o ich dobro i pomyślność działań, szczury tunelowe
ostrożnie i
podejrzliwie zaczęli badać zestaw w warunkach bojowych. Od samego początku
wszystko
zaczęło iść pod włos. Uruchamiany naciskiem zębów przełącznik źle działał, sama
lampa,
mocno przytwierdzona do czapki, szybko zsuwała się szczurowi na oczy, ponieważ
bez
przerwy ocierała się o strop tunelu. Sytuacja pogarszała się, gdy nieszczęsny
szczur zaczynał
się pocić - co było nieuniknione, gdy schodził do tunelu. Wkrótce okazało się
też, że
słuchawka systemu łączności nie ma zwyczaju trzymania się mocno w uchu, ale
wciąż z
niego wypada, a przewody zaczepiają się o podłoże tunelu albo o zakręty.
Specjalnie przystosowany rewolwer .38 okazał się totalną katastrofą. Z
umocowanym
tłumikiem i źródłem światła był zdecydowanie za długi i nieporęczny. Światło
celownicze
okazało się nieskuteczne, lub wręcz bezużyteczne, ponieważ było rozpraszane i
tłumione
przez większą oraz mocniejszą latarkę na czapce (o ile ta nie zjechała na
twarz). Tłumik
również nie spełniał założonego zadania, a kabura rewolweru okazała się zbyt
duża, by
stosować ją w podziemiach. Tunelowy Zestaw Eksploracyjny został z wyrazami
wdzięczności
zwrócony do LWL i nigdy już o nim nie słyszano. Jednak pewien jego element -
zestaw
łącznościowy - w równie niesławny i krótki sposób pojawił się ponownie trzy lata
później.
Został wynaleziony radiotelefon przeznaczony specjalnie do stosowania w
tunelach. Jego
dość pompatyczna nazwa brzmiała TELCAS (Tunnel Explorer, Locator, &
Communications
System - Tunelowy system badania, lokacji i łączności). Drużyna szczurów
tunelowych l
dywizji otrzymała rozkaz wypróbować i ocenić ten złożony system, którego
przeznaczeniem
było zarówno umożliwienie prowadzenia rozmowy między znajdującymi się w tunelach
i
tymi, którzy czekali na powierzchni, jak i elektroniczne śledzenie szczurów
pełzających po
tunelach.
Ci zaś bardzo szybko zorientowali się, że system zniekształca głos do tego
stopnia, że
nie sposób, by ktokolwiek coś zrozumiał, a sposób śledzenia jest zbyt
czasochłonny, a przez
to niebezpieczny. A potem odkryli jeszcze drobiazg, który producent powinien był
uwzględnić, i zanim w ogóle zabierał się do projektu - urządzenie było zbyt
duże, by
przenieść je przez włazy w tunelach.
Podpułkownik James Bushong, który w stopniu kapitana był wówczas, w marcu 1966
roku, oficerem chemicznym 2 brygady l dywizji, nie zostawił suchej nitka na tym
urządzeniu:
- Zestaw łączności był zupełnie nie zadowalający. Musiałeś ciągnąć za sobą całe
te metry
przewodu. A poza tym, jedną z rzeczy, którą źli chłopcy lubili używać przy
sporządzaniu
swoich pułapek, był nasz przewód telefoniczny. A kiedy jesteś w ciemno - jeden
kawałek
przewodu jest taki sam jak drugi. Zorientowaliśmy się, że przekazywanie
informacji z ust do
ust jest o wiele skuteczniejsze i ma lepsze działanie psychologiczne.
Potem podsunęli nam lampy górnicze. Wspaniałe, dopóki jesteś na dole sam. Ale
jeśli
na dole jest również ktoś, kto ma ochotę zrobić ci coś przykrego, to lokowanie
na swojej
czaszce jasnego punktu, w który można celować nie jest na dobrą sprawę czymś, co
mogło by
dać d przewagę".
Dwa lata później, w lipcu 1969 roku, Laboratorium Wojny Ograniczonej wynalazło
nową broń dla szczurów tunelowych: bezgłośną broń ręczną, zdolną do "rażenia
ruchomych
celów ogniem niecelowanym", Zaproponowano mianowicie "wyważony, zwarty
konstrukcyjnie, sześciostrzałowy, bębenkowy, z odsłoniętym kurkiem i systemem
samonapinającym, zmodyfikowany rewolwer Smith & Wesson .44 (11 mm) magnum o
wadze 1085 gramów". W rewolwerze stosowany był specjalny pocisk zawierający 15
śrucin o
polu rażenia zbliżonym do naboju strzelby śrutowej, ale prawie całkowicie
bezdymny i nie
dający płomienia wylotowego. Nazwany Bronią Tunelową zasługiwał na lepszy los
niż go
spotkał, ale w 1969 roku walka w tunelach stała się tak wyrafinowana, że nawet
potencjalnie
pożyteczny, nowy rewolwer nie zainteresował wyjątkowo konserwatywnych szczurów
tunelowych.
Dwaj prowadzący prezentacje pracownicy, latający do Wietnamu z ramienia LWL,
aby sprzedawać broń, od samego początku zdawali sobie sprawę, że będą mieli duże
kłopoty
z przekonaniem szczurów, iż broń jest rzeczywiście śmiercionośna. Mieli rację.
Szczury,
które używały jej w walce, ogromnie polubiły jej wymiary. Rewolwer pozwalał
pokonywać
szybko zaokrąglone zakręty w tunelach i strzelać, odsłaniając zaledwie dłoń i
broń. Odgłos
strzału przypominał pistolet na kapiszony (co było dobrą rzeczą) - ale trafienia
nie zawsze
były śmiertelne co, dla odmiany, dobre nie było). W rzeczywistości zdarzyło się
kilka
wypadków, kiedy nawet nie zdołały obezwładnić trafionego przeciwnika. Używane
przez
niektóre i szczury strzelby śrutowe zawsze przynajmniej poważnie kaleczyły.
Amunicja miała
również niepokojąco wysoki procent niewypałów.
Według demonstratorów, odmienne techniki stosowane przez szczury z l i 25
dywizji,
również utrudniały ocenę prób. W "Wielkiej Czerwonej Jedynce" szczury często
oddawały
trzy wystrzały w wejście do tunelu, a potem za każdy ostry zakręt. Podobna
procedura
stosowana była, gdy napotykali na właz albo fałszywe ściany. Natomiast w 25 dp
miano
zwyczaj wrzucać do włazów granaty, miny i gaz "aby zniechęcić nieprzyjaciela do
ostrzeliwania personelu eksplorującego". Prawda jednak była taka, że techniki
stosowane
przez szczury w ogóle nie były standardowe. Do 1969 roku sposoby prowadzenia
wojny w
tunelach udoskonaliły się i zasadniczo unikano niszczenia tuneli, dopóki nie
wydobyto na
powierzchnię broni, dokumentów i od czasu do czasu, wziętych do niewoli
partyzantów.
Istotnie, Nowa broń nie zrobiła większej kariery wśród szczurów, którzy byli już
zirytowani
wszystkimi nieudanymi nowinkami technicznymi podrzucanymi im przez LWL. Broń
Tunelowa podzieliła los Tunelowego Zestawu Eksploracyjnego, aczkolwiek historia
ta ma
pewne zadziwiające uzupełnienie.
Według Richarda Keoga, który był oficerem amunicyjnym l dywizji, LWL rozwiązało
problem amunicji i rzeczywiście przedstawiło nowy, o bardzo dużej mocy
obalającej pocisk
do krótkolufego .44. "- Był to pocisk rozpadający się na cztery segmenty, co
zwiększało
powierzchnie rażenia - wspominał. - Nie robił małej, zgrabnej dziurki. W
rzeczywistości po
prostu rozszarpywał trafionego człowieka. Był bardzo dobry na krótkich
dystansach. Lufa .44
została skrócona do 7,6 cm i dodano połączenie obrotowe. Wyprodukowano około
siedemdziesięciu pięciu sztuk tej broni; stosowano ją przez sześć miesięcy, a
potem nagle
wycofano. Prawdopodobnie nowe, śmiercionośne i ciche "segmentowe" pociski, które
zastąpiły mniej skuteczne 15 śrucinowe, były sprzeczne z postanowieniami
Konwencji
Genewskiej określającymi, jaka broń jest "dopuszczalna".
To, jak sprawnie ręczna broń może zabijać, zaczęło mieć ogromne znaczenie dla
szczurów tunelowych z chwilą, gdy uświadomiono sobie, że nic i nigdy nie skłoni
przebywających w tunelach partyzantów do poddania się. Major Ellis wspomina, że
jego
drużyna otrzymała megafony, aby za ich pośrednictwem namówić partyzantów do
opuszczenia tunelu. "- Doszliśmy do wniosku, że jest to o wiele mniej
niebezpieczne niż
schodzenie na dół. Ale nigdy nie zdołaliśmy kogokolwiek nakłonić do wyjścia z
tuneli.
Ostatecznie zacząłem więc uważać, że jeżeli spotkamy w tunelu człowieka,
będziemy musieli
mieć całkowitą pewność, że go zabijemy. Zranienie partyzanta nic nie dawało.
Pewnego dnia
pojawiło się paru facetów z nową amunicją .44 magnum. Pocisk z nierdzewnej stali
był
nieduży, a w jego dolnej części było coś w rodzaju małych dziurek. Miał napęd
gazowy.
Wyrzucał śruciny i jego zasięg wynosił mniej więcej siedem metrów. Pokazali nam
go i
strzelaliśmy na górze do sylwetek, ale to nie była broń, która zabijała". W 25
dp sierżant
Robert Baer, doświadczony szczur tunelowy, także przekonał się, że znajdujący
się w tunelu
członkowie Viet Congu po prostu odmawiają poddania się, nawet wówczas, gdy są w
oczywisty sposób zablokowani i daleko od jakiegokolwiek tajnego wyjścia.
Opracował
sposób wyganiania ich na otwartą przestrzeń wrzucając do tunelu granaty dymne
lub rakiety
oświetlające. Wypalały one cały znajdujący się tam tlen i niekiedy doprowadzały
do
wymuszonego złożenia broni przez nieprzyjaciół. Najczęściej jednak partyzanci
woleli
samobójczą śmierć od niewoli.
W maju 1969 roku Baer został doprowadzony do płytkiego tunelu przez wziętą do
niewoli pielęgniarkę wojsk pómocnowietnamskich. W dziurze były jeszcze dwie
pielęgniarki
z WAL i jeden komunistyczny żołnierz. Miejscowy zwiadowca z plutonu Baera starał
się
skłonić ich do wyjścia. Prowadzenie rozmowy pomiędzy powierzchnią i takim małym
podziemnym schronem przychodziło bez trudu. Jedenastoosobowa drużyna Baera
czekała
poza linią strzału z tunelu. Przez prawie pół godziny zwiadowca próbował
bezskutecznie
namówić całą trójkę do poddania się. W końcu Baer rozkazał obrzucić kryjówkę
granatami
odłamkowymi. Po ostatecznym ostrzeżeniu trójki w tunelu, Baer usłyszał
pojedynczy
wystrzał. Amerykanie wrzucili do dziury granaty. Gdy było już po wszystkim i
wydobyto
ciała, przekonano się, że kobiety strzeliły towarzyszowi w plecy, aby osłonić
się jego ciałem
przed granatami.
Nóż i bagnet stały się najlepszymi przyjaciółmi szczura tunelowego. Broń, równie
stara jak sama wojna, powróciła do łask w ciemności, gdzie dotyk i silne nerwy
decydowały,
czy ktoś przeżyje, czy nie. Nóż używany był jako sonda albo narzędzie
bezgłośnego
zabijania. Trzeba było w absolutnej ciemności odnajdować miny-pułapki, po
omacku,
delikatnie sondując podłogę, boki oraz sklepienie tunelu, zdając się na instynkt
- poszukiwać
cienkich, charakterystycznych drucików, albo korzeni drzew, które "nie pasowały"
w tym
miejscu. W ciemności, w której najgłośniejszym dźwiękiem było brzęczenie
moskitów, słuch
stawał się niemal idealnie wyczulony. Szczur tunelowy posuwał się zazwyczaj
groteskowo
powoli, na każdym bowiem pokonywanym centymetrze kryło się niebezpieczeństwo
nagłej
eksplozji, ostatniego, straszliwego błysku przed śmiercią. W stawianiu czoła
wyzwaniu,
którego zasady były bezwzględne, kryło się coś więcej niż tylko element
perwersyjnej
satysfakcji, czy nawet podniecenia. Uczucie odosobnienia w tych niekończących
się,
czarnych dziurach było często mile widziane. Wielu szczurów odmawiało zabierania
ze sobą
sprzętu łączności, a wielu, którzy to robili, nie używało go. Co można było
powiedzieć i co
warto było usłyszeć z powierzchni tutaj, na dole, gdzie najdrobniejszy nawet
szelest wymagał
natychmiastowego zinterpretowania i reakcji?
Porucznik Jack Flowers z typową dla szczurów pogardą traktował wszelkie próby
zorganizowania łączności pomiędzy tunelem a powierzchnią. "Nigdy nic nie
działało -
powiedział. - Kiedy trzeba było, mówiliśmy do siebie, Gdy nawiązano kontakt, ten
który to
zrobił strzelał pięć razy. W ogóle, jeżeli było więcej niż trzy strzały,
wiedzieliśmy, że ma
kłopoty. Jeżeli wystrzelił sześć razy, wtedy zdawaliśmy sobie sprawę, że kłopoty
są poważne,
bo nie miał czasu ponownie naładować broni". Plutonowy Arnold Gutierrez
posługiwał się
swoim sprzętem łączności, ale nie do rozmawiania. Opracował "Język klikowy", w
którym
włączenie aparatu - pojedyncze, dwukrotne, albo wielokrotne - zgodnie z
ustalonym kodem,
przekazywało na powierzchnię najbardziej podstawowe informacje. Niekiedy
dmuchał, albo
cicho gwizdał w mikrofon, ale odżegnywał się od mówienia i nie zez walał na
dwustronną
łączność.
Jednak jej brak powodował inne zagrożenia. Spocony, ubrudzony ziemią, bez
koszuli i
nakrycia głowy, niewielki szczur tunelowy wyskakujący nagle z niewykrytego do
tej pory
włazu, często stawał się celem własnych wojsk. Sierżant Gilbert Lindsay przeżył
właśnie coś
takiego. "- Wciąż powtarzałem drużynie, która czekała na powierzchni: -
Słuchajcie, kiedy
stamtąd wyjdę, będę miał brudne włosy i mogę wyglądać jak Charlie". Na to oni
odpowiadali:
"- Nie martw się Larry, będziemy na ciebie czekali. No cóż, kiedy siedziałem tam
na dole,
bawiłem się w kreta, i tak dalej, nadeszła dla nich pora żarcia. No i co
zrobili? Zostawili tę
pieprzoną dziurę, usiedli sobie i zaczęli jeść swoje racje żywnościowe. A wtedy
na zmianę
przyszli zupełnie nowi ludzie z całkiem innej jednostki. Zacząłem wyłazić i
krzyczę: - "Okay,
wyłażę -proste jak parasol. No dobra. Nagle wyłażę, wystawiam głowę, rozglądam
się i co ja
widzę? Lufę M-16 wycelowaną prosto w moją czachę i cholernie dużo bardzo
nieprzyjaznych
twarzy za tym M-16. Serce nagle zaczęło mi łomotać, ale trzeba się było
uśmiechać i wołać:
"- Hej, jestem swój, jestem Amerykaninem. Ale oni wciąż się nie uśmiechają; no
to mówię
im, kto wygrał ligę baseballa ; w 1962, kto był prezydentem Stanów, i całe to
gówno. Wtedy
oni zaczynają się śmiać, a mnie wcale nie było do śmiechu".
We wczesnym okresie badań tuneli, podejmowano próby sporządzenia ich planu, ale
łatwiej byłoby zrobić mapę wydm na Saharze. Plutonowy Bernard Justen brał ze
sobą na dół
kompas, ale nawet wtedy szybko tracił poczucie kierunku. Harold Roper posługiwał
się
bardziej naukowymi metodami. Zostawiał na górze dwóch żołnierzy ze swojej
drużyny. Jeden
z nich miał przenośne radio "walkie-talkie", a drugi kompas i pióro. Roper brał
także ze sobą
do tunelu radio z wciśniętym na stałe przyciskiem nadawania, dzięki czemu mógł
bez
przerwy do niego mówić. Miał ze sobą kompas oraz pistolet i czołgając się
tunelem, bez
przerwy przekazywał wskazania kompasu. "- Przypominało to zawieszenie w wodzie,
kręcenie się i obracanie z zamkniętymi oczami. Całkowicie traciło się poczucie
kierunku".
"- Próbowaliśmy system kompas-radio. Nie wiedzieliśmy, co właściwie robimy -
wyznał major Herbert Thornton. - Schodziliśmy na dół zawsze parami; jeden
posuwał się z
przodu wyszukując miny i pułapki, drugi mówił do mikrofonu, sprawdzał wskazania
kompasu
a jednocześnie starał się powiedzieć tym na powierzchni, jak wygląda mapa
tuneli. A ci tam
na górze usiłowali wyrysować to wszystko na planszy i powiązać z innymi,
odnalezionymi
poprzednio włazami. Po jakimś czasie nie byliśmy w stanie określić, czy
przesunęliśmy się o
dziesięć metrów, czy dziesięć mil".
Ostatecznie najlepszym elementem wyposażenia szczura tunelowego okazało się jego
niemal perfekcyjnie przystosowane ciało, którego każdy element miał gwarancje
jakości.
Skutecznie działający szczur musiał na ochotnika zejść na dół i pozostawać tam,
stawiając
czoła zagrożeniom nie porównywalnym z niczym, z czym mógłby się kiedykolwiek
zetknąć
na powierzchni. Nawet, jeżeli według amerykańskich standardów był mikrusem, w
tunelach
komunikacyjnych musiał pokonywać zakręty, przez które mógł się przecisnąć
jedynie
szczupły Wietnamczyk. Musiał opanować odruchową skłonność do hiperwentylacji i
pamiętać, że zwycięstwo może osiągnąć jedynie wtedy, gdy opanuje własny strach.
Czubki
palców i słuch stawały się dla niego tym samym, co laska dla niewidomego. Po
jakimś czasie
był w stanie "wywąchać" znajdującego się przed nim nieprzyjaciela, czując nie
tylko zapach
ciała, ale również jego obecność. Przypominał w tym momencie nietoperza,
stworzenie, które
posługuje się prymitywnym sonarem do wykrywania obiektów w ciemności. Major Jack
Pryor zabraniał swoim szczurom tunelowym palenia, żucia gumy i jedzenia
cukierków,
ponieważ to nie tylko narażało ich na wykrycie, ale również zmniejszało ich
zdolność
wyczuwania nieprzyjaciela.
Arnold Gutierrez najsugestywniej przekazał to, co naprawdę działo się z
zawodowym
szczurem w tych, wywołujących napięcie nerwowe i poczucie samotności, tunelach.
"-
Mogłem wywąchać partyzanta, słowo daję, potrafiłem wyniuchać Charliego. I nie
chodzi tu
tylko o pot czy mocz. Były momenty, kiedy słyszałem oddech, naprawdę bardzo
cichy.
Słyszałem go, wiedziałem, że tam jest i nie szedłem dalej. Po prostu powtarzałem
sobie: W
tym ciemnym zakamarku tunelu jest dom zwierzęcia, gryzonia. Tak, potrafiłem
wywąchać
Charliego. A on mnie. Woda kolońska, płyn po goleniu - wtedy właśnie
przestaliśmy ich w
ogóle używać". Ale istniało coś więcej. Węchowy trop, który mówił ci, że ktoś
jest w tunelu.
Po jakimś czasie byliśmy tak wyczuleni, że kiedy tamten ktoś mrugnął powieką,
naprawdę
wiedziałeś, że jest tam, za rogiem i wcale się już nie kryje. Po prostu siedzi i
czeka. Byli tymi,
których nigdy nie zabijałeś. Po prostu cofałeś się, wychodziłeś na górę i
mówiłeś tym na
powierzchni. że tunel jest "zimny".
10
POWSTRZYMAĆ AMERYKANÓW!
Do 1966 roku Wietnam już od niemal dwudziestu pięciu lat toczył wojnę z
rozmaitymi
wrogami. Po Japończykach j przyszli Francuzi, a teraz na scenie pojawiły się
Stany
Zjednoczone z ich niewyobrażalną potęgą i zaciekłością. W ciągu roku od chwili,
gdy
piechota morska wylądowała na plaży w Da Nang, co miesiąc przywożono 850 000 ton
zaopatrzenia dla Amerykanów, ich sojuszników z Armii Republiki Wietnamu i
symbolicznych oddziałów z Australii, Nowej Zelandii, Filipin, Tajlandii i Korei.
GI zjadali
około dziesięciu milionów polowych racji żywnościowych miesięcznie, zużywali 80
000 ton
amunicji i spalali 36 370 000 litrów benzyny i oleju napędowego. W maju 1966
roku w
Wietnamie znajdowało się ćwierć miliona amerykańskich żołnierzy. Przeciętny
żołnierz
zużywał codziennie 154 kilogramy żywności, ubrania, amunicji, paliwa i innych
elementów
zaopatrzenia. Samoloty kosztujące od miliona do dwóch milionów dolarów, tracono
w tempie
jednego dziennie. Pod Sajgonem znajdowały się już dwie słynne amerykańskie
dywizje
piechoty - l i 25. Do ich zadań wojskowych włączono odpowiedzialność za
zneutralizowanie
tuneli Cu Chi. Aby sprawnie funkcjonować, każda dywizja potrzebowała wyposażenia
o
wartości 100 milionów dolarów: w tym 6 780 karabinów po 122 dolary od sztuki,
osiemnaście lekkich czołgów, 32 dżipy i 4 wielkie równiarki drogowe.
Znajdujący się w dwustu kilometrach tuneli i w ich pobliżu Wietnamczycy byli
gorzej
zaopatrzeni w pieniądze i sprzęt wojskowy. System obronny tuneli Cu Chi miał
ewolucyjny
charakter i swoją skuteczność zawdzięczał mieszaninie uporu, elastyczności i
sprytu. Jego
technika często przypominała tę, stosowaną w średniowiecznych wojnach w Europie.
Konwencjonalna obrona tuneli była wykluczona. Viet Cong nie dysponował ani
ludźmi, ani bronią, a poza tym polityka realizowana przez komunistów w Wietnamie
Południowym nigdy nie zakładała stawienia Amerykanom czoła w regularnej bitwie
prowadzonej w jednym miejscu. Przeszukiwanie tuneli wymagało zaangażowania wielu
GI i
było wielkim zyskiem osiąganym niewielkimi kosztami. Podstawowym środkiem
obrony, jak
podkreślał komunistyczny podręcznik budowy i obsługi tuneli, były maskowanie i
zachowanie w tajemnicy dokładnej lokalizacji tuneli. Niemi i głusi wieśniacy,
vietcongowski
odpowiednik sycylijskich chłopów, którzy złożyli przysięgę "omerty", byli
pierwszą linią
obrony.
Mimo to jednak tunele musiały mieć jakiś system obronny. Nie mogły pozostawać na
łasce każdego amerykańskiego patrolu pieszego, który natknąłby się na właz albo
szyb
wentylacyjny. Powolny rozwój strategii obrony tuneli w rezultacie zawdzięczał
bardzo wiele
bacznym obserwacjom poczynionym przez kapitana Linha w czasie operacji "Crimp".
"- Zdumiewali się wszystkim, co widzieli - powiedział - wszystko wydawało się im
dziwne i nowe: dżungla, owoce, bawoły, a nawet kurczaki. Raz za razem stawali i
patrzyli, a
nawet podnosili z ziemi. Byli nie tylko łatwym celem dla naszych snajperów.
Uświadomiłem
sobie, że najlepszym sposobem zabijania ich będzie jeszcze większa ilość min-
pułapek. Po
"Crimp" zastawialiśmy ich coraz więcej. Bytem pewien, że dobrze się nam
przysłużą".
Pomimo początkowego braku materiałów wybuchowych (który wkrótce rozwiązała 25
dywizja, gdy zaczęła ostrzeliwać Cu Chi), chałupnicza produkcja min-pułapek
zaczęła
rozkwitać. Ci, którzy mieli dostęp do materiałów wybuchowych, zapalników i
prymitywnych
warsztatów w tunelach produkowali przede wszystkim miny DH-5 i DH-10. Stanowiły
one
kopie skutecznej amerykańskiej miny odłamkowej kierunkowego działania i były
stosowane
przede wszystkim przeciwko lekkim pojazdom opancerzonym - gąsienicowym i
półgąsienicowym oraz - co było nieuniknione - przeciwko nieostrożnym piechurom.
Detonowały pod wpływem nacisku albo - co było zaskoczeniem - odpalano je
zdalnie.
Generał dywizji Willis E. Williamson, dowodzący 173 brygadą powietrznodesantową
dokładnie przypomina sobie, jak po raz pierwszy o nich usłyszał. "- Byliśmy w
terenie
zaledwie kilka dni, gdy podszedł do mnie młody, nadmiernie zdenerwowany
porucznik i
powiedział: "Te ruchome pola minowe doprowadzają nas do szaleństwa". Stracił
mnóstwo
ludzi i nie wiedział, jak ma walczyć w takiej sytuacji. Zapytałem go: "- Ruchome
miny, o
czym ty mówisz?" Uczyliśmy się wszystkiego o minach, ale w literaturze nie było
nic o
ruchomych polach minowych, A teraz nagle ten porucznik, w samym środku bitwy,
mówi, że
pola minowe się ruszają. Koncepcja o której nikt z nas nawet nie śnił. I miał
rację, całkowitą
rację".
W Wietnamie spodziewano się konwencjonalnych pół minowych - stacjonarnych,
czyli zakładanych przez zakopanie w ziemi. To, z czym zetknął się generał nie
było
odosobnionymi, zdalnie detonowanymi minami, ale procedurą, dzięki której Viet
Cong mógł
nie tylko odpalać miny prądem elektrycznym ze stanowiska dowodzenia, ale również
-jeżeli
nieprzyjaciel nie podszedł wystarczająco blisko - był w stanie przenieść miny w
inne miejsce.
Koncepcja "ruchomych pół minowych" była kolejnym przykładem optymalnego
wykorzystania ograniczonych środków. W tych okolicznościach, pewna ilość min
odbywała
niekiedy długie wędrówki.
DH-5 i DH-10 wykonywano z prymitywnie obrobionej stali, miały kształt spodka i
zawierały około pięciu lub dziesięciu funtów (2,26 lub 4,5 kg) materiału
wybuchowego. Miny
stały na dwunogach, obrócone w odpowiednim kierunku, lub były zakopywane
kilkanaście
centymetrów pod ziemią. Zadawały straszliwe rany. Jeden z amerykańskich oficerów
medycznych wyjaśniał:
[Były] nafaszerowane setkami stalowych kulek i kilkoma funtami materiału
wybuchowego... straszliwa siła i wyrzucane przez nią kulki sprawiały, że
eksplozja
odpalanej zdalnie miny miała skutek wystrzelonych jednocześnie siedemnastu
dwunastokalibrowych strzelb śrutowych, załadowanych grubym śrutem. Oczywiście,
istniało duże prawdopodobieństwo, że trafiony taką bronią ulegnie utracie: ręki,
nogi
lub głowy. I w wielu wypadkach tak się działo.
Szczur tunelowy, porucznik David Sullivan z "Wielkiej Czerwonej Jedynki"
wspominał szczególnie sprytną pułapkę Viet Congu. Właz do tunelu pozostawiano
odsłonięty, by zwabić Amerykanów. Gdy szczurzy zespół schodził w dół, by
przeprowadzić
rozpoznanie, partyzanci w tunelu wiedzieli, że inni GI najprawdopodobniej zbiorą
się naokoło
włazu, by ubezpieczać kolegów i zachować z nimi łączność. Wtedy, przy pomocy
przewodu
prowadzonego pod ziemią odpalono minę ukrytą w pobliskim krzaku. Sullivan
utracił w ten
sposób kilku ludzi. Partyzanci czekali aż usłyszą szczurów w tunelu, a wtedy
powodowali
eksplozję miny i masakrowali ludzi na zewnątrz. W powstałym zamieszaniu szczury
odstępowały od badań, a partyzanci znikali w podziemnych przejściach.
Odmianą DH-10, której obawiano się najbardziej, była osławiona stożkowa
"Skacząca
Betty" o trzech wąsikach sterczących spod powierzchni ziemi. Trącenie stopą
jednego z nich
powodowało wybuch niewielkiego ładunku wyrzucającego minę w powietrze na
wysokość
około metra, gdzie eksplodowała, rozsiewając odłamki na wysokości pachwiny. To
była
straszliwa broń.
Za pomysłowość w dostosowaniu się do miejscowych warunków prowadzenia walki,
chłopscy partyzanci z położonej w dystrykcie Cu Chi wioski Nhuan Duć zasługiwali
na
najwyższą nagrodę. Właśnie To Van Duc wynalazł przeciwśmigłowcową minę-pułapkę.
Znana była jako mina trzcinowa i przez dłuższy czas była skutecznym (a dla
Amerykanów
nader zagadkowym) rozwiązaniem problemu, w jaki sposób niszczyć śmigłowce
przerzucające do dżungli ludzi i sprzęt. Początkowo, gdy desanty ze śmigłowców
dostarczały
coraz więcej oddziałów w rejon tuneli, partyzanci bez powodzenia usiłowali
zwabić maszyny
na zaminowane lądowiska. W strefie lądowania umieszczano cztery granaty i
łączono je
krzyżowo drutami naciągowymi. W przypadku lądowania śmigłowca, granaty miały
detonować jeden po drugim. Ale w porównaniu z tym systemem wynalazek To Van Duca
przypominał konfrontacje promu kosmicznego z samolotem Dakota.
Świadom prostego fizycznego faktu, że łopaty wirnika śmigłowca tworzą silny,
skierowany ku dołowi podmuch, rolnik zaproponował rozmieszczenie min DH-10, na
wierzchołkach drzew w rejonie, w którym można się było spodziewać stosunkowo
niskiego
przelotu śmigłowców, albo w który dałoby się je zwabić do zejścia na niewielką
wysokość w
celu dokonania rozpoznania. Nader skomplikowany system drutów naciągowych
zakładano w
gałęziach drzewa lub wysokiego krzewu, które uginając się pod podmuchem wirnika
śmigłowca napinały druty powodując eksplozję miny pod maszyną.
Potwierdzenie skuteczności tego systemu - i stosunkowo udanej próby
przeciwdziałania - znajdujemy u szczura tunelowego kapitana Billa Pelfreya,
oficera
oddziałów specjalnych przydzielonego do 25 dywizji piechoty w Cu Chi. W grudniu
1966
roku był on w pododdziale przygotowującym lądowiska do desantu śmigłowcowego.
Zadaniem jego kompanii było ubezpieczenie "gorących" stref lądowania na okres
wystarczający do przyziemienia śmigłowców. "- Do tej pory traciliśmy wiele
śmigłowców na
minach i pułapkach. Mieli dość pomysłową minę, którą ustawiali w taki sposób, że
gdy
śmigłowiec próbował lądować, podmuch od wirnika szarpał krzewem, a to powodowało
odpalenie miny".
Zazwyczaj znajdował miny w krzakach. "- Były dobrze zamaskowane listowiem. Ale
można było je zauważyć. Jeżeli bowiem ustawiono je dzień lub dwa dni wcześniej,
listowie
zaczynało więdnąć i można było rozpoznać te, różnicę. Kiedy je znaleźliśmy,
zazwyczaj
unieszkodliwialiśmy je wysadzając małym stugramowym ładunkiem minerskim".
Miny i tunelowe pułapki były tanie w produkcji, skuteczne psychologicznie i
powodowały poważne obrażenia fizyczne. Jedną z takich min był zwykły pocisk
artyleryjski
zakopany w ziemi i zaopatrzony w zapalnik naciskowy, detonujący pod wpływem
ciężaru
ludzkiego ciała. ,Jeden z dowódców batalionu naszego pułku nastąpił na pocisk
kalibru 155
mm założony jako mina pułapka -odnotował oficer medyczny. - To, co z niego
zostało, nie
wystarczyło do wypełnienia foliowej torby niewiele większej od tej na zakupy. W
gruncie
rzeczy... rozerwało go na strzępy".
Według standardów Viet Congu, były to nader wyrafinowane pułapki. Z drugiej
strony ewolucyjnej tabeli uzbrojenia znajdowały się typy, które bliższe były
raczej okresowi
Wojny Dwóch Róż , niż wysoce stechnicyzowanej wojnie w Wietnamie. Należała do
nich na
przykład kusza z bełtem, normalnie używana do polowania przez mniejszości
etniczne
zamieszkujące pogórze. Viet Cong dostosował ją do obrony tuneli. W zamaskowanej
jamie
do krawędzi otworu mocowano kuszę. Bełt umieszczany był na napiętej cięciwie, a
prosty
mechanizm spustowy uruchamiany był przez sznur naciągowy przeciągnięty przez
ścieżkę
lub korytarz. Podobną, historyczną proweniencje miało urządzenie przypominające
średniowieczną buławę bojową - ciężka kula z gliny, ze sterczącymi z niej
zaostrzonymi
bambusowymi kołkami. Podwieszano ją na pozornie niewinnej lianie do gałęzi
drzewa. Po
uwolnieniu przez sznur naciągowy, kula z dużą siłą przelatywała wzdłuż ścieżki.
Była też mina kokosowa, czyli wydrążony orzech wypełniony materiałem
wybuchowym, a następnie przykryty kamieniem, który służył jako element rażący -
nie była
zabójcza, ale napędzała strachu. Stosowano także miny bambusowe. Sporządzano je
z dużego
odcinka bambusa, którego wnętrze wypełniano śrubami, nakrętkami, tłuczonym
szkłem, albo
kawałkami żelaza, oraz niewielką ilością plastycznego albo sproszkowanego
materiału
wybuchowego. Detonacje powodował zapalnik tarciowy, uruchamiany przez drut
naciągowy.
Najbardziej popularną komunistyczną miną-pułapką był granat z drutem naciągowym
umocowanym do zawleczki. Używano go we włazach, albo we wnętrzu tuneli. W
początkowym okresie wojny granaty pochodziły z chałupniczej produkcji i
zaopatrzone były
w drewniane trzonki, albo wykonywano je z puszek po Coca-Coli wypełnionych
materiałem
wybuchowym wydobytym z amerykańskich niewybuchów. Ulubioną taktyką było
umieszczanie na ścieżkach w dżungli lub koło tuneli granatu z wyjęta zawleczką,
włożonego
do puszki odpowiednich rozmiarów. Pociągnięcie za drut naciągowy wydobywało z
puszki
granat, który automatycznie odbezpieczał się i eksplodował. Podobny system
stosowany był
przy wejściach albo w głębi tuneli. Często sznur naciągowy wykonywano z korzeni
drzew.
Eksplozja nawet niewielkiego granatu wewnątrz tunelu powodowała niewyobrażalne
obrażenia u każdego, kto znajdował się w pobliżu i mogła doprowadzić do
zawalenia się
sklepienia oraz pogrzebania intruza pod zwałami ziemi.
Istniała nawet pułapka wykonywana z pojedynczego naboju karabinowego.
Utrzymywany był w pionowej pozycji przez dwa bambusowe paliki i ustawiony na
małej,
drewnianej podstawie, a odpalał pod naciskiem stopy. Wszędzie wokół tuneli
znajdowały się
również osławione pułapki z zaostrzonymi bambusowymi palikami (punji). Niekiedy
Viet
Cong wykopywał tygrysie jamy pułapki, a jeżeli GI wpadł do którejś z nich,
nabijał się na
bambusowe pale. Pułapka była wykonywana w takich rozmiarach, by łatwo ją można
było
zamaskować gałęziami i liśćmi, ale jej głębokość była na tyle duża, że stopa
ofiary opadała na
paliki siłą wystarczającą do przebicia wzmocnionej podeszwy buta GI. W bardziej
wyrafinowanej wersji paliki wkopywano w ścianki jamy, ale ostrzami skierowanymi
w dół co
sprawiało, że wydobycie stopy było jeszcze bardziej bolesne. Niekiedy paliki
smarowano
odchodami, aby powodować zakażenie, czasem zaś trucizną, którą partyzanci
nazywali
"Trąba słonia". Podobno powodowała śmierć w ciągu dwudziestu minut od
przedostania się
do krwiobiegu. Była nawet pułapka na niedźwiedzie wykonywana z zatrutych palików
bambusowych lub metalowych kolców. Ofiara, stając na niej uruchamiała dwie
deski, albo
stalowe płytki z umocowanymi drewnianymi lub metalowymi kolcami. Płytki obracały
się,
wbijając kolce w nogę nieszczęśnika tuż ponad miejscem chronionym przez cholewkę
buta.
Na poziomie twarzy mocowano bambusowy bat o długości około półtora metra,
zakończony
kolcem przypominającym haczyk na ryby. Całe urządzenie było napięte i
utrzymywane w
pozycji przez sznur połączony z kolejnym przeciągniętym przez ścieżkę drut
naciągowy.
Niekiedy Viet Cong sięgał po oryginalne, choć w pewnym stopniu makabryczne,
środki miejscowej wojny psychologicznej. Pewnego razu, po amerykańskim ataku na
kompleks tuneli, kapitan Linh obserwował beznamiętnie jak GI zeskoczył z czołgu
i nastąpił
na minę DH-5. Jej eksplozja urwała Amerykaninowi nogę. Po ewakuowaniu śmigłowcem
rannego i odejściu patrolu, Linh podniósł nogę. Na wyrzuconym pudełku po
amerykańskich
racjach polowych napisał po angielsku słowo "niebezpiecznie", a potem powiesił
nogę i
tabliczkę na drzewie pozbawionym liści przez ostrzał artyleryjski. Dla lepszego
efektu
dorysował jeszcze czaszkę i skrzyżowane piszczele. Było to w czasie pory suchej
i wysuszona
noga wisiała tam przez kilka tygodni, będąc, według kapitana Linha, skutecznym
środkiem
odstraszającym.
Istnieją przypuszczenia, choć nigdy tego nie udowodniono do końca, że Viet Cong
mógł hodować w tunelach szczury zakażone dymienicą morową, traktując je jako
prymitywną
formę wojny biologicznej przeciwko amerykańskim żołnierzom. Na początku marca
1967
roku pieszy patrol z kompanii A, 3 batalionu 4 pułku kawalerii 25 dywizji
piechoty wszedł do
tunelu w prowincji Hau Nghia, mniej więcej półtora kilometra na północny zachód
od miasta
Cu Chi. W środku znaleźli trzy martwe szczury, wszystkie przywiązane za szyję.
Odnaleziono
również strzykawkę i ampułkę z żółtym płynem, a także klatki do łapania tych
gryzoni.
Dowódca patrolu natychmiast porozumiał się ze specjalistami wywiadu
przydzielonymi do
521 medycznego pododdziału wydzielonego (wywiadowczego), który dokonał badania
dziwacznego zjawiska. Okazało się, że jeden ze szczurów był nosicielem
dymienicy.
Zupełnie niewinne wytłumaczenie tego znaleziska może wynikać z faktu, że
partyzanci, którzy często żywili się szczurzym mięsem sami musieli wiedzieć, czy
jedzą
zakażone szczury. Jeżeli natomiast, z drugiej strony, do powszechnej świadomości
GI
przenikała informacja, że Viet Cong posługuje się w tunelach zarażonymi
szczurami, sam
proces badania podziemnych systemów mógł stać się jeszcze bardziej pracochłonnym
i
powolnym procesem niż do tej pory. I chociaż wszystkich amerykańskich i
sprzymierzonych
żołnierzy zapobiegawczo szczepiono przeciwko dymienicy, prowadzono bardzo
staranną
obserwację profilaktyczną.
Niestety, odtajniona ostatnio korespondencja wojskowa odnosząca się do dziwnej
historii uwiązanych szczurów jest niekompletna. Przejawiało się w niej poważne
zaniepokojenie na najwyższych szczeblach hierarchii wojskowej w Waszyngtonie i
Sajgonie.
We wnętrzu tuneli niekiedy znajdowały się fałszywe ściany, pokryte cienką
warstwą
gliny. Za nimi czekał partyzant Viet Congu z bambusowymi włóczniami. Gdy szczur
tunelowy wolno posuwał się przed siebie, partyzant obserwował go przez dziurę w
przepierzeniu i w odpowiednim momencie dźgał włócznią ofiarę. Podobny los
oczekiwał nic
nie podejrzewającego GI, który wpadł w pułapkę, nazywaną przez Amerykanów
lakonicznie
"Przepraszam za to". Była to jama, do której wpadała ofiara. Tuż obok niej,
oddzielona
jedynie cienką ścianką z gipsu i gliny, znajdowała się druga jama, w której
oczekiwał
Wietnamczyk. W chwili, gdy GI trafiał w pułapkę, partyzant zakłuwał nieszczęsną
ofiarę
włócznią.
Pułapki i zasadzki powodowały nieproporcjonalnie wysoką liczbę ofiar wśród
piechoty i pozostawały źródłem wielkiego niepokoju taktyków w Wietnamie. W
czasie całej
wojny pułapki były przyczyną 11 procent śmiertelnych ofiar wśród Amerykanów i 17
procent
zranień. Śmiertelność udało się ograniczyć jedynie dzięki doskonałemu
amerykańskiemu
systemowi ewakuacji rannych śmigłowcami (Medevac).
Poważne straty powodowane były również zakażeniami ran. Generał dywizji
Spurgeon Neel, były naczelny chirurg w Ministerstwie Wojsk Lądowych, wyjaśnił:
"Rozległe
zakażenia zmuszały chirurga do wyboru pomiędzy radykalnym usunięciem
potencjalnie
nadającej się do uratowania tkanki, a bardziej zachowawczym podejściem, które
mogło
pozostawić źródło infekcji". Podstępne pułapki wewnątrz i tuż koło tuneli,
wywoływały
wśród piechurów strach w stopniu wystarczającym, by zmniejszyć ich skuteczność
bojową.
Dysponująca świetnym wyposażeniem technicznym piechota walczyła zazwyczaj tylko
w
dzień i była ewakuowana śmigłowcami na noc; nie zawsze zmieniała trasę patrolu
po to, by
odkryć długie kompleksy tuneli. Wszyscy wiedzieli o pułapkach... a o to czego
oko piechura
nie dostrzegło, oficera nie bolało serce.
W odkrywczym studium przeprowadzonym przez generała broni Juliana J. Ewella,
byłego dowódcy H grupy polowej w Wietnamie zostało wykazane, że przynajmniej
połowa
min pułapek odnaleziona przez żołnierzy 9 dywizji została wykryta za
pośrednictwem
eksplozji - innymi słowy, zdetonowana przez ofiarę. Czterdzieści sześć procent
ofiar
pochodziło z wypadków zbiorowych, spowodowanych przez nierozważne skupianie się
żołnierzy w jednym miejscu. W 1969 roku miny pułapki były najpoważniejszą
przyczyną
strat w 9 dywizji. Gdy 25 dywizja piechoty przybyła do Cu Chi i jej dowództwo
zorientowało
się jak poważny problem stanowi minowa obrona tuneli, została zorganizowana
specjalna
szkoła nazwana "Szkołą Tuneli, Min i Pułapek". Zajęcia prowadzono na terenie
linii
obronnych i korzystano w nich z oryginalnych tuneli Viet Congu wykopanych pod
dywizyjnym stanowiskiem dowodzenia. Dowódcy pododdziałów wyższego szczebla
sporządzali skomplikowane analizy statystyczne min-pułapek stanowiące coś w
rodzaju
rozbudowanego programu badań rynku. Do nowiutkiego komputera wojskowego
wprowadzano dane, "... dając im możliwość przedstawiania i badania problemu przy
minimalnej pracy o charakterze urzędniczym" - odnotował generał.
Jeżeli zewnętrzna linia obrony nie zdołała powstrzymać przeciwników, następną
tworzyły tak zwane "pajęcze dziury". Były one wspaniale zamaskowanymi jamami,
wykopanymi na wysokość ramion strzelca, niedaleko każdego z trzech wejść do
tunelu i
połączonymi krótkimi łącznikami z głównym systemem. W każdej z nich stał jeden,
a
niekiedy dwóch doskonale chronionych snajperów Viet Congu i stamtąd ostrzeliwali
atakujących. Kiedy sytuacja stawała się zbyt niebezpieczna, wycofywali się przez
łącznik do
głównego podziemnego systemu. Żaden system wykrywania nie był w stanie znaleźć,
określić
położenie i zniszczyć wszechobecnych snajperów w ich "pajęczych dziurach". Mogli
oni być
(i często byli), ostrzeliwani przez moździerze, artylerię, traktowani napalmem i
atakowani
przez czołgi. Im dłużej jednak snajper walczy?, w tym większym stopniu
realizował
podstawowe zadanie - angażować możliwie jak największą liczbę nieprzyjaciół,
wiązać ich,
odwracać uwagę od prawdziwego celu, czyli zespołu tuneli, przy którym pełnił swą
samotną
straż.
Tunele nie były nie do zdobycia, ale ich siła wynikała z solidnych inżynierskich
podstaw i mądrego, twórczego systemu obrony zapewniających im o wiele większą
możliwość przetrwania na polu walki, niż w rzeczywistości na to zasługiwały.
Przez całe pięć
lat pozwalały komunistom sprawować skuteczną kontrolę nad dystryktem Cu Chi.
Amerykanie i ich sprzymierzeńcy z Armii Republiki Wietnamu dysponowali jedynie
krótkoterminową dzierżawą na powierzchni. Tytuł nieograniczonej własności tkwił
głęboko
w niewzruszonej trwałości ziemi.
11
ZWIERZĘTA
Zwierzęta i owady w wietnamskiej dżungli szybko uznały tunele Cu Chi za
odpowiednie
środowisko. Wiele już się zaadaptowało do podziemnego życia, a teraz gospodarz -
człowiek
- pozostawił zachęcające ślady, dzięki którym mogły się pożywić. Często
okazywało się, że
dzielą tę samą przestrzeń z ludźmi obu walczących stron.
Starszy sierżant Robert Baer
Ostatni tunel do którego wszedłem ... Śmiertelnie boję się szczurów, ale
wpełzłem na dół,
zacząłem schodzić do dziury i usłyszałem szmer. Zaalarmował mnie i adrenalina
zaczęła mi
buzować. Dziura była głęboka na jakieś dwa metry, potem skręcała w lewo i
wchodziła do
komory o powierzchni jakichś trzech metrów kwadratowych. Dotarłem do miejsca, z
którego
widziałem otwór i położyłem latarkę przed sobą. Kiedy więc latarka leżała sobie
na ziemi,
oświetlając pomieszczenie, ja z przeciwległego rogu rozejrzałem się naokoło. W
rogu siedział
szczur na tylnych łapach i szczerzył zęby. Przysięgam, że był to największy
szczur jakiego w
życiu widziałem. No cóż, po prostu odbiła mi palma, po prostu odbiła mi palma.
Strzelałem,
wrzeszczałem i krzyczałem, znowu strzelałem z mojej czterdziestki piątki.
Chłopaki mnie
wyciągali, a ja wciąż strzelałem i w końcu wydostałem się na górę. Jak już
mówiłem, zawsze
trzymałem wybuchowe klamoty tuż obok dziury. Złapałem odłamkowy i rzuciłem go w
dół,
potem złapałem ogłuszający, również go tam wrzuciłem, a potem odtoczyłem się na
bok.
Musiałem głupio wyglądać, ponieważ byłem sparaliżowany ze strachu. Nie pamiętam,
żebym
kiedykolwiek tak się bał. I wtedy sobie odpuściłem. To była ostatnia dziura, do
której
wszedłem. Ten cholerny szczur mnie zawrócił.
Porucznik Jack Flowers
W tunelach Cu Chi partyzanci mieli zwyczaj używać pudełek ze skorpionami z
przyczepionym drutem naciągowym i to była pułapka. Jeżeli pociągnąłeś sznur,
pudło
otwierało się i skorpiony wyłaziły do tunelu. Jeden z moich ludzi został
użądlony; wylazł z
wrzaskiem i nie wszedł już nigdy do żadnego tunelu. Ale skorpion nie może cię
zabić, a poza
tym zawsze mieliśmy medyka na górze.
Chi Nguyet (Siostra Światło Księżyca)
partyzantka
W naszym rejonie, podobnie jak w wielu innych, był specjalny gatunek bardzo
złośliwych
pszczół. Były dwa razy większe od zwyczajnych. Nie zbierały miodu, ich użądlenie
było
straszliwie bolesne. Badaliśmy zwyczaje tych pszczół bardzo uważnie i
tresowaliśmy je.
Zawsze miały czterech wartowników i jeżeli się je zaniepokoiło albo naruszyło
ich spokój,
wzywały cały rój, żeby atakował intruza. Umieściliśmy więc pewną ilość uli na
drzewach
wzdłuż drogi prowadzącej od posterunku Armii Republiki Wietnamu do naszej
wioski.
Pokryliśmy je lepkim papierem, od którego sznurki prowadziły do bambusowej
pułapki, którą
ustawiliśmy na drodze. Następnym razem, gdy nadszedł patrol wroga, pułapka
została
uruchomiona i papier został zerwany z ula. Pszczoły natychmiast zaatakowały.
Żołnierze
uciekali jak oszalałe bawoły i zaczęli wpadać na nasze pułapki z zaostrzonymi
palikami
bambusowymi. Odeszli niosąc i wlokąc swoich rannych. Z posterunku musieli
poprosić przez
radio o pomoc, ponieważ komendant dystryktu Armii Republiki Wietnamu wysłał z
innego
posterunku kompanię wojska ze śmigłowcami. Tym razem ustawiliśmy sporo uli.
Kiedy
nieprzyjaciel nadszedł, żołnierze zobaczyli kupy ziemi, które wyglądały jak
wykopane
niedawno pułapki. Oficer rozkazał wiec swoim ludziom, aby usunęli ziemię i
odsłonili
pułapki. Ale pod ziemią ukryte były ule i kiedy pszczoły zostały zaniepokojone w
tak
brutalny sposób, zaczęło się wielkie zamieszanie. Pszczoły, setki pszczół
zaatakowały ich i
prawie natychmiast trzydziestu żołnierzy zostało wyeliminowanych z działania.
Znowu
musieli się wycofać. Bardzo nas to zachęciło i zaczęliśmy szkolić pszczoły
specjalnie do
celów obronnych.
Pułkownik Do Tan Phong
Przez jakiś czas w 1966 roku używaliśmy przeciwko Amerykanom szerszeni.
Tresowanie ich
było bardzo długim procesem. Gdy zapytałem o to jednego z naszych treserów,
wyjaśnił mi,
że można tresować szerszenie, ponieważ po jakimś czasie rozpoznają zapach
tresera i nie
atakują go. Treserzy używali długich drągów, żeby ustawiać gniazda szerszeni w
miejscach,
przez które - ich zdaniem - miały przechodzić oddziały nieprzyjaciela.
Szerszenie były bardzo
cenne. Nieprzywykli do naszego klimatu ludzie z Zachodu dostawali gorączki po
ich
użądleniu.
Plutonowy Pedro Rejo Ruiz
Najwięcej problemów miałem z tą cholerną stonogą, tyle, że nie była to stonoga.
Nie wiem.
Musiałem do niej strzelać, strzelałem za każdym razem, gdy ją zobaczyłem. To nie
był wąż,
bo miał nogi jak stonoga. Strzelałem do nich. Miały ponad piętnaście centymetrów
długości.
Takiego zielonkawego koloru. Waliłem do nich ze spluwy. Nie chciałem, żeby się
do mnie
zbliżały.
Kapral Bili Wilson
Raz ugryzła mnie stonoga. Ta cholera miała chyba dobre dwadzieścia centymetrów
długości i
myślałem wtedy, że umrę - myślałem, że zostałem zatruty, całe ramię ; miałem
odrętwiałe.
Wyczołgałem się stamtąd i zacząłem wydzierać się o medyka. Myślałem, że umrę,
jak amen
w pacierzu.
Kapral Gilbert Llndsay
Mieli tam wielką dziurę, a ja tę kiepską latarkę i sprawdzałem korytarz, aby się
upewnić, że
nie ma tam więcej pułapek ani czegoś w tym rodzaju i nagle poczułem, że jestem
obserwowany. Wziąłem latarkę, a była bardzo słaba i odwróciłem się, świecąc na
ścianę - a
tam były te dwa gigantyczne pająki. Myślę, że na dole bałem się. bardziej
pająków niż
czegokolwiek innego. Kiedy jest się z nimi oko w oko, tak blisko, no wiecie,
blisko do ściany,
są cholernie duże. Przypomniałem sobie o bagnecie, wyjąłem go i chciałem
dziabnąć nim
pająki. No wiecie, nie miałem zamiaru do nich strzelać. Niedobrze było dostawać
świra z
powodu dwóch pająków, a wtedy one wlazły do dziury, którą kopałem. I do diabła z
tym. Po
prostu zasypałem dziurę ziemią. Kopałem tam, ponieważ mój wykrywacz
sygnalizował, że
jest tam metal i już znaleźliśmy kilka pocisków moździerzowych. Kiedy te pająki
wlazły do
tej dziury, przestało mnie obchodzić, co w niej jest. Cokolwiek było tkwi tam
razem z tymi
pająkami.
Starszy sierżant Robert Baer
...i jedna dziura wydała mi się czarniejsza niż jakakolwiek do tej pory. Przez
moment miałem
wrażenie, że tracę równowagę, ponieważ zdawało mi się, że dziura się porusza.
Kiedy znowu
tam zaświeciłem, przekonałem się, ze jest to po prostu masa pająków - tylko
pająki. Cała
komora - ściany i sufit były czarną, ruchoma masą pająków. Jestem pewien, że
byty tam z
naturalnych przyczyn. Wiecie, to były czarne pająki z purpurowymi, lub koloru
morskiej
wody plamami, wielkie jak paznokieć kciuka. Oblazły mnie, ale nie wiem, czy mnie
ugryzły,
ponieważ nie zachorowałem, ani nic w tym rodzaju.
Plutonowy Rick Swofford
Tak, pamiętani, kiedy weszliśmy do dużego tunelu. Zszedłem tam i niczego w dole
nie było.
Ale Wietnamczycy mnie nie obchodzili, nie bałem się ich, ponieważ ich
przerobiłem na
sieczkę [wysadziłem w powietrze]. Ale te pieprzone węże, pająki i temu
podobne... Kiedyś
zszedłem na dół i założę się, że był tam milion pająków. Oblazły mnie całego i
musiałem się
cofać rakiem, a kiedy wylazłem z powrotem, cały byłem pokryty pająkami i musieli
mnie z
nich otrzepać. Nigdy tego nie zapomnę, bo omal nie wystąpiłem ze szczurów
tunelowych.
Pająki. I to do tego w obcym kraju. Nie wiedziałem, czy są jadowite, czy nie.
Plutonowy Pedro Rejo Ruiz
Widziałem na dole takie pająki, że nie uwierzylibyście. Rzeczywiście strzelałem
do nich, do
pająków wielkich, jak moja dłoń. Po prostu do nich strzelałem. Bęc.
Kapitan Herbert Thomton
Używaliśmy tam również środków owadobójczych z powodu wielkich, ognistych
mrówek.
Jeżeli napotkaliśmy ogniste mrówki, a dopadały cię, zanim się zorientowałeś,
wtedy
wyciągaliśmy te małe buteleczki z środkiem owadobójczym i przebijaliśmy je
bagnetem. Po
prostu robiliśmy dziurkę. Wtedy pękały, oblewając cię całego. Trzeba było
najpierw nałożyć
maskę, ponieważ ta substancja mogła przyprawić o mdłości. Jeżeli ciebie, to co
dopiero
mówić o mrówkach. Kiedy tylko mogliśmy dostać taśmę klejącą, używaliśmy ją
oklejając
nasze mankiety i zaklejając w ogóle każdy możliwy otwór, żeby uniemożliwić
mrówkom
włażenie nam do butów. Ponieważ kiedy czołgasz się na rękach i kolanach, zanim
się
zorientujesz, że są tutaj, okazuje się, że już cię całego oblazły, a potrafiły
naprawdę dobrze
gryźć. Środek owadobójczy pomagał, jeżeli go miałeś, ale oczy, nos uszy i usta
zawsze były
szczególnie narażone na ukąszenia ognistych mrówek.
Kapral Bill Wilson
Było tam wiele rzeczy, które napędzały człowiekowi cholernego pietra. Na mnie
tak działały
nietoperze. Kiedy się czołgasz przez naprawdę wąski tunel, masz po prostu tylko
tyle miejsca,
by się przepychać, strącałeś te wszystkie nietoperze, które zaczynały lecieć na
ciebie, czepiały
się pleców, i czuło się je tam, wplątywały się we włosy... Czułeś je, jak
przesuwają ci się po
plecach, po tyłku, nogach i znikają. Dostawałem od tego dreszczy.
Plutonowy Rick Swofford
Czasami dostawałeś cykora i otwierałeś ogień, a nietoperze zaczynały nadlatywać
tunelem.
Jeden nietoperz wczepił się facetowi w okolicy pachwiny i ugryzł go, a ten
wyciągnął swoją
.38 i rozwalił go.
Nguyen Truong Nghi
partyzant
Pewien gatunek jadowitego węża - można było niekiedy napotkać w tunelach - miał
od
czterdziestu do pięćdziesięciu centymetrów długości, trójkątne ciało i czerwone
ubarwienie;
inny gatunek miał około trzydziestu centymetrów długości, okrągłe ciało i czarne
oraz
czerwone zabarwienie. Ludzie, których ugryzły te węże, umierali błyskawicznie.
Kapitan Herbert Thornton
Mieli tam na dole węże, naprawdę mieli węże. Pamiętam, że znalazłem je
przywiązane w
szwalni i w jednym pomieszczeniu szpitalnym. Mieli bambusową żmije, która była
bardzo
jadowita i wszyscy dobrze o niej wiedzieli. No cóż, jeżeli schodzisz w dół
tunelem z latarką w
ręku i widzisz cholernego węża, mniejsza o to jakiego, pierwszym odruchem jest
zabić to
cholerstwo. A ponieważ w tunelu nie możesz dobrze się zamachnąć, żeby mu
przyłożyć,
musisz go zastrzelić. To daje siedzącym w głębi tunelu znak, że nadchodzisz.
Węże były
przywiązywane w jakimś miejscu tunelu kawałkiem drutu. Charlie miał jakiś
sposób, żeby
odwiązać drut i odciągnąć węża z drogi.
Porucznik Jack Flowers
Brali węża - nazywaliśmy je wężami jednego kroku, dwóch albo trzech kroków.
Wszystko to
były żmije bambusowe. Nie były bardzo długie, ale cholernie jadowite; kiedy cię
ugryzła,
mogłeś zrobić jeszcze tylko jeden albo dwa kroki. Wietnamczycy w jakiś sposób
przywiązywali żmiję drutem wewnątrz bambusa. Gdy szczur tunelowy przechodził
dołem,
potrącał bambus, a wtedy żmija wypadała, i gryzła go w kark albo w twarz. Wtedy
krew z
trucizną bardzo szybko dociera do serca. Musiałeś pamiętać, że kiedy posuwasz
się tunelem,
musisz oświetlać latarką nie tylko ściany, ale również strop.
Plutonowy Pedro Rejo Ruiz
Był piechurem, i wąż wpełzł mu do spodni. I co wtedy zrobili? Dotknęli węża, a
kiedy
podniósł głowę, złapali go przez spodnie. Przytrzymali, rozcięli facetowi
spodnie i zabili
węża. W tym czasie GI zemdlał. Mieli zwyczaj wieszać węże pod sufitem -
nazywaliśmy go
wężem ćwierć kroku, ponieważ kiedy cię ugryzł, mogłeś zrobić ćwierć kroku i
byłeś martwy.
Brali kawałek bambusa, mniej więcej tej długości, brali węża, wiązali go tuż pod
łbem,
wsadzali do bambusowej rurki i mocowali ją do sufitu. A kiedy trąciłeś rurkę,
wąż już cię
miał.
Nguyen Khac Vien
Te szczury tunelowe, chociaż dobrze wyposażone i specjalnie szkolone, nie zawsze
jednak
dostatecznie uwzględniały to, co niewidzialne i nie dające się przewidzieć...
Pewnego dnia
szczur tunelowy z wykrywaczem min ostrożnie wszedł do tunelu... dobrze
wyszkolony w
unikaniu pułapek na ziemi, powoli posuwał się do przodu. Nagle dotknął głową
czegoś, co
przypominało duże salami, podniósł rękę, żeby to odsunąć, ale coś długiego i
zimnego
owinęło mu się wokół szyi. Nie miał czasu krzyknąć, ani wyciągnąć noża, ponieważ
wąż już
mocno owinął mu się wokół karku i mocno ugryzł w twarz. Na zewnątrz inne szczury
tunelowe czekały na swojego towarzysza. W końcu dowódca grupy wysłał jednego z
nich do
tunelu. Ten człowiek wyszedł wkrótce później, blady i zadyszany, ciągnąc za sobą
fioletowe
zwłoki szczura tunelowego.
Starszy sierżant Robert Baer
Z jednej dziury wyciągnąłem dwumetrowego boa dusiciela i zabiliśmy go. Potem
obdarliśmy
go ze skóry i wszyscy mieliśmy opaski na głowy i różne inne rzeczy zrobione z
wężowej
skóry.
12
BAZA CU CHI
Pod koniec 1966 roku, gdy kapitan Linh i jego pododdział zalegał w pełnych
robactwa
tunelach, ciągnących się pod dystryktem Cu Chi, kilka kilometrów dalej
amerykańscy
żołnierze mieszkali w klimatyzowanych pomieszczeniach przekraczających stopniem
komfortu granice wyobraźni ich przeciwników. Jedna z największych i najbardziej
umocnionych baz zbudowanych przez Amerykanów w Wietnamie znajdowała się właśnie
w
Cu Chi Stanowiła element łańcucha baz, które generał Westmoreland postanowił
rozmieścić
wokół Sajgonu.
Wielka, rozciągająca się na dużym obszarze baza, która stała się tymczasowym
miastem w samym środku wiejskiej okolicy, była do czasów wojny wietnamskiej
wyjątkowym, wojskowym tworem. Z jednej strony od 1965 roku rozmieszczano tam
potężne
jednostki wojskowe dysponujące wsparciem broni pancernej, artylerii i śmigłowców
oraz
odpowiednim zapleczem logistycznym, kwatermistrzowskim i remontowym. Z drugiej
strony,
nie było linii frontu. Wojna toczyła się w chwili, gdy strony nawiązywały
kontakt bojowy.
Była to "wojna terenowa" a jedyne bezpieczne miejsce amerykański dowódca miał w
swojej
bazie, zaopatrywanej przez silnie bronione konwoje ciężarówek. "W związku z
charakterem
tej wojny - wyjaśniał Westmoreland - jednostki taktyczne muszą być rozrzucone na
całym
terytorium kraju we wszystkich możliwych miejscach. Brak rozbudowanego systemu
transportowego zmusza duże jednostki raczej do zakładania własnych baz
logistycznych, niż
do korzystania z jednego, centralnego ośrodka zaopatrzenia obsługującego szereg
jednostek".
Innymi słowy, duże połacie Wietnamu nie mogły być, i nigdy nie były,
zabezpieczone.
Dowódcy Viet Congu podeszli do amerykańskich baz z pragmatyzmem i optymizmem,
poddając je okresowym, nękającym ostrzałom moździerzowym i rakietowym. Obozy
zawsze
stanowiły wdzięczne cele. Każdy wystrzelony do nich pocisk prawie zawsze
powodował
straty w ludziach i sprzęcie, a poza tym powodował nerwowość Amerykanów i
zmuszał ich
do ciągłej czujności. Żadna amerykańska baza - w tym również sam Sajgon - nie
uniknęła
ostrzału.
Baza Cu Chi została wzniesiona w 1966 roku w rejonie znanym Wietnamczykom pod
nazwą Dong Zu, co oznacza "pole spadochroniarzy". Żołnierze wojsk
powietrznodesantowych Armii Republiki Wietnamu ćwiczyli tam w czasach Diema na
dawnej plantacji orzeszków ziemnych. Rozciągała się ona pomiędzy miastem Cu Chi,
mniej
więcej czterdzieści kilometrów na północny zachód od Sajgonu, a porzuconą
plantacją
kauczukową Fil Hol, która, z kolei, graniczyła z południowym brzegiem rzeki
Sajgon, za
którą był Żelazny Trójkąt. Leżało ono nie tylko pomiędzy główną strategiczną
drogą lądową i
rzeczną do Sajgonu, ale również blisko miejsca, słusznie uważanego za
najsilniejsze centrum
działalności Viet Congu - według komunistów, były to tereny wyzwolone.
Opuszczona
plantacja kauczuku miała stać się stałym punktem, z którego przeprowadzano ataki
rakietowe
i moździerzowe. Nieco dalej, na obszarze tak zwanego lasu Ho Bo, leżała wioska
Phu My
Hung, gdzie mieściły się: stanowisko dowodzenia Viet Congu rejonu Sajgonu, dwa
szpitale i
ośrodki szkoleniowe.
Baza Cu Chi mieściła się na dobrą sprawę w samym sercu najbardziej
podziurawionego tunelami obszaru w Wietnamie Południowym, sceny najbardziej
niszczących operacji prowadzonych w czasie wojny. Sieć tuneli była dla
Amerykanów
źródłem udręki od momentu ich przybycia, do chwili odejścia.
Do Bazy Cu Chi przylegała wioska Nhuan Duc. Była zapewne, najbardziej frontowa
wioską w Wietnamie Południowym i w 1976 roku została uhonorowana przez
zgromadzenie
narodowe Wietnamu tytułem Wioski-Bohatera. Z niej też wywodziło się kilku
odznaczonych
medalami bohaterów Viet Congu, w tym również rolnik To Van Duc wynalazca miny,
która
unieszkodliwiła tak wiele śmigłowców. Dzisiaj w Nhun Duc ponownie zajęto się w
pewnym
stopniu uprawą roli, natomiast w czasie wojny, wszystko co znajdowało się
powyżej
powierzchni ziemi, uległo zupełnemu zniszczeniu. Będą musiały minąć
dziesięciolecia, zanim
lasy i plantacje staną się równie gęste jak w 1963 roku. Zanim 173 brygada
powietrznodesantowa oraz 3 brygada 1 dywizji piechoty przeprowadziła w styczniu
1966
roku operację "Crimp", by oczyścić teren pod budowę bazy Cu Chi, cała okolica
była
bombardowana przez artylerię oraz specjalnie przystosowane do zrzucania bomb
burzących -
strategiczne bombowce B-52. Wszystkie domy zostały zniszczone. Kobiety dzieci i
starzy
ludzie z Nhuan Duc zostali przeniesieni przez żołnierzy Armii Republiki Wietnamu
do wioski
strategicznej w Trung Lap. Ale zdolni do walki mężczyźni i dziewczęta, którym
NFW polecił
i trzymać się blisko nieprzyjaciela, pozostali w tunelach. Podejmowane przez
nich próby
uprawiania w nocy zielonych warzyw zostały udaremnione przez środki
roślinobójcze
rozpylane z samolotów. Stworzono białą strefę, Operacja "Crimp" miała za zadanie
oczyścić
rejon z Viet Congu i sprawić by 25 dywizja piechoty mogła bezpiecznie założyć
bazę w Dong
Zu, nieopodal miasta Cu Chi. Ale "Crimp" częściowo okazał się niepowodzeniem.
Wielu
partyzantów zdołało przetrwać na tym terytorium, nie znaleziono i nie zniszczono
też dużej
części ich podziemnych umocnień. Gdy na początku 1966 roku przybyła nowa
dywizja, nic o
tym nie wiedząc, rozbiła swoje namioty dokładnie nad istniejącą siecią tuneli
Viet Congu.
Huynh Van Co, pomysłowy dwudziestodziewięcioletni miejscowy partyzant, nie mógł
uwierzyć własnemu szczęściu. On i dwaj inni członkowie jego komórki postanowili
ukryć się
na tydzień w tunelu, zaopatrzeni w mały zapas suszonego ryżu. Co noc ukradkiem
wyłaniali
się ze swojego włazu i wywoływali zamieszanie, ustawiając kierunkowe miny
odłamkowe,
rzucając granaty, zabijając oraz raniąc amerykańskich żołnierzy w namiotach. GI
nie mieli
pojęcia, skąd następowały ataki. Pociski moździerzowe wystrzeliwane zza linii
obronnych
przez innych partyzantów Viet Congu potęgowały chaos i pomagały ukryć fakt, że
Huynh
Van Co działa wewnątrz obozu. Jego ludzie dokładali wszelkich starań, by każdej
nocy przed
powrotem na sen do kryjówki w tunelu, kraść żywność Amerykanom. Trwało to przez
siedem
nocy, zanim trzyosobowa grupa Viet Congu wycofała się przez tunel połączony z
większym
systemem, znanym jako "pas koło wioski Trung Lap". Ani ich, ani tunelu nigdy nie
wykryto.
Huynh Van Co został kapitanem głównych sił Viet Congu i dowodził plutonem Dac
Cong - oddziałów specjalnych, czyli komandosów. Zginął w 1969 roku w czasie
walki z
wojskami Armii Republiki Wietnamu od bomby napalmowej, zrzuconej przez
amerykański
samolot. Akt mianowania go Bohaterem, wisi obecnie w niewielkim domku z bambusa
i
blachy falistej, należącym do jego siostry, pani Hyunh Thi Bia, w zadrzewionym
przysiółku,
półtora kilometra od miast Cu Chi. Wyblakła fotografia, na której widnieje
młodzieńcza i
zadziwiająco niewinna twarz umieszczona jest tuż obok zasnutego pajęczyną
oficjalnego
portretu Ho Chi Minha. Akt mianowania, podpisany przez premiera Pham Van Donga
głosi:
"Naród pamięta".
Innym miejscowym bohaterem był Pham Van Coi, który poprowadził zuchwały atak
na bazę Cu Chi w kwietniu 1966 roku, gdy mieszkający pod namiotami Amerykanie
byli
wciąż jeszcze słabo chronieni. Pamiętający go wietnamscy wieśniacy bez wyjątku
przypisują
mu i jego dwóm kolegom zabicie kilkudziesięciu Amerykanów. Wszyscy trzej zdołali
przeżyć atak, Pham Van Coi dowodził partyzantami z Nhuan Duc do momentu, gdy
zginął w
zasadzce w 1967 roku.
Usytuowanie bazy Cu Chi nad czynnymi tunelami było, mówiąc skromnie, darem
niebios dla Viet Congu. Amerykańska 173 brygada powietrznodesantowa działała w
rejonie
Cu Chi od stycznia 1966 roku i jej zadaniem było zabezpieczenie przybycia
większych
jednostek. Jej dowódca, generał brygady Ellis W. Williamson, obserwował z
rozbawieniem
przybycie 25 dywizji piechoty. "- Przywieźli ze sobą z Hawajów mnóstwo małych
domków -
powiedział - małych baraczków i temu podobnych. Zaczęli je składać i bardzo im
ich
zazdrościliśmy. Ale też traktowaliśmy ich z pewną dozą krytycyzmu. Nie
potrafiliśmy
zrozumieć, dlaczego, na Boga Ojca, nie mogą usiąść na tyłku i zabezpieczyć
teren. 25
dywizja przyjechała, usadowiła się w Cu Chi i bez przerwy szarpała się z wrogiem
wokół
własnych rejonów zakwaterowania. Dosłownie śmialiśmy się z nich. Myśleliśmy
sobie: co to
za jednostka, która nie potrafi nawet ubezpieczyć własnego rejonu
zakwaterowania? A wtedy
zaczęło się wyjaśniać, że system tuneli jest rzeczywistością.
25 dywizja nie uświadamiała sobie, że biwakuje na wulkanie. Znaleźli się prosto
w
samym centrum bardzo wybuchowej sytuacji. Nie mogli sobie po prostu wyobrazić,
jak to
możliwe, że wysyłają patrole - każą ludziom poruszać się po terenie całkowicie
pozbawionym
przeciwnika, aż nagle w nocy - ta, ta, ta, ta! Ostrzelany został namiot
kwatermistrza. To samo
z namiotem zbrojmistrza. Jednostka wsparcia została skotłowana. A każdy potem
powtarza:
"Skąd się oni tu wzięli? Moja linia obrony jest szczelna. Nikt się przez nią nie
przedostał tej
nocy. Wiem to na pewniaka". Przeciwnik jednak przeniknął. Przeszedł pod ziemią i
wyszedł
na górę".
Dowódca 25 dywizji, generał dywizji Fred Weyand sam przyznał, że dokonany przez
niego wybór miejsca na bazę powodował początkowo problemy. " Rozmawialiśmy ze
śmiechem o tym, że przeszliśmy do bazy Cu Chi uważając, że rejon został już
zabezpieczony.
Gdy już się znaleźliśmy na miejscu, myśleliśmy, że możemy rozkładać łóżka i spać
w
otwartych namiotach. Okazało się, że to pomyłka. Viet Cong mógł wówczas
bezkarnie
pojawiać się w środku nocy, ostrzelać nas i spowodować rozmaite straty.
Uświadomiliśmy
sobie, że są tutaj tunele i stopniowo zaczęliśmy zdawać sobie sprawę z ich
rozmiarów. A
teraz, gdy mamy już tę świadomość, załatwiamy ten problem najlepiej jak
potrafimy".
Wysłał nowo sformowaną drużynę szczurów tunelowych 1 dywizji, by pomogła
odszukać podziemia Cu Chi. Kapral Bernard Justen posłużył się napalmowym
miotaczem
płomieni, by wypalać niektóre ze znalezionych tuneli. Według jego słów: "Nikt
nie ma
zamiaru dyskutować z miotaczem płomieni". Wysłał jednego ze szczurów, by zbadał
tunel i
żołnierz ten wyłonił się na powierzchnie - ku zdziwieniu wszystkich
zainteresowanych - w
samym środku parku samochodowego 25 dywizji.
Wkrótce załogi budowlane wyposażone w cement i buldożery zaczęły przekształcać
bazę Cu Chi w ufortyfikowany obiekt. Tunele jednak pozostały. Kapitan Thomas A.
Ware był
dowódcą batalionu w 25 dp Wspominał: "- Gdy dywizja założyła ten obóz, odkrywali
tunele
przez wiele miesięcy, jeżeli nie przez rok. Został tam zabity jeden z moich
najlepszych
poruczników. Jego pluton zobaczył, jak Viet Cong odpala pocisk z granatnika
rakietowego i
chowa się do swojego tunelu. Znajdowali się tuż za Charliem i ten porucznik
zszedł na dół, a
potem spróbował podnieść klapę włazu. Zastrzelili go, zabili z AK-47, oddając
serię przez
pokrywę włazu. Wystarczyło, że wygarnęli do góry. Trzeba było bardzo uważać,
jeżeli
chciało się być zbyt dzielnym i wykazywać przesadną inicjatywę". W końcu 25 dp
udało się
zakorkować wszystkie tunele, chociażby przy pomocy spychaczy wyrównujących teren
pod
budynki. To znaczy, wszystkie - poza tymi -których używano do szkolenia
przyszłych
szczurów tunelowych. Problem podziemnego dostępu do bazy został rozwiązany, ale
kłopoty
dalekie były od rozwiązania. W ciągu następnych lat miały nastąpić dalsze ataki
z zewnątrz i
wewnątrz linii obrony.
Przez cztery lata Cu Chi było kwaterą główną amerykańskiej jednostki, której
pododdziały zaczęły przybywać na początku wiosny 1966 - dywizji "Tropikalnych
Błyskawic". 25 dp była w pewnym sensie amerykańską Legią Cudzoziemską - nigdy
nie
służyła na kontynencie amerykańskim. Została sformowana z mniejszych jednostek
stacjonujących na Wyspach Hawajskich w listopadzie 1941, na miesiąc przed tym,
jak
Japończycy zaatakowali Pearl Harbor - ostrzeliwując przy okazji koszary 25 dp z
broni
maszynowej. W 1942 roku dywizję rzucono do wojny na Pacyfiku, gdzie zdobyła
swoją
(obecnie oficjalną) nazwę "Tropikalnych Błyskawic" za szybkość z jaką zluzowała
piechotę
morską na Guadalcanalu. Toczyła bez przerwy walki na południowym Pacyfiku i na
Filipinach, a po kapitulacji Japonii, okupowała Osake. W 1950 roku 25 dp wysłano
w śniegi
Korei, gdzie chlubnie uczestniczyła w walkach przez całą tę wojnę. W 1955 roku
powróciła
do macierzystej bazy, na wyspę Oahu. Odznaką naramienną dywizji jest błyskawica
na tle
czerwonego liścia taro (taro jest bulwiastą rośliną o bogatych,
charakterystycznych liściach
typową dla wysp Oceanu Spokojnego); jej dewizą jest: "Gotowi uderzać... wszędzie
i
zawsze".
Na Hawajach, 25 dywizja od 1955 do 1963 roku przygotowywała się do wojny
przeciwpartyzanckiej w azjatyckich dżunglach i była jedyną jednostką w wojskach
lądowych
Stanów Zjednoczonych, która przeszła tego rodzaju szkolenie. Inteligentnie
przewidując
inspirowane przez komunistów ruchy powstańcze w Azji, Pentagon rozkazał, by
żołnierze 25
dywizji zapoznawali się z warunkami panującymi w dżungli. Uczyli się dawania
sobie rady z
tropikalnymi zagrożeniami, takimi jak owady, węże i choroby. U stóp góry Koolau
na Oahu
w 1956 roku założone zostało Specjalne Centrum Szkoleniowo Orientacyjne Wojny w
Azji
(SAWTOC - Special Asian Warfare Training & Orientation Center). Było ono
zorganizowane
na wzór brytyjskich ośrodków szkoleniowych przygotowujących do walki w dżungli.
Na
Hawajach, poza szkoleniowym centrum walki przeciwpartyzanckiej z dwunastoma
makietami
wiosek azjatyckich, znajdowała się Stacja Postępowania Honorowego - symulowany
północno-koreański obóz jeniecki, w którym GI poddawani byli kontrolowanemu
upokarzaniu i brutalnemu traktowaniu. Techniki tortur stosowane przez Czerwonych
demonstrowane były przez strażników w mundurach wojsk Korei Północnej - wszyscy
byli
azjatyckiego pochodzenia. Niektórzy GI doznawali poważnego wstrząsu psychicznego
stykając się z przerażającym realizmem tego obozu. Gdy został ujawniony,
rozpoczęły się
protesty społeczne i obiekt ten został zamknięty.
Do 1962 roku "wojna specjalna" w Wietnamie pomiędzy komunistami a Armią
Republiki Wietnamu (z amerykańskimi doradcami) toczyła się na całego. Jednostki
25 dp
zostały wysłane do obozu "Kobra" w Korat w Tajlandii, ówczesnego sojusznika USA
w
SEATO. Urządzono tam imitację wietnamskiego terenu, włącznie z makietą wioski,
którą
nazwano Ban Kara Eboo, zamieszkałą przez agresywnych GI w chłopskich strojach a
także -
kilku chętnych do pomocy Tajów. W szkoleniu kładziono nacisk na współdziałanie z
ludnością: zachęcanie jej, by skierowała swoje sympatie w stronę rządu, a tym
samym
zdradziła znane jej miejsca pobytu wszystkich partyzantów. Sceneria była
autentyczna, ale
daleko odbiegała od wietnamskich realiów. Nie brała pod uwagę odwiecznej
ksenofobii
Wietnamczyków i ich tradycji sprytnego udawania posłuszeństwa wobec władzy. Nie
przewidziano również największego taktycznego atutu Viet Congu - systemu tuneli.
Ironią
losu był również fakt, że chociaż 25 dp szkolono w prowadzeniu wojny
partyzanckiej, wiele
operacji, w których dywizja uczestniczyła w Wietnamie przypominało typowe dla
"wielkiej
wojny" działania -z udziałem tysięcy żołnierzy, pojazdów opancerzonych, i
śmigłowców
miotających się po okolicy w poszukiwaniu nieuchwytnego przeciwnika.
Na początku 1963 roku na żądanie MACV "Tropikalne Błyskawice" oddelegowały do
Wietnamu setkę strzelców pokładowych, aby zapewniali wsparcie ogniowe ze
śmigłowców
przewożących żołnierzy Armii Republiki Wietnamu. Byli oni pierwszymi Amerykanami
wypełniającymi inne funkcje niż doradcze. W 1965 roku zaczęło się główne
zwiększanie
obecności amerykańskich wojsk w Wietnamie i brygada z 25 dp została przerzucona
drogą
powietrzną do Pleiku na centralnym płaskowyżu, gdzie spodziewano się
największego
zagrożenia ze strony generała Giapa. Jednakże główne siły dywizji pod dowództwem
generała dywizji Franka Weyanda, szczupłego, wolno mówiącego Kalifornijczyka,
zostały
skierowane do Cu Chi, które w 1966 roku stało się jego kwaterą główną. Weyand
dowodził
dywizją do marca 1967 roku. Wtedy mianowano go dowódcą korpusu i został wreszcie
ostatnim dowódcą wszystkich amerykańskich wojsk w Wietnamie. Ponieważ dywizja
stacjonowała w bazie przez całą wojnę, zdobyła sobie przezwisko "Gwardii
Narodowej Cu
Chi".
Miejsce budowy przyszłej bazy Cu Chi poddano starannym oględzinom. Oficerowie
25 dp badali mapy rejonu jeszcze w wygodnych warunkach Hawajów, a oddział
czołowy,
kierowany przez dowódcę zaopatrzenia dywizji, przeprowadził inspekcję w terenie.
Miała
być, zgodnie z wojskową nomenklaturą, obiektem "półstałym". Jej lokalizacja
została
wybrana nie tylko ze względu na dogodność obrony, ale również zaopatrzenia w
wodę,
meliorację i inne elementy oceny terenu. "- Wybrałem Cu Chi - oznajmił generał
Weyand -
ponieważ znajdowało się w takiej odległości od gęsto zaludnionego centrum
Sajgonu, by
stanowiło swego rodzaju piorunochron od nieprzyjaciela. Wybraliśmy konkretny
teren ze
względu na topografię. Było to miejsce leżące powyżej lustra wody, gdzie można
było
rozmieścić czołgi i ciężarówki bez obawy, że zatoną w czasie pory monsunowej.
Nasza
artyleria miała stąd odpowiedni zasięg, dzięki czemu obszar mógł być
zabezpieczony przed
jakąkolwiek istotną, stałą działalnością przeciwnika". Niestety, właśnie fakt,
że teren
znajdował się dwanaście metrów powyżej lustra wody, umożliwiał Viet Congowi
wydrążenie
pod jego powierzchnią tak wielu tuneli.
W bazie wyznaczono rejony dla poszczególnych batalionów, ułożono drogi i linie
telefoniczne. Ale priorytetowe znaczenie miało stworzenie zewnętrznej linii
obrony.
Spychacze oczyściły okoliczne pola uprawne, aby oczyścić pole ostrzału.
Wzniesiono wieże
obserwacyjne oraz rozmieszczono w odpowiednich punktach kryte stanowiska
ogniowe,
ziemny wał, zapory z drutu kolczastego, reflektory i pola minowe.
Wziąwszy pod uwagę, że żołnierze "Tropikalnych Błyskawic" byli na wojnie, ich
warunki życia były luksusowe w stopniu, o jakim nie śmiały nawet marzyć
wcześniejsze
pokolenia służących w tropikach GI. Zanim dywizja opuściła Hawaje, otrzymała
przygotowane zawczasu zestawy namiotowo-latrynowe, które wzniesiono w Cu Chi.
Były
one używane jedynie do momentu, kiedy zbudowano drewniane baraki i klimatyzowane
pomieszczenia biurowe z blachy stalowej. Dywizja przywiozła ze sobą maszyny do
produkcji
lodów, ruchome chłodziarki o pojemności 1840 decymetrów sześciennych,
dziesięciowatowe
prądnice, lodówki i składane łóżka. Dodatkowo sprowadzono szafy na akta, biurka,
krzesła,
stoły, szafy pancerne, narzędzia i sprzęt łączności. Dopóki nie założono
odpowiedniego
systemu zaopatrzenia w wodę, prysznice brano pod zaimprowizowanymi zbiornikami
wykonanymi ze skorup bomb. Grupy budowlane wykonały schrony obsługi technicznej,
zbiorniki paliwa, bunkry amunicyjne, drogi i lądowiska śmigłowców. Armia
chwaliła się, że
Cu Chi dysponuje dosłownie wszystkimi urządzeniami, jakie można znaleźć w stałej
bazie
Wojsk Lądowych Stanów Zjednoczonych, w tym kluby dla oficerów, podoficerów i
szeregowców; klub Organizacji Stanów Zjednoczonych (United States Organisation -
USO),
stację radiową, zakłady fryzjerskie, boiska, miniaturowe pola golfowe, baseny i
kaplice.
Kierowanie obozem stało się samo w sobie skomplikowanym zajęciem. Baza
pochłaniała lak
wiele sił i środków, że stała się "ogonem, który macha psem".
Po ukończeniu prac w połowie 1966 roku, baza Cu Chi stała się imponującym
miejscem. Zajmowała teren 607 hektarów, a jej zewnętrzna linia obrony miała
dziewięć i pół
kilometra długości. Przez cały czas na jej terenie żyło, pracowało i bawiło się
ponad 4500
mężczyzn i kilka kobiet nie licząc całej armii wietnamskich pracowników,
którzy
wykonywali wszystkie najbardziej podstawowe prace. Przed bramą główną znajdowała
się
tablica z napisem ALOHA. 25 HAWAJSKA DYW. PIECH. ST. ZJEDN. W środku
znajdowało się stanowisko dowodzenia dywizji, elegancki, piętrowy budynek z
trzema
szczytami na pochyłym, krytym blachą dachu. Przed nim stały dwa maszty flagowe.
Na
jednym z nich wisiała flaga Stanów Zjednoczonych, na drugim żółta z trzema
czerwonymi
paskami, flaga Republiki Wietnamu. Flaga wietnamska była pretekstem mało
sympatycznego
żartu: "Jeśli nie są czerwoni, są żółci" . Pod masztami znajdował się plac
apelowy i ogromne
lądowisko dla śmigłowców o kształcie i kolorystyce dokładnie powtarzającym
dywizyjna
odznaką naramienną - żółtą błyskawicę na tle czerwonego liścia taro. Ale pomimo
tych i
innych prób upiększania, w bazie nigdy nie panował spokój. Bez przerwy rozlegał
się huk
wielkich dział rozmieszczonych na terenie, prowadzących ogień "nękający i
izolujący"
jakąkolwiek działalność nieprzyjaciela w strefach swobodnego ognia, okalających
bazę w
dużym promieniu . Powietrze wibrowało od furkotu przybywających i odlatujących
śmigłowców.
Rakietowy i moździerzowy ostrzał Cu Chi prowadzony był zazwyczaj od strony
plantacji Fil Hol i bardzo wcześnie armia założyła tam wysunięty posterunek
obserwacyjny
nazwany "Ann-Margaret", ulokowany przed lasem drzew kauczukowych. "Ann-Margaret"
składał się z dziesięciu głęboko wkopanych schronów bojowych otoczonych polami
minowymi. Każdy pluton 25 dywizji piechoty spędził miesiąc na tym posterunku.
Nie obyto
się bez tragedii. Żołnierze jednego z plutonów weszli na pole minowe założone
wcześniej
przez inny pododdział. Każdy kto usiłował pomóc rannemu koledze, był rażony
przez miny
typu "Skacząca Betty", które eksplodowały na wysokości pasa. Niektórzy żołnierze
zginęli,
pozostali odnieśli ciężkie rany. Sanitariusze i obsługa karetek pogotowia
odmówili zbliżenia
się do miejsca wypadku. Ostatecznie, dopiero po dwudziestu minutach przybyła
pomoc
śmigłowców. W 1967 roku posterunek obserwacyjny "Ann-Margaret" został
opuszczony,
jako nieopłacalny do utrzymania.
Gdy 25 dp zadomowiła się w Wietnamie, uświadomiono sobie, że jej podlegający
stałej rotacji żołnierze powinni otrzymywać specjalne przeszkolenie w warunkach
miejscowych, a także konieczność podzielenia się z miejscowymi jednostkami Armii
Republiki Wietnamu pewną częścią swojej ciężko zdobytej wiedzy na temat taktyki
Viet
Congu. W bazie Cu Chi z dumą pokazywano zwiedzającym gościom, Akademię
Tropikalnych Błyskawic". W jej skład wchodziła również Szkoła Tuneli Min i
Pułapek. W
gęsto zarośniętym rejonie na zachodniej krawędzi bazy, miejscowi Wietnamczycy
instruktażowe obsługiwali sto pięćdziesiąt metrów tuneli Viet Congu - ale tym
razem dla
Amerykanów, za niecałego dolara dziennie. Przyszłe szczury tunelowe zapoznawały
się tu w
kontrolowanych i bezpiecznych warunkach z uczuciem podziemnej klaustrofobii, a
także z
fałszywymi ścianami, ślepymi odgałęzieniami i pułapkami.
Gdy podpułkownik James Bushong był oficerem chemicznym 25 dp, odpowiadał za
szkolenie szczurów tunelowych. "- Podstawową sprawą w szkole szczurów tunelowych
-
powiedział - była odpowiednio wczesna selekcja tych, których nam przysyłano".
Plutonowy
Arnold Gutierrez również był instruktorem w szkole szczurów tunelowych.
Stwierdził, że
zaledwie kilku kandydatów było odpowiednio silnych psychicznie, by zajmować się
tą pracą.
Większość wyczołgiwała się z tunelu natychmiast po wejściu. Nie wracali tam już
i według
słów Gutierreza - "strefili". Przez pięć miesięcy, z pięćdziesięciu uczniów
zapamiętał jedynie
pięciu, którzy zakwalifikowali się jako szczury tunelowe.
W szkoleniowym systemie tuneli 25 dp, w ramach szkoły tresury psów Cu Chi, były
również szkolone owczarki niemieckie i alzackie. O ile jednak Wojska Lądowe
Stanów
Zjednoczonych używały psów jedynie do pełnienia służby wartowniczej albo
wywąchiwania
narkotyków w koszarach, w Wietnamie stawały się one zwiadowcami albo
tropicielami.
Zarówno one, jak i ich przewodnicy stali się bardzo poszukiwani ze względu na
umiejętność
wczesnego ostrzegania przed zawsze prawdopodobnymi zasadzkami Viet Congu. W
szkole
uczono psy reagowania na poddźwiękowe gwizdki, niesłyszalne dla ludzi i
wykrywanie Viet
Congu po zapachu. Stało się to łatwiejsze, gdy na tereny kontrolowane przez Viet
Cong, takie
jak Żelazny Trójkąt, zaczęto rozpylać defolianty i inne chemikalia. Psy były w
stanie
rozpoznać każdego, kto był w tym rejonie. Jednak Viet Cong znalazł pomysłowy
sposób
zwodzenia psów. Po zdobyciu na czarnym rynku lub kradzieży z baz pewnej ilości
amerykańskiego mydła toaletowego, partyzanci zaczęli się nim myć, nadając sobie
zapach,
który psy natychmiast identyfikowały jako należący do swoich. Pieprz rozsypany
na ziemi
odstraszał psy tropiące od wejść do tuneli.
Psy okazały się niezbyt przydatne w badaniach tuneli. Głównym powodem była ich
niezdolność do wykrywania pułapek. W tunelach często były zabijane lub kaleczone
przez
granaty z drutami naciągowymi, co stało się tak stresujące dla przewodników, że
odmówili
wysyłania podopiecznych do tuneli. (To niepowodzenie było jednym z powodów
utworzenia
w 1966 roku po operacji "Crimp" zespołów szczurów tunelowych).
Na terenie bazy Cu Chi znajdował się 12 Szpital Ewakuacyjny, posiadający
dwanaście
oddziałów, obiekt służby zdrowia na 400 łóżek, ulokowany w półokrągłych barakach
z blachy
falistej. Były one ustawione naokoło placu w kształcie litery U i połączone
zadaszonymi
chodnikami. Rannym w terenie żołnierzem najpierw zajmowano się w batalionowym
punkcie
opatrunkowym. Tam go bandażowano, dawano morfinę, i ładowano do śmigłowca
sanitarnego, którym przewożono go do szpitala ewakuacyjnego. Mógł się znaleźć na
stole
operacyjnym w godzinę od momentu zranienia. "12 Ewakuacyjny" obsługiwał bazy Cu
Chi,
Tay Ninh i Dau Tieng. Miał dwa oddziały intensywnej terapii - jeden dla
przypadków
chirurgicznych, drugi dla oparzeń. Jeden oddział był zawsze pusty na wypadek
gwałtownego
napływu ofiar z większej bitwy, byt także oddział pierwszej pomocy znany pod
nazwą
"masówki". W czasie suchej pory w 1966 i 1967 roku "masówka" miała miejsce
przynajmniej raz w miesiącu. Dziesiątki rannych, zakrwawionych i obandażowanych
ludzi
leżało na noszach przed salami operacyjnymi. Tam chirurdzy wojskowi
przeprowadzali
selekcję - oceniali, kto wymaga natychmiastowej operacji, kto może poczekać
godzinę lub
dwie, a w którym wypadku operacja będzie stratą czasu, bo ranny nie ma szans na
ratunek.
"Masówka" była gorączkowym, pełnym hałasu, wykrzykiwanych poleceń i
zakrwawionych
fartuchów wydarzeniem. Był tam również oddział dla wietnamskich cywilów. Ci, z
kolei,
znaleźli się tu, ponieważ mieli pecha: trafili pod grad bomb i pocisków
artyleryjskich, którymi
obrzucano miejsca, gdzie podejrzewano obecność Viet Congu. W szpitalu pracowało
około
trzydziestu lekarzy i sześćdziesiąt pielęgniarek, z których część była żonami
oficerów 25 dp.
Wśród bardziej zadziwiających elementów wojskowego wyposażenia technicznego,
jakie mieściło się za wałami i drutem kolczastym bazy Cu Chi, były komputery
INIVAC 1005
i NCR 500, które po raz pierwszy wyruszyły na wojnę. Kierownictwo wojskowe
pokładało
coraz większą wiarę w ich zdolność rozwiązywania skomplikowanych problemów wojny
wietnamskiej. Były instalowane w przyczepach zaparkowanych przed taktycznym
centrum
operacyjnym dywizji. Każdy najdrobniejszy kontakt 25 dp z otaczającym ją Viet
Congiem,
był wprowadzany do komputerów tworząc ogromny bank danych wywiadowczych, dzięki
któremu - miano nadzieję -uda się w analityczny sposób przewidzieć, gdzie można
będzie
znaleźć nieprzyjaciela, i jaki rodzaj działań przeciwko niemu przyniesie sukces.
Komputery
zawierały stale uzupełniane listy znanych lub podejrzewanych sympatyków Viet
Congu i były
połączone z innymi wojskowymi komputerami w Wietnamie, takimi, jak System Oceny
Wiosek, znajdujący się w naczelnym dowództwie Wojsk Lądowych Stanów
Zjednoczonych
w Sajgonie. SOW określał przypuszczalny stopień poparcia dla Viet Congu w każdej
wiosce
na terenie całego kraju. Oceny były notorycznie zbyt optymistyczne. Opierały się
na
niepewnych danych wywiadowczych, dostarczanych przez często skorumpowanych
urzędników Armii Republiki Wietnamu, którzy mieli skłonność do zbyt pochlebnej
oceny
własnej działalności w swoich rejonach.
Zaopatrywanie mieszkańców tej ogromnej bazy w wymagane przez nich wygody i
środki do prowadzenia walki stawało się operacjami wojskowymi samymi w sobie.
Nazywano je operacjami "Roadrunner" (Struś Pędziwiatr) i angażowały poważną
część
energii 25 dywizji piechoty. Baza Cu Chi była zaopatrywana drogą lądową z
położonego
niedaleko Sajgonu i Long Binh, największego wojskowego ośrodka magazynowego w
Wietnamie. Codziennie przeciętnie cztery konwoje po sześćdziesiąt pojazdów w
każdym,
znane pod nazwą "Cu Chi Express", wykonywały te krótką, ale niebezpieczną
podróż. Przez
pierwsze dwa lata spędzone przez 25 dp w Cu Chi, prawie każdy taki konwój
związany byt ze
stratami w ludziach i pojazdach spowodowanymi minami i zasadzkami Viet Congu. Po
zmierzchu nie podróżowano. Uszkodzone lub palące się pojazdy zatrzymywały
konwoje i
powodowały, że stawały się one celem dla ognia moździerzowego, rakietowego i
broni
małokalibrowej. Poprzedni dowódca l dywizji piechoty ze smutkiem przyznał, że
"...
skuteczne operacje konwojowe były możliwe jedynie dzięki wzajemnie wspierającym
się
artyleryjskim grupom ogniowym wzdłuż szlaku komunikacyjnego". Trzeba było
przepro-
wadzać operacje typu "szukaj i zniszcz" tylko po to, by oczyścić główne drogi.
Do 1968 roku
25 dp wypracowała procedury mające zmniejszyć straty w konwojach. Tak więc,
pojazdy
przewożące paliwo lub amunicję były umieszczane w ogonie kolumny, dzięki czemu
cały
konwój nie mógł zostać zatrzymany przez płonące ciężarówki, a poza tym, w jego
skład
włączane były ciągniki, które ściągały unieruchomione pojazdy z drogi. Dowódca
konwoju
towarzyszył pojazdom na pokładzie śmigłowca. Wcześniej organizowano osłonę
śmigłowców
szturmowych nad przewidywanymi miejscami zasadzek. Roślinność przydrożna była
systematycznie usuwana przez spychacze.
W wielkich bazach zmęczone walką w terenie wojska miały do dyspozycji specjalne
ośrodki wypoczynkowe, znane pod nazwą "Holiday Inn". Taki właśnie ośrodek w
bazie Cu
Chi, w którym pododdziały do wielkości kompanii mogły odpocząć, nosił nazwę
"Waikiki
East" (jak znana plaża na Hawajach). Znajdował się on w niewielkiej odległości
od głównego
urzędu pocztowego. Był tam duży basen pływacki i klub dla szeregowców.
Pododdziały,
które znajdowały się w polu ponad miesiąc, miały prawo do czterdziestu ośmiu
godzin
odpoczynku. Wymieniano im mundury i buty, Każdego wręczani odbywało się smażenie
steków na wolnym powietrzu, koncerty .zespołów muzyki pop z Sajgonu, albo
występy
wykonawców przybyłych ze Stanów Zjednoczonych. Wypijano ogromne ilości zimnego
piwa, a wietnamskie tancerki tańczyły przy akompaniamencie elektrycznych gitar.
Każdy
piechur mógł również spodziewać się - w czasie rocznego pobytu w Wietnamie -
pięciodniowego urlopu wypoczynkowego. Co miesiąc przewożono ich do Bangkoku,
Tokio,
Manili, Australii, na Hawaje i do innych odpowiednio rozrywkowych miejsc.
W bazie przebywały również młode, ładne Amerykanki, znane pod nazwą
"Pączkowych Laleczek". Były to ochotniczki Amerykańskiego Czerwonego Krzyża
zajmujące się sprawami rekreacji. Nosiły mundurki z jasnoniebieskiej kory,
kapelusze z
szerokimi rondami, tenisówki i uśmiechały się do wszystkich. Organizowały
żołnierzom
rozmaite gry i zabawy oraz przyrządzały napoje i przekąski. Te pogodne
dziewczyny
stanowiły część krajobrazu wielu baz wojskowych w Wietnamie.
Pomimo panujących w bazie wygód, żołnierzom 25 dp od czasu do czasu
przypominano o otaczającej ich wrogości społeczeństwa, którego podobno przybyli
bronić.
Oczywiście, dzieci uśmiechały się, inni kręcili przy żołnierzach w nadziei na
resztki z ich
cudownej technicznej i konsumpcyjnej cywilizacji, ale każdy GI wiedział, że
żadnemu
Wietnamczykowi nie można w pełni ufać. Żołnierzom nie pozwalano opuszczać bazy,
chyba,
że mieli oficjalne zezwolenie na wykonanie określonego zadania. Samo miasto Cu
Chi było
strefą zakazaną, i pod żadnym pozorem nie wolno było poruszać się w nim po
godzinie
siódmej wieczorem. Kontakt z Wietnamczykami zazwyczaj ograniczał się do
zbrojnego
śmigłowcowego rajdu do jakiejś wioski, w celu sprawdzenia, czy w jej domostwach
nie
ukrywa się Viet Cong, albo załatwienia jakichś spraw związanych z pracującymi w
bazie
Wietnamczykami. Tubylcy byli pracownikami fizycznymi, fryzjerami, pracownikami
pralni,
księgowymi, kelnerkami, pomocnikami w kostnicy i "palaczami gówna" (których
zadaniem
było spalanie zawartości beczek o pojemności 250 litrów po uprzednim wymieszaniu
jej z
benzyną). Żołnierze przemycali do bazy prostytutki, zwane "dziewczynkami bum-
bum".
Jeden ze sposobów polegał na wwożeniu dziewczyny do bazy karetką pogotowia,
której łóżko
było kolejno wykorzystywane przez młodych żołnierzy za trzy, cztery dolary "za
numer".
Niekiedy dziwki przemycano do bazy we wnętrzu pustych cystern na wodę. Pułkownik
John
Fairbank, poprzednio oficer informacyjny w Cu Chi, pamięta jeden wypadek, gdy
żołnierze
schowali tuzin dziewcząt do pustej cysterny na benzynę. Zanim jednak przejechali
przez
posterunek policji wojskowej przy bramie głównej, wszystkie dziewczyny zmarły na
skutek
uduszenia. Były tam "pralnie" i "myjnie samochodowe" - ,Eve", "Fairlady", "Sexy"
-
usytuowane jedna przy drugiej, tuż za bazą, by obsługiwać tych żołnierzy, którzy
mieli
zezwolenie na wyjście poza bramę. W takich miejscach, za niewielkie pieniądze
można było
kupić marihuanę i heroinę - handel, który zdaniem władz amerykańskich był jednym
ze
sposobów zdobywania środków finansowania wojny przez Viet Cong. Na wypadek gdyby
wizytujący kapelani albo gwiazdy filmowe zadawały kłopotliwe pytania, jako
przykrywka
burdelu dla oficerów służyła, znajdująca się przy bramie głównej, restauracyjka
prowadzona
przez żony koreańskich pracowników budowlanych. Ale baza Cu Chi gościła nie
tylko
duchownych czy artystów, W1966 roku odwiedził ją Robert McNamara, ówczesny
minister
obrony i cały zastęp dziennikarzy oraz ekip telewizyjnych. W końcu była położona
wygodnie,
bo blisko Sajgonu.
Pomimo tych zakłóceń, dwudziesta piąta była na wojnie - i to nie tylko z
niewidocznym wrogiem znajdującym się z drugiej strony drutów. Była również piąta
kolumna we wnętrzu bazy, nieprzyjaciel, któremu łatwo było działać w warunkach
stosunkowo niedbale funkcjonującego systemu bezpieczeństwa, który uwzględniał
rozrywkowe potrzeby żołnierzy, oraz konieczność korzystania z miejscowej siły
roboczej w
celu obsługiwania tego ogromnego kompleksu. Wietnamscy pracownicy bazy mieszkali
w
położonych nieopodal strategicznych wioskach. W teorii byli oni sprawdzeni przez
miejscową
policję. W rzeczywistości, niektórzy z nich byli partyzantami korzystającymi z
tuneli wokół
bazy i większość pracowników była w kontakcie z miejscową organizacją NFW. Viet
Cong
surowo traktował fraternizację z Amerykanami, poza kontaktami o wyłącznie
handlowym
charakterze. Na przykład wiedziano, że Wietnamka pracująca w urzędzie pocztowym
stara się
o pozwolenie na małżeństwo z amerykańskim żołnierzem. Pewnego ranka jej głowę
znaleziono na słupie przed bramą główną. Była tam również kartka z następującym
tekstem:
"To spotka Wietnamczyków, którzy zadają się z wrogiem". Za wykonywanie takich
wyroków
odpowiedzialna była specjalna grupa egzekucyjna Viet Congu.
Wietnamscy pracownicy bazy Cu Chi, przychodząc i wychodząc każdego dnia,
ustawiali się w kolejce do przeliczenia i kontroli. Jednak co tydzień znajdowano
w bazie
bombę albo minę pułapkę. Można było odnieść wrażenie, że ulubionym miejscem ich
podkładania były jadalnie. Jedna z takich bomb spowodowała 3 stycznia 1969 roku
dziesiątki
ofiar. Dzisiaj niewielu wietnamskich pracowników cywilnych przyznaje, że
kiedykolwiek
pracowali dla Amerykanów. Na przykład pani Le Thi Thien jest pracującą
samodzielnie
krawcową, mieszkającą w wiosce Phuoc Hiep niedaleko Szosy Nr l, w pobliżu miasta
Cu Chi.
W czasie wojny pracowała jako kelnerka w klubie oficerskim w bazie. Wspomina: "-
Musiałam tam pracować, ponieważ moja rodzina była bardzo biedna. Większość
wiosek w
tym rejonie została zniszczona przez bomby. Byłam zmuszona do pracy dla
Amerykanów, by
pomagać mojej niewidomej matce. Polecono mi, żebym obserwowała wszystko w bazie
i
meldowała miejscowej kadrze". Człowiekiem, któremu składała raporty był Ho Van
Nhien,
który wciąż jest funkcjonariuszem partyjnym w Phuoc Hiep, "- Każda wioska
wysyłała
szpiegów - powiedział. - Otrzymywałem wiele meldunków. Niektórzy byli
robotnikami
wypełniającymi worki z piaskiem. Informowali mnie, gdy Amerykanie przeprowadzali
operację. Dziewczyna z baru (pani Le Thi Tien) donosiła o wszystkich
podsłuchanych
rozmowach, które była w stanie zrozumieć. Przekazywałem te wiadomości dalej
komitetowi
dystryktowemu, dzięki czemu mogli przygotować się do odparcia każdego ataku".
Opisał, w
jaki sposób meldunki wywiadu przedstawiające szczegóły przyszłych operacji
"szukaj i
zniszcz" były zapisywane na małych kartkach papieru, owijane w nylon i ukrywane
we
włosach kurierek, które wzbudzały mniej podejrzeń u policji. Inny agent, Ho,
pracował w
punkcie rejestracji grobów, kostnicy w bazie Cu Chi, gdzie przygotowywano zwłoki
Amerykanów do przewozu do kraju. Dzięki temu Viet Cong miał o wiele
dokładniejsze
informacje na temat liczby amerykańskich strat, niż kiedykolwiek ogłoszono to
publicznie.
Fryzjerzy w obozie również znajdowali się w doskonałym miejscu, by zbierać dane
wywiadowcze.
Plutonowy Arnold Gutierrez przypomina sobie incydent związany z fryzjerem. On i
jego patrol byli w lesie Ho Bo i znaleźli się pod ogniem strzelca wyborowego,
siedzącego na
drzewie. Gutierrez miał radio i dlatego stał się głównym celem. Został ranny w
ramię. Patrol
ostrzelał drzewo z karabinu maszynowego i strącił snajpera. Okazalo się, że jest
to
trzynastoletnia dziewczyna - Co gorsza, córka jednego z pracujących w obozie
wietnamskich
fryzjerów, zaufanego przyjaciela żołnierzy. Dziewczyna była w tunelach od
dziesiątego roku
życia. Tej samej nocy fryzjer został powieszony. W styczniu 1967 roku, w czasie
operacji
"Cedar Falls" szczury tunelowe znalazły dokument Viet Congu wymieniający
dziesiątki
sympatyków pracujących w bazie Cu Chi, Na liście znajdowało się czternastu
fryzjerów z
bazy - wszyscy, którzy w niej pracowali.
Skomplikowany system obronny Cu Chi okazał się w pełni usprawiedliwiony,
ponieważ baza była ciągle atakowana z zewnątrz. Ze względu na budzącą grozę
amerykańską
obecność na tym terenie oraz na trwały charakter budynków i konstrukcji, jak i
pełne
zniszczenie i wyludnienie całej okolicy, Viet Cong zawsze uważał Cu Chi -
podobnie jak inne
amerykańskie bazy - za zniewagę i wyzwanie. Truong Ky, jeden z najważniejszych
oficerów
sztabowych Viet Congu, oświadczył w 1967 roku: "- Będziemy w dalszym ciągu
otaczać i
trzymać w uścisku ich bazy wszędzie, gdzie je założą". Potwierdza to protokół
przesłuchania
jeńca Viet Congu, Ngo Van Gianga (sporządzony w styczniu 1968 roku).
Przesłuchiwany
oświadczył: "-Niektóre stałe amerykańskie bazy wojskowe są niedaleko rejonów
działania
Viet Congu. Prostytutki działające wokół tych obozów sprawiły, że było nam łatwo
poznać
system obronny i siłę takiego posterunku. W nocy Amerykanie wystrzeliwują
rakiety
oświetlające, by ułatwić sobie obserwację okolicy, ale nieświadomie pomagają
również
naszym saperom w zorientowaniu się, jak wtargnąć na posterunek".
Viet Cong nie tylko odpalał pociski moździerzowe i rakietowe na bazę Cu Chi,
ale,
choć trudno w to uwierzyć, przeprowadzał na nią zuchwałe ataki z otaczających
tuneli. Brały
w nich udział najwyżej trzydziesto-czterdziesto-osobowe grupy partyzantów, a
niekiedy
nawet jeszcze mniejsze, czasami klasyczne trzyosobowe grupy Viet Congu. Niektóre
powodowały ogromne straty materialne, na przykład w śmigłowcach i czołgach, a
także
ofiary wśród amerykańskich żołnierzy. Ataki były niezwykle denerwujące, a ich
psychologiczne i propagandowe znaczenie było o wiele ważniejsze od osiągnięć
wojskowych.
Viet Cong udowadniał Amerykanom, że żaden z ich obiektów nie jest niedostępny,
że jako
przeciwnik jest dzielny i gotowy do poświecenia samego siebie i będzie zawsze
powracał,
nawet po zniszczeniu jego wiosek. Dwadzieścia lat wcześniej Ho Chi Minh ostrzegł
Francuzów: "- Możecie zabić dziesięciu moich ludzi za każdego waszego, ale nawet
wtedy
wy przegracie, a ja wygram".
Gdy Amerykanom udało się zablokować wszystkie tunele przebiegające pod bazą Cu
Chi, Viet Cong stworzył skomplikowaną sieć tuneli, okopów i stanowisk
strzeleckich naokoło
niej. Ów pierścień tuneli nazwał "pasem". (Tym samym sposobem posłużono się w
1954
roku, w czasie oblężenia Francuzów w Dien Bien Phu). "Pas" łączył większość
wiosek
położonych naokoło bazy Cu Chi, w tym również Trung Łap, Nhuan Duć i Phu Hoa
Dong.
Co pięćdziesiąt metrów odgałęzienie tunelu prowadziło w stronę samej bazy. Jeden
zespół
odgałęzień kończył się na dobrze bronionych stanowiskach strzeleckich
rozmieszczonych na
brzegach strumienia płynącego wzdłuż północnej granicy Cu Chi. Stanowiska
strzeleckie,
ulokowane na końcach każdego odgałęzienia, były doskonale zamaskowane i otoczone
pułapkami "punji" oraz minami. Te gniazda oporu dysponowały szerokimi, często
nakładającymi się na siebie sektorami ostrzału, a także dominowały nad którąś z
dróg
przecinających dystrykt. Ponieważ odgałęzienia prowadziły do głównego systemu
tuneli Cu
Chi, Viet Cong, używający stanowisk do nękania nieprzyjaciela, miał, w przypadku
wykrycia
lub ostrzału, bezpieczne drogi odwrotu. Same tunele miały wielopoziomową
konstrukcję,
która chroniła je przed działaniem materiałów wybuchowych i gazu CS.
"Pas" był stale wykorzystywany do infiltracji prowadzonych przez oddziały sił
głównych Viet Congu z bezpieczniejszych rejonów Strefy Wojennej C w prowincji
Tay Ninh
albo z Kambodży. Atakowały one albo samą bazę Cu Chi, albo maszerowały dalej, by
prowadzić mnę akcje zaczepne w samym Sajgonie lub jego okolicach. Jedną z osób,
które
pracowały i walczyły w "pasie" była pani Vo Thi Mo, partyzantka, która ocalała z
drużyny
pozostałej za liniami przeciwnika w Nhuan Duć. W roku 1966 wciąż była jeszcze
nastolatką,
ale pełną poświęcenia dla sprawy, w którą wierzyła. "Naszym rejonem walki był
pas wokół
bazy Dong Zu (Cu Chi). Moim obowiązkiem było przeprowadzać regularne oddziały z
Nhuan
Duć do Dong Zu. W czasie dnia szłam nie kryjąc się do Dong Zu, by obserwować
drogę,
zasieki, teren - trasy, którymi można było przeniknąć do bazy. Potem w nocy
byłam
przewodniczką grup zwiadowczych, które miały obserwować bazę. Regularne oddziały
przeprowadzały atak. Miałam obowiązek prowadzić powracające oddziały i pomagałam
nieść
rannych. Niekiedy jechałam tam legalnie, z wydaną przez "marionetki" kartą
tożsamości, na
motorowerze Honda. W samej bazie byłam prowadzona przez oficera łącznikowego.
Zbierałam informacje o działaniach Amerykanów od kobiet w bazie, takich, jak
sprzątaczki
czy prostytutki. Kierowałam piętnastoma komórkami. W ten sposób znaliśmy już
wcześniej
nazwy, czas i miejsca niektórych wielkich operacji, takich jak "Cedar Falls".
Dopiero w lutym 1969 roku, po trzech latach istnienia bazy Cu Chi, obóz stał się
obiektem zuchwałego i niszczącego ataku Viet Congu, który przebił się przez jej
linie obrony.
Został on wyprowadzony z najmniej oczekiwanego miejsca: nie z osławionego lasu
Ho Bo
czy Fil Hol, ale od strony miasta Cu Chi, rejonu uważanego za kontrolowany przez
siły
rządowe. Miejscowi partyzanci, tak jak pani Mo, przeprowadzili główne siły Viet
Congu
wokół "pasa" do wybranego miejsca ataku. Poprzedni dzień atakujący przespali w
tunelach.
W samym środku nocy, niedostrzeżeni przez wartowników, saperzy Dac Cong, czyli
oddziałów specjalnych, wyczołgali się do przodu, aby oczyścić przejście przez
pole minowe i
zapory z drutu kolczastego. A potem trzydziestu dziewięciu żołnierzy Viet Congu,
trzy
trzynastoosobowe drużyny, w składzie których było kilka kobiet, przeszły do
bazy. Ich
głównym celem, podobnie jak w przypadku wielu innych ataków Viet Congu, było
zniszczenie najbardziej znienawidzonej i wzbudzającej lek broni wroga -
śmigłowców.
Wiedzieli dokładnie, gdzie je znaleźć. Przy pomocy ładunków wybuchowych,
partyzanci
wysadzili w powietrze czternaście CH-47 Chinook, wielkich śmigłowców do przewozu
wojska, wszystkie, jakie znajdowały się wówczas w Cu Chi. Wiadomość, że Viet
Cong jest
"pomiędzy drutami" wywołał panikę. Obrońcy odpalali upiorne flary spadochronowe,
by
oświetlić bazę i wykryć atakujących. Strzelanina wybuchała ze wszystkich stron,
słychać było
syk i huk odpalanych granatników rakietowych. Sanitariusz z 12 Szpitala
Ewakuacyjnego tak
później wspominał te noc: "Chłopaki potwierdziły, że partyzanci są wewnątrz
bazy.
Powiedzieli, że nieprzyjaciel zabił trochę naszych ludzi i wysadził trochę
śmigłowców.
Wiadomość, że Viet Cong znalazł się pomiędzy naszymi drutami napędziła rannym
chłopakom porządnego stracha. Mnie również przestraszyła i przez resztę nocy, za
każdym
razem gdy w jakimś oddziale otwierały się drzwi, serce wywijało mi koziołka i
zamierałem,
na pół oczekując, że będą to oni. Strzelanina, rakiety i flary - trwało to przez
wiele godzin".
Zginęło trzydziestu ośmiu Amerykanów, ale wszyscy partyzanci, poza trzynastoma,
wycofali
się cali i zdrowi, rozpływając się przed świtem. Wybrali drogę odwrotu odmienną
od tej,
którą przeniknęli do bazy. Wiedzieli, że ogień artyleryjski przeorze rejon, z
którego, zdaniem
przeciwnika, nadeszli.
Szczególną ironią losu był fakt, że 25 dp dowodził wówczas generał dywizji Ellis
W.
Williamson. Był on w 1966 roku dowódcą 173 powietrznodesantowej i z wielką
pogardą
wyrażał się o kłopotach, jakie początkowo dwudziesta piąta miała z tunelami pod
bazą.
Zniszczenie tak wielu śmigłowców w czasie, gdy to on sprawował dowództwo, było -
jak
stwierdził - koszmarnym przeżyciem.
Wówczas, w 1966 roku, gdy budowa bazy Cu Chi została dopiero ukończona, na ów
atak trzeba było czekać jeszcze trzy lata. Zakładając tak ogromną bazę (i inne,
podobne do
niej) generał Westmoreland przeszczepił do Cu Chi mały fragment Ameryki. Ale
Viet Cong
nie został wyparty i naśladował Amerykanów - walcząc i grając równie ostro, jak
oni.
13
PHAM SANG - HISTORIA ARTYSTY
W Boże Narodzenie 1966 roku artysta Pham Sang podnosił morale Viet Congu w
tunelu pod
dystryktem Cu Chi, w zasięgu ognia artyleryjskiego z bazy, a w tym samym czasie
Bob Hope
robił to samo w 25 dywizji piechoty. Pham Sang zadbał, by funkcjonariuszom
partyjnym i
partyzantom przekazano ustne zaproszenia do wzięcia udziału w niewielkim
przedstawieniu
w podziemiach,
Na powierzchni - tysiące GI siedziało z puszkami piwa w rękach w świetle
słonecznym, na tej samej wietnamskiej ziemi, wznosząc przeraźliwe okrzyki na
widok
wdzięków kolejnej Miss Świata. Śmiechem i wiwatami przyjmowali dowcipy i
patriotyczne
wypowiedzi najbardziej lubianego w wojsku komika, ubranego w groteskowo
obwieszony
odznaczeniami mundur polowy i uzbrojonego w kij golfowy. "Kiedy wylądowałem w
Tan
Son Nhut - dowcipkował - powitano mnie salutem z dziewiętnastu dział. Jedno z
nich było
wasze". Przy akompaniamencie wybuchów śmiechu, mówił dalej: "Mamy dziś w Cu Chi
bardzo mieszaną widownię". Uśmiech, znajome zawieszenie głosu, i pointa: "
Jesteśmy tak
blisko od miejsca, gdzie toczą się walki, że musieliśmy dać Viet Congowi połowę
biletów"!
Klasyczny dowcip, niezbyt odległy od prawdy. Dziesięć minut po rozpoczęciu
występu Boba
Hope, dwaj partyzanci, którzy prześlizgnęli się przez linie obronne Cu Chi
zostało zabitych, a
jeden wzięty do niewoli. Aktor słyszał strzelaninę.
W zespole Hope'a znajdowały się również "Golddiggers", trupa trzynastu
długonogich
artystek, które śpiewały i tańczyły przy akompaniamencie Lesa Browna i jego
"Band of
Renown". Wystarczyło, by supergwiazdy takie jak Rachel Welch czy Jill St. John
weszły
jedynie na scenę w modnej wówczas minispódniczce, a publiczność dostawała amoku.
Piosenkarki takie, jak Connie Francis i Nancy Sinatra, wyśpiewywały najnowsze
przeboje.
Pham Sang w teatrze ziemi, w tunelach występował z takimi pieśniami jak: "Ten,
który przyjdzie do Cu Chi, spiżowej fortecy ziemi z żelaza, policzy zbrodnie
wyrządzane
wciąż przez wroga". Jego widownia wstawała wówczas, jeżeli wysokość
pomieszczenia na to
pozwalała. Szczególnie popularne były dwie pieśni czasu wojny. Jedną była
miłosna
piosenka: "Róża Ziemi z Żelaza", drugą zaś satyryczna, o sajgońskich poborcach
podatkowych, zatytułowana "400 piastrów podatku". Zarówno on, jak i Bob Hope
znaleźli się
tu, aby podtrzymać bojowego ducha zmęczonych i tęskniących za domem chłopaków.
Przedstawienie Hope'a było wystarczająco wielkie i profesjonalne, by sfilmowała
go
amerykańska sieć telewizyjna. Tunelowi artyści Viet Congu występowali natomiast
w
ciasnych komorach podziemnych, na nagim klepisku. W czasie, gdy scenę Bob Hope'a
oświetlało zachodzące wietnamskie słońce, jedynymi światłami w czasie występu
Pham
Sanga były małe lampki wykonane z trzciny bambusowej, wypełnione olejem
kokosowym i
zaopatrzone w spalający się wolno knot.
Wietnamscy artyści tunelowi byli jedyną w swoim rodzaju grupą aktorów, którzy na
ochotnika dzielili życie mieszkańców tuneli. Byli oni przeważnie członkami
partii
komunistycznej, zdecydowanie sprzeciwiający się temu, co uważali za świadome
rozmywanie
tradycyjnej wietnamskiej kultury przez rząd Diema. Artyści ci byli zwerbowani
przez
Narodowy Front Wyzwolenia już w 1960 roku. W czasie następnych pięciu lat,
przybycie
amerykańskich żołnierzy z ich odmiennymi tradycjami kulturowymi i ciągłe
zaniedbywanie
wietnamskiego dziedzictwa historycznego przez kolejne rządy w Sajgonie,
spowodowały
dalsze zamieszanie, wykorzystane przez komunistów. Partia była przekonana, że
Wietnamczykom trzeba przypominać o ich kolonialnej przeszłości i związanej z nią
obcej
dominacji i wyzysku. Łącząc swoją odmianę socjalizmu z tradycyjnym wietnamskim
nacjonalizmem, mieli nadzieje stworzyć nową kulturę. W tunelach ważne było nie
tylko
zafascynowanie widowni, ale przede wszystkim podniesienie morale walczących. To,
co Bob
Hope robił w kwaterze głównej 25 dp należało wykonywać również w tunelach - z
podobnych powodów i często z analogicznymi rezultatami.
To właśnie rumiany i pełen entuzjazmu Pham Sang otrzymał polecenie stworzenia
teatru i zespołu pieśni i tańca w Phu My Hung, w dystrykcie Cu Chi, gdzie
pracował jako
urzędnik. Najpierw przeniesiono go do wydziału propagandy w komitecie
dystryktowym Hoc
Mon i wkrótce został sekretarzem dystryktowego komitetu frontowego. Pham Sang
zaczął
wojnę, chociaż jej nie zakończył, jako partyjny robol. Jest jednym z bardzo
niewielu
czołowych tunelowych artystów, któremu udało się przeżyć, Nie miał wcale
teatralnej
przeszłości. W1955 roku siedział w więzieniu za polityczne przestępstwa
przeciwko nowemu
rządowi prezydenta Diema. Z nudy nauczył się pisać sztuki o wojnie
partyzanckiej. W
przeciwieństwie do przedstawień tworzonych w dominującym politycznym stylu, jego
dzieła
nie były trzygodzinnymi wielkimi rozprawami polemicznymi, ale niezwykle zwartymi
piętnastominutowymi scenkami. Była to forma dramatyczna, najodpowiedniejsza w
czasie
tunelowych spektakli, często przerywanych przez ostrzał artyleryjski,
bombardowania czy
ataki piechoty.
Komitet dystryktowy uznał Sanga za najbardziej obiecującego i płodnego autora
tekstów piosenek i dramatopisarza rejonu. Wkrótce sąsiednie prowincje Tay Ninh i
Binh
Duong zaczęły wystawiać jego utwory. Kierowanie grupą artystyczną Phu My Hung
dało
byłemu urzędnikowi wyjątkową szansę na nową karierę. Jako zarządzający, pisarz,
przyjmujący do pracy i zwalniający artystów, był w bardzo dogodnej sytuacji
umożliwiającej
wystawianie własnych utworów. Do 1965 roku i przybycia Amerykanów do Wietnamu,
jego
zespół rozrósł się do stu młodych mężczyzn i kobiet. Front polecił mu podzielić
grupę na trzy
trupy po trzydzieści osób. Następnie, w miarę jak pod powierzchnią zaczęło być
coraz
ciaśniej i nieprzyjemnie, trupy te dzieliły się na dalsze, jeszcze mniej
liczebne zespoły.
Rosnąca sława i znaczenie Pham Sanga jako aktora, kierownika i pisarza
sprawiały, że
tam gdzie się udawał, miejscowa ludność kopała dla niego specjalne komory w
tunelach, by
zechciał pozostać w nich i pisać dalsze pieśni i sztuki. W podziemnym
społeczeństwie,
którego właściwie nie stać było na udzielanie jakichś przywilejów politycznych
czy
związanych z warunkami życia, był to rzadko spotykany zaszczyt.
W 1966 roku Pham Sang mógł na dobrą sprawę pracować jedynie w tunelach,
ponieważ na powierzchni stało się zbyt niebezpiecznie. Pod ziemią pisał bez
końca przy
świetle przerobionej z buteleczki na penicylinę lampki oliwnej. Jak wszyscy
twórcy toczył
ciągłą walkę z tymi, których uważał za biurokratów, na przykład z tunelową
strażą
bezpieczeństwa. Można było odnieść wrażenie, że bardziej obchodzi ich jego
lampka niż
pieśni i sztuki. Polecili mu wykonać do niej abażur, a kiedy już to zrobił,
rozkazali mu zakryć
płomień całkowicie materiałem, pozostawiając jedynie maleńki otwór o wymiarach
monety,
przez który padało światło. Artysta prawie nie mógł pisać w tych warunkach i
uskarżał się na
nie z goryczą. Ale ludzie ze służby bezpieczeństwa wciąż go upominali,
ostrzegając, że
technika rozwinęła się w stopniu, który bardziej zakrawa na fantazję, niż jego
sztuki. Mówili
o latających nisko amerykańskich samolotach zwiadowczych, które są w stanie
wykryć
maleńkie źródło światła, niewidoczne nawet dla ludzkiego oka i o amerykańskich
nocnych
celownikach zdolnych spotęgować istniejące światło 70 000 razy. Phang Sang nie
bardzo
mógł w to uwierzyć. Przecież w końcu był pod ziemią., - Jak mogę pisać, jeżeli
nie mogę
mieć światła? - mruczał pod nosem. Wszystkie moje najlepsze sztuki przeciwko
Amerykanom są napisane w nocy, w tunelach, czyli tam, gdzie najbardziej jest mi
potrzebne
światło". Podobnie jak w przypadku wielu jego kolegów-artystów, scena stała się
jego
światem. A walka? No cóż, walka była dla żołnierzy.
Jego dzieła wkrótce zaczęły być wystawiane przed mieszanymi widowniami
składającymi się z żołnierzy i cywilów, którzy podejmowali ogromne ryzyko
przedostając się
do tuneli. Występy odbywały się najczęściej w pomieszczeniach konferencyjnych
tuneli, albo
nawet w specjalnie wykopanych salach teatralnych, w których mogły się pomieścić
dziesiątki
ludzi. Jeżeli w czasie przedstawienia rozpoczął się ostrzał artyleryjski albo
bombardowanie,
widzowie mogli przenieść się do mniejszych i bezpieczniejszych tuneli
komunikacyjnych.
Niektórzy wczołgiwali się do specjalnych schronów przeciwlotniczych w tunelach,
posiadających specjalnie wzmocnione, stożkowe sklepienia. Niekiedy, w czasie
przerw
pomiędzy operacjami nieprzyjaciela, lub gdy Amerykanie przechodzili z działań
dziennych
do nocnych, zespół Pham Sanga mógł prowadzić próby na powierzchni. Ale ogólnie
rzecz
biorąc, ostrzały były przeszkodą dla ciągłości przedstawień Sanga. W 1967 roku
tylko 25
dywizja piechoty wystrzeliwała na dystrykt Cu Chi niemal 200 000 pocisków
miesięcznie.
Najwdzięczniejszą widownię tworzyli ludzie z 267 pułku (Quyet Thang),
regionalnej
jednostki, która broniła rejonu Cu Chi. Phan Sang cieszył się popularnością
wśród wielu
młodych żołnierzy, dla których jego piosenki były jedynymi momentami wytchnienia
w
następujących po sobie okresach monotonii i zagrożenia.
Właśnie przy pomocy przyjaciół z 267 pułku Phan Sang wpadł na pomysł, który
wszyscy uznali za mądry i zuchwały plan. Razem ze swoim bliskim kolegą Bay Lap,
który
wówczas kierował zespołem muzycznym dystryktu Cu Chi, Pham Sang uznał, że
nadeszła
pora dać nieprzyjacielowi szansę docenienia jego pieśni i sztuk. Nadszedł
również czas
dokonania czegoś więcej, aby nawrócić "marionetki", a Sang był przekonany w
granicach
rozsądku, że jego sztuka zdoła przerzucić most nad polityczną przepaścią.
Niektóre
przedstawienia w tunelach miały miejsce w odległości zaledwie 200 metrów od
nieprzyjacielskich posterunków. Pham Sang nabrał przekonania, że mógłby
zorganizować
przedstawienie na powierzchni, niedaleko od posterunku Armii Republiki Wietnamu,
który
strzegł strategicznej wioski. Przecież trudno wykluczyć, myślał Sang, że sama
tylko jakość
rewolucyjnego przedstawienia może przeciągnąć niektórych zdezorientowanych
żołnierzy
Armii Republiki Wietnamu na stronę komunistów. Takie wydarzenie nie przeszło by
bez echa
w kwaterze głównej dystryktu, a może nawet regionu.
Najpierw musiał wyszukać razem z Bay Lap odpowiednie miejsce. Powinno
znajdować się kilkaset metrów od posterunku Armii Republiki Wietnamu, ale oprócz
tego
mieć osłonę z odpowiednio bujnej roślinności i być położone blisko wejścia do
tunelu, co w
razie konieczności zapewniłoby możliwość szybkiego odwrotu. Gdy tylko znaleziono
takie
miejsce, Pham Sang posłużył się swoimi przyjaciółmi z pułku, by uzyskać bezcenne
głośniki,
mikrofony i prądnice. Władza Bay Lap była tu niezbędna, by nakłonić inne sekcje
tuneli do
wypuszczenia na kilka godzin ze swoich rąk bezcennego sprzętu. Ostatecznie, całe
niezbędne
wyposażenie zostało zebrane i śpiewacy czekali w tunelu, Sang wybrał porę
występu na
czwartą trzydzieści po południu, kiedy światło jest jeszcze odpowiednie, a
powietrze staje się
nieco chłodniejsze. Sprzęt został ostrożnie wyniesiony na zewnątrz i
rozmieszczony w
ukryciu, jakieś 150 metrów od posterunku wartowniczego Armii Republiki Wietnamu.
Śpiewacy ukradkiem przeszli na stanowiska. Garstka chłopców z 267 pułku
przeczołgała się
w zarośla, by ochraniać artystów. Na sygnał Pham Sanga włączono prąd i głośniki
pełną
mocą ryknęły patriotyczną pieśń w stronę zaskoczonych żołnierzy Armii Republiki
Wietnamu. Pomiędzy dwoma pieśniami wygłoszone zostały polityczne apele,
wzywające
południowych Wietnamczyków, by przyłączali się do komunistów. Teraz, spoglądając
wstecz, Pham Sang przyznaje, że było to nieco naiwne przedsięwzięcie. W
rezultacie, po
krótkiej przerwie artyści otrzymali odpowiedź. W ich stronę poleciała lawina
ognia z broni
małokalibrowej i ręcznej. W czasie późniejszego, niezbyt dostojnego odwrotu do
bezpiecznego wnętrza tuneli i starań by ocalić wyposażenie, utracono sporo dumy
i kilka
głośników. Eksperymentu już nie powtórzono, a przyszłość polityczna Pham Sanga
przez
jakiś czas pozostała na niezmiennym poziomie.
W samych tunelach przedstawienia trwały pięć minut, potem gaszono wszystkie
światła, by umożliwić wymianę powietrza przez otwory wentylacyjne, a potem
spektakl trwał
dalej. Czasami powietrze było tak ciężkie, że widowni zabraniano przyłączania
się do
patriotycznych pieśni, aby oszczędzać resztkę tlenu. Gdy amerykańskie samoloty
przelatywały nad nimi, straż bezpieczeństwa polecała wstrzymać spektakl, ale
widownia
czekała cierpliwie na zakończenie alarmu. Niektórzy ludzie szli ponad dziesięć
kilometrów
przez nieprzyjacielski, opanowany przez Armię Republiki Wietnamu teren, tylko po
to, aby
go obejrzeć.
Najpopularniejsza pieśń tego okresu - dzieło Pham Sanga - nosiła tytuł "Cu Chi,
bohaterski kraj". Jej słowa brzmiały:
Jesteśmy ludźmi z Cu Chi, którzy idą naprzód, by zabijać
wrogów.
Idziemy przez niebezpieczeństwa, kule i ogień, by walczyć
za rodzinną ziemię.
Nasz kraj jest fortecą stawiającą opór Amerykanom,
Cu Chi jest bohaterskim krajem.
Sadzimy maniok na wszystkich kraterach i niech się pokryją
zielenią.
Zabijamy Amerykanów ich własnymi pociskami i bombami,
Zabijamy wrogów i zwiększamy produkcje
Oto nasze wspaniałe zwycięstwa.
Niektóre pieśni były piosenkami miłosnymi. Ale Bay Lap, surowiej przestrzegający
linii partii niż Pham Sang, upierał się, że nawet pieśni miłosne powinny
zawierać aktualne
przesłanie. Pham Sang napisał więc mieszany tekst - jak sam przyznaje,
nienajlepszy -
którego pierwsza linijka brzmiała: "Kocham cię, i czekam na ciebie, bojowniku
wolności,
wspólnie walczmy dalej z wrogiem". Bay Lap miał głębokie przeświadczenie, że
głównym
zadaniem tej pieśni jest skłonienie żołnierzy, by dzielniej walczyli, a
dziewcząt, by ciężej
pracowały. Pham Sang, który zaczął uświadamiać sobie istotę artystycznej
niezależności
chciał, aby pieśń miała przede wszystkim romantyczny charakter. Przegrał. Bay
Lap jest
obecnie zastępcą dyrektora wydziału kultury miasta Ho Chi Minh, Pham Sang nie
pracuje już
w przemyśle rozrywkowym.
Stopniowo zaczęły narastać konflikty pomiędzy Sangiem a partią. Uważał, że jego
artyści nie zawsze traktowani są sprawiedliwie. Nie lubił, by nakazywano mu, co
ma pisać -
w końcu w teatrze musiało być miejsce na nieco swobody. I wydaje się, że zaczął
mieć pewne
drobne wątpliwości, co do ogólnego kierunku rewolucji. Według niego: "- Komitet
Dystryktu
Cu Chi sprawował patronat nad zespołem kulturalnym Cu Chi, ale członkowie trupy
nie
posiadali sprecyzowanego statusu, jakim cieszą się obecnie, w latach
osiemdziesiątych,
aktorzy i artyści. Były chwile, kiedy musieliśmy znosić wiele trudności. W
czasie pory
suchej, kiedy tylko było to możliwe, dawaliśmy przedstawienia. W czasie pory
deszczowej i
ciężkich walk nie zawsze mogliśmy występować. Wtedy byliśmy zmuszeni zarabiać na
życie
pracą fizyczną.
Moi aktorzy i aktorki stawali się robotnikami sezonowymi, którzy orali, siali i
zbierali
ryż w "bezpiecznych" strefach. Byli prawdziwymi aktorami, a teraz musieli
wykonywać tego
rodzaje prace. Musieli nawet pracować po kolei jako robotnicy najemni. Nie było
takich
przepisów, jakie mamy obecnie. Teraz artyści i aktorzy mogą otrzymywać swój
miesięczny
przydział ryżu. Front karmił nas tylko wtedy, gdy byliśmy w rozpaczliwej
sytuacji. Niektórzy
moi koledzy, na przykład Ut Tho - jest teraz kierownikiem kina w Dystrykcie 5 -
pracowali
jak niewolnicy, aby utrzymać siebie i swoich towarzyszy. Ut Tho pracował rok po
roku jako
robotnik fizyczny tylko po to, żeby utrzymać się przy życiu".
W 1968 roku polecenia COSVN stanowczo głosiły, że tunele mają służyć przede
wszystkim prowadzeniu walki. Wykorzystywanie ich do celów rozrywkowych nie
znajdowało się wysoko na liście priorytetów. Aby w ogóle mieć możliwość
wykorzystywania
tuneli do występów, Pham Sang dawał przedstawienia pod ziemią wyłącznie dla
przedstawicieli hierarchii partyjnej, urzędników i żołnierzy. Główna publiczność
-
przyjaciele, chłopi niedzielni robotnicy - musiała zajmować miejsca w teatrach
na świeżym
powietrzu. Wykorzystywano w tym celu leje po bombach zrzucanych z B-52 o
głębokości do
dziesięciu metrów, które były bardzo wąskie na dole i bardzo szerokie na górze.
Pham Sang
uświadomił sobie ich architektoniczny potencjał - były miniaturowymi
amfiteatrami. Ich
główną zaletą było to, że można było z nich korzystać bez ciągłych zastrzeżeń ze
strony
funkcjonariuszy partyjnych. W twardej ziemi na dnie leja po bombie żłobiono
maleńką scenę.
Ściany miały na tyle łagodny spadek, że można było tam siedzieć, a na
krawędziach lejów
drążono specjalne, płytkie podziemne schrony.
Rozpoczęło działalność kilka najniezwyklejszych scen w historii teatru -
świadectwo
wytrwałości i pomysłowości aktora , nadające nowe znaczenie najstarszej dewizie
teatralnej:
"Przedstawienie musi trwać". Chociaż nie było kulis, kurtyn i świateł, spektakle
odnosiły
ogromne sukcesy. Było tu więcej powietrza i na swój sposób przedstawienia
stanowiły rodzaj
zuchwałego symbolu. Pham Sang cieszył się swoją sztuką, a Bay Lap - politycznym
uzna-
niem. Zasady bezpieczeństwa były mniej surowe, a widownia niemal z pogardą
traktowała
ostrzał artyleryjski. Dopóki pociski padały w odległości mniejszej niż sto
metrów od
amfiteatru, wszyscy zostawali na miejscach, a dopóki pozostawali widzowie -
artyści grali
nadal. Jeżeli wybuchy zbytnio się przybliżały, ludzie chowali się w tunelach
leja i czekali, ale
i wówczas często dalej śpiewali pieśni. Były to wspaniałe noce i do dzisiaj ci,
którzy pozostali
z dawnego zespołu Cu Chi, zbierają się na dorocznych spotkaniach w mieście Ho
Chi Minh i
łzy kręcą im się w oczach na wspomnienia tych wspaniałych chwil.
Pod koniec 1969 roku Pham Sang przekonał się, że coraz trudniej jest wędrować z
kurcząca się stale grupą po rejonie, który sta! się sceną zaciekłych
amerykańskich nalotów
lotniczych i artyleryjskich. Ofensywa Tet nie zdołała zakończyć wojny i sytuacja
komunistów
zdecydowanie się pogorszyła. Teraz zahartowana w bojach 25 dywizja piechoty
przeprowadzała na całym terenie wielkie operacje wymiatające przy użyciu dużych
jednostek
zmechanizowanych. Sang również się zmieniał. Na początku był jeszcze partyjnym
"robolem". Był zadowolony z życia. Zwycięstwo Viet Congu wydawało się wówczas
nieuniknione. Po nim nastąpiłyby polityczne awanse i Sang nie mógł sobie
wyobrazić, by
wdzięczna partia o nim zapomniała. Ale do 1969 roku jego postawa się
wykrystalizowała.
Sang miał temperament artysty i nigdy nie czuł wojskowych ciągotek. Dla niego
odgłos
trąbek oznaczał bardziej podniesienie kurtyny, niż wezwanie do broni. Jednak
walka i
wspólnie znoszone trudy, krzyki rannych w tunelach, pełne udręki spojrzenia
młodych
żołnierzy wywarły na nim wrażenie. Jak dawniej nienawidził Amerykanów, ale
dostrzegał
również hipokryzję i niekonsekwencje wewnątrz partii. Bay Lap - były przyjaciel
- uosabiał w
oczach Pham Sanga wszystkich tych, którzy byli zdolni wiązać swoje kariery z
niekończącą
się, straszliwą wojną. Jak daleko sam zaszedł tą drogą? Jak to się stało, że po
czterech latach
walk, wciąż nie brał udziału w walce? Czy same tylko patriotyczne pieśni zdołają
w końcu
wypędzić Amerykanów? Te pytania wciąż go dręczyły.
Był kierownikiem Zespołu Kulturalnego Podstrery l Cu Chi, żałośnie niewielkiej i
pstrej grupki około trzydziestu artystów, gdy otrzymał rozkaz (zazwyczaj
zgłaszał się na
ochotnika) wystawienia spektakli we wsiach Phuoc Hiep i An Tinh, niedaleko Trang
Bang.
Aby do nich dotrzeć, musiał poprowadzić swoją trupę przez Szosę Nr l na północ
od Suoi Cut
i pokonał całą tę trasę bez przeszkód. Wszyscy przybyli do An Tinh tuż przed
północą i
zdołali zorganizować sobie noclegi w chatach wieśniaków. Jednak o siódmej rano
Amerykanie wylądowali śmigłowcem na drugim końcu wioski, co spowodowało
natychmiastowe odwołanie przedstawienia Pham Songa. Przypadkiem, jego własna
siostrzenica, Vo Thi Mo, dowodziła składającym się wyłącznie z kobiet wioskowym
plutonem samoobrony. Pham Song spotkał się z nią, aby omówić sytuację.
Oświadczyła, że
kobiety oczywiście zostaną i będą walczyć. Tym samym nie było nic, co
uniemożliwiałoby
wujkowi Phamowi i jego artystom włączenie się do walki. Sang zrobił unik,
oznajmiając w
niezbyt taktowny sposób: "Jak możecie walczyć? Przecież jesteście tylko garstką
kobiet.
Jeżeli zaczniecie strzelać ze swoich karabinów, Amerykanie przyjdą i skręcą wam
karki".
Obraźliwe stwierdzenie, że kobiety nie zasługują na śmierć od kuli, było
oczywiście
niesprawiedliwe, tym bardziej że sam Pham Sang zaczął długi odwrót.
Zebrał swój zespół i ponownie przekroczył Szosę Nr l kierując się do Suoi Loi w
przysiółku Vuon Trau, który stanowi część wioski Phuoc Hiep. Tłumaczył się,
twierdząc, że
jest odpowiedzialny za bezpieczeństwo artystów, ale doskonale zdawał sobie
sprawę, że do
ucieczki skłaniało go jeszcze inne uczucie. Próbując jak najbardziej oddalić się
od
Amerykanów, wpadł na dowódcę 7 pułku wojsk Wietnamu Północnego, który oczywiście
uznał, że Pham Sang i jego trupa przybyli, aby zapewnić rozrywkę jego ludziom.
"Tak się
cieszymy, że jesteście -powiedział Sangowi. - Zostańcie, proszę, na noc i
wystąpcie dla nas
jutro wieczorem". Pham Sang odparł: .Amerykanie wylądowali za drogą. To nie jest
odpowiednia pora na wystawienie sztuki". Ale dowódca nie chciał nawet o tym
słyszeć.
"Wiesz jakimi dysponujemy siłami? Nie powinieneś się bać. Mamy tu dwa pułki.
Uważasz,
że nie zdołamy obronić twojego zespołu"? Tak wiec, Sang i jego grupa zatrzymali
się na
nocleg, a żołnierze LAW nakarmili ich.
Następnego ranka samotny samolot zwiadowczy zaczął krążyć nad nimi. Dwadzieścia
minut później Amerykanie wylądowali w dwóch rzutach po osiemnaście śmigłowców w
każdym. Czołgi i wspierana przez artylerię piechota również ruszyła się i siły
te otaczały teraz
przysiółki Mit Mai, Vuon Trau i Suoi Loi. Nagle pełne optymizmu zapewnienia
pułkownika
LAW zaczęły brzmieć niewiarygodnie. Nawet dwa pułki Wietnamczyków nie byłyby w
stanie przeciwstawić się siłom, które Amerykanie rzucili do walki.
Trzydziestoosobowa grupa Pham Sanga rozproszyła się, on zaś na jakiś czas
wycofał
się do podziemnego schronu, który został specjalnie dla niego wykopany - w
uznaniu jego
statusu i sławy. Odszukał go tam dowódca LAW i - pomijając milczeniem własne
rady z
poprzedniego dnia - zasugerował, że może byłoby bezpieczniej dla Pham Sanga,
gdyby
spróbował odejść, ponieważ za chwilę rozpocznie się długa i zażarta bitwa. Po
raz kolejny
Pham Sang przygotował się do ucieczki.
"Ruszyłem sam i wkrótce spotkałem młodszego mężczyznę. Zapytałem go, czy dobrze
zna okolice. Odpowiedział; - Doskonale znam ten rejon - tu jest moja rodzinna
wioska.
Powiedziałem: - Wydostańmy się stąd razem. Pozwoliłem mu więc prowadzić, bo
powiedział,
że zna tę okolicę. Wyprowadził nas prosto do miejsca, skąd wyjeżdżały
amerykańskie czołgi.
Zapytałem go: - Czy nie znasz innej drogi? - ale nie zareagował. Zaproponowałem,
żebyśmy
się ukryli w kępie bambusów, doczekali ciemności, a potem poszukali drogi
ucieczki. I
chociaż wszędzie naokoło było dużo miejsca, jeden czołg skierował się prosto w
stronę naszej
kryjówki, jakby wiedział, że tam jesteśmy. Gdybym nie odskoczył na bok,
przejechałby mi
prosto po brzuchu. Mój towarzysz drżał jak liść. Przyciągnąłem go do siebie, ale
nie mógł
powstrzymać dreszczy. Powiedziałem mu: - Kurwa twoja mać! Nasi żołnierze walczą,
poświęcając swoje życie, a my nie robimy nic, tylko się ukrywamy. Jeżeli mamy tu
umrzeć,
niech się tak stanie. Ale kiedy wygłosiłem te, jak sądziłem, bohaterskie słowa,
podniosłem
głowę i zobaczyłem amerykański czołg tak blisko, że mogłem dostrzec na gąsienicy
plamki
rdzy, maleńkie jak źdźbła trawy. Amerykanin przy karabinie maszynowym obracał go
i mój
towarzysz zerwał się, krzycząc: - Poddaję się! Pomyślałem sobie: - To już koniec
ze mną".
Właśnie w tym momencie swego życia, gdy leżał z twarzą wciśniętą w ziemię,
upokorzony i o włos od śmierci, po raz pierwszy w tej wojnie Pham Sang zdobył
się na
odwagę. Działacz partyjny, autor pieśni i sztuk, które miały zachęcać do walki
innych, nagle
odnalazł własną motywację. Mógł się poddać, mógł umrzeć, albo uczynić to, do
czego od tak
dawna zachęcał innych. Mógł stawić opór.
Udało mu się zobaczyć i usłyszeć, jak jego nieszczęsny towarzysz jest brutalnie
przesłuchiwany przez Amerykanów. Kiedy GI zajmowali się swoim jeńcem, Pham Sang
zdołał się niepostrzeżenie przeczołgać do znajdującej się w pobliżu kępy
bambusów. W
zaroślach zostawił małe radio, ubrania w worku i większą część swojej
przeszłości. Zabrał ze
sobą karabin, dwa granaty i płachtę maskującego materiału z amerykańskiego
spadochronu.
Ale kiedy odpełzał centymetr po centymetrze, usłyszał, że jego towarzysz
wymienia jego
nazwisko. Amerykanie pobiegli, by przeszukać kępę bambusów, odszukali porzucone
wyposażenie, ale nie znaleźli człowieka. Wrócili, by z nowym zapałem zająć się
nieszczęsnym jeńcem.
Gdy Pham Sang nieco się oddalił od Amerykanów, z niepokojem uświadomił sobie, że
ci przygotowują się do utrzymania terenu i pozostają tu na nocleg. Dalsze
poruszanie się
byłoby szaleństwem i Sang przez jakiś czas pozostał w tym samym miejscu. Jeden
GI
podszedł wyjątkowo blisko do jego kryjówki i zaczął kopać okop na noc. Sang
wyjął
zawleczki z obu granatów i trzymał je w pogotowiu. Gdyby został odkryty,
zabrałby ze sobą
Amerykanina, albo rzuciłby jeden granat, zacząłby uciekać, a potem rzuciłby
drugi w
prześladowców. Nie do wiary, ale nieprzyjaciel go nie zauważył. Wietnamczyk
spostrzegłby
mnie już dziesięć razy, pomyślał Sang, muszą mieć bardzo zły wzrok. Żołnierz,
skończywszy
okop, wyciągnął spray do odstraszania moskitów i obficie spryskał wszystko
dookoła. W
pewnym momencie znalazł się tak blisko Pham Sanga, że gdy palący płyn prysnął mu
w
twarz, dramaturg jedynie nadludzkim wysiłkiem zdołał powstrzymać kaszel i
wymioty.
Gdy żołnierz odszedł, by przyłączyć się do towarzyszy, Sang ostrożnie włożył
znowu
zawleczki do granatów i spróbował przeczołgać się na nowe miejsce. Mógłby się
poddać;
mniej by cierpiał. Zamiast tego jednak, przez następne sześć godzin, od siódmej
wieczorem
do pierwszej w nocy, Pham Sang, wielki komunistyczny aktor i kierownik zespołu
przedzierał
się przez amerykańskie linie. Krwawiąc z licznych ranek i zadrapań, na wpół
oszalały z
pragnienia, niosąc teraz ze sobą jedynie narzędzia do zabijania, albo
popełnienia
samobójstwa, jak wielki robak pełzał po wrogim terenie, aż wreszcie znalazł się
dokładnie w
tym samym miejscu, w którym rozpoczął wlokącą się bez końca dobę - w Suoi Loi.
Powrócił
tam w chwili, gdy oba komunistyczne pułki przygotowywały się do wyjścia z
amerykańskiej
pułapki. Po godzinie zaczął się kontratak przeprowadzony na odcinku o długości
500 metrów.
Przebiegał po mokradłach, gdzie Amerykanie nie mogli w pełni wykorzystać
czołgów.
Całkowicie wyczerpany Pham Song mógł teraz tylko dokuśtykać do małego tunelu,
który wykopano dla niego poprzedniego dnia. Przede wszystkim musiał się
przespać. Z ulgą
osunął się w cuchnąca jamę, która miała go osłonić i ukryć przez pozostałą część
nocy.
Zaledwie jednak zamknął oczy, usłyszał zbliżające się na powierzchni kroki.
Tylko on i mała
grupka partyzantów-kopaczy wiedziała o istnieniu tego tunelu - wszyscy inni
przebijali się
przez amerykańskie linie. Drobne kawałki ziemi spadły na twarz Pham Sanga. Ktoś
próbował
podnieść klapę. To mogli być tylko Amerykanie.
Sang ponownie wyciągnął zawleczkę z granatu i zacisnął broń w dłoni. Drugą ręką
chwycił blokadę klapy, zwykły kij przeciągnięty przez drucianą pętlę. Jeżeli
przegra tę
milczącą walkę i klapa się otworzy, albo drut pęknie - rzuci granat. Zlany
potem, z
zakrwawionymi palcami, w tej coraz bardziej nierównej walce, która trwała już
prawie
piętnaście minut, Sang cofnął wreszcie rękę i pozwolił klapie się otworzyć. Gdy
przygotował
się do rzucenia granatu, odezwał się głos, mówiący po wietnamsku: "To ja, to ja,
wujku
Pham". Był to jeden z młodych partyzantów, który otrzymał rozkaz obrony tyłów.
Widział
jak Pham Sang chowa się w tunelu, a teraz prosił o schronienie - dla siebie i aż
ośmiu swoich
towarzyszy.
Mały tunel Sanga mógł pomieścić jedynie czterech i to z ogromnym trudem, a wtedy
byłoby tam wyjątkowo ciasno. Gdyby klapa była zamknięta, wszyscy by się
podusili, jeżeli
zostanie otwarta i amerykańska piechota przyjdzie i zobaczy ją, zostaną
schwytani lub zabici.
Ktoś musiałby pozostać na straży, nie spać i pilnować całą noc, pozwalając
młodym
partyzantom przetrwać pod ziemią. Sang powiedział ludziom: "Jesteśmy w trudnej
sytuacji.
Dam wam schronienie, ale sam będę pilnował włazu. Nie pozwolę nikomu innemu
pełnić
warty. Zostanę na powierzchni i pozwolę wam spać. Jeżeli nieprzyjaciel
nadejdzie, zaniknę
właz. Nawet gdybyście mieli się udusić i umrzeć pode mną, musicie siedzieć
cicho. Jeżeli
któryś z was krzyknie, zdetonuję granat i wszyscy zginiemy". Żołnierze zgodzili
się. Był to
drobny gest, ale dla Pham Sanga miał wyjątkowe znaczenie. Pompę i rewolucyjną
retorykę,
która tak wspaniale brzmiała ze sceny, zastąpiła przyziemna rzeczywistość walki
o życie.
Następnego dnia, gdy słońce wstało nad polem bitwy i zmęczeni ludzie wyszli z
tunelu, Sang zajął się wraz z nimi poszukiwaniem i identyfikacją ciał zabitych i
rannych.
Przez kilka godzin pracowali tak intensywnie, że nie uświadomili sobie, że
Amerykanie
odchodzą. Bitwa się skończyła. Jego zespół pieśni i tańca, któremu udało się
wyniknąć z
amerykańskiej pętli z o wiele mniejszymi niż on kłopotami, uznał, że został
zabity. Wysłali
nawet wóz zaprzężony w wołu, z miejscowym woźnicą, aby odnalazł i przywiózł
ciało Pham
Sanga z pola bitwy. Pisarz nie skorzystał jednak z wysłanego po jego ciało wozu
i na piechotę
wrócił do bazy w Phu My Hung. Gdy ponownie spotkał się ze swoimi artystami,
płakali,
widząc go żywym. Pham Sang również uronił łzę.
W 1972 roku wszystkie skecze Pham Sanga, nuty pieśni i notatki zostały utracone,
gdy
skrzynka w której się znajdowały, została zagrzebana w tunelu trafionym
bezpośrednio
bombą z B-52. Nieszczęścia prześladowały go nawet po powrocie z wojny w 1975
roku. Jego
żona miała kochanka, który był "marionetką", informatorem policyjnym. Mężczyzna
ten
został aresztowany przez zwycięskich komunistów, ale później uwolniony. Wkrótce
ożenił się
z żoną Sanga.
Do 1979 roku Pham Sang pracował w Wydziale Kultury i Informacji miasta Ho Chi
Minh. Ale ziarna uporu i wątpliwości zasiane w Suoi Loi nie znikneły. Nie był
tak naiwny, by
wyobrażać sobie, że pokój przyniesie rozwiązanie wszystkich problemów Wietnamu.
Wciąż
pozostawały zasadnicze pytania o dalszą drogę nowego, zjednoczonego narodu. Z
czasem,
gdy różnice zdań pomiędzy Pham Sangiem i jego przełożonymi stawały się coraz
wyraźniejsze, poprosił o zwolnienie z Wydziału Kultury i Informacji. Znalazł się
poza
przemysłem rozrywkowym.
Po latach większość jego artystów zmarła, lub się rozproszyła. Gorączka wojny
przerodziła się nieuchronnie w nudę pokoju. Poza tym Hanoi potrzebuje teraz
innych pisarzy,
by realizowali inne cele, mobilizowali naród przeciwko nowym wrogom państwa.
Pokój nie
przyniósł wolności kulturalnej, ale Pham Sang pozostaje optymistą. Odwrócił się
od teatru.
Zbyt wiele dowiedział się o prawdziwym świecie, by dalej wierzyć w scenę.
Ożenił się ponownie i jest inspektorem podatkowym w dystrykcie Binh Thanh.
14
OPERACJA "CEDAR FALLS
Do 1967 roku tunele Cu Chi były dla Amerykanów źródłem ciągłych kłopotów. Viet
Cong
tak zorganizował swoje miejscowe i regionalne oddziały, że zagrożone atakami
były nie tylko
bazy, takie jak Cu Chi, ale i bezpieczeństwo samego Sajgonu stało się
problematyczne.
Generał Westmoreland musiał w końcu zająć się tą coraz trudniejszą sytuacją.
Większa cześć
dystryktu Cu Chi w dzień była kontrolowana przez Armię Republiki Wietnamu i
Amerykanów, ale w nocy panował tam Viet Cong. Partyzanci nie pojawiali się z
powietrza -
musieli mieć schrony, żywność i uzbrojenie. Większość potrzeb zaspokajały
dostawy z rejonu
przyległego do Cu Chi, wielkiej bazy Viet Congu położonej tuż obok Sajgonu, o
groźnej
nazwie Żelaznego Trójkąta. Przez dwa lata Amerykanie traktowali Trójkąt z
respektem i
ostrożnością, ale w 1967 roku Westmoreland postanowił przeprowadzić największą i
najbardziej niszczącą operację tej wojny. Zamierzał zdobyć Żelazny Trójkąt i
jego tunele by
zlikwidować zagrożenie Sajgonu i otaczających go baz, takich jak Cu Chi.
Trójkąt był naturalną fortecą o powierzchni ponad stu kilometrów kwadratowych
porośniętych dżunglą i kolczastymi krzewami, pod którymi znajdowała się
plątanina tuneli i
bunkrów Viet Congu. Jego wierzchołek znajdował się u zbiegu rzek Sajgon i Thi
Tinh,
tworzących obydwa boki figury. Podstawą była linia przebiegająca od wioski Ben
Suc na
wschód, do stolicy dystryktu Ben Cat. Podobnie, jak leżący po drugiej stronie
rzeki Sajgon,
dystrykt Cu Chi - Żelazny Trójkąt panował nad prowadzącymi do Sajgonu
strategicznymi
drogami lądowymi i wodnymi. W 1967 roku był już od dwudziestu lat miejscem
schronienia
partyzantów i opierał się wszelkim próbom zdobycia go przez przeciwnika. Była to
komunistyczna enklawa położona niecałe czterdzieści kilometrów od stolicy. Nazwę
tę nadał
jej Peter Amett, korespondent Associated Press, który pierwszy zauważył, że
teren ten pod
względem koncentracji sił przeciwnika, przypomina Żelazny Trójkąt z czasów wojny
koreańskiej. Zanim przybyli tu w 1965 roku Amerykanie, Armia Republiki Wietnamu
przeprowadzała okresowe wypady na ten obszar, nie odnosząc żadnych sukcesów.
Operacja
"Sunrise" w 1963 roku stanowiła próbę zapędzenia ludności do wiosek
strategicznych.
Całkowicie spaliła na panewce i Viet Cong zaczął ponownie sprawować kontrolę nad
całym
regionem.
W listopadzie 1964 roku cały pułk Armii Republiki Wietnamu wspierany przez
lotnictwo i artylerię przez dziesięć dni na próżno przeczesywał dżungle w
Trójkącie. Wkrótce
potem Westmoreland zaprosił na rodzinny obiad do swojej willi w Sajgonie
amerykańskiego
kapitana, który brał udział w tej operacji jako doradca. W czasie tego
wieczornego spotkania
młody oficer przedstawił trudności związane z wyparciem tak doskonale okopane-go
przeciwnika z jego pozycji. Jedynym rozwiązaniem -stwierdził - wydaje się być
wypalenie
wszystkiego na całym terytorium. Westmoreland przypomniał sobie radę, jaką
udzielił mu w
1964 roku legendarny generał Douglas MacArthur: "Żeby zwyciężyć partyzantkę
będzie pan
musiał sięgnąć po taktykę spalonej ziemi". Westmoreland postanowił zastosować tę
właśnie
metodę.
Na początku następnej pory suchej polecił, by terytorium zostało spryskane z
powietrza niszczącym roślinność chemicznym defoliantem, znanym pod nazwą "Agent
Orange". Dwa miesiące później Żelazny Trójkąt przekształcił się w suchą jak
pieprz ogniową
pułapkę. Za pośrednictwem ulotek i umieszczonych na śmigłowcach głośników,
ostrzeżono
ludność cywilną i nakazano, aby opuściła teren. Następnie oblano wszystko z
powietrza
benzyną i natychmiast podpalono napalmem i bombami zapalającymi. Płomienie
strzeliły
wysoko w niebo. A potem miało miejsce niewiarygodne zjawisko. Wysoka temperatura
spowodowała w wilgotnym, tropikalnym powietrzu procesy, które skutkowały
gigantycznym
oberwaniem chmury. Jak opisywał to "Time": "Straszliwa ulewa. .. zgasiła pożar
lasu i Viet
Cong - bezpieczny i nietknięty ogniem - pozostał dalej ukryty w swoich
pieczarach". Deszcze
monsunowe wkrótce przywróciły życie dżungli.
Wyprawa 173 brygady powietrznodesantowej do Żelaznego Trójkąta pod koniec 1965
roku zadała pewne straty przeciwnikowi, ale po raz kolejny udowodniła, jak
trudno jest
uniemożliwić powstańcom korzystanie z ich umocnień. Od tej pory jednostki
amerykańskie
trzymały się daleko od tej strefy. Gdy Westmoreland zorientował się, że Żelazny
Trójkąt
wciąż funkcjonuje jako komunistyczny bastion, postanowił przeprowadzić potężne i
ostateczne natarcie, które całkowicie zniszczy tę fortecę. Miał to być
podręcznikowy przykład
taktyki "szukaj i zniszcz".
"Nieszczęśliwie się złożyło - napisał Westmoreland -że amerykańska strategia w
Wietnamie stała się znana jako strategia "szukaj i zniszcz". Być może dlatego,
że określenie
to stało się synonimem bezcelowego pętania się po dżungli i bezładnego
niszczenia,
Westmoreland wprowadził inne zwroty, takie, jak "ofensywne wymiatanie", czy
"rozpoznanie walką". Zasada jednak pozostawała la sama. Duże, zmechanizowane
siły
szukały przeciwnika, aby narzucić mu walkę, obiektów, by je zniszczyć - albo też
jednego i
drugiego. Potem amerykańskie wojska przesuwały się dalej, albo wracały do bazy.
Przy tego
rodzaju działaniach nie mogło być zdobyczy terenowych, w związku z tym jedyną
miarą
sukcesu stało się wyniszczenie: uzyskiwanie maksymalnej liczby zabitych wrogów i
jednoczesne utrzymanie własnych strat na minimalnym poziomie. Stąd też wynikała
wielkość
sił zaangażowanych w operacje wymiatania w strefie taktycznej III korpusu i
statystyczna
obsesja liczenia ciał zabitych partyzantów Viet Congu. W wojnie na wyniszczenie
- a
Westmoreland z czasem zorientował się, że taką prowadzi - innego wyjścia nie
było.
Operacje "szukaj i zniszcz" otrzymywały zazwyczaj nazwy amerykańskich miast,
takich jak Attleboro czy Junction City. Wojska były przerzucane śmigłowcami lub
transporterami opancerzonymi do rejonu, w którym podejrzewano obecność Viet
Congu.
Piechota rozsypywała się w tyralierę i szukała nieprzyjaciela, a starsi
oficerowie krążyli w
górze na pokładach śmigłowców, kierując działaniami przez radio.
Generał brygady Joseph A. McChristian był u Westmorelanda zastępcą szefa sztabu
do spraw rozpoznania. W 1966 roku skrupulatnie zbierał i wprowadzał do komputera
wszelkiego rodzaju dane wywiadu - poczynając od ilości sampanów przepływających
rzeką
Sajgon, kończąc na sprawdzaniu ilości wysyłanego do jakiegoś rejonu drewna do
produkcji
trumien. Tego rodzaju "analiza wzorów działania" w połączeniu z przesłuchaniami
jeńców i
zbiegów przekonała go, że w Żelaznym Trójkącie należy podjąć szybkie działania.
W swojej
pracy The Role of Military Intelligence 1965-1967 (Rola wywiadu wojskowego w
latach
1965-1967), napisał: "Wietnam dostarczył wielu przykładów, jak wielkie znaczenie
ma
wywiad dla wsparcia operacji. "Cedar Falls" klasycznym był tego przykładem.
Obmyśliłem tę
operacje i zarekomendowałem ją generałowi Westmorelandowi". McChristian
wiedział, że
dowództwo IV Okręgu Wojskowego Viet Congu (rejon Sajgonu) często przenosi się z
miejsca na miejsce. Odniósł jednak wrażenie, że dzieje się to w "Trapezoidzie",
jak
Amerykanie nazywali las Thanh Dien na północnym skraju Trójkąta. (Mylił się:
zazwyczaj
znajdowało się za rzeką Sajgon w dystrykcie Cu Chi). Wierzył, że szybko
przeprowadzona
operacja "szukaj i zniszcz" na obszarze Trapezoidu i Żelaznego Trójkąta zdoła
zdemaskować
i pokrzyżować plany Viet Congu związane z samym Sajgonem. W 1966 roku można było
odnieść wrażenie, że sabotażyści Viet Congu są w stanie atakować niemal bez
przeszkód. W
tym okresie w Sajgonie miało miejsce więcej zamachów terrorystycznych, niż
kiedykolwiek
dotąd.
Operacja "Cedar Falls" (nazwana od miasta w stanie Iowa) została zaplanowana na
8
stycznia 1967 roku. Jej cele były okrutne i bezkompromisowe. W pierwszym etapie
ludność
wioski Ben Suc zostanie usunięta z miejsca zamieszkania, a sama miejscowość
zrównana z
ziemią. Wszystkie pozostałe wsie na terenie Żelaznego Trójkąta zostaną
potraktowane w ten
sam sposób. Głównym zadaniem operacji było zlokalizowanie usytuowanego w
tunelach
dowództwa IV OW, zbadanie kryjówek, a następnie zniszczenie ich wraz z innymi
odnalezionymi tunelami. Gdy ludność cywilna zostanie ewakuowana z Żelaznego
Trójkąta,
cały teren zostanie pozbawiony roślinności i ogłoszony strefą swobodnego ataku.
Operację poprzedziły trwające tydzień "zmiękczające" naloty B-52. Wojna w
Wietnamie zaczęła się jako działania przeciwpartyzanckie polegające na tropieniu
partyzantów w dżungli. Natomiast "Cedar Falls" była operacją wielu dywizji, w
której
zaangażowano ponad 30 000 amerykańskich żołnierzy - największą, jaką do tej pory
przeprowadzono w Wietnamie.
8 stycznia 1967 roku wioska Ben Suc - zamieszkała dotąd przez około 3 500 osób -
została starta z powierzchni ziemi. Jej późniejsze odrodzenie się świadczy, jak
wielkie
znaczenie miały tunele w udaremnianiu Amerykanom realizacji ich celów w operacji
"Cedar
Falls" i w całej wojnie wietnamskiej. Tak długo, jak tunele nie zostały
zlikwidowane, nie
złamany został również ani duch, ani skuteczność działania partyzantów.
Bien Suc znajdowała się w strategicznym punkcie, na przeprawie przez rzekę
Sajgon,
na północnym brzegu, naprzeciwko Phu My Hung w dystrykcie Cu Chi. Był to
zachodni
wierzchołek Żelaznego Trójkąta. Wioskę uważano za zamożną. Większość jej
mieszkańców
pracowała na roli, hodując melony, grapefruity i orzechy nerkowca, Ponieważ
codziennie
odbywał się tu targ, miejscowość mogła się poszczycić również wieloma sklepami,
apteką i
kilkoma restauracjami. Gdy Narodowy Front Wyzwolenia przeszedł w 1960 roku do
ofensywy, sterroryzował niewielki posterunek Armii Republiki Wietnamu w Ben Suc,
zmuszając policjantów do oddania broni. Miejscowym przywódcą ruchu był Pham Van
Chinh, który wówczas miał dwadzieścia trzy lata. Dzisiaj, już po
sześćdziesiątce, jest
wioskowym sekretarzem organizacji partii komunistycznej. Wygląda na jakieś
czterdzieści
pięć lat, usta ma pełne złotych zębów, grube okulary w zielonej oprawce, a także
rozluźniony,
władczy sposób bycia. Wspomina, że pod koniec 1964 roku wzmocniony posterunek
Armii
Republiki Wietnamu został ostatecznie rozpędzony przez Viet Cong, który
zamordował
wyznaczonego przez rząd wójta wioski i założył własną administrację. Wioskę
zaliczono do
"strefy wyzwolonej", a wszyscy jej mieszkańcy byli zobowiązani pomagać Frontowi.
Wymagało się od nich, by wstępowali do rozmaitych przybudówek partyjnych;
organizacji
dla młodych mężczyzn i kobiet, musieli płacić Viet Congowi podatki i wykonywać
tego
rodzaju powinności, jak kopanie tuneli. Młodzi ludzie byli werbowani do
partyzantki, młode
dziewczyny zostawały pielęgniarkami albo zakładały pułapki i informowały
mieszkańców
wioski o miejscu, w którym się znajdują.
Gdy wojna nasiliła się w 1965 roku, Ben Suc została pierwszy raz zbombardowana i
kilka budynków zostało zniszczonych - pomimo że Viet Cong, jak na ironię,
wywiesił
ponidniowowietnamską flagę w samym centrum wioski w nadziei, że zapewni mu to
ochronę
przed bombardowaniami. Potem ludzie zaczęli kopać pod domami schrony dla siebie,
a nawet
dla zwierząt domowych. Gdy życie w schronach stało się czymś codziennym,
pomiędzy
domami i częściami wioski wykopane zostały tunele łączące. Liczba mieszkańców
Ben Suc
stale rosła, ponieważ przybywali tu uciekinierzy z innych zbombardowanych
wiosek, na
przykład z Phu My Hung z drugiej strony rzeki. Pham Van Chinh przyznał, że Ben
Suc była
"bramą do Sajgonu" i jednostki głównych sił Viet Congu bez przerwy przechodziły
przez
miejscowość. Chinh miał pod swoja komendą sześćdziesięciu pięciu partyzantów na
miejscu
oraz dwustu dalszych stacjonujących w okolicznych przysiółkach, którzy niczym
pospolite
ruszenie, trzymali broń w domu i byli zawsze gotowi do działania. Dysponował
również
setkami metrów tuneli. Ciągnęły się od przeprawy przez rzekę pod wioską w stronę
znajdujących się dalej na północ mateczników Viet Congu w lesie Thanh Dien i
"Tajnej
Strefie Long Nguyen".
Pod koniec 1966 roku naczelne dowództwo Viet Congu w COSVN otrzymało dane
wywiadowcze uprzedzające o mającej nastąpić operacji "Cedar Falls". Jak zwykle
decyzję o
podjęciu lub zaniechaniu walki pozostawiono miejscowemu dowódcy Viet Congu,
pułkownikowi Tran Hai Phungowi z IV Okręgu Wojskowego. Ostrzeżony zawczasu,
rozsądnie wycofa? największe pododdziały sił głównych w tym rejonie: 272 pułk
piechoty na
bezpieczne tereny Kambodży. W tym samym czasie miejscowi partyzanci otrzymali
rozkaz
pozostania na miejscu. Pham Van Chinh powiedział, że nie otrzymał dokładnej daty
"Cedar
Falls", ale został ostrzeżony, że operacja jest nieuchronna i na Ben Suc
zostanie skierowana
główna siła uderzenia.
Ponieważ Amerykanie zakładali, że podejścia do Ben Suc będą silnie zaminowane i
pełne pułapek, a wioski bronić będzie batalion Viet Congu, zaplanowali nową
formę
przeprowadzenia ataku. Cały batalion, pięciuset ludzi l batalionu 26 pułku
piechoty
"Błękitnych Łopaciarzy", pod dowództwem przyszłego sekretarza stanu
podpułkownika
Alexandra M. Haiga, został przerzucony do centrum wioski sześćdziesięcioma
śmigłowcami
UH-1. Była to największa liczba śmigłowców, jaką kiedykolwiek użyto do tego
rodzaju
ataku. Ta wielka, przesłaniająca niebo armada przypominająca rój warczącej,
nieprzyjaznej
szarańczy, wzbiła się z bazy Dau Tieng o 7.30. Lecąc dwoma równoległymi
szeregami, po
trzydzieści śmigłowców w każdym, śmigłowce desantowe przeleciały ponad zasnutą
poranną
mgłą ziemią, na miejsce, które uważano za "gorące" lądowisko - do Ben Suc. Był
to
niespokojny lot, ponieważ każdy śmigłowiec zostawiał za sobą zawirowania
powietrza, w
których poruszały się następne maszyny. Utrzymywały bezpieczny pułap, ale po
godzinie
zniżyły się na wysokość czubków drzew i aby zdezorientować nieprzyjacielskich
obserwatorów na ziemi i skierowały się w przeciwną stronę niż Ben Suc. Potem
sześćdziesiąt
maszyn wykonało gwałtowny zwrot o sto osiemdziesiąt stopni nad głowami
oszołomionych
chłopów i ich bawołów, po czym ruszyło nad polami ryżowymi do szarży na centrum
wioski.
Tam batalion szybko desantował się ze śmigłowców i ruszył biegiem, by zająć
stanowiska
obronne. Gdy żołnierze wylądowali w wiosce, na las Thanh Dien, na północy,
spadły planowe
uderzenia artyleryjskie i lotnicze, których celem było odcięcie wszystkich dróg
ewakuacji.
Wkrótce śmigłowce z głośnikami i południowowietnamskimi spikerami na pokładach
zaczęły
krążyć nad wioską. Następnie, nadano po wietnamsku obwieszczenie: "- Uwaga
mieszkańcy
Ben Suc! Jesteście otoczeni przez wojska Republiki Wietnamu i aliantów. Nie
uciekajcie,
ponieważ zostaniecie wówczas zastrzeleni jako Viet Cong. Pozostańcie w domach i
oczekujcie na dalsze polecenia".
W Ben Suc nie było znaczącego oporu i wszystkie straty poniesione przez
Amerykanów spowodowane zostały przez miny-pułapki. Wieś została otoczona i
zabezpieczona, a po krótkim czasie desantowano śmigłowcami batalion Armii
Republiki
Wietnamu, by przeszukać wioskę i przesłuchać jej mieszkańców. Była to ta sama
jednostka,
którą trzy lata wcześniej wypędzono z tej miejscowości. Oficerowie śledczy
przesłuchali
około 6 000 mężczyzn kobiet i dzieci z Ben Suc oraz okolicznych przysiółków.
Wszyscy oni
otrzymali rozkaz zebrania się w dawnym budynku szkolnym. Prowadzący śledztwo
uznali, że
dwadzieścia osiem osób może być członkami Viet Congu. Żołnierze Armii Republiki
Wietnamu stosowali swoje typowe metody przesłuchania - bicie tych, którzy
udzielali nie
takich odpowiedzi, jakich się po nich spodziewano. Reporter, Jonathan Schell był
świadkiem,
jak żołnierze Armii Republiki Wietnamu stosowali wobec wieśniaka torturę wodną,
kneblując
ich namoczoną szmatą i wlewając im wodę do nosa. Tego samego dnia wszyscy
znajdujący
się w wiosce mężczyźni w wieku od piętnastu do czterdziestu pięciu lat zostali
przewiezieni
śmigłowcami Chinook do komendy policji prowincji na dalsze przesłuchania. Ci,
których
uznano za nie związanych z Viet Congiem, mieli być wcieleni do armii
południowowietnamskiej.
Generał dywizji William Depuy, dowódca "Wielkiej Czerwonej Jedynki" został
przewieziony śmigłowcem do Ben Suc w ślad za Haigiem i jego ludźmi. "- Nie
miałem
wątpliwości - powiedział - że jest tu wiele różnych agend Viet Congu. Gdy
batalion Ala
Haiga wszedł do Ben Suc, wyłuskaliśmy dwóch facetów, którzy kierowali
kształceniem
młodzieży Viet Congu. Obaj znali rosyjski i prze-Moskwie. Byli bardzo
inteligentnymi
Ludźmi".
Następnego dnia wszyscy pozostali mieszkańcy wioski zostali wywiezieni z całym
dobytkiem, jaki mogli przenieść, oraz zwierzętami, które mogli spędzić.
Przewieziono ich
ciężarówkami, barkami desantowymi z II wojny światowej i śmigłowcami
transportowymi
Chinook. Nawet generał Bernard Rogers (wówczas zastępca dowódcy "Wielkiej
Czerwonej
Jedynki") w swoim sponsorowanym przez wojsko i wyraźnie ulukrowanym sprawozdaniu
z
"Cedar Falls" dał wyraz wzruszeniu, nazywając to masowe przesiedlenie ludności
"żałosnym
i smutnym epizodem". "Można się było spodziewać - napisał w 1973 roku - że
wyrzucenie
tych wieśniaków wywoła uczucia niechęci i tak się stało".
Przymusowe wyludnienie Ben Suc było pierwszym z wielu tego typu działań w całym
Wietnamie Południowym, które "oczyściły" terytorium z ludzi mogących udzielać
pomocy
partyzantom i armii Północnego Wietnamu. Wokół Sajgonu i innych miast powstały
duże
skupiska przesiedlonej ludności. Generał Westmoreland w swoich wspomnieniach A
SoldierReport (Raport żołnierza) próbował rozwiać "nieporozumienia", które tego
rodzaju
działania wywoływały w Stanach Zjednoczonych. Napisał:
Miejscowe społeczności były zinfiltrowane przez macki rejonowych baz Viet Congu.
W niektórych przypadkach wręcz włączone do systemu obrony, a ludzie do tego
stopnia sprzyjali Viet Gongowi, że nie licząc ciągłych działań bojowych, jedynym
sposobem ustanowienia kontroli, było usuniecie mieszkańców i zniszczenie
wioski...
To, że w wielu wypadkach lepiej było przesiedlać ludzi z rejonów od dawna
życzliwych wobec Viet Congu - znalazło swoje smutne potwierdzenie później, w
miejscowości zwanej My Lai.
W My Lai, w marcu 1968 roku setki cywilnych mieszkańców wioski zostało
wymordowanych z zimna krwią przez kompanię 23 dywizji piechoty (Americal)
podczas
operacji "szukaj i zniszcz". Brutalna logika Westmorelanda obnażyła pewien
frustrujący fakt
związany z wojną wietnamską, który był źródłem dumy dla komunistów. Była to
wojna
ludowa, w której Viet Cong był organicznie zintegrowany z ludnością cywilną i
chłopcy z
amerykańskich miast i farm przekonali się, że nie sposób odróżnić ich od siebie.
Gdy ostatnia ciężarówka z ludźmi i barka ze zwierzętami opuściły Ben Suc, do
działa
przystąpiły grupy wyburzeniowe. Pokryte strzechami domy zostały oblane benzyną i
spalone,
tak, że pozostały czarne, osmalone szkielety budynków, spalone meble, a także
wejścia do
znajdujących się wszędzie schronów przeciwlotniczych. Potem do pracy przystąpiły
spychacze, równając z ziemią wszystkie budynki, ogrodzenia i cmentarze.
Następnie saperzy l
dywizji umieścili w leju pośrodku zniszczonej wioski cztery i pół tony
materiałów
wybuchowych oraz cztery i pół tysiąca litrów napalmu, zasypali je ziemią i u-
bili wszystko
spychaczami. Zapalnik chemiczny spowodował eksplozję materiałów wybuchowych.
Oczekiwano, że wybuch zniszczy wszystkie znajdujące się w pobliżu, a nie
odnalezione
tunele. "Jeden z głównych celów "Cedar Falls" został osiągnięty - napisał
Rogers. - Wioska
Ben Suc przestała istnieć".
Była to jednak zaledwie uwertura do operacji "Cedar Falls". Główne siły wojsk
amerykańskich miały być teraz rzucone na pozostałą cześć Żelaznego Trójkąta. Pod
koniec
pierwszego dnia, cały amerykański korpus zosta? przesunięty na pozycje wzdłuż
jego boków.
Na wschód od rzeki Thiu Tinh znajdowała się l dywizja Depuya i 173 brygada
powietrznodesantowa. Na zachód od rzeki Sajgon, w dystrykcie Cu Chi
rozmieszczono 25
dywizję piechoty Weyanda i 196 lekką brygadę piechoty. Dowódca wszystkich tych
sił,
generał broni "Jack" Seaman, wyobrażał sobie, że "młot" jednostek na wschodzie
był
wzniesiony, aby uderzyć w "kowadło" wojsk blokujących teren na zachód od rzeki
Sajgon i
zmiażdżyć znajdujące się miedzy nimi wszystkie ugrupowania Viet Congu. Kawaleria
powietrzna kontrolowała całe terytorium z powietrza. O świcie 9 stycznia ta
gigantyczna
machina drgnęła i ruszyła do akcji.
Na początku operacji 196 lekka brygada piechoty przeczesała pełen tuneli las Ho
Bo w
Cu Chi. Początkowo udało się im jedynie "odkryć niewielkie ilości zapasów
wroga". Generał
brygady Richard T. Knowles zdał sobie sprawę, że niezwykle pilną rzeczą jest
opracowanie
sposobu wykrycia doskonale zamaskowanych wejść do tuneli. Odnalezienie
podziemnych
instalacji miało mieć najistotniejsze znaczenie dla dalszej realizacji "Cedar
Falls". Miał
świetny pomysł. Rozkazał, aby pojazdy, takie jak transportery opancerzone,
wlokły za sobą
przez las całe drzewa. Dzięki temu powstawały za nimi ścieżki przeczesanego
pyłu, czyste jak
świeży śnieg. "A wtedy, rankiem - powiedział - mogliśmy zobaczyć, gdzie
partyzanci wyszli
ze swoich dziur i w jaki sposób wrócili. Gdzie się czołgali, a potem, w którym
miejscu wstali
i pobiegli. Jedna rzecz wynikała z drugiej i tak znaleźliśmy włazy". Takie
wczesne odkrycia
tuneli miały doprowadzić do istotnych sukcesów, odniesionych w dalszej części
trzytygodniowej operacji.
Inne jednostki również znajdowały tunele. Po zajęciu Ben Suc, saperzy l dp
zaczęli
niszczyć okoliczną dżunglę spychaczami. Ich dowódca, podpułkownik Jospeh M.
Kiernan
(zginaj w katastrofie śmigłowca w czerwcu 1967 roku) wspominał wówczas:
"Przypuszczam,
że było to jakieś osiem hektarów poprzerastanej karłowatą roślinnością
dżungli... Całe to
miejsce było tak pełne tuneli, że gdy moje spychacze przewracały pieńki drzew,
partyzanci
wyskakiwali zza maszyn. Schwytaliśmy sześciu, czy ośmiu jednego ranka. Po prostu
wyskakiwali z tuneli, a myśmy ich zgarniali".
Inny batalion "Wielkiej Czerwonej Jedynki" został przerzucony śmigłowcami do
lasu
Thanh Dien na północ od Ben Suc. Wiedziano, że Thanh Duć jest rejonem wypoczynku
i
uzupełnień Viet Congu, ale większość partyzantów przezornie rozproszyła się i
napotkany
opór był niewielki. Istotnie, niektóre jednostki meldowały, że zaobserwowano
"nieznaną
liczbę żołnierzy Viet Congu uciekających na rowerach na południe". Odkryto
tunele, bunkry i
magazyny ryżu, a l batalion 28 pułku dokonał znaczącego znaleziska. Po dostaniu
się pod
ostrzał pododdziału Viet Congu, w wyniku którego czterech GI zostało zabitych, a
czterech
rannych, kompania B l batalionu natrafiła na ogromny podziemny kompleks
medyczny, w
którym znajdowała się ponad tona medykamentów, w dużej części kupionych w
Sajgonie.
Obrońcy powstrzymywali "Czarne Lwy" do chwili ukończenia ewakuacji wszystkich
rannych
partyzantów. Był w istocie zorganizowany naprędce pluton farmaceutów, dowodzony
przez
lekarza Vo Hoang Le. Oni także rozpłynęli się w dżungli. Doktor Le otrzymał
później za ten
czyn odznaczenie i powierzono mu kierownictwo wszystkich obiektów medycznych w
rejonie Cu Chi i Żelaznego Trójkąta.
Tymczasem czołgi l J pułku kawalerii pancernej zaczęły toczyć się przez Żelazny
Trójkąt, od Ben Cat do rzeki Sajgon. Właściwie nie nawiązały żadnego kontaktu.
Najpierw
zakręciły w prawo i ruszyły na północ, przedzierając się przez splątane zarośla,
aby połączyć
się z piechotą przerzuconą śmigłowcami do wioski-widma Ben Suc. Tam czołgi znowu
zawróciły na południe i przedarły się do wierzchołka trójkąta u zbiegu obu rzek.
W taki oto
sposób, przynajmniej teoretycznie, Trójkąt został zdobyty i opanowany. Saperzy i
piechota
posuwali się za wozami bojowymi, nawiązując sporadycznie kontakty bojowe z tymi
nielicznymi miejscowymi partyzantami, którzy otrzymali rozkaz pozostania na
miejscu. Ale
amerykańscy dowódcy coraz wyraźniej uświadamiali sobie pewien niewygodny fakt.
Większość zgromadzonej ogromnej potęgi i techniki wojskowej równie dobrze
mogłaby
pozostać w swoich bazach. Okazała się niepotrzebna w bitwie, ponieważ Viet Cong
postanowił nie walczyć. Chociaż wszyscy zabici Wietnamczycy zostali uznani za
partyzantów
a setki innych zastosowały sensowną metodę podporządkowania się, albo pozornego
przejścia
na stronę rządową, większe komunistyczne jednostki, które normalnie znajdowały
się w
strefie operacji "Cedar Falls" - po prostu znikły.
Opisane w meldunku po akcji doświadczenia 173 powietrznodesantowej były typowe:
Nieprzyjaciel nigdy nie występował w sile większej od drużyny i zazwyczaj
tworzył
grupy składające się z dwóch lub trzech ludzi. Na początku napotykano
niewielkie,
mniej więcej trzyosobowe grupy robocze, mieszkające nad obsadzonymi drzewami
kanałami, zapewne z zadaniem zebrania możliwie jak największych ilości ryżu z
okolicznych pól ryżowych... Zdobyto niewiele broni i za każdym razem, gdy było
to
możliwe, nieprzyjaciel wycofywał się, nie podejmując dłuższej walki ogniowej.
Kontakt bojowy rzadko kiedy trwał dłużej, niż dwie do pięciu minut.
Podobnie działo się w czasie przeprowadzonej rok wcześniej operacji "Crimp".
Z jednym wyjątkiem. Druga brygada dywizji "Tropikalnych Błyskawic" została
przerzucona śmigłowcami z bazy Cu Chi na zachodni brzeg rzeki Sajgon do wioski
Phu Hoa
Dong. Był to pierwszy wypadek, gdy wojska działały poza swoimi bazami -
jednocześnie na
obu brzegach rzeki. W związku z tym jednostki Viet Congu bez trudu unikały
wykrycia,
przenosząc się z dystryktu Cu Chi do Żelaznego Trójkąta lub na odwrót. Pomimo
powtarzanych uderzeń lotniczych i zaporowego ognia artyleryjskiego, zablokowany
w Phu
Hoa Dong batalion Viet Congu postanowił stawić opór. Jak stwierdzał meldunek po
akcji
dwudziestej piątej: "Był to jedyny wypadek w czasie całej operacji, kiedy Viet
Cong wybrał
walkę".
Wojska były najbliższe realizacji prawdziwych celów "Cedar Falls" 18 stycznia,
dziesięć dni po rozpoczęciu operacji. Szczury tunelowe z l batalionu 5 pułku -
"Rysiów" - pod
dowództwem kapitana Billa Pelfreya odkryły rozległy kompleks tuneli nad
strumieniem Rach
Son, płynącym do rzeki Sajgon ze środka dystryktu Cu Chi. Tunele prowadziły pod
wąskim
pasem otwartej przestrzeni pomiędzy plantacją Fil Hol na południu i lasem Ho Bo.
Odnaleziono tysiące dokumentów, które zostały następnie wywiezione w workach
przez
śmigłowce. Szczury spędziły cztery dni badając kręte sztolnie systemu.
Dla sto dziewięćdziesiątej szóstej była to imponująca zdobycz. Poza workami
dokumentów, znaleziono tam również maszynę do pisania, meble, kobiece ubrania (w
tym
staniki i ao dais, tradycyjny strój), flagi Viet Congu i inne przedmioty
świadczące, że tunele
byty częścią kwatery głównej. Pól miliona dokumentów po przetłumaczeniu
dostarczyło
informacji, które skłoniły generała broni Jonathana Seamana do określenia
znaleziska
"największym wywiadowczym przełomem tej wojny". Wśród różnych znalezisk były
również "materiały kryptograficzne" - zakodowane meldunki, które pozwalały
rozszyfrować
inne przechwycone dane wywiadowcze. Zdobyto także szczegółowe mapy rejonu
Sajgonu i
bazy lotniczej Tan Son Nhut oraz plany nieudanego ataku Viet Congu, który
nastąpił miesiąc
wcześniej. Generał brygady Richard Knowles pospieszył na miejsce odkrycia.
Pamiętał, że
jeden z dokumentów "...ujawniał, w jaki sposób przesuwali drużyny z Kambodży do
rejonu
Cu Chi, a następnie do Tan Son Nhut. Informował, gdzie pozostawali w tunelach w
dzień i
gdzie pobierali broń. Mieli szczegółowo zaznaczone miejsca postoju wszystkich
naszych
samolotów. Nawet symbole samolotów wyglądały jak prawdziwe. Wszystko było
przedstawione w logicznej kolejności: kiedy każde działo ma strzelać, ile ma być
odpalonych
pocisków moździerzowych, ile rakiet - klasyka! Poza tym znaleźliśmy mapę z
wieloma
istotnymi szczegółami, pokazującą, gdzie w samym środku Sajgonu zamierzali
zorganizować
zasadzkę i zabić ministra obrony Roberta McNamarrę". (Zamach, który miał być
przeprowadzony w połowie 1966 roku został udaremniony przez zmianę planu dnia
obiektu
zamachu. Niedoszły zabójca Nguyen Van Troi został schwytany i wykonano na nim
wyrok
śmierci). Ten sam stos dokumentów zawierał spis adresów najważniejszych
Amerykanów
przebywających w Sajgonie, w tym również generała Westmorelanda. Bili Pelfrey,
który
dowodził ich analizą, powiedział: "- Największą część stanowiły kwity podatkowe,
niektóre
nawet sprzed dwudziestu lat. Były tam również listy sympatyków - tych, którzy
wymagali
politycznego szkolenia, zasługiwali na karę i tak dalej. Mieli amerykańskie
instrukcje
techniczne, przetłumaczone na wietnamski". Natrafiono też na spis
współpracowników Viet
Congu, w którym znajdowali się wszyscy fryzjerzy pracujący w bazie Cu Chi.
Ponieważ zdobycz tę uznano za ogromne osiągnięcie, generał Westmoreland
osobiście
poleciał śmigłowcem na miejsce, aby porozmawiać ze szczurami tunelowymi.
Towarzyszyli
mu inni VlP-owie, reporterzy i ekipy telewizyjne - pomimo że w tunelach wciąż
znajdowały
się miny pułapki, a w zakamarkach podziemnych systemów kryła się również pewna
liczba
partyzantów. Szczury tunelowe ścigały ich. Zrezygnowali po lustracji
kilometrowego
odcinka. Starszy podoficer tego zespołu, plutonowy James Lindsay zginął pod
ziemią, zabity
przez minę-pułapkę. Gdy Pelfrey uznał, że w systemie nie ma już nic godnego
uwagi, tunele
wypełniono gazem CS, a następnie wysadzono przy pomocy materiałów wybuchowych.
Na temat tego, czym w rzeczywistości był kompleks tuneli, na który natrafiła 196
lekka brygada piechoty, nie ogłoszono żadnego oficjalnego komunikatu. Ze wzglądu
na ilość
zdobycznych dokumentów, generał Bernard Roberts uważał, że "odkryto
prawdopodobnie
kwaterę główną IV Okręgu Wojskowego, albo przynajmniej znaczącą jej część". W
gruncie
rzeczy jednak "Cedar Falls" nie odnalazła tego celu, podobnie jak politycznego
zarządu
głównego Viet Congu na rejon Sajgonu. Odnalezione i zniszczone tunele są obecnie
wyraźnie
zaznaczone na mapach i w dokumentach przechowywanych w dowództwie wojskowym
miasta Ho Chi Minh. Mieściło się w nich jedynie stanowisko dowodzenia dystryktu
Cu Chi.
Na mapach zaznaczono również tunele ewakuacyjne prowadzące na południe.
Najważniejszym zadaniem wojsk w czasie 3 tygodni spędzonych w strefie
operacyjnej
"Cedar Falls", było uczynienie Żelaznego Trójkąta miejscem nie nadającym się do
dalszego
wykorzystywania przez Viet Cong - jako bezpiecznej kryjówki. Powierzono je dwóm
wyspecjalizowanym rodzajom wojsk inżynieryjnych - grupom spychaczy i szczurom
tunelowym. W operacji "Cedar Falls" wykorzystano aż pięćdziesiąt osiem spychaczy
różnego
typu, w tym spychacze-czołgi i cztery traktory z pługiem "Rome". Czołg-spychacz
był
średnim czołgiem, M-48, wyposażonym w lemiesz. Pancerz chronił załogę przed
minami i
snajperami, a piechota posuwała się za maszynami, by przeszukiwać teren i
niszczyć
przeciwnika. Te zespoły spychaczy i piechoty stanowiły czołowy rzut lądowego
natarcia na
Żelazny Trójkąt, dzięki czemu saperzy znaleźli się w miejscu, do którego nie
przywykli - na
pierwszej linii. Traktory z pługami "Rome" nazywanymi "kłami dzika" były
groźnymi
maszynami do oczyszczania terenu. Ważące sześćdziesiąt ton pojazdy gąsienicowe
D7E,
wyposażono w specjalnie zakrzywiony lemiesz spychacza o ostrej, wysuniętej
dolnej
krawędzi z utwardzonej stali, która mogła łamać drzewa o niemal metrowej
średnicy pnia.
Lemiesz nazwany był od nazwy miasta, w którym był produkowany, Rome w stanie
Georgia.
"Belka od bólu głowy" umieszczona nad fotelem operatora chroniła go przed
spadającymi
odłamkami, a wzmocniona kabina zabezpieczała przed atakiem. Grupy spychaczy
oczyściły
wielkie, o szerokości osiemdziesięciu metrów przesieki wzdłuż i wszerz całego
Żelaznego
Trójkąta, dzięki czemu każdy obiekt poruszający się po strefie swobodnego ataku
mógł być
wykryty i zlikwidowany z powietrza.
Saperzy z l dywizji piechoty pozostawili swój znak na zniszczonym terytorium.
Przy
pomocy spychaczy wycięli w dżungli wielkie polany, nadając im kształt zarówno
odznaki
dywizyjnej - wielkiej jedynki - jak i odznaki saperów - zamku o trzech wieżach.
Ogółem
zrównano jedenaście kilometrów kwadratowych dżungli, mniej więcej jedną czwartą
powierzchni Trójkąta. Jak stwierdził jeden z reporterów pod koniec operacji: "-
Gdyby Stany
Zjednoczone postawiły na swoim, od tej chwili nawet wrona lecąca przez Trójkąt
musiałaby
zabierać ze sobą lunch".
W czasie "Cedar Falls" szczury tunelowe z rozmaitych jednostek doskonaliły swoją
technikę penetracji i walki. Problem polegał na tym, że tunele odkrywano tak
często, iż pod
ziemię schodziło zbyt wielu niewyszkolonych i niedoświadczonych ludzi. W
rezultacie
następowały wypadki, które powodowały "niebojowe" straty śmiertelne. Na przykład
szeregowiec z 4 batalionu 503 pułku udusił się 22 stycznia, ponieważ
wcześniejsza eksplozja
granatu wypaliła cały den w tunelu. Kilku samozwańczych szczurów tunelowych
straciło
rozeznanie miejsca i wyszło na powierzchnie w stanie zupełnej dezorientacji. W
jednym
wypadku dwa oddzielne zespoły tunelowe badały niezależnie od siebie ten sam
system
tunelowy i tylko duża doza szczęścia spowodowała, że nie postrzelały się
nawzajem pod
ziemią. Jednym z wyników "Cedar Falls" było uznanie działań szczurów tunelowych
za
cenioną i wyspecjalizowaną umiejętność i w przyszłości zespoły te były już
lepiej
zorganizowane.
Gdy operacja dobiegła końca, a wojska opuściły rejon działania i powróciły do
baz,
dowódcy ocenili rezultaty. Jak zwykle w Wietnamie, meldunki po akcji zawierały
najbardziej
entuzjastyczne opinie. Skala zniszczeń była bezdyskusyjna. Zameldowano o
zniszczeniu setek
bunkrów, tuneli i "struktur" (budynków), wyznaczony teren został całkowicie
wyludniony.
Zdobyto imponującą ilość materiału wojskowego Viet Congu: setki sztuk broni i
min, ponad
7 000 mundurów i niemal 4 000 ton ryżu
ilość wystarczająca do wyżywienia przez
rok 13
000 partyzantów. Przejęto pot miliona stron dokumentów. 750 zabitych
Wietnamczyków
zgłoszono jako "potwierdzonego nieprzyjaciela", wzięto do niewoli 280
podejrzanych o
przynależność do Viet Congu. Największym powodem do chluby było uwzględnionych w
statystyce 576 "nawróconych Chieu Hoi" - rzekomych partyzantów, których
"nawrócono"
przy zastosowaniu technik wojny psychologicznej. Wszyscy oni okazali się albo
miejscowymi partyzantami - lecz nie żołnierzami sił głównych - "albo elementami
wsparcia
działań bojowych", czyli zwykłymi rolnikami i wieśniakami. Zginęło
siedemdziesięciu dwóch
Amerykanów, a 337 zostało rannych. Generał broni Seaman meldował w tym czasie:
"- W
ciągu dziewiętnastu dni II grupa polowa "Wietnam" przekształciła Żelazny Trójkąt
z
bezpiecznego schronienia w śmiertelną pułapkę dla Viet Congu, a następnie w
wojskową
pustynie. Lata pracy poświęcone na kopanie tuneli i gromadzenie zapasów zostały
zniweczone... Strategiczna baza nieprzyjaciela została zdecydowanie zaatakowana
i
zniszczona". Niestety, były to jedynie życzenia.
Ocena generała Westmorelanda była skromniejsza i bardziej realistyczna. Określił
operację "Cedar Falls" jako "...poważnie zakłócającą. -. działania
nieprzyjaciela w rejonie
Żelaznego Trójkąta. Dowody wskazują, że takie też były granice jej sukcesu -
czasowe
zakłócenie". W dowództwie nowo utworzonej prowincji Song Be, obejmującej tereny,
które
były kiedyś Żelaznym Trójkątem, autorom pokazano tajny do tej pory meldunek
armii
wietnamskiej, zatytułowany "Lekcje wojny".
Armia Stanów Zjednoczonych zgłosiła zniszczenie w czasie "Cedar Falls" 525
tuneli.
Jednakże major Nguyen Quot wyznaczony przez dowódcę IV Okręgu Wojskowego Viet
Congu do oceny zniszczeń, stwierdził: "- Po operacji przeprowadziłem inspekcję
tuneli i
przekonałem się, że Amerykanie nigdzie nie odnaleźli ani nie zniszczyli odcinka
o długości
przekraczającej pięćdziesiąt metrów. Materiałami wybuchowymi zlikwidowali
zaledwie
około stu tuneli oraz wiele cywilnych schronów przeciwlotniczych". Na przykład,
każdy dom
w Ben Suc miał podziemny schron, połączony tunelem z innymi schronami.
Oczywiście,
większość z nich się zawaliła, podnosząc statystykę zniszczonych tuneli.
Jednakże bomby i
"wymiatania" przeprowadzane w czasie operacji przez piechotę zmechanizowaną,
rzeczywiście zniszczyły wszystkie obiekty medyczne Viet Congu.
Dżungla została zniszczona, co doprowadziło do odsłonięcia terenu i uczyniło go
nadającym się do dalszej obserwacji i kontroli. Generał Rogers z entuzjazmem
wyrażał się o
umiejętnościach wojsk inżynieryjnych i zastosowaniu przez nie czołgów-spychaczy
i pługów
"Rome", do "zmieniania oblicza Wietnamu". "Oczyszczenie Żelaznego Trójkąta -
napisał -
robiło szczególne wrażenie. Jednakże zniechęcającym aspektem takiego działania
jest fakt, że
dżungla wkrótce znowu odrośnie". Tak się stało. Podobnie jak w wielu innych
częściach
programu "Cedar Falls", niszczenie roślinności w strefie musiało być stale
powtarzane.
Co gorsza, zaledwie dwa dni po zakończeniu "Cedar Falls", generał Rogers stał
się
świadkiem niepowodzenia realizacji jednego z głównych celów przeprowadzanych
działań,
czyli uniemożliwienia nieprzyjacielowi wstępu na ten obszar. "Nie minęło wiele
czasu, a
mieliśmy dowody, że nieprzyjaciel powrócił. Zaledwie dwa dni po zakończeniu
"Cedar Falls"
przeprowadzałem inspekcję Żelaznego Trójkąta z pokładu śmigłowca i ujrzałem
wielu ludzi
jadących na rowerach albo poruszających się na piechotę, którzy sprawiali
wrażenie Viet
Congu... W czasie przerwania ognia na okres Tet, między 8 a 12 lutego, Żelazny
Trójkąt
znowu sprawiał wrażenie, że dosłownie pęka w szwach od partyzantów. Widać było
jak
wjeżdżają do Trójkąta, wyjeżdżają z niego i wędrują po całym terytorium".
Zawiodło nawet wysiedlenie ludności Ben Suc. Zdumiewające, ale Phan Van Chinh i
jego partyzanci, zgodnie z otrzymanymi rozkazami, dalej "trzymali się ziemi".
Ukryli się we
fragmencie liczącego l 700 metrów systemu tuneli, którego konstrukcja
przetrwała, pomimo
odkrycia i zniszczenia trzech wejść w czasie "Cedar Falls". Do tuneli pompowano
gaz
acetylenowy i wodę z rzeki, podziemny system był jednak na tyle skomplikowany i
wielopoziomowy, że zapewnił bezpieczeństwo tym partyzantom, którzy nie stali się
ofiarami
pierwszej fali ataku. "Gdy zabrano ludzi - wspominał Chinh - było nam trudno.
Oni popierali
partyzantów, swoich synów i braci. Zniszczenie domów obudziło we mnie straszliwą
nienawiść. Wróg zmienił kraj w pustynie. Nie pozostało ani jedno drzewo. Ale
wciąż mogłem
liczyć, że w czasie "Cedar Falls" będzie przy moim boku walczyło ponad 200
ludzi". Chinh
otrzymał rozkaz, aby ukryć się i czekać z rozpoczęciem odbudowy tuneli na
odejście wroga.
Za pośrednictwem łączników Viet Congu nawiązał kontakty z przesiedlonymi
chłopami.
Chociaż Ben Suc i pozostała cześć Trójkąta stały się od tej pory strefą
swobodnego ataku i
regularnie spadały tu bomby oraz pociski artyleryjskie, co oczywiście
uniemożliwiało
odbudowe jakiegokolwiek domu, mieszkańcy wioski powoli wracali na ziemię
przodków.
Pod koniec roku ponad tysiąc wieśniaków znalazło się z powrotem w Ben Suc. Gdy
partyzanci odbudowywali tunele niezbędne do sprowadzenia głównych sił Viet Congu
z
Kambodży do Żelaznego Trójkąta, Cu Chi i samego Sajgonu, powracający chłopi już
mieszkali w dawnych schronach przeciwlotniczych, lub też kopali nowe podziemne
komory i
tunele, często dzielone wspólnie przez kilka rodzin. Powierzchnia tych ukryć
porosła trawą,
maskując je dobrze.
Zaledwie cztery miesiące po "Cedar Falls", plutonowy Bili Wilson z batalionu
"Czarnych Lwów", wprowadził sześcioosobowy patrol-zasadzkę między ruiny Ben Suc
od
strony bazy "Wielkiej Czerwonej Jedynki" w Lai Khe. Była noc i padał ulewny
deszcz
monsunowy. Nagle zapłonęła błyskawica i Wilson zobaczył cały batalion armii
północnowietnamskiej maszerujący główną ulicą wioski w stronę rzeki i Cu Chi.
Żołnierze
wietnamscy mieli ręczne wózki i ciężką broń. Ludzie z patrolu Wilsona byli tak
sparaliżowani, że nie ośmielili się wystrzelić, aby nie zdradzić swojej pozycji.
Poczekali aż
Wietnamczycy przejdą, a potem z głupimi minami polecili przez radio artylerii
położyć
zaporę ogniową na przewidywanej trasie oddziału przeciwnika. Ben Suc nie została
odebrana
nieprzyjacielowi i w dalszym ciągu stanowiła dla niego główny punkt tranzytowy.
Partyzanci
wciąż znajdowali się w tunelach wioski, które ochroniły ich przed uderzeniami w
czasie
"Cedar Falls" i udaremniły realizację podstawowych celów operacji.
Ale najbardziej oczywisty dowód nieskuteczności "Cedar Falls" i podobnych
operacji
"szukaj i zniszcz" pojawił się rok później. Uroczystości święta Tet, nowego roku
księżycowego, w 1968 roku upamiętniły się, obejmującą cały kraj, serią ataków
Viet Congu
na bazy i miasta, nie wyłączając Sajgonu. Ofensywa ta wytrąciła Amerykanów z
równowagi i
wyznaczyła początek końca ich zaangażowania w Wietnamie. A najbardziej niszczące
uderzenie - na sam Sajgon - miało być zadane prosto z Żelaznego Trójkąta.
15
LEKARZ V0 HOANG LE
- CHIRURG W TUNELACH
W czasie Operacji "Cedar Falls", gdy niszczono powierzchnię ziemi, w dole - w
tunelach -
chirurdzy Viet Congu walczyli z czasem, by ratować życie Wietnamczyków. Jeden z
nich stał
się legendą i bohaterem narodowym. Oto jego historia.
Doktor Vo Hoang Le jest jednym z najbardziej niezwykłych ludzi, którzy w czasie
wojny wietnamskiej działali po stronie komunistów. Od 1967 roku był kierownikiem
wydziału medycznego IV Okręgu Wojskowego Viet Congu, który obejmował Cu Chi i
Żelazny Trójkąt. Prowadził prowizoryczne szpitale w podziemnych tunelach, które
po
najbardziej niszczących bitwach musiały się uporać z napływem rannych żołnierzy
Viet
Congu. Był również frontowym chirurgiem, doskonalącym techniki operacyjne w
najbardziej
niesprzyjających warunkach wojennych, borykając się z brakami i trudnymi
warunkami.
Wykonywał operacje mózgu, używając mechanicznego wiertła i amputacje bez
stosowania
środków znieczulających. Był ciężko ranny w pierś i stracił połowę prawej dłoni.
Obecnie,
pułkownik-lekarz kieruje szpitalem wojskowym w mieście Ho Chi Minh. Mężczyzna o
mocno zarysowanej szczęce i szczerej twarzy, prowadzi rozmowę z ożywieniem i
bezpośredniością rzadko spotykanymi wśród wietnamskich komunistów na wyższych
szczeblach władzy. Jest Bohaterem Rewolucji, podziwianą i szanowaną postacią.
Opowiadając o swych doświadczeniach i przeżyciach jest w stanie zafascynować
całą sale,
wypełnioną doświadczonymi weteranami Viet Congu.
Urodził się W 1933 roku, w prowincji Ben Trę obejmującej deltę Mekongu, jako
jedno z jedenaściorga dzieci. Czworo jego rodzeństwa zginęło w czasie wojny.
Ojciec,
bojownik Viet Minhu, został schwytany i skazany na śmierć przez władze
francuskie. Młody
Le był najpierw łącznikiem, a potem kurierem Viet Minhu. Po zwycięstwie w 1954
roku
członkowie Vieth Minhu - w tym również Le i jego bracia - "przegrupowali" się do
Wietnamu Północnego. Matka Le została uwięziona przez reżim Diema - jako była
uczestniczka ruchu oporu - i poddana torturom. Zmarła dwa lata po zwolnieniu z
wiezienia w
1962 roku. W Wietnamie Północnym Le został przeszkolony jako lekarz partyzancki.
Powrócił na południe w 1961 roku. W Żelaznym Trójkącie poznał swoją przyszłą
żonę, która
również była komunistką i ożenił się z nią 2 listopada 1962 w czasie ceremonii
polegającej
jedynie na złożeniu publicznego oświadczenia. Nguyen Thi Tham pochodziła z
Sajgonu i
miała wykształcenie farmaceutyczne. Byli razem przez tydzień, po czym żonę
przydzielono
do pracy agenturalnej NFW w Sajgonie. Połączyli się ponownie w 1963 roku, po
rozbiciu
tajnej organizacji w Sajgonie. Mieli czworo dzieci. Dwoje z nich urodziło się w
dżungli i
zginęło później od pocisków artyleryjskich i bomb.
Le zdobył kwalifikacje lekarskie bez odbycia formalnych studiów medycznych. W
Viet Congu został "asystentem lekarza" i uzyskiwał wszelkie dostępne informacje
od
chirurgów, u boku których pracował. "Uczyłem się od lekarzy, od przyjaciół i z
książek -
powiedział. -Miałem przyjaciela, który były specjalistą od jamy brzusznej i
omawiałem z nim
ten temat i praktyczne przypadki. Nasza szkoła znajdowała się wszędzie: w
tunelach, w
lasach, przy łóżku pacjenta". Według słów doktora Bruce Mazata, oficera wywiadu
medycznego Wojsk Lądowych Stanów Zjednoczonych w Sajgonie w 1969 roku, Le był
"lekarzem wyszkolonym w czasie pracy". Swój pierwszy zastrzyk zrobił oficerowi
dowodzącemu całym Viet Congiem, generałowi Tran Van Tra. Generał skłonił go, aby
kontynuował naukę. Le spędził więcej czasu studiując na Północy i w 1966 roku
uzyskał
stopień Bac Si, czyli lekarza medycyny. Został przydzielony do wydziału
medycznego IV
Okręgu Wojskowego w szpitalu dla rekonwalescentów o kodowej nazwie C-4,
położonym, w
dystrykcie Ben Cat, tuż na północ od Żelaznego Trójkąta. Przybył tam tuż przed
rozpoczęciem operacji "Cedar Falls".
Gdy Amerykanie odkryli tunelowy szpital, w którym pracował dr Le, byli
zaskoczeni.
Plutonowy Bill Wilson był szczurem tunelowym w kompanii B 2 batalionu 28 pułku
piechoty
"Czarnych Lwów". Zazwyczaj zakładał na głowę opaskę, która wchłaniała pot, brał
sztylet
sprężynowy i rewolwer dowódcy kompanii, po czym samotnie schodził w mrok pod
ziemią.
W kwietniu 1967 roku jego batalion wziął udział w operacji "Lam Son '67",
"wymiataniu" na
południe od Phu Loi i w odległości zaledwie 14,5 kilometra od Sajgonu. W Lai
Thieu
żołnierze odnaleźli właz do tunelu. "Wetknąłem do środka latarkę i zobaczyłem
wielkie
pomieszczenie, o wysokości niemal trzech metrów wypełnione bielizną pościelową.
Z drugiej
strony znajdowały się drzwi, a za nimi korytarz o długości, mniej więcej,
trzystu metrów. Pod
ścianami stały łóżka ze zwiniętymi śpiworami. Był to ogromny, podziemny szpital.
W drugim
końcu korytarza zobaczyłem palące się świece. Znajdowała się tam sala
operacyjna.
Znaleźliśmy wszelkiego rodzaju medykamenty: lekarstwa ofiarowane przez kwakrów z
Pennsylwanii; większość zapasów i leków pochodziło z Francji. Pod ziemią
znajdowały się
dwie sale operacyjne, a w nich butle z tlenem". Jak zauważył, jedna z sal
operacyjnych była
wentylowana przy pomocy pomysłowego otworu wentylacyjnego z umieszczoną u wlotu
zapaloną świecą. W rezultacie, gorące, zatęchłe powietrze było zasysane do
szybu. Ciężko
rannego partyzanta Viet Congu układano na stole operacyjnym przy pomocy
prymitywnej
windy, płyty o rozmiarach drzwi, opuszczanej z powierzchni na głębokość 5
metrów, z której
następnie przesuwano pacjenta na stół. Wilson zauważył płócienne worki
zawierające kawałki
ludzkich ciał. Ogółem odnalazł osiem podziemnych oddziałów szpitalnych. Był to
jeden z
wielu podziemnych szpitali, które szczury tunelowe odkryły w czasie wojny w
Wietnamie.
Istniały dwa rodzaje szpitali Viet Congu. Jednym był wysunięty punkt pierwszej
pomocy, usytuowany w pobliżu pola walki, w którym wykonywano najpilniejsze
zabiegi.
Były to punkty opatrunkowe. Mieściły się zazwyczaj w kompleksie tuneli i
obsługiwali je:
częściowo przeszkolony pomocnik lekarza (felczer), pielęgniarki i sanitariusze.
Pełnoetatowy
szpital pułkowy, albo dystryktowy, znajdował się na tyłach, w bezpieczniejszej
strefie i
umieszczony był w bunkrach o ścianach wyłożonych bambusem oraz pokrytych
zamaskowanymi dachami z liści palmowych. Bunkry połączone były tunelami z
podziemnymi schronami. Tu chirurg, wraz ze swoim asystentem i anestezjologiem,
mógł
przeprowadzać operacje w odpowiednio wyposażonej sali operacyjnej. Punkt
pierwszej
pomocy mieścił trzydziestu pacjentów, szpital - stu, lub więcej. Jak zwykle
medycy Viet
Congu kradli sprzęt nieprzyjaciela, albo - przy każdej nadarzającej się okazji -
wykorzystywali zdemontowane części wyposażenia przeciwnika. Ściany podziemnych
sal
operacyjnych pokryte były nylonem ze spadochronów. Instrumenty chirurgiczne
wykonywano z metalowych częściach pochodzących ze strąconych śmigłowców (szczur
tunelowy Harold Roper znalazł pewnego razu w tunelu demontowany właśnie silnik
lotniczy). Plastykowa izolacja przewodów elektrycznych, za pośrednictwem których
detonowano miny kierunkowego działania były używane do transfuzji krwi, zamiast
przewodów z polietylenu.
Energię elektryczną, która stanowiła w tunelach ciągły problem, zapewniały w
najlepszym wypadku - wykorzystywane w charakterze prądnic silniki motocyklowe
Honda, w
najgorszym - dostosowane rowery. Luksusowe wyposażenie, jak aparatura
rentgenowska,
było jedynie w najbezpieczniejszych strefach tyłowych, niedaleko Kambodży. W
czasie
operacji chirurdzy nosili fartuchy, ale nie mieli gumowych rękawic. Na głowach
mieli
umocowane lampy, podobne do górniczych. Instrumenty sterylizowano w
szybkowarach.
Podobnie jak ich amerykańscy odpowiednicy pracowali, by za wszelką cenę ocalić
życie. W
czasie trzech dni i nocy po operacji "Cedar Falls", Vo Hoang Le wykonał ponad
osiemdziesiąt operacji, śpiąc zaledwie kilka minut pomiędzy kolejnymi zabiegami.
Większość rannych żołnierzy Viet Congu odnosiła obrażenia zadane odłamkami w
czasie bombardowań, albo ostrzału artylerii. Wielu tych, którzy odnieśli rany
piersi lub
brzucha, umierało przed otrzymaniem pomocy. Istniały trzy powody tak wysokiej
śmiertelności partyzantów. Pierwszym był brak płynów do kroplówek na polu walki,
co
powodowało zgony z wykrwawienia i wstrząsu. Drugim - był długi czas transportu
rannego
do najbliższego punktu pierwszej pomocy. Przenoszono go w hamaku umocowanym do
drąga
niesionego przez dwóch ludzi. Ewakuacja trwała kilka godzin i opóźnienie to w
wypadku
cięższych ran miało często śmiertelny skutek. Trzecim okazywały się minimalne
możliwości
udzielenia pomocy chirurgicznej w mieszczącym się w tunelu punkcie opatrunkowym.
Za
pocieszający fakt można natomiast uznać, że przeżywali niemal wszyscy żołnierze
Viet
Congu lub Ludowej Armii Wietnamu, którym udało się dostać do szpitala.
Nawet szpitale pułkowe dysponowały niewieloma urządzeniami do transfuzji krwi.
Krwi nie można przechowywać bez schładzania w lodówce, te zaś - najczęściej na
naftę -
były rzadkością. Dr Vo Hoang Le opracował własny system. "- Udawało się nam
przeprowadzać transfuzje krwi, przetaczając pacjentowi jego własną krew. Na
przykład, jeżeli
towarzysz miał ranę brzucha i krwawił, ale nie nastąpiła perforacja wnętrzności,
zbieraliśmy
jego krew, filtrowaliśmy ją, wlewaliśmy do butelki i wprowadzaliśmy do jego
tętnic. Na
froncie przeprowadzaliśmy takie właśnie transfuzje. Cały nasz personel medyczny
miał
ustalone grupy krwi. Przeprowadzaliśmy również analizę krwi pacjenta. Jeżeli
okazywało się,
że mam taką samą grupę krwi, jak on - oddawałem mu swoją krew". Znajdujące się w
tunelach szpitale Viet Congu zajmowały się nie tylko rannymi. Malaria była
przyczyną wielu
zgonów i obniżonej sprawności a także największym medycznym problemem Viet Congu
poza obrażeniami odniesionymi na polu walki. (Amerykanie borykali się dokładnie
z tym
samym). W Wietnamie w 1969 roku, najpopularniejszą odmianą przenoszonej przez
moskity
gorączki malarycznej była falciparum, odporna na standardowe leki
przeciwmalaryczne.
Zdobyte dokumenty wskazują, że w danym okresie niemal połowa każdej jednostki
Viet
Congu cierpiała na zimnicę i wymagała leczenia szpitalnego. Chorzy miotali się i
pocili w
wysokiej gorączce do momentu spadku temperatury. Funkcjonariusze polityczni byli
dokładnie szkoleni w zapobieganiu i zwalczaniu tej choroby. Inne choroby u
partyzantów
wywoływane były antysanitarnymi warunkami panującymi w przypominających ścieki
tunelach - byty to: dyzenteria wywołana przez ameby, grzybice skóry oraz
pasożyty przewodu
pokarmowego. "- U wszystkich ludzi, których badaliśmy w obozach jeńców wojennych
z
Viet Congu i Ludowej Armii Wietnamu - stwierdza amerykański lekarz - gdzie
mieliśmy
możliwość pobrania próbek stolca, w stu procentach przypadków stwierdzaliśmy
obecność
pasożytów przewodu pokarmowego - takich jak tasiemiec, obleniec, tęgoryjec
dwunastnicy.
Pasożyty te wysysają krew z wnętrzności, co stanowi bardzo częstą przyczynę
chronicznych
anemii". Plan Medyczny IV Okręgu Wojskowego Viet Congu na lata 1966-1967
stwierdza:
"Najistotniejszą sferą działań profilaktycznych jest rozwiązanie problemów
związanych z
wodą i odchodami". Złe zaopatrzenie w żywność powodowało choroby wywołane
awitaminozą, na przykład beri-beri. Przede wszystkim, jak zauważył doktor Mazat,
tworzył
się zamknięty krąg potęgującego się wycieńczenia - niska liczba czerwonych
ciałek krwi
zmniejszała w rezultacie zdolność dostarczania organizmowi tlenu. Wywoływane to
było
dietą o niskiej zawartości protein oraz przez malarie. Zwiększało to również
ryzyko
zachorowania na malarię i zmniejszało odporność organizmu na wstrząs spowodowany
ranami.
Ludowa Armia Wietnamu chlubiła się tym, że wytwarzała własne lekarstwa, z
których
wiele - na przykład antidotum na ugryzienie żmii bambusowej - opierało się na
starych,
orientalnych formułach i lekach ziołowych. W praktyce jednak ogromna większość
medykamentów była kupowana lub kradziona w południowo wietnamskich agendach
rządowych i wojskowych. Antybiotyki, takie jak penicylina ulegały szybkiemu
rozkładowi,
jeżeli były przechowywane w magazynach usytuowanych w dżungli lub tunelach.
Ludowa
Armia Wietnamu była również odpowiedzialna za zdrowotny stan ludności ze względu
na
liczbę wiosek oraz dystryktów, w których sprawowała władzą. Duża część jej
medycznej
struktury była skierowana na organizowanie przychodni dla wieśniaków. Jednak
wydział
medyczny IV Okręgu Wojskowego miał zadanie obsługiwać wyłącznie partyzantów z
pierwszej linii frontu. Utworzony został w 1963 i jego rejon działania obejmował
całe
dystrykty Cu Chi i Ben Cat oraz sięgał na północ, w głąb prowincji Tay Ninh aż
do gór Nui
Ba Den. Połowę personelu stanowiły kobiety. W 1966 roku wydział dysponował dwoma
pełnymi zespołami chirurgicznymi (określanymi jako C3 i C5), plutonem
farmaceutycznym
(C6), plutonem dentystycznym, administracją i sześcioma, w niniejszym lub
większym
stopniu mobilnymi, zespołami wysuniętych punktów pierwszej pomocy (wszystkie
określane
literą C i odpowiednią cyfrą). Oba zespoły chirurgiczne znajdowały się w
dystrykcie Cu Chi:
C5 znajdował się w dystryktowym szpitalu wojskowym Cu Chi w przysiółku Ho Bo,
niecałe
dwa kilometry od amerykańskiej bazy Cu Chi. C3 mieścił się w Phu My Hung
nieopodal
wojskowej i politycznej kwatery głównej Viet Congu dowodzonych przez pułkowników
Tran
Hai Phnga i Mai Chi Tho. Każda z tych niezmiernie wrażliwych na atak baz
wydziału
medycznego stała się obiektem ataków podczas operacji "Cedar Falls" w styczniu
1967 roku.
Podczas "zmiękczających" nalotów B-52 poprzedzających "Cedar Falls", szpital C3
został nieodwracalnie uszkodzony. Zginął naczelny chirurg i jego asystent,
doktor Vo Van
Chuyen, objął kierownictwo. Dr Chuyen pochodził z Cu Chi, zdobył kwalifikacje
medyczne
w Hanoi i w 1962 roku powrócił na południe. Rozkazał, aby wszystkich pacjentów
oraz cały
sprzęt przerzucono z Phu My Hung za rzekę Sajgon do strefy dla rekonwalescentów
zwanej
C4, w lesie Thanh Dien na północny zachód od Ben Cat. Miejscową ludność
zmobilizowano,
by przenosiła rannych w hamakach. Świeżo upieczony doktor Vo Hoang Le został
właśnie
przydzielony do C4; jego żona, Nguyen Thi Tham służyła w plutonie
farmaceutycznym C6,
stacjonującym wówczas kilkaset metrów dalej na południe. W C6 znajdował się
ogromny
magazyn medykamentów. W C4 szybko założono nowy szpital. Doktor Le przejął
kierownictwo, gdy dr Chuyen powrócił do Cu Chi, aby podjąć próbę
zreorganizowania tego,
co pozostało z tamtejszych służb medycznych.
9 stycznia 1967 roku l batalion 28 pułku piechoty wchodzącego w skład "Wielkiej
Czerwonej Jedynki", został przerzucony śmigłowcami do Ben Suc, dwa kilometry od
C6 i
C4. Amerykanie po raz pierwszy znaleźli się w tym rejonie i Viet Cong wiedział,
że bardzo
prawdopodobne jest uderzenie na północ przez las Thanh Dien. Chociaż Vo Hoang Le
był
lekarzem, okazało się, że jednocześnie jest najwyższym stopniem oficerem obu
jednostek
medycznych. Grupa farmaceutyczna liczyła siedem osób, łącznie z żoną Le. Ich
"pajęcze
dziury" byłyby pierwszymi, na które natknęliby się Amerykanie nacierający na
północ.
Farmaceuci mieli zaledwie cztery stare rosyjskie karabiny K-44, jeden
automatyczny
karabinek i pistolet maszynowy Thompson. Dr Le miał poza tym swój oficerski
rewolwer
kalibru .45. Zwołał zebranie i omówił sytuacje. C6 był wielkim magazynem
medycznym, a w
C4 znajdowało się sześćdziesięciu rannych. Medycy nigdy dotąd nie walczyli z
Amerykanami
i większość z nich wolała natychmiastowy odwrót. Dr Le musiał skłonić ich do
zmiany
decyzji.
"- Po zorganizowaniu naszych stanowisk bojowych -wspominał -zwołałem zebranie
całego personelu i podjęliśmy uchwałę: Bojownicy o wolność nie poddadzą się. Nie
pozostało
nam nic innego, jak tylko walczyć i zginąć. Nie pozwolimy wrogowi wziąć nas do
niewoli".
Doktor Le był w rozterce. Inne jednostki Viet Congu otrzymały rozkaz unikania
strat oraz
zachowania zdolności bojowej i wycofania się tunelami. Le uważał, że ma
zobowiązania
przede wszystkim wobec swoich pacjentów i postanowił ich bronić. Każdemu
członkowi
plutonu medycznego przydzielono stanowisko w "pajęczej dziurze", z której miał
ostrzeliwać
nadchodzących Amerykanów. Poszli na nocleg, dręczeni złymi przeczuciami. Dr Le
pamięta
dobrze te chwile. "Pakując zapasy medykamentów jednostki otworzyliśmy z żoną
skrzynkę
po karabinie maszynowym, w której znajdował się nasz osobisty dobytek.
Znaleźliśmy
fotografię naszego jedynego dziecka, którym od chwili urodzenia opiekowała się
moja
rodzina. Tęskniliśmy za nim bardzo. Mieliśmy zamiar zobaczyć go po zakończeniu
nalotów
B-52, nie uświadamialiśmy sobie bowiem, że wróg ma zamiar przeprowadzić wielką
operację. Gdy popatrzyliśmy na zdjęcie naszego dziecka, żona zauważyła, że być
może nigdy
go więcej niż zobaczymy. Pocieszyła się jednak mówiąc, że niektórzy towarzysze
może
przeżyją bitwę i powiedzą naszemu synowi, że jego rodzice walczyli dzielnie i
poświęcili
swoje życie. Będzie z nas dumny.
Gawędziliśmy jakiś czas, leżąc w hamakach. Powiedziałem wtedy: - Być może w
jutrzejszej bitwie któreś z nas zginie. Mogę zostać zabity, ranny lub wzięty do
niewoli.
Gdybyś mogła wybrać jedną z tych ewentualności, która najbardziej by ci
odpowiadała? -
Moja żona myślała przez chwilę a potem odpowiedziała: - Wolałabym, aby nie
doszło do
żadnej z nich. Gdybym jednak musiała wybierać, wolałabym, żebyś ty zginął. Nasz
syn i ja
bylibyśmy bardzo nieszczęśliwi, ale zabierałabym go, żeby odwiedzał twój grób i
opowiadałabym mu historię twojego życia. Żylibyśmy wówczas z twoim obrazem w
pamięci.
Nie chcę, żebyś został wzięty do niewoli, ponieważ wróg użyłby nieludzkich
sposobów, aby
cię torturować i przesłuchiwać i mógłby też cię złamać. Może nie byłbyś w stanie
tego
wytrzymać, przekazałbyś im informacje i został zdrajcą. Gdybyś zdradził naszą
stronę, wróg
mógłby oszczędzić ci życie. Połączyłbyś się znowu ze mną i naszym synem, który
cale życie
musiałby znosić hańbę, że ma ojca zdrajcę. Byłby nieszczęśliwy i nie szanowałby
ciebie.
Jeżeli chodzi o mnie - gdybym musiała żyć z mężem-zdrajcą - zniosłabym to być
może, ze
względu na nasze przysięgi, ale nie byłabym szczęśliwa. Wolałabym wówczas wybrać
twoją
śmierć.
Tak więc, przed bitwą, żona umocniła moją determinację. O świcie poszedłem
skontrolować nasze stanowiska, a potem wróciłem do naszego bunkra. Żona
pokruszyła kulkę
ryżu, posypała ją odrobiną cukru i kazała mi zjeść, ponieważ gdy zacznie się
walka, nie
będzie na to czasu. Wziąłem do ust pierwszy kęs, gdy usłyszałem gałązki
trzaskające pod
nogami. Podniosłem głowę i zobaczyłem trzech zbliżających się Amerykanów. Byli
wielcy,
silni i przestraszeni. Dałem znak swoim ludziom i powiedziałem: - Amerykanie
nadchodzą! -
Prawdę mówiąc, byłem trochę przestraszony. Gdy znaleźli się w odległości pięciu
metrów,
wystrzeliłem trzy pociski i wszyscy trzej upadli. Ci, którzy szli za nimi
natychmiast cofnęli
się i otworzyli ogień ze wszystkich rodzajów broni: karabinów maszynowych,
miotaczy
granatów, wszystkiego, co mieli. Strzelali bez przerwy przez jakieś piętnaście
minut. Kiedy
przestali, podniosłem głowę, W odległości pięciu metrów leżało trzech martwych
Amerykanów. Powiedziałem żonie oraz towarzyszom, którzy byli w bunkrze, że wcale
nie
trudno trafiać i zabijać Amerykanów, a potem zaproponowałem, aby wyszli i
obejrzeli ciała.
Moja żona spostrzegła, że leżą tam trzy karabiny i poprosiła, żebym osłonił ją
ogniem,
podczas gdy ona wyjdzie i je zabierze. Przebiegła krótki odcinek i wróciła z
trzema
karabinkami automatycznymi M-16 i pewną ilością amunicji. Amerykanin podczołgał
się do
przodu i próbował odciągnąć za nogi jednego z martwych kolegów. Strzeliłem do
niego i
znieruchomiał".
Meldunek po akcji 3 brygady l dywizji piechoty Stanów Zjednoczonych związany z
wydarzeniami w dniu 10 stycznia, mówi:
O 12.30 kompania B l batalionu 28 pułku piechoty zlokalizowała rozległą bazę w
sąsiedztwie współrzędnych siatki mapy 619379 i została zaatakowana przez oddział
Viet Congu o nieznanej liczebności, w wyniku czego czterech żołnierzy zginęło w
walce, a czterech odniosło rany.
Dr Le opowiadał dalej: "- Po ich odwrocie nastąpiło intensywne bombardowanie i
ostrzał artyleryjski. Nasze stanowiska zostały obrzucone bombami napalmowymi i
ostry odór
płonących zwłok Amerykanów wdarł się do naszych schronów. Płonący napalm
przesączył
się do tunelu i musieliśmy odgarniać go na bok kawałkami drewna. Dwukrotnie nie
udało im
się dotrzeć do naszych stanowisk, ale zorientowałem się, że jeżeli będziemy
walczyli dalej -
skończy nam się amunicja i zostaniemy wzięci do niewoli. Postanowiłem więc
wycofać się do
C4. Zaproponowałem, aby jeden z nas na ochotnika poszedł do C4 i polecił im,
żeby
ostrzelali nieprzyjaciela, odwracając jego uwagę, a my w tym czasie
przebiegniemy do nich.
Nie było tunelu łącznikowego tylko otwarta przestrzeń. Początkowo brakło
ochotników, aż w
końcu zgłosiła się moja żona. Byłem wstrząśnięty, ale nie mogłem zabronić jej
iść. Bałem się,
że zostanie zabita. Dałem jej M-16 i pożegnała się z nami wszystkimi.
Powiedziałem, żeby
wyszła z bunkra i zaczęła biec, kiedy policzę do trzech. Gdy wyruszyła,
zorientowałem się, że
nikt do niej nie strzela.
Pół godziny później usłyszałem, że C4 zaczyna atakować wroga od tyłu i pluton
farmaceutyczny oraz ja ruszyliśmy jedyną ścieżką, na której nie założyli min. Po
drodze
podniosłem amerykański plecak, w którym znajdowała się mapa. Zaznaczone były na
niej
pozycje C6 i C4, a także skierowane w ich stronę strzałki. W ten sposób
zorientowaliśmy się,
że nieprzyjaciel nie trafił na nas przypadkowo, ale posiadał dane wywiadowcze i
miał zamiar
nas zniszczyć. Zreorganizowałem obronę szpitala i wydałem broń wszystkim zdolnym
do
walki rannym. Pomiędzy 14.00 a 16.00 odparliśmy wszystkie ataki nieprzyjaciela
na pozycję
C4, ale o 17.00 nieprzyjaciel zajął stanowiska C6 i zaczął obrzucać nas bombami
i pociskami,
Ani jeden schron w tunelach nie ustrzegł się uszkodzeń.
"- Tej nocy poruszyłem sprawę wycofania się. Niektórzy towarzysze byli przeciwko
temu pomysłowi. Pytali: - W którą stronę mamy się kierować? Skąd wiemy, gdzie są
wojska
nieprzyjaciela? Jak przeniesiemy wszystkich naszych rannych? Przypomniałem im,
że jeśli
zostaniemy, następnego dnia nie zdołamy odeprzeć natarcia. Nawet dobrze
uzbrojony
batalion nie byłby w stanie obronić naszej bazy przed następnym atakiem, a co
dopiero
gromadka medyków. Poczyniliśmy wiec przygotowania do wymarszu. Zostawiliśmy w
kryjówkach w tunelach sześciu rannych - mieli amputowane nogi, albo rany głowy i
nie mogli
chodzić. Z rannymi zostały dwie pielęgniarki, żeby się nimi opiekować.
Postanowiłem
wycofać się na północ przez las. Nieprzyjaciel ostrzeliwał go z artylerii i
niektórzy
towarzysze uważali, że zostaniemy zabici. Przyznałem, że rzeczywiście,
niektórych z nas
może to spotkać, ale sukcesem będzie, jeżeli przeżyje połowa z nas, albo nawet
dwoje lub
troje. Jeżeli zostaniemy, nieprzyjaciel zabije lub weźmie do niewoli wszystkich.
Wyruszyliśmy wiec, a z nami pięćdziesięciu czterech rannych żołnierzy.
Przeszliśmy przez
ogień artyleryjski. Ustaliliśmy, że każdy zabity będzie pozostawiony tymczasowo
w leju po
pocisku i później pogrzebany we właściwy sposób. Każdy ranny zostanie opatrzony
i zostanie
mu udzielona pomoc, by mógł kontynuować marsz. W czasie tej przeprawy dwoje
ludzi
zostało rannych, ale nikt nie zginął".
Gdy następnego dnia żołnierze "Wielkiej Czerwonej Jedynki" opanowali drugą bazę
medyczną, dr Le, większość jego personelu i pacjentów znikli już w głębi
dżungli. Pluton
farmaceutyczny musiał przerzucić tonę medykamentów, w tym 500 000 ampułek
penicyliny;
zostały tam również należące do Le książki, czasopisma medyczne i komplety
instrumentów
chirurgicznych. Generał William Depuy, dowódca dywizji, przyleciał śmigłowcem by
obejrzeć zdobycz. Nazwał ją "gigantycznym składem medycznym".
Obydwa zespoły chuirurgiczne IV Okręgu Wojskowego zostały w czasie "Cedar
Falls" wyłączone z działania. C5 nakryła ogniem ciężka artyleria. Cztery osoby z
personelu
zginęły, jeden chirurg zastał ranny, reszta zniknęła. Całe wyposażenie i
medykamenty
utracono w chwili, gdy 13 stycznia odkryli je w Ho Bo żołnierze 2 batalionu 22
pułku
piechoty, wchodzącego w skład dywizji "Tropikalnych Błyskawic".
Vo Hoang Le i jego grupa po opuszczeniu C4 ruszyła na północ przez las Thanh
Dien.
"- Tuż za Bau Tran natrafiliśmy na czołówkę zwiadu naszego okręgu.
Rozmawialiśmy, idąc
przez ogień artyleryjski, ponieważ tam gdzie wróg prowadził ostrzał, nie mogło
być jego
patroli. Około trzeciej nad ranem dotarliśmy do dowództwa IV Okręgu Wojskowego.
Byli
uszczęśliwieni widząc nas. Mieliśmy ze sobą pamiątkę po bitwie: odznakę
naramienną
"Wielkiej Czerwonej Jedynki". Byłem zaskoczony, gdy zorientowałem się, z kim
walczyliśmy, Hai Thanh, szef logistyki, powiedział mi, że uznał już nas za
martwych".
Pułkownik Tran Hai Phung, dowódca okręgu, osobiście pogratulował Le i jego
żonie. Pluton
farmaceutyczny C6 został nagrodzony proporcem "Zabójcy Amerykanów", a żona Le
otrzymała tytuł "Bohaterki -Zabójczym Amerykanów". Zaszczyty posypały się i na
doktora.
Następnego dnia dowództwo okręgu ucierpiało na skutek nalotu B-52. Dr Le
opowiadał: "Moja żona była z dwoma towarzyszami w podziemnym schronie, który
został
trafiony. Po bombardowaniu całe czterdzieści minut zajęło nam odszukanie schronu
i
odkopanie poszkodowanych. Tamtych dwoje nie żyło. Moja żona została ciężko
ranna. Krew
sączyła się jej z nosa i uszu, nie oddychała. Dałem jej pocałunek życia (tj.
sztuczne
oddychanie metodą usta-usta). Wtedy zorientowałem się, że ma przebite płuco, a
ucisk
spowodował przesunięcie jej serca na prawą stronę klatki piersiowej. Tam gdzie
się
znajdowaliśmy nie mieliśmy sprzętu, żeby przeprowadzić stosowną operaję"- Nguyen
Thi
Tham ewakuowano i poddano czteromiesięcznemu leczeniu w szpitalu COSVN. Gdy
wyzdrowiała, wysłano ją do rodzinnego Sajgonu, aby wzięła udział w tajnych
przygotowaniach do ofensywy Tet w styczniu 1968 roku. Skutki obrażeń
odniesionych
podczas nalotu spowodowały jej zgon w roku 1982,
Tymczasem w styczniu 1967 roku, po ewakuacji żony, dr Le otrzymał rozkaz powrotu
do rejonu Cu Chi i podjęcia próby zreorganizowania tego, co pozostało z wydziału
medycznego. Rozpoczął pracę. W kwietniu został naczelnym kierownikiem służb
medycznych. W maju, cztery miesiące po "Cedar Falls" (i miesiąc po operacji
"Manhattan",
obejmującej również las Thanh Dien, w czasie której 2 batalion 28 pp ponownie
odkrył puste
obiekty C6 i C4), dr Le mógł zameldować, że wszystkie podległe mu jednostki
medyczne
powróciły na miejsca zajmowane przed obydwoma wspomnianymi operacjami i działają
ponownie. Szpital chirurgiczny C5 był całkowicie odtworzony i obsadzony
personelem.
Sukces ten rzuca światło na dwa podstawowe fakty związane z wojną w Wietnamie:
jednym z
nich jest energia i szybkość, z jaką Viet Cong odbudowywał swoje uszkadzane
obiekty
znajdujące się w tunelach. Drugim, była mała skuteczność działań prowadzonych
przez
wojska lądowe. Polegały one na krótkotrwałych operacjach "wymiatających"
prowadzonych
w danym rejonie, co pozwalało Viet Gongowi wracać i podejmować działalność na
nowo.
Oficjalny meldunek dr Le dotyczący tego okresu został zdobyty i przetłumaczony w
październiku 1967 roku, odtajniono go w Waszyngtonie w 1984 roku. Ujawnia on, że
"Cedar
Falls" była wówczas niewątpliwą katastrofą dla stacjonujących w tunelach
jednostek zaplecza
Viet Congu. Wydział medyczny został niemal całkowicie wyłączony z działania.
Jednakże
reakcja członków partii na ten dotkliwy cios była pozytywna i konstruktywna. "Po
bitwie i
rozbiciu C6 przez amerykańskich agresorów -głosi przetłumaczony raport - Partia
i jej
kierownictwo uświadomiło sobie nowe potencjalne możliwości samoobrony". Od tej
też pory
każda jednostka wydziału medycznego nie była już jednostką niebojową, ale
została
wyposażona w nowoczesną broń, a jej członkowie, nie wyłączając dziewcząt,
otrzymali drugą
funkcję - partyzanckiego plutonu. Po drugie - Le i inni lekarze przeprowadzili
wnikliwą
samokrytykę, zajmując się nawet najmniejszymi przeoczeniami, by w ten sposób
doprowadzić rozbity wydział medyczny z powrotem do formy. Chirurdzy byli zbyt
zadowoleni ze swoich sukcesów i nie potrafili przeanalizować przyczyn śmierci
niektórych
pacjentów. Medycy traktowali rannych bezdusznie lub brutalnie -jeden - podobnie
jak Patton
- uderzył rannego żołnierza. Krytykowano przeciążone punkty pierwszej pomocy za
przesyłanie rannych od jednego do drugiego. Obciążenie komunistycznego systemu
służby
zdrowia barwnie komentuje relacja zamieszczona w raporcie:
Towarzysz Thieu został ranny w nogę odłamkami pocisku. Krew płynęła mu z
tętnicy, w związku z czym założyliśmy na nogę opaskę uciskową i wysłaliśmy go do
szpitala wojskowego Cu Chi [C5] na leczenie. Tam odmówiono jego przyjęcia.
Został wtedy wysłany do C3, który był przeciążony rannymi z bitwy pod Cay Trac
[w czasie operacji "Cedar Falls]. Następnie ewakuowano go do ośrodka lecznictwa
otwartego, gdzie nie przyjęto go również. Wreszcie został wysłany z powrotem do
C5. W związku z dużym opóźnieniem zabiegu, trzeba było amputować mu nogę. W
C3 wielu oficerów medycznych i lekarzy - chcąc uniknąć kłopotów - odmawiało
zbadania jego przypadku. Towarzysz Thieu był tak rozgniewany, że wykrzyknął
następujące słowa: ,,- Wolę raczej umrzeć, niż być wciąż przerzucany z jednego
miejsca do drugiego. Mam nadzieję, że zastrzelicie mnie i zakończycie moje
życie".
Konieczność amputacji nogi towarzysza Thieu wynikała z faktu, że opaska uciskowa
na jego nodze była założona na dłużej niż dziesięć godzin. Amputacja powinna
zostać przeprowadzona w C3, a nie w C5. Starszy oficer polityczny Okręgu
Wojskowego poinformował sekretarza komitetu partyjnego wydziału medycznego O
wydarzeniu i polecił mu przeprowadzić zebranie poświecone krytyce, które
stanowiłoby lekcję dla jednostek medycznych. Towarzysz Thieu powiedział: "-
Zwykły lekarz w burżuazyjnym kraju jest lepszy od lekarza komunistycznego,
ponieważ ma zawodowe sumienie". Była to bolesna nauczka, która powinna stale
przypominać naszemu partyjnemu kierownictwu, aby nie zaniedbywało
ideologicznego kształcenia naszych kadr medycznych.
Vo Hoang Le powróci J do lasu Thanh Dien, tuż na północ od Żelaznego Trójkąta.
Był kwiecień 1967 roku i Amerykanie w niektórych miejscach zniszczonych już
przez "Cedar
Falls" rozpoczynali właśnie uzupełniającą operację "Manhattan". Broniąc rejonu
szpitala
przed amerykańską bronią pancerną, Le został trafiony w prawą rękę przez
strzelca
wyborowego. "- Mój mały palec był przyczepiony do reszty dłoni zaledwie maleńkim
paskiem skóry. Bardzo silnie krwawiłem, dlatego oderwałem sobie palec. Zawsze
mieliśmy
przy sobie trochę bandaży, wiec założyłem sobie opatrunek. Wciąż jednak
krwawiłem.
Wziąłem gumowy pasek od moich sandałów i założyłem opaskę uciskową. Zoperował
mnie
towarzysz w szpitalu. Moja dłoń była zupełnie bezużyteczna i dlatego zacząłem
pisać lewą
ręką - obecnie piszę obydwoma. Musiałem nauczyć się trzymać skalpel, kleszcze
czy igłę w
lewej ręce. Po roku ćwiczeń wróciłem do chirurgii i przeprowadzałem lewą ręką
operacje
mózgu i brzucha".
Reprezentowane przez Le podejście do pracy było realistyczne i pragmatyczne.
Wiedział, że warunki są tak złe, że wielu jego pacjentów umrze. Na przykład,
ranny żołnierz
Viet Congu bardzo łatwo mógł zarazić się gangreną. "- Gangrena mogła postępować
z
szybkością dwóch, trzech centymetrów na godzinę. Gdyby nic się nie robiło,
zejście było
nieuniknione. Musieliśmy amputować ręce i nogi, nawet jeżeli nie mieliśmy
środków do
znieczulania ogólnego albo miejscowego. W przeciwnym razie pacjenci by umarli.
Jeżeli
pacjent nie był w stanie znieść bólu, mógł umrzeć od wstrząsu, ale musieliśmy
skorzystać z
tych 50% szansy. Jeżeli przeprowadziliśmy amputację - rokowania były właśnie
takie,
gdybyśmy tego nie zrobili - umarłby na pewno. Gdy dysponowaliśmy nowokainą, do
amputacji używaliśmy pięćdziesięciu centymetrów sześciennych, podczas gdy w
normalnych
warunkach do znieczulenia zakończeń nerwowych konieczny jest litr. Ale w
rzeczywistości
operacja była właściwie cięciem żywego ciała. Pacjent mógł zemdleć z bólu, a
wtedy
cuciliśmy go już po wszystkim. Gdy się nam udawało, nie zawdzięczaliśmy tego
tylko
naszym umiejętnościom technicznym, ale również duchowi naszych pacjentów, ich
woli
życia dalej - dla zemsty.
Gdy nieprzyjaciel zaatakował plantację Dai Thit, nasz zespół chirurgiczny
pracował
na tyłach pułku Quyet Thang [z regionalnych sił Viet Congu]. Operowaliśmy
żołnierza
rannego w brzuch, gdy pojawiły się nieprzyjacielskie czołgi. Zdjęliśmy fartuchy,
włożyliśmy
pacjenta do hamaka, schwyciliśmy nasz sprzęt i pobiegliśmy. Dotarliśmy do
następnej wioski,
gdzie partyzantom udało się powstrzymać czołgi minami. Zatrzymaliśmy się, żeby
kontynuować operację w hamaku. Instrumenty były wówczas już brudne, wiec
wysterylizowaliśmy je zapalonym alkoholem. Zaszyliśmy przebicia we
wnętrznościach, a
potem zaszyliśmy jamę brzuszną nylonowymi nićmi wyciągniętymi z
nieprzyjacielskiego
spadochronu. Ranny żomierz przeżył.
Brakowało nam instrumentarium do operacji mózgu. Kupiłem wiertarkę, której
mechanicy używają do robienia otworów w stali, razem z wiertłami 10 i 12 mm i
używałem
jej do trepanacji czaszek rannych żołnierzy. Kiedyś prowadziłem operację czaszki
zastępcy
dowódcy plutonu wioski Thai My w dystrykcie Cu Chi. Był ranny odłamkiem granatu
moździerzowego, który wbił mu się w głowę na głębokość trzech centymetrów.
Początkowo
pomyślałem, że rana jest prosta i pozwoliłem przeprowadzić operację innemu
lekarzowi. Gdy
jednak odłamek został usunięty, lekarz zauważył, że przeciął żyłę prowadzącą
wewnątrz
czaszki od przodu do tyłu, zwaną zatoką strzałkową. Jej naruszenie powoduje
obfity krwotok,
i jeżeli się go nie powstrzyma, pacjent umiera w ciągu pięciu minut. Krew tryska
i nie sposób
jej zatamować. Nie można zatrzymać krwotoku wewnątrz czaszki przy pomocy
tamponu, jak
robi się to ze zwykłą raną. Jeżeli chce się założyć klamry albo zaszyć żyłę
wewnątrz czaszki,
trzeba dokonać trepanacji. Gdy kolega nie mógł zatrzymać krwawienia, posłał po
mnie. Po
przyjściu wetknąłem palec do rany, by zahamować upływ krwi, a potem posłużyłem
się
dłutem do żłobienia kości, żeby wyłamać fragmenty czaszki z obu stron rany.
Mógłbym
wtedy podwiązać odsłoniętą żyłę. Trzeba było szybko operować. Nieprzyjaciel był
wszędzie
wokół nas i musieliśmy skończyć do czwartej rano, żeby przenieść pacjenta w
bezpieczne
miejsce.
Okazało się, że żyła jest poszarpana i nie sposób zamknąć jej klamerkami. Jeżeli
pozostawi się ją tak jak jest, pacjent umrze. Wpadłem na nowy pomysł. Zwinąłem
długi
odcinek gazy, tworząc z niego tampon, nasączyłem w "Thrombin Roussel" - płynie
powstrzymującym krwotoki - i na chwilę wprowadziłem go do żyły, aby zatrzymać
krwawienie. Następnie wynieśliśmy pacjenta i ukryliśmy go. Umieściliśmy hamak na
środku
otwartego pola i przykryliśmy trawą. Sami schowaliśmy się w tunelach. Wieczorem
operowałem go powtórnie. W końcu nie byłem w stanie znaleźć sposobu podwiązania
żyły.
Zmieniłem tampon, ponownie namoczywszy go w "Thrombin Roussel", żeby tymczasowo
powstrzymać krwawienie. Przenieśliśmy pacjenta do szpitala C5 w tunelu w Ho Bo,
by tam
się nim zaopiekowano. Zasugerowałem, żeby go ewakuowano do wielkiego szpitala w
strefie
COS VN, gdzie będzie go mógł obejrzeć specjalista, ale w rejonie Ho Bo aktywność
nieprzyjaciela była tak wielka, że nie sposób było przetransportować rannego.
Dwadzieścia
dni później wróciłem do C5 i z zaskoczeniem dowiedziałem się, że pacjent opuścił
szpital.
Pozostawiłem instrukcję, by zmieniono tampon po piętnastu dniach i powtórzono
procedurę,
gdyby ponownie zaczęło się krwawienie. Powiedziano mi, że gdy usunięto tampon z
żyły,
krwi już nie było, pacjent czuł się dobrze i wrócił do jednostki. Zapytałem
doktora Trong
Quang Trunga, który był moim nauczycielem, czy kiedykolwiek przedtem zastosowano
taką
metodę. Odpowiedział, że nigdy dotąd nic takiego nie robiono, że jest to nowa
technika.
Doktor Hoi Nam, lekarz wojskowy i mój przyjaciel, stosował ją później, aby
uratować wielu
ludzi.
Po ofensywie Tet w 1968 roku, mieliśmy zespoły chirurgiczne, które podążały za
jednostkami prowadzącymi ataki w samym Sajgonie. Znajdowaliśmy się w Hoc Mon, na
północnych przedmieściach Sajgonu, w odległości wielu kilometrów od najbliższego
punktu
pierwszej pomocy w tunelu lub szpitalu. Nieprzyjaciel przeszedł do
przeciwnatarcia i wysłał
wojska, by penetrowały okolicę. W jaki sposób mogliśmy opatrywać rannych? Nie
mogliśmy
pozostać wśród ludzi w wiosce. Musieliśmy operować w nocy w środku zalanych pól.
Przywiązaliśmy mały sampan do czterech słupków, żeby się nie kołysał i kładliśmy
na nim
deskę zamiast stołu operacyjnego. W czasie operacji stałem po pas w wodzie.
Amerykańskie
śmigłowce przelatywały w górze świecąc reflektorami. Gdybyśmy mieli białe
fartuchy,
bylibyśmy doskonale widoczni i ostrzelano by nas. Żeby się zamaskować,
zbudowaliśmy nad
sampanem konstrukcje i pokryliśmy ją roślinnością bagienną. Operowałem przy
świetle małej
latarki elektrycznej z reflektorem osłoniętym w taki sposób, że padał z niego
tylko mały
punkcik światła. Pielęgniarka, która trzymała latarkę, musiała oświetlać skalpel
i ruchy rąk
chirurga. W czasie dnia rannych ukrywano w specjalnie wykonanych betonowych
schronach
do połowy zanurzonych w wodzie - na zalanych polach. Zespoły medyczne ukrywały
się,
gdzie kto mógł - w krzakach i kępach bambusa. Jeżeli mogliśmy, w porze nocnej
ewakuowaliśmy rannych łodziami, ale kiedy nieprzyjaciel przeciął nam drogę
wzdłuż kanału
Hoc Mon i rzeki Sajgon, byliśmy zmuszeni pozostawiać rannych pod opieką
miejscowej
ludności. Nasze pielęgniarki ukrywały leki w łodziach i podróżowały wodą, aby
opiekować
się rannymi w ich kryjówkach".
W 1969 roku w lesie Thai Thanh, Le wraz z dwoma członkami ochrony osobistej,
wpadł w zasadzkę zorganizowaną przez amerykański patrol. Ochroniarze
odpowiedzieli
ogniem, ale przed doktorem Le upadł ręczny granat. "Zobaczyłem przed sobą błysk
światła i
usłyszałem wybuch. Upadłem i poczułem ból ogarniający całe ciało. Krwawiłem, nie
wiedziałem gdzie jestem kontuzjowany, ale musiałem wydostać się z miejsca
zasadzki.
Zacząłem biec, czułem krew wypływającą z rany w piersi i powietrze uciekające
przez nią
przy każdym oddechu. Zdałem sobie sprawę, że mam przedziurawione płuco i ręką
powstrzymywałem powietrze przed dostawaniem się do rany. Starałem się poruszać
dalej, ale
wkrótce poczułem się zupełnie wyczerpany i nie mogłem już biec. Poprosiłem
towarzyszy,
żeby obandażowali mi ranę kawałkiem nylonowej płachty, której używaliśmy do
osłony
przed monsunowym deszczem. Nie byłem w stanie iść, w związku z czym zrobili dla
mnie
hamak i zawiesili go na drągu zrobionym z gałęzi drzewa. Ale okazało się, że nie
da się nieść
hamaku przez las. Powiedziałem im, żeby mnie podtrzymywali i pomogli mi iść.
Zatrzymywaliśmy się co kilka metrów, żebym mógł złapać oddech. Wreszcie
dotarliśmy do
starego kompleksu szpitalnego w tunelach, który został porzucony, gdy 11 pułk
kawalerii
powietrznej spacyfikował te okolicę. Nikogo tam nie było. Zapytałem towarzyszy,
czy mają
igłę do cerowania ubrań i powiedziałem im, żeby zaszyli mi ranę. Uważali, że
umrę z bólu,
ponieważ nie było środków znieczulających, ale zapewniłem ich, że umrę jeżeli
jej nie
zaszyją. Zrobili więc, o co ich prosiłem.
Rana się zagoiła, ale blizna jest dość nieregularna, ponieważ nie została
zaszyta
według chirurgicznych zasad. Przeżyłem, ale coraz częściej brakowało mi tchu,
ponieważ
krew wypełniała moje ranne płuco. Miałem ze sobą igłę oraz strzykawkę. Namówiłem
jednego z towarzyszących mi partyzantów, żeby wbił mi igłę w pierś, a następnie
odciągnął
krew - choć igła nie była wysterylizowana. Wyciągnął trochę krwi i mogłem już
lżej
oddychać. Powtarzaliśmy ten zabieg za każdym razem, gdy zaczynało mi brakować
oddechu.
Pozostaliśmy w tunelach kilka dni, Wysterylizowaliśmy igłę i strzykawkę, gotując
je w starej
puszce z amerykańskich racji żywnościowych. Miałem ampułkę antybiotyku -
streptomycyny
- i wieczorami prosiłem ich, aby wynosili mnie na zewnątrz i robili mi zastrzyk.
Miałem ze
sobą również garnek miodu, który nakładałem na ranę. Po piętnastu dniach moja
rana się
zagoiła". Od pokoleń miód znany jest Wietnamczykom jako środek odkażający - po
skwaśnieniu, zabija bakterie. Konieczność zmusiła dr Le i jego kolegów do
zastosowania tego
leku, typowego dla medycyny ludowej, i to uratowało mu życie.
Atmosfera panująca w tunelowych szpitalach Viet Congu - podobnie jak warunki w
jakich dokonywano zabiegów chirurgicznych na okrętach Nelsona - była koszmarna.
Nawet
wydajne i sterylne sale operacyjne w amerykańskich bazach, takich jak Cu Cni,
stawały się
miejscem koszmarów i cierpień, widziały straszliwie zmasakrowane ciała i
zniszczone młode
istnienia. W przypadku Viet Congu trudności było wiele: nie tylko brak leków i
sprzętu.
Przede wszystkim konieczność pracy w wyrytych w ziemi dziurach, co chroniło
przed
bombardowaniami lotniczymi i artyleryjskimi. Vo Hoang Le sam dysponował tym, co
najbardziej podziwiał u swoich pacjentów, znoszących amputacje bez znieczulenia
i z
męstwem przyjmujących cierpienia. Był to duch bojowy. "Lekarze wojskowi w
Wietnamie -
powiedział - są wyszkoleni, by mogli prowadzić walkę i przejmować dowodzenie w
bitwie.
Nie powinniście być zaskoczeni faktem, że my, lekarze, walczyliśmy w czasie tej
wojny.
Ludzie mnie pytali: -Powołaniem lekarza jest ratowanie życia. Czy walka i
zabijanie nie
odbierały panu człowieczeństwa? - Ja sam rozumiem człowieczeństwo następująco.
Gdy
nieprzyjaciel wkracza do mojego kraju, niszczy miasta i wioski, zabija
współziomków,
towarzyszy i bezbronnych rannych, musisz go zabić i obronić swoich braci. Oto
człowieczeństwo".
16
OPERACJE PSYCHOLOGICZNE
Plonem Operacji "Cedar Falls" było 5765 "nawróconych Chieu Hoi", czyli
uciekinierów z
Viet Congu. Ośrodek zbiorczy Chieu Hoi dla prowincji Binh Duong (obejmującej Ben
Cat i
Żelazny Trójkąt) przyjął ich więcej w czasie "Cedar Falls", niż podczas całego
poprzedniego
roku i niemal połowę z nich stanowili partyzanci. Ich dezercje były rezultatem
amerykańskich
PSYOPS - operacji psychologicznych - które stawały się coraz potężniejszą bronią
w walce z
kryjącym się w tunelach Viet Congiem i stanowiły stały element życia
partyzantów. PSYOPS
odniosły sukces w Wietnamie, podrywając morale komunistycznego ruchu oporu i
wojsk.
Wiele mówiący jest fakt, że w czasie rozpoczętych w 1968 roku paryskich
negocjacji
pokojowych, pierwszymi żądaniami strony północnowietnamskiej były: zaprzestanie
zrzucania ulotek przez Stany Zjednoczone oraz przerwanie wszelkich operacji
psychologicznych w Wietnamie. Było to potwierdzenie wysokiego stopnia
wyrafinowania i
skuteczności PSYOPS.
Nawet kapitan Nguyen Thanh Linh, który przez pięć lat wytrwale znosił koszmary i
trudy życia w tunelach Cu Chi, za poważne zagrożenie uznawał megafony
umieszczone na
śmigłowcach. Wspominał: "- Najbardziej popularną formą wojny psychologicznej
było ciągłe
zagrożenie - ze strony B-52, czołgów i innego współczesnego uzbrojenia. Ale na
nas,
Wietnamczyków, od stuleci walczących z najeźdźcami, takie metody zastraszania
nie
działały. Mieliśmy jednak słabe punkty: tęskniliśmy za naszymi żonami i
rodzinami. Od
dwudziestu lat walczyliśmy z Francuzami i Amerykanami. Pięć lat nie widziałem
żony i
mojego drugiego dziecka. Brakowało nam cieplejszych stron życia. Niekiedy przez
sześć,
siedem miesięcy byliśmy głodni- Puszka ryżowej zupy była posiłkiem czterech
mężczyzn, w
lejach po bombach szukaliśmy roślin, by je ugotować. A potem, w nocy, gdy
wychodziliśmy
z tuneli, amerykańskie głośniki nadawały głosy dzieci wołających w naszym
jeżyku:
Mamusia nie może spać, kocha cię i plącze za tobą! Albo głos aktorki mówił:
Drogi mężu,
czemu tak długo cię nie ma? Twoja matka wypłakuje sobie oczy. Czasem znali nawet
nasze
nazwiska i niekiedy mówili, że nasze żony wzięły sobie innych mężczyzn. Trwało
to całą noc.
Możecie sobie wyobrazić, co to znaczyło dla żołnierza w tunelu, który od lat
oddzielony był
od swoich bliskich? Z całą pewnością miało to psychologiczny wpływ na morale
naszych
żołnierzy.
Kapitan Phan Van On należał do regionalnych sił partyzanckich w Cu Chi. On
również był od lat rozdzielony z rodziną. Mieszka obecnie w wiosce Nhuan Duc,
przylegającej do dawnej bazy Cu Chi. Zaskakujące, że szczerze przyznaje, iż w
czasie wojny
od czasu do czasu młodzi partyzanci uciekali i poddawali się siłom rządowym. Nie
posiadali
"słusznych zapatrywań", nie dysponowali wystarczająco "silnymi przekonaniami".
Dyscyplina partyjna miała swój stopień wytrzymałości, a życie w tunelach, pod
bombami, w
zagrożeniu atakami gazowymi, wystarczało, by wystawić wole kontynuowania walki
żołnierzy na poważną próbę. Dla niektórych wiejskich chłopców, zmobilizowanych
siłą w
szeregi partyzantki - zagwarantowane po przejściu na stronę rządową ułaskawienie
i pomoc
finansowa - były pokusami trudnymi do odparcia.
Chieu Hoi oznacza "otwarte ramiona" i było koncepcją wprowadzoną za czasów
prezydenta Ngo Dinh Diema 17 kwietnia 1963 roku, w tym samym okresie, co program
wiosek strategicznych. Podobnie, jak wiele innych pomysłów wprowadzanych w
Wietnamie
Południowym, nie był dziełem samych Wietnamczyków, ale zasugerowali go
sajgońskiemu
rządowi amerykańscy i brytyjscy eksperci, tacy jak sir Robert Thompson. Tych,
których
skłoniono do dezercji nazywano Hoi Chanh, co znaczy "nawróceni", albo
"powracający".
Właściwie nie zarejestrowano w czasie całej wojny dezercji żadnego wysoko
postawionego
komunisty, ale tysiące szeregowych partyzantów postanowiło -jak określił to
meldunek
"Wielkiej Czerwonej Jedynki" - że "wolą zmienić strony, niż walczyć". Jakimi
technikami
posługiwały się PSYOPS, by doprowadzić do tak wyraźnej zmiany nastroju?
"- Nigdy w historii Stanów Zjednoczonych nie używaliśmy w tak szerokim zakresie
taktyki wojny psychologicznej, jak w Wietnamie" - twierdzi kapitan Andris
Endrijonas oficer
PSYOPS 25 dywizji piechoty działający w lipcu 1968 roku w bazie Cu Chi. "- W
ubiegłym
miesiącu zrzuciliśmy nad strefą operacyjną dywizji około 22 miliony ulotek, a w
dzienniku
działań odnotowano dziewięćdziesiąt osiem godzin emisji głośnikowych". W czasie
wojny
udoskonalono sztukę audycji nadawanych przez głośniki z powietrza. Megafony, o
mocy do
1000 watów, były instalowane na śmigłowcach obserwacyjnych lub szturmowych i
odtwarzano z nich specjalnie zarejestrowane wietnamskie audycje nad rejonami,
gdzie
podejrzewano, że ukrywa się Viet Cong. Przekonano się również, że w nocy są
lepsze
warunki nadawania, a poza tym nocne audycje nękały Viet Cong (i wszystkich
innych)
odbierając sen. Kapitan Lee Robinson z Fort Pierce, w stanie Floryda, inny
oficer PSYOPS,
służył jako G-5 -oficer do spraw cywilnych i PSYOPS - w l dywizji piechoty. Gdy
w czasie
wojny przeprowadzono z nim wywiad w bazie Lai Khe, tak opisywał swoją prace:
"Jednym z
najlepszych tematów, na jaki natrafiliśmy była audycja z apelem rodziny".
Zasadniczo jest to
taki nostalgiczny tekst, który sprawia, że nasi odbiorcy mysią o domu i
rodzinach, które
pozostawili. Nękaliśmy ich również tak zwaną "Zbłąkaną Duszą". Były to
niesamowite
dźwięki, które miary udawać nie mogące znaleźć" ukojenia dusze zabitych
nieprzyjaciół.
Nieprzyjaciel podobno bardzo przesądnie traktuje sprawę pogrzebania w
bezimiennym
grobie, ponieważ jeżeli nie zostanie we właściwy sposób pochowany -jego dusza
nie będzie
mogła spocząć. Przesądy sięgają głęboko - mogą być świadome, ale i podświadome.
Nieprzyjaciel zdaje sobie sprawę, że dźwięki te są nadawane z magnetofonu na
śmigłowcu, co
wcale jednak nie ułatwia pokonanie strachu, jaki ludzie żywią wobec jęczących i
wyjących
duchów",
Były również inne, jeszcze bardziej rafinowane metody stosowania głośników, niż
w
operacji "Zbłąkana Dusza". Jeżeli żołnierz Viet Congu został skłoniony do
dezercji i został
Hoi Chanh, jego postępek był jak najszybciej wykorzystywany do celów
propagandowych.
Namawiano go, aby zarejestrował na taśmie apel do dawnych towarzyszy i przekonał
by
wyszli ze swoich podziemnych kryjówek. Procedurę udoskonalono jeszcze bardziej
po
wynalezieniu przez oficerów "Wielkiej Czerwonej Jedynki" systemu "Early Word"
(Wczesne
słowo). Eliminowało to konieczność rejestrowania nagrania przez Hoi Chanh.
Zamiast tego,
mógł zostać namówiony, by skłonił byłych towarzyszy do identycznego kroku
natychmiast po
przejęciu go przez wojska amerykańskie lub południowowietnamskie - nawet w ogniu
walki.
Jeżeli Hoi Chanh mógł w ogólny sposób wskazać, gdzie znajdują się żołnierze Viet
Congu
lub Wietnamu Północnego, wręczano mu radio polowe PRC-25 i proszono, aby zwrócił
się po
nazwisku do dawnych przyjaciół i zaapelował, by się poddali. Transmisja naziemna
była
przejmowana przez odbiornik w śmigłowcu unoszącym się w górze i na żywo
przekazywana
przez głośnik do nieprzyjaciela w dole. Cały system był automatyczny i wymagał
jedynie
pilota sterującego śmigłowcem.
Za każdym razem, gdy jakiś teren lub wioska były przeczesywane przez Amerykanów
lub wojska rządowe, wszyscy mężczyźni pomiędzy piętnastym a czterdziestym piątym
rokiem życia byli zatrzymywani i wysyłani do komendy policji danej prowincji na
przesłuchanie. Oczywiście, wśród setek aresztowanych niektórych uznawano za
podejrzanych
o przynależność do Viet Congu, a innych za dezerterów lub uchylających się od
służby w
Armii Republiki Wietnamu. Każdy uznany za członka Viet Congu wyższego szczebla,
był
wysyłany do Połączonego Wojskowego Centrum Filtracyjnego. Resztę zazwyczaj
przekazywano do ośrodków Chieu Hoi, a następnie wcielano do
południowowietnamskich sił
zbrojnych. Bez względu na to, kim rzeczywiście byli poprzednio, ich liczba
zniekształcała
statystyki Chieu Hoi, których przez większą część wojny było przeciętnie ponad
20 000
rocznie. W ośrodkach Chieu Hoi panowały względnie wygodne warunki, a regulamin
był
łagodny i to specjalne traktowanie miało pomóc w skłonieniu dezerterów do
współpracy. W
całym Wietnamie Południowym istniało około czterdziestu takich ośrodków, a
"reedukacja"
Hoi Chanh trwała około ośmiu tygodni. Potem, jeżeli istniała taka możliwość,
wysyłano ich z
powrotem do rodzinnych wiosek, często znajdujących się na terenach NFW, aby
prowadzili
rozmowy z rodzinami i przyjaciółmi. Większość jednak wcielano do Armii Republiki
Wietnamu. Inni zaciągali się do krążących po prowincji uzbrojonych
południowowietnamskich grup propagandowych, albo zostawali zwiadowcami w armii
amerykańskiej.
Amerykańskie plutony piechoty w coraz większym stopniu zaczynały polegać na
zwiadowcach Kita Carsona, czyli Hoi Chanh nazwanych tak na cześć bohatera
Dzikiego
Zachodu, który był zwiadowcą kawalerii Stanów Zjednoczonych na terytoriach
zamieszkałych przez wrogie indiańskie plemiona. Wietnamscy zwiadowcy potrafili w
instynktowny sposób dostrzec niebezpieczne sytuacje, które młodzi, "zieloni" i
zmieniający
się często amerykańscy żołnierze - uczyliby się rozpoznawać bardzo wysokim
kosztem. Znali
warunki, mówili miejscowym jeżykiem i doskonale orientowali się w metodach
stosowanych
przez Viet Cong. Przeszkoleni jako żołnierze, dobrze karmieni i otoczeni opieką,
zwiększali
siłę amerykańskich plutonów strzeleckich, osłabianych nieobecnością żołnierzy
chorych,
rannych, lub przebywających na wypoczynku.
Szczury tunelowe szczególnie wiele zyskały na programie Chieu Hoi. W ich
zespołach zawsze znajdowali się, tak zwani zwiadowcy Kita Carsona, którzy przed
dezercją z
Viet Congu często działali w tunelach. Znali ich strukturę i prawdopodobne
lokalizacje
pułapek. Podejmowali się pertraktacji ze znajdującymi się w sytuacji bez wyjścia
partyzantami lub żołnierzami Ludowej Armii Wietnamu. Służyli bez przerw i w
pełnym
wymiarze godzin. W rezultacie, każdy z nich wkrótce dowiadywał się więcej o
wojnie
tunelowej widzianej od amerykańskiej strony, niż członkowie pododdziałów, którym
towarzyszyli. Ci bowiem zmieniali się ciągle, w związku z systemem rocznej
rotacji. Ale
nigdy im do końca nie ufano.
Oficjalny amerykański raport "Doskonalenie zdolności bojowej" potwierdza, że
zwiadowcy Kita Carsona byli nie w pełni wykorzystywani, w związku "pewnym, pod-
świadomym uczuciem niepewności, wynikającym z faktu wykorzystywania
komunistycznych
dezerterów w jednostkach frontowych". Armia Republiki Wielnamu traktowała ich z
podejrzliwością i pogardą. Wszyscy "nawróceni" są niegodni zaufania i zajmowanie
się nimi
- jest stratą czasu - oznajmił pewien oficer ARVN swojemu amerykańskiemu
koledze,
pułkownikowi Stuartowi Herringtonowi. W końcu, wiążąc się najpierw z komunistami
a
potem przechodząc na stronę rządową - Hoi Yhanh był podwójnym zdrajcą. Albo i
wielokrotnym. Amerykański analityk wojskowy "Cincinattus" napisał w swojej
książce Self
Destruction ("Samozniszczenie"):
Cynicy sądzą - i ich stanowisko potwierdza pewna ilość materiałów dowodowych
dostarczonych przez dezerterów z Viet Congu - że partyzanci poddawali się
wówczas, gdy przebywali w dżungli na tyle długo, aby zasłużyć na pewien okres
wypoczynku i regeneracji sił. Ponieważ Viet Cong nie miał własnych obiektów tego
typu, zgłaszali się oni do strony rządowej w ramach programu Chieu Hoi i byli
wyłączeni z walk na okres pozwalający im dobrze się odżywić i odzyskać
wytrzymałość. Kiedy wracali do formy, ponownie znikali w dżungli, by dołączyć do
swoich towarzyszy. Są pewne dane wskazujące, że stosując przyzwoite i nie
wzbudzające podejrzeń odstępy czasu, niektórzy vietcongowcy zmieniali strony,
niekiedy, aż pięć razy.
Jeżeli nawet jest to prawdą - istnienie setek dezerterów, było stałym powodem
zmartwienia Narodowego Frontu Wyzwolenia i przyczyniło się do jego stopniowego
rozpadu.
W wiosce Trung Lap, w dystrykcie Cu Chi mieszka były dowódca oddziału Viet
Congu - Pham Van Nhanh. Pięćdziesięcioletni, ma sześcioro dzieci, grzywę
sterczących,
czarnych włosów, złote zęby i co jest dziwnym, a także charakterystycznym
znakiem
szczególnym, dwa kciuki w lewej dłoni. W czasie wojny wraz z drużyną partyzantów
ukrywał
się w tunelu niedaleko Trung Lap. Jego lokalizacje zdradził
południowowietnamskim
służbom specjalnym dezerter Chieu Hoi - zwany Bay - były członek jego własnego
pododdziału. (W gruncie rzeczy, większość funkcjonariuszy specjalnych sił
policyjnych było
Hoi Chanh). Szczególną specjalnością Baya była umiejętność wyszukiwania i
rozbrajania min
Viet Congu, z których część poprzednio sam wykonał i ustawił. Był w stanie
doprowadzić
drużynę policji prosto do klapy włazu Pham Van Nhana i unieszkodliwić otaczające
je miny.
Dlaczego były partyzant Bay zdezerterował i zdradził swoich dawnych towarzyszy?
"-
Poddał się, ponieważ nie mógł już dłużej znieść bombardowań, ostrzałów
artyleryjskich i
toksycznych chemikaliów - powiedział Pham Van Nhanh. - Nie mógł już wytrzymać
trudów i
niebezpieczeństw. Kiedy w końcu porzucił walkę przeciwko Amerykanom, aby
odpokutować
swoją przeszłość próbował wykonywać trudne zadania, takie jak rozbrajanie min".
Co stał się
z Bayem? Zniknął po zwycięstwie komunistów w 1975 roku i zapewne uciekł z kraju.
Pham
Van Nhanh niechętnie przyznaje, że "nawróceni" Chieu Hoi stanowili groźny
problem dla
Viet Congu i byli najmocniejszą kartą Amerykanów. Wiedzieli dokąd prowadzić
wojsko i
gdzie są miny i pułapki. Wywoływali poważny konflikt lojalności wśród rodzin i
innych
mieszkańców wiosek wspierających partyzantów. Poza tym, Hoi Chanh byli głównym
atutem
wywiadowczej kampanii "Feniks", służącej zidentyfikowaniu komunistycznych
funkcjonariuszy wyższego szczebla.
Po upadku Sajgonu w 1975 roku, komuniści zdołali przechwycić w nienaruszonym
stanie wszystkie akta programu Chieu Hoi. Zmusili wszystkich, których
zidentyfikowali jako
dezerterów, by wrócili do swoich dawnych jednostek i poddali się osądowi dawnych
towarzyszy. Ich los łatwo sobie wyobrazić.
17
WYNALAZKI
I WOJENNA RUTYNA
Zanim jeszcze walki naziemne zaczęły przekształcać się w wojnę na wyniszczenie -
strategię,
która była dowodem braku strategii - Amerykanie zaczęli w coraz większym stopniu
ufać
swojej przytłaczającej przewadze w technice wojennej. W końcu to właśnie
najbardziej
niszcząca broń, ze wszystkich dotąd znanych, zakończyła radykalnie II wojnę
światową w
Japonii. To właśnie utrwaliło w świadomości amerykańskich wojskowych
przeświadczenie o
korzyści, jaką może zapewnić zastosowanie najnowocześniejszych broni.
W czasie wojny partyzanckiej w Wietnamie ta zależność od techniki powodowała
poważne trudności. Nieprzyjaciel nie mógł prowadzić tego rodzaju wojny. Był do
tego
stopnia pozbawiony sportowego ducha, by sięgać do bardzo prymitywnych sposobów
walki.
W takiej sytuacji bardzo wyrafinowana technika wojskowa okazała się mało
skuteczna. Tak
też się stało w wojnie tunelowej.
Po pierwsze, Amerykanie byli zdezorientowani faktem, że muszą toczyć walkę z
przeciwnikami, którzy żyją w dziurach w ziemi. Podręcznik MACV ,,Hole Hunting"
(Polowania na dziury), prezentował protekcjonalne i żartobliwe stanowisko wobec
tego
rodzaju zmagań. Hasło: "Znajdź, zlokalizuj, zniszcz" - było podsumowaniem
sugerowanej
przez autora taktyki zwalczania Viet Congu w tunelach. Reprezentowało również
wczesne i
uproszczone podejście do technologicznej niższości, biedy i głupoty, które
rzekomo gnieżdżą
się w czarnych tunelach.
Był to zresztą pogląd reprezentowany przez samego głównodowodzącego. Senator
William Fulbright, który w owym czasie był przewodniczącym senackiego Komitetu
Stosunków Międzynarodowych wspominał, że prezydent Johnson "...był przekonany,
iż tak
prymitywne społeczeństwo jak Wietnamczycy, nie jest w stanie stawić skutecznego
oporu
nieograniczonej potędze Stanów Zjednoczonych".
Wśród wyższych dowódców dominował również pogląd, że Wietnam nie jest wojną,
ale raczej wydłużoną w czasie akcją policyjną. Nie ma więc potrzeby znosić
zwykłych
trudów. W odróżnieniu do konfliktu w Korei, który niekiedy stawał się męczarnią
nie do
zniesienia dla wojsk Narodów Zjednoczonych, świadoma decyzja wyższych dowódców
uczyniła wojnę w Wietnamie łatwiejszą i wygodniejszą dla żołnierzy. Na każdego
piechura,
który tkwił w zapyziałym bunkrze jakiejś odległej i niebezpiecznej pozycji
ogniowej gdzieś w
dżungli, przypadało czterech lub pięciu jego kolegów śpiących smacznie na
prześcieradłach,
często w klimatyzowanych sypialniach, w wielkich, bezpiecznych bazach.
Jak już to wykazywaliśmy, szczur tunelowy należał do elity amerykańskiej armii w
Wietnamie. Wyposażony w nóż, krótką broń palną i latarkę, szczur wyglądał i
zachowywał
się jak prawdziwy wojownik. Ogromna dbałość o zachowanie sprawności fizycznej,
czujności
i użycie klasycznych narzędzi walki sprawiały, że przypominał bardziej samuraja,
niż
typowego żołnierza amerykańskiego lat sześćdziesiątych.
Istnieje niewiele dowodów, które potwierdzałyby, że dowódcy jednostek w pełni
rozumieli długofalowe znaczenie tuneli Cu Chi, czy też wiedzieli, w jaki sposób
się z nimi
uporać. W konsekwencji, wygodnickie poleganie na technicznych rozwiązaniach -
takich,
które nie stwarzałyby zbyt wielkiego zagrożenia dla ludzi - nigdy nie utraciło
swojego
powabu. Wietnam stał się laboratorium i poligonem wielu nowych systemów.
Niektóre
działały dobrze, inne były komicznie nieskuteczne. Mimo że z ich założeniem było
ochronienie życia amerykańskiego żołnierza, wiele z nich nie sprawdziło się w
niezwykłej
wojnie toczonej w tunelach.
Czasem można odnieść wrażenie, że jedynymi którzy skorzystali z tej obfitości
nowego uzbrojenia, byli niecierpliwi, młodzi naukowcy w kraju, którym poluzowano
finansową smycz. Fundusze na badania i rozwój spływały do rządowych laboratoriów
i
gabinetów wielkich zleceniobiorców, chętnych, by mieć swój udział w działaniach
wojennych. Część tych wojskowych wynalazków była użyteczna, część - chybiona.
Były tam półtonowe bomby kasetowe, które otwierały się w powietrzu rozsypując
setki śmiercionośnych min-pułapek przeciw ludziom (niektóre z nich były
upodobnione do
pomarańczy i wybuchały w chwili podniesienia z ziemi). Ruchome stanowiska
radarowe
mogły wykryć intruzów z odległości niemal kilometra. Istniały "kosiarki
stokrotek" - bomby
o wadze 680 kg, które były w stanie wyrwać w szczycie wzgórza lej o stumetrowej
średnicy,
mogący posłużyć do natychmiastowego urządzenia w nim stanowiska wsparcia
ogniowego.
Używano groźnych bomb CBU-55, które wysysały całe powietrze z ogromnego obszaru
ogarniętego eksplozją. Powstało "straszydło", samolot o napędzie tłokowym,
przenoszący
wystarczającą ilość flar, by oświetlić w nocy obszar o promieniu ponad półtora
kilometra i
jednocześnie wystrzelić 6000 pocisków na minutę. Bez względu na to, jaki nowy
problem
wojskowy niepokoił zainteresowanych wysoko rozwiniętą techniką generałów, zawsze
znalazł się jakiś naukowiec, gotów dostarczyć coś nowego, nie zważając - ile to
kosztuje.
Jeżeli naukowcy myśleli, że zdołają odciąć Południe od Północy (przez jakiś czas
im
się to udało), to w porównaniu z takim zadaniem wykrycie i zniszczenie tuneli Cu
Chi
powinno okazać się niewielką operacją. Zabrali się więc do realizacji projektu,
który mógłby
spowodować, że najwięksi wynalazcy zzielenieliby z zazdrości. Po pierwsze,
rozumowali
naukowcy, skoro tak trudno jest znaleźć człowieka pod ziemią - należy czekać aż
wyjdzie na
powierzchnię, a potem zlokalizować go i zlikwidować. Dostarczyli wiec
"Wyniuchiwacza
Ludzi" - czyli "Węchowy Wykrywacz Osobowy". To montowane na śmigłowcu urządzenie
stosowane było do "...wykrywania obecności ludzi, dzięki pobieraniu zapachów
zarówno
płynnych jak i stałych naturalnych ludzkich produktów pocenia się i wydalania".
Innymi
słowy - wykrywało ludzi "wyczuwając" zapach amoniaku i metanu wydzielanego przez
kał i
mocz. General Electric Company otrzymała kontrakt Pentagonu, który początkowo
znany był
jako XM2 Detektor Ukrytych Osób - Sprzęt Lotniczy. Śmigłowiec z "Wyniuchiwaczem
Ludzi" na pokładzie latał nad rejonami, w których przewidywano, że mieszkańcy
tuneli
wyjdą, by odetchnąć świeżym powietrzem. Sprzęt ten nie był doskonały. Ulegał
częstym
awariom i nie był w stanie odróżnić "dobrych" facetów od "złych". A ponieważ
większość
znajdujących się na powierzchni grup Viet Congu miała skłonność do pospiesznego
rozpraszania się z chwilą usłyszenia śmigłowca, trudno było wykryć i zaatakować
przeciwnika. Poza tym "Wyniuchiwacz" reagował na każdy rodzaj odoru produktów
wydalania, w związku z czym Viet Cong zaczął zostawiać fałszywe tropy,
umieszczając na
przykład - w dość niesportowy sposób - worki z bawolim moczem wzdłuż najbardziej
prawdopodobnych tras przelotów śmigłowców z tą aparaturą. Mocz przyciągał
odwetowe
uderzenia lotnicze jak muchy. Najbliższy doradca wojskowy generała
Westmorelanda,
generał dywizji William Depuy stwierdził autorytatywnie: "Nigdy nie było to
urządzenie
szczególnie przydatne. Fakt, że obecnie ich nie posiadamy, może być na to
wystarczającym
dowodem".
Inną nowoczesną aparaturą stosowaną w wojnie przeciwko tunelom był ADSID - Air
Delivered Seismic Intruder Device (Zrzutowe urządzenie sejsmicznego wykrywania
intruzów). Komuniści nazywali je "Drzewem Tropikalnym". Był to niewielki -
przypominający bombę przedmiot - o długości dziewięćdziesięciu i średnicy
piętnastu
centymetrów. Zrzucony z samolotu, wbijał się w ziemię i wystawiał
studwudziestocentymetrową antenę zamaskowaną tak, by przypominała roślinność
dżungli.
Aparatura przekazywała sejsmiczne dane wywiadowcze - kroki, wstrząsy wywoływane
przez
ciężarówki i inne, temu podobne. Samolot krążący w tym rejonie transmitował
zakodowaną
informację do centrum odbioru. Operujący tam dowódca słysząc odgłosy aktywności
w
rejonie, mógł zażądać artyleryjskiego lub lotniczego nalotu na komunistów,
którzy zbyt
hałaśliwie zachowywali się na powierzchni.
Kapitan Linh stwierdził, że zarówno "Drzewo Tropikalne" jak i wcześniejszy
amerykański detektor ludzi, rzeczywiście sprawiały problemy ukrywającym się w
tunelach. "-
Amerykanie wykorzystali nasze słabości - powiedział. - Często zbieraliśmy się
przed
tunelami, żeby śpiewać. To charakterystyczna cecha rewolucjonistów. Nie mieliśmy
żołdu,
lecz jedynie wspaniałego ducha. Uważaliśmy, że w nocy jesteśmy bezpieczni, ale
myliliśmy
się". Początkowo Amerykanie używali prymitywnej wersji Wzór Jeden - stwierdził
kapitan
Linh - przypominający pudełko nadajnik radiowy, zrzucany na czerwono-niebieskim
spadochronie. Miał on jednak niedługą żywotność baterii i był łatwy do wykrycia.
Natomiast
"Drzewo Tropikalne", dzięki swojemu maskowaniu i akumulatorowi o długim okresie
funkcjonowania, bywało źródłem kłopotów. Jeden z członków drużyny tunelowej
Linha
wysłanej w celu zebrania ryżu, po wykonaniu zadania został przy studni na
powierzchni, aby
się umyć i trochę rozluźnić na świeżym powietrzu. Po kilku minutach znalazł się
pod ciężkim,
celnym ogniem artyleryjskim. Zdołał uciec, ale cała okolica została zniszczona.
"- Nie
potrafiłem zrozumieć, jak się to stało, pozostawiłem wiec to miejsce w spokoju
na kilka
tygodni" - powiedział Linh.
Gdy następnym razem Viet Cong przybył w to miejsce, Linh osobiście dowodził
swoimi ludźmi. Przemykali wolno przez dżunglę, oczyszczając nowe ścieżki.
Zadanie
zrealizowano pomyślnie. Był zmierzch i znowu wydawało się, że można w tym
miejscu
odpocząć godzinę lub dwie. Ludzie zagotowali wodę na herbatę, a później, pijąc
ją, zaczęli
rozmawiać i śmiać się głośno. Niemal natychmiast przeleciał nad nimi amerykański
samolot
rozpoznawczy, a zaraz potem zaczął się nalot. Linh i jego ludzie rzucili się do
najbliższego
wejścia do tunelu. On sam znalazł się w nim ostatni, i chwilę później bomba
trafiła w tunel.
Linh stracił przytomność - bomba nie wbiła się jednak w ziemię - uszedł z
życiem. Gdy go
ocucono, przeprowadził swoich ludzi tunelami do miejsca oddalonego o mniej
więcej
kilometr i stamtąd obserwowali trwający przez kilka godzin nalot. Po jego
zakończeniu
wrócili, by zobaczyć zniszczenia i znaleźli swoją pierwsza serię "Drzew
Tropikalnych". Były
to dawno już postawione urządzenia, które eksplozje bombowe wyrzuciły z ziemi.
Linh zabrał znalezioną aparaturę do Phu My Hung, gdzie zbadano ją, aby poznać
zasadę działania. Viet Cong ustalił, że jeżeli uda się podejść bezszelestnie do
"Drzew
Tropikalnych" i połączyć ze sobą cztery czy pięć sterczących anten, nadajnik
przestaje
funkcjonować. W taki też sposób je później unieszkodliwiano - jednak tylko
wtedy, gdy
obserwatorzy rejestrujący miejsca upadku bomb, byli wystarczająco bystrzy, by
ustalić
miejsca, w którym spadły ADSID-y.
Amerykanie wykorzystali w tej grze jedną kartę atutową. Opisał to szczur
tunelowy,
porucznik David Sullivan: "Działało to zupełnie nieźle. Udawaliśmy, że śmigłowce
startujące
po zabraniu desantu, lub po innej akcji, "gubiły" radia PRC-25. Obserwatorzy
Viet Congu
oczywiście widzieli, jak wypadają. W rzeczywistości radia te były celowo
zrzucane i
posiadały specjalnie spreparowane anteny. Często partyzanci zabierali takie
radia "z
pluskwami" do podziemi - co doprowadziło do odkrycia kilku tuneli".
Jednak był to szczyt technicznego wyrafinowania, w porównaniu z innymi gadżetami
- albo jak nazywali to Amerykanie "gizmo" - które pochodziły z laboratoriów w
Stanach
Zjednoczonych. Projekt "Pluskwa", sponsorowany przez Laboratorium Wojny
Ograniczonej
(LWL -Limited War Laboratory), został prawie wdrożony. Polegał on na taktycznym
zastosowaniu pluskiew (albo według nomenklatury LWL: "żerujących na ludziach
insektów")
w celu ostrzegania żołnierzy piechoty przed zbliżającymi się partyzantami Viet
Congu.
William Beecher z "New York Timesa", który odwiedził LWL, opisuje ów projekt
następująco: "Ponieważ pluskwy "wydają okrzyk podniecenia" w chwili, gdy wyczują
obecność pokarmu, czyli w tym wypadku ludzkiego ciała, laboratorium
zaprojektowało
pojemnik dla insekta, wyposażony we wzmacniacz dźwięku... gdy dysponujący
pluskwą
patrol zbliżał się do nieprzyjacielskiej zasadzki, uszczęśliwione okrzyki
insektów
wyczuwających znajdujący się przed nimi posiłek, miały ostrzec żołnierzy".
Projekt upadł,
gdy okazało się, że pluskwy nie są w stanie kontrolować swego podniecenia.
Stawały się tak
szaleńczo uszczęśliwione samym tylko faktem, że są niesione przez amerykańskich
żołnierzy,
że były zbyt zajęte "omdlewaniem z rozkoszy", by ostrzec swoich opiekunów o
komunistycznej zasadzce.
W 1967 roku w rejonie Cu Chi było tak wiele tuneli, że każde dokładniejsze
poszukiwania musiały doprowadzić do odnalezienia nowych włazów. Porucznik Jerry
Sinn,
dowódca jednej z dwóch drużyn szczurów tunelowych w "Wielkiej Czerwonej Jedynce"
obliczył, że w czasie "Cedar Falls" pługi "Rome" odsłaniały na każdym kilometrze
kwadratowym Żelaznego Trójkąta od trzydziestu do czterdziestu wejść do tuneli.
Nie
zniechęciło to jednak naukowców w Marylandzie. Wynaleźli coś zupełnie nowego.
Zaprezentowali Detektor Ukryć Terenowych - Przenośny Magnetometr Różnicowy. W
czasie
prób w Stanach Zjednoczonych wydawało się, że działa świetnie. Aparat
przypominał nieco
wykrywacz metali i rzekomo identyfikował zmiany gleby w miejscach, w których
wykopano
tunele. Czujnik przekazywał wówczas operatorowi dźwiękowy sygnał ostrzegawczy.
Teoretycznie należało jedynie nosić ze sobą sprzęt, ustawić go, wbić czujnik w
ziemię,
poczekać na odczyt i - bingo! Takie przynajmniej były założenia.
Jednak w im większym stopniu szczury tunelowe zaczynały poznawać tunele, tym
mniej potrzebowały sprzętu. Mimo to jednak ważący 46 kilogramów Przenośny
Magnetometr
Różnicowy (PRM) został dostarczony do Cu Chi w celu przetestowania. Przywiózł go
zespól
NETT (New Equipment Training Team - Zespół Szkolenia Obsługi Nowego Wyposażenia)
LWL składający się z dwóch podoficerów z Marylandu i jednego przedstawiciela
producenta.
Szkolenie rozpoczęło się w starych tunelach Viet Congu w bazie Cu Chi i po
dwunastu
godzinach wszyscy biorący w nim udział oświadczyli, że wiedzą jak pracować z
PMR. Potem
nastąpiło szkolenie operacyjne i pojawiły się pewne problemy. Waga i
nieporęczność PMR
sprawiły, że wyjątkowo trudno było transportować go przez zarośla. Jeden z
operatorów,
który próbował nieść go poruszając się wśród typowej, gęstej roślinności zemdlał
z
wyczerpania i został pozostawiony przez własnych kolegów.
W czasie prób w warunkach bojowych nieszczęśni operatorzy przekonali się, że
ustawienie, przetestowanie i obsługa nieporęcznej aparatury zajmuje tak wiele
czasu, że
drużyna piechoty, której zadaniem było ubezpieczać operatora szła po prostu
dalej, jak
zwykle nie mając ochoty tkwić na terenie kontrolowanym przez Viet Cong.
Pozostawiony bez
wsparcia kolegów, operator miał skłonność do rzucania się w pościg za swoją
ochroną. W
miarę trwania prób, zastosowanie PMR zmniejszyło się tak drastycznie, że
operacyjne
zastosowanie jednego aparatu było mniejsze, niż raz w tygodniu. W czasie
wszystkich testów
PMR wykrył tylko jeden tunel - o długości zaledwie trzech metrów, a w dodatku
opuszczony.
I odnalazł go jedynie dzięki temu, że żołnierze zespołu uprzednio wykryli
wzrokowo
położony w pobliżu ważny kompleks podziemny. W czasie tej akcji operator odebrał
wiele
fałszywych sygnałów spowodowanych znajdującymi się w ziemi odłamkami metalu (tak
było
w całym Wietnamie). Duża ilość kanałów, rowów i pól ryżowych w rejonie Cu Chi
dodatkowo ograniczała rozmiary poszukiwań. Pięć z ośmiu PMR zepsuło się, a
najistotniejsze
elementy, jakim były głowice czujników i obrotowe złącza "bez przerwy ulegały
obluzowaniu". Dowódcy jednostek i szczury tunelowe zauważyli, że większość
tuneli została
wykryta przy pomocy tak staroświeckiego narządu -jakim jest oko i zespół LWL
wrócił do
domu. PMR nigdy więcej nie użyto w Wietnamie.
Niezrażeni naukowcy w kraju zaprezentowali Sejsmiczny Detektor Tuneli (ACG-
35/88M) (U). Była to kolejna rewelacja, tym razem wykorzystująca stosowaną w
sonarze
zasadę wykrywania obiektów przy pomocy dźwięku, czyli użycia elektroniki do
tego, co
szczury tunelowe robiły przy pomocy zmysłów. W porównaniu z SDT nawet PMR
wyglądał
jak różdżka wróżbity. Do obsługi potrzebnych było aż dwóch operatorów, z których
jeden
obsługiwał wbijane w ziemie sondy, drugi zaś służył jako juczne zwierzę do
przenoszenia
podłączonego do nich ciężkiego, elektronicznego sprzętu. Ponownie wstępne
szkolenie
rozpoczęto w Szkole Tuneli, Min i Pułapek 25 dywizji piechoty w obrębie bazy Cu
Chi. I
sprzęt znowu poddano ocenie w warunkach bojowych.
Przysłany drogą powietrzną z Waszyngtonu zespół opiniujący przekonał się, że
przy
suchym podłożu wykonanie sondowań na obszarze zaledwie czterech i pół metrów
kwadratowych zajmuje całą godzinę. Raz za razem połączenie pomiędzy urządzeniem
i
ziemią albo zawodziło, albo trwało tak długo, że towarzyszący zespołowi
oceniającemu
pododdział piechoty przezornie brał nogi za pas, zamiast służyć jako cele dla
strzelców
wyborowych z tuneli. Pozostawiona swojemu losowi dwuosobowa obsługa ze względu
na
rozmiary i wagę - jak dotąd -bezużytecznej aparatury, miała "trudności" z
szybkim
poruszaniem się po dżungli. Sejsmiczny Detektor Tuneli również nigdy nie
powrócił do
Wietnamu.
Sprawa wykrywania tuneli miała pozostać przecenianym problemem, gdy tymczasem
ich niszczenie - było konsekwentnie niedoceniane. Paradoksalnie w jedynej
dziedzinie, w
której wysoko rozwinięta technika rzeczywiście była niezbędna nie została
wykorzystana.
Przeprowadzono niewiele naukowych badań konstrukcji tunelów, nie postarano się
też pojąć
znaczącej roli pokryw włazów oddzielających poszczególne poziomy, które działały
równie
skutecznie jak klapy włazów w okręcie podwodnym. Z wyjątkiem wielkich operacji
wojskowych jak "Cedar Falls", jednostki bardzo niechętnie pozostawały w terenie
przez noc,
by doprowadzić do końca likwidację tuneli. Co najważniejsze, na najwyższych
szczeblach
dowodzenia nie rozumiano prawdziwej roli tuneli Cu Chi. Wszystkie te czynniki
pozwoliły
komunistom przez długi czas zachować podziemne kompleksy w stanie praktycznie
nienaruszonym.
Podpułkownik James Bushong, oficer chemiczny 25 dywizji przyznał, że nigdy nie
znaleziono skutecznego sposobu niszczenia tuneli, czy też choćby uniemożliwienia
wykorzystywania ich przez komunistów. Wciąż nie wie, w jaki sposób - bez użycia
zakazanej
broni chemicznej - zrealizowałby to zadanie obecnie. Generał brygady Richard
Knowles,
przyznając, że nie doceniano znaczenia tuneli Cu Chi, uważa jednocześnie, że sam
charakter
tej wojny wykluczał możliwość planowych działań, które doprowadziłyby do ich
zniszczenia.
Był dowódcą 196 lekkiej brygady piechoty i prowadził wojnę manewrową, w której
kluczowe
zastosowanie znalazły wszędobylskie śmigłowce. "Jednym z problemów przy badaniu
tych
tuneli była konieczność zostawienia całego tego wyrafinowanego sprzętu, zejścia
do
ciemnego tunelu i zajmowania się czymś, co wymagało czasu, cierpliwości i było
bardzo
nużące. Dowódcy, podobnie jak ich podwładni lubią dynamiczne sytuacje, w których
można
zdobyć uznanie. Nie można było też ściągnąć do tych dziur dziennikarzy i, w
rezultacie -
sprawa nie była godna uwagi.
Po "Cedar Falls" w pełni zdawałem sobie sprawę z istnienia tych tuneli, ale nie
z ich
znaczenia dla przeciwnika... Wolałbym uważać, że wtedy w pełni docenialiśmy ich
znaczenie, chociaż nie dysponowaliśmy odpowiednią techniką [pozwalającą na ich
zniszczenie]... Jestem przekonany, że moglibyśmy tego dokonać. Ale nie mieliśmy
cierpliwości, czasu; wydawało się że jest zbyt wiele innych, bardziej
efektownych rzeczy,
które odwracały naszą uwagę".
W związku ze stosunkowo niewielką odległością dzielącą rzekę Sajgon od wielu
systemów tunelowych uznano, że zatopienie będzie łatwym i dogodnym sposobem
zniszczenia tuneli. W rzeczywistości metoda okazała się kosztownym i
czasochłonnym
niepowodzeniem. 3 grudnia 1967 roku l batalionowi 27 pułku wyznaczono zadanie
zniszczenia wielkiego kompleksu odkrytego przed jedenastoma dniami. Postanowiono
go
zatopić, ponieważ źródło wody było względnie blisko głównego wejścia do tuneli.
Najpierw
spychacz musiał oczyścić trasę przez dżunglę, W związku z brakiem węży
strażackich trzeba
było koniecznie przedłużyć kanał, używany jako miejsce czerpania wody. Gdy to
wykonano,
trzeba było przekopać rów - znowu przy pomocy spychacza - od wejścia do tunelu
do końca
(wciąż za krótkiego) węża. Ponieważ od strony wody ziemia była bardzo twarda,
trzeba było
przekopać nowy rów metodą wybuchową przy pomocy ładunków wydłużonych (ładunki
wybuchowe w kształcie torpedy o długości nieco ponad półtora metra). W ten
właśnie sposób
wykonano dwieście pięćdziesiąt metrów rowu.
Następnie z bazy Cu Chi trzeba było przywieźć śmigłowcem dwie wielkie pompy i
dalsze 1000 metrów węża strażackiego. Ponieważ instalowanie pomp i węża
sprawiało dalsze
problemy, trzeba było dostarczyć śmigłowcami l pluton, kompanii A, 65 batalionu
inżynieryjnego. Teraz rejon zaczął sprawiać wrażenie, jakby były to wykopy pod
fundamenty
Tamy Bouldera. Przy pomocy spychacza ułożono w rowie dodatkowy wąż. Wreszcie
rozpoczęto pompowanie i przez następne trzydzieści osiem godzin do jednego
kompleksu
tunelów pompowano trzy tysiące sześćset trzydzieści dwa litry wody na minutę.
Jednak akcja
ta zupełnie nie zdołała zniszczyć tuneli. Woda po prostu spływała. A więc w
desperacji, do
wnętrza razem z wodą wpuszczono ładunki burzące i zdetonowano je. Ale nawet
wówczas
zburzeniu uległ jedynie fragment tunelu.
Kapitan Herbert Thornton uznał zatapianie tuneli za stratę czasu., - Nawet
gdybyśmy
wpuścili do tuneli całą rzekę Sajgon albo pole ryżowe, nic by to nie dało -
wyjaśnił. - Rzecz w
tym, że glinka laterytowa w czasie pory suchej wchłaniała wodę. W czasie pory
deszczowej
też nie miało to znaczenia, ponieważ te ich klapy i tak trzymały mocno".
Pułkownik Thomas
Ware, były dowódca batalionu w 25 dp, również przekonał się, że metoda jest
bezużyteczna.
"- Może przez chwilę sprawiało im to jakieś kłopoty, ale szczelne klapy włazów
trzymały.
Charlie zawsze wracał".
Z wojskowego punktu widzenia zabieg polegający na wrzucaniu do tuneli granatów w
nadziei, że eksplozja w jakiś sposób doprowadzi do ich zawalenia, okazał się
również
przejawem naiwności. Do tuneli wchodzili również żołnierze, którzy nie byli
szczurami i nie
mieli ochoty angażować się w badania. Granaty robiły mnóstwo huku, podnosiły
kłęby kurzu
i były skutecznym narzędziem zabijania w walce na małe odległości, ale próba
niszczenia
nimi tuneli przypominała wyczerpywanie rzeki łyżeczką do herbaty. Powszechnie
stosowano
również ładunki burzące, ładunki C4 i plastyczne materiały wybuchowe. Często
zakładano
również, że eksplozja spowodowała "zablokowanie" tunelu, jednak po wybuchach nie
weryfikowano prawdziwych rozmiarów zniszczeń.
Plutonowy Bill Wilson, szczur tunelowy w l dywizji, badał tunele po niszczących
eksplozjach. "- Wkładali tam całe skrzynie materiałów wybuchowych i detonowali
je -to nic
nie dawało. Powodowało jedynie powstawanie szczelin w ścianach, tu i ówdzie
wyrywało
dziurę, ale nie niszczyło głównych elementów konstrukcji". Szczur tunelowy
Bernard Justen
zachował fotografie "zniszczeń" wywołanych przez osiemnastokilogramowe ładunki
burzące.
Widać na nich, że ściany nie uległy zawaleniu, ponieważ glinka laterytowa stała
się twarda
jak beton. Wielu szczurów tunelowych było przekonanych, że przy budowie tunelu
rzeczywiście używano betonu; w rzeczywistości była to jedynie twarda jak skała -
glina.
Gilbert Lindsay, służący w 25 dp szczur, którego matka była Japonką, powiedział,
że
granaty jedynie "wzbijały kurz". Postępując w nieco bardziej racjonalny sposób,
jego drużyna
próbowała mieszanek ładunków wybuchowych, kopania dziur i jednoczesnego
umieszczania
wielu ładunków, podpiłowywania drewnianych podpór piłami łańcuchowymi i
starannego
"implodowania" strategicznych odcinków tuneli. (Następnie wycofywali się na noc,
ponieważ
pozostawanie na miejscu akcji było niebezpiecznie). Z bezpiecznego schronienia w
położonej
nieopodal bazie wsparcia ogniowego, z konsternacją słyszeli jak Viet Cong
odbudowuje
tunele. "- Byli pomysłowymi ludzikami. Nigdy nie mówili - nie".
Generał brygady Ellis W. Williamson, dowódca 173 powietrznodesantowej podczas
operacji "Crimp", wyraził swoje zdanie na ten temat może w nieco wulgarny, ale
obrazowy
sposób: "- Było to niemal jak próba użyźnienia szesnastohektarowego pola
pierdnięciem, albo
zasypania Wielkiego Kanionu widłami. Pracowałeś, pracowałeś, pracowałeś,
wysadzałeś,
wywalałeś w powietrze i znowu pracowałeś, a systemy tuneli wciąż istniały. Były
tak rozległe
i głębokie, i w tak wielkiej ilości, że zniszczenie ich było fizyczną
niemożliwością". Sprawa
ta była przyczyną ciągłej irytacji generała. Wynikała ona nie tylko z
technicznych
niepowodzeń Amerykanów (którzy w końcu zrzucili w Wietnamie więcej bomb, niż w
czasie
całej II wojny światowej), ale również z faktu, że tunele stanowiły nieodłączną
część
wietnamskiej kultury. Nic dziwnego, że naukowcy zaczęli powracać na scenę, aby
rozwiać
mit o niezniszczalności tuneli. Tym razem zaproponowali produkt do robienia
największego
"bum" - nowy, płynny materiał wybuchowy do niszczenia podziemnych konstrukcji. 3
października 1968 roku drużyna szczurów tunelowych "Wielkiej Czerwonej Jedynki"
dowodzona przez porucznika Earla H. Culpa została przerzucona drogą powietrzną
do trzy
stumetrowego tunelu "testowego", odkrytego rok wcześniej i porzuconego przez
Viet Cong.
Szczury, już od dawna uodpornione na ekscentryczne pomysły naukowców, otrzymały
rozkaz
podjęcia współpracy. Naukowcy powiedzieli im, że nowy płynny materiał wybuchowy
zostanie dostarczony na miejsce do godziny trzeciej trzydzieści. Ale do
zmierzchu nie pojawił
się nikt. Szczury, poirytowane bezsensowną stratą czasu, spędziły noc na
położonych
niedaleko pozycjach obronnych 11 brygady kawalerii pancernej i powróciły do
tunelu
rankiem. W końcu ludzie z Zespołu Koncepcyjnego z USARV (United States Army in
Vietnam - Wojska Lądowe Stanów Zjednoczonych w Wietnamie) przybyli z nowym
wynalazkiem. Szczury łaskawie pozwoliły im zająć się pracą. Do jedenastej
trzydzieści
system został ustawiony i płynny materiał wybuchowy zaczął spływać do tunelu.
Dokładnie
po dwóch minutach wąż się skręcił i trzeba było zaprzestać pompowania. Potem wąż
bez
przerwy plątał się i zatykał. Szczury siedziały w pobliżu paląc papierosy,
opalając się lub
drzemiąc. Coraz bardziej zdenerwowani, nieprzyzwyczajeni do panującego w
południe upału
i ogarnięci wątpliwościami technicy postanowili dać sobie spokój i detonować tę
ilość
materiału wybuchowego, która już została wpompowana do tunelu. Niestety, kiedy
spróbowali to zrobić, ładunek pobudzający eksplodował, natomiast główny - nie.
Wtedy
członkowie zespołu uprzejmie poprosili drużynę szczurów o drobną pomoc. Czy
mogliby
zbadać tunel i zorientować się - dla dobra nauki - co się popsuto? Szczury
zwróciły uwagę, że
tunel został zatruty przez ładunek pobudzający. Nastąpiło długie oczekiwanie na
dostarczenie
masek przeciwgazowych. Kontrola systemu wykazała, że wąż i przewody do zapalarki
splątały się w tunelu. Szczury całą godzinę rozsupływały węzły i reperowały wąż,
a kiedy już
się z tym uporały, podniesieni na duchu naukowcy postanowili przeprowadzić
kolejną próbną
eksplozję. Szczury były niezbyt zachwycone tym pomysłem, ale decyzja zapadła.
Gdy
nastąpił próbny wybuch, cały system tuneli wyleciał w powietrze, powodując
obrażenia
trzech członków drużyny szczurów. Ledwo uniknięto bójki na pięści pomiędzy nimi
a
naukowcami. Drużyna, razem ze swoimi rannymi została przerzucona drogą
powietrzną z
powrotem do Lai Khe. Zespół koncepcyjny wrócił do swoich gabinetów i rewelacyjny
płynny
materiał wybuchowy został wycofany.
Zastosowanie gazu do zniszczenia lub zatrucia odcinków tuneli przyniosło
ograniczony sukces. Najpopularniejszym był acetylen. Po uszczelnieniu wszystkich
możliwych wyjść z tuneli i otworów wentylacyjnych, "potężne kruszyny", dmuchawy
przemysłowe, wtłaczały do tuneli ten niezwykle łatwopalny gaz. Następnie koło
wejścia
umieszczano pół kilograma lub kilogram zwykłego materiału wybuchowego i
detonowano go,
co przy pewnej dozie szczęścia powodowało eksplozję łańcuchową w podziemiach.
Były
jednak pewne ograniczenia. Szczelne klapy włazów uniemożliwiały dalsze
rozprzestrzenianie
się gazu, który również uciekał z tuneli, podmuchy wsteczne niekiedy niszczyły
generatory, a
obsługą systemu musieli zajmować się dobrze wyszkoleni, sprawni żołnierze. Co
więcej,
jeden podwójny generator wytwarzał gaz w ilości pozwalającej na zniszczenie
zaledwie
pięćdziesięciu metrów tunelu na głębokości około dwóch metrów. W czasie
wczesnych,
porównawczych prób niszczenia tuneli prowadzonych przez nowo przybyłą do Cu Chi
25 dp,
uznano początkowo, że materiały wybuchowe są o wiele skuteczniejsze. Bardzo
pouczające
są dane dotyczące ilości wyposażenia niezbędnego do zniszczenia zaledwie
pięćsetmetrowego
tunelu:
10 podwójnych generatorów,
136 kilogramów karbidu (który po zmieszaniu z wodą wytwarza acetylen),
227 litrów wody,
9 ładunków burzących o wadze 1,8 kg,
4 skrzynki nabojów wiertniczych,
300 kilogramów materiałów wybuchowych.
Wszystko to było potrzebne do zniszczenia 500 metrów tunelu, a przecież -jeżeli
Amerykanie mieli wygrać wojnę w Wietnamie - należało zlokalizować i zniszczyć
około 240
kilometrów podziemnych pomieszczeń.
Rozumie się chyba samo przez się, że nie trzeba było długo czekać na powrót
naukowców. Ustalili oni, że cały problem polega na rozmiarach generatorów i
dmuchaw.
Stwierdzili, że to co większe - jest lepsze. Po odpowiednich analizach zalecili
przeprowadzenie prób polowych trzech nowych benzynowych dmuchaw, które
pompatycznie
nazwano "Spłuczkami Tunelowymi". Były to: Model K "Buffallo Turbine", "Mars
Generator" i "Resojet".
Rzekomo przenośny "Buffalo Turbine" ważył, choć trudno w to uwierzyć - 365
kilogramów. "Mars" - 79,3 kilograma, ale zużywał 27 litrów benzyny na pół
godziny. Dwóch
silnych żołnierzy musiało przetaczać "Resojeta", który również miał niesamowite
pragnienie,
zużywając jedenaście litrów paliwa na piętnaście minut. Paliwa nie można było
uzupełniać w
czasie funkcjonowania sprzętu. Szczury tunelowe z coraz większym rozbawieniem
obserwowały próby polowe w warunkach bojowych. Widok ważącej prawie 400
kilogramów
dmuchawy wleczonej po polach ryżowych, bagnach i po dżungli w temperaturze
przekraczającej 37 stopni Celsjusza i ogromnej wilgotności, wywoływało jedynie
pełne
współczucia kręcenie głową garstki zawodowców, obserwujących to wszystko.
Wiadomość rozeszła się szybko i okazało się, że żołnierze nagle zaczynają
niedomagać gdy planowane jest użycie groteskowo ciężkiej "Buffalo Turbinę".
Przewożenie
jej śmigłowcami, a potem ładowanie do transporterów opancerzonych lub dżipów, by
dostać
się w pobliże wejść do tuneli stało się tak niepraktyczne, że w końcu z dmuchawy
tej po
cichutku zrezygnowano.
"Resojetowi" powiodło się niewiele lepiej. Wprawdzie mniejszy i lżejszy, był
mimo
wszystko źle przystosowany do działań w dżungli. Gdy starano się go wypróbować
przy
wejściu do tunelu, nie chciał zastartować w ulewnym deszczu. "Mars" przynajmniej
dotarł na
miejsce, ale nagle przekonano się, że do tunelu tłoczone są gazy spalinowe o
temperaturze
537 stopni Celsjusza. "- Uważa się, że jest to niebezpieczne, jeżeli w
podziemiach znajdują
się nasi żołnierze" - stwierdził sucho meldunek wojsk lądowych. Szczury tunelowe
były tego
samego zdania i postanowiły trzymać się z daleka od tego urządzenia. Chociaż
"Mars"
otrzymał zielone światło, na wietnamskim polu walki utrzymała się tylko "maleńka
kruszyna".
Tak więc, ostatecznie zwyczajna, ludzka - a nie naukowa - pomysłowość okazała
się
najbardziej skuteczna w czasie walk w tunelach. Najlepszy sposób ich likwidacji
został
najprawdopodobniej opracowany przez młodego podpułkownika piechoty morskiej,
odkrywcę kilku tuneli w swoim sektorze niedaleko Chu Lai, w pobliżu strefy
zdemilitaryzowanej. Podpułkownik Oliver był dowódcą batalionu w grupie bojowej
"Oregon", jednostce o sile dywizji dowodzonej przez generała dywizji Richarda
Knowlesa.
Opowiedział on historię Olivera ze smutkiem i z bolesnym uczuciem, że jest mądry
po fakcie.
Pułkownik Oliver bezskutecznie ścigał kompanię Viet Congu niedaleko Quang Thai.
Kompania operowała w okolicy i wywoływała spore zamieszanie. Batalion Olivera
przez
wiele tygodni na próżno ścigał nieuchwytnych komunistów, poirytowany faktem, że
pododdział o sile kompanii jest w stanie bawić się z nimi w kotka i myszkę.
Pewnego
wczesnego poranka, w czasie dokładnie prowadzonej operacji "wymiatania", jego
żołnierze
znaleźli kilka bunkrów i tuneli. Oliver uznał, zupełnie zresztą słusznie, że
jest to baza
kompanii Viet Congu. Batalion nie dysponował szczurami tunelowymi, nikt też w
jego
składzie nie posiadał doświadczenia w prowadzeniu walk w tunelach. Większość
dowódców
batalionów zapewne zażądałaby uderzenia artyleryjskiego lub lotniczego, wrzuciło
do dziur
parę granatów i zameldowało zniszczenie kompanii Viet Congu. Ale pułkownik
Oliver był
żołnierzem piechoty morskiej innego pokroju. Zorganizował intensywny program
szkolenia
żołnierzy w rozpoznawaniu bunkrów, szybów wentylacyjnych i włazów do tuneli.
Wyjaśnił
swoim oficerom, jak mają uczyć podwładnych poszukiwania tuneli sondując ziemię
bagnetami lub metalowymi prętami. Sporządzał staranne plany układu podziemnych
obiektów. Mógłby zwrócić się o pomoc do naukowców, ale nie zrobił tego.
Dopiero po przeprowadzonym szkoleniu zwrócił się do swojego generała z prośbą o
wydanie zezwolenia na przeprowadzenie operacji. Knowles zgodził się. Plan był
wyjątkowo
prosty. Cały teren miał być zajęty i utrzymany tak długo, jak będzie to
konieczne. Zostanie
zorganizowana obrona okrężna i utrzymana, bez względu na to co się zdarzy. A
potem cały
batalion miał zbadać obszar centymetr po centymetrze, jak policjanci,
poszukujący w
zaroślach broni mordercy. Różnica polegała jedynie na tym, że żołnierze
sondowali i
prowadzili wizualne poszukiwania tuneli. Operacja okazała się pełnym i jedynym w
swoim
rodzaju - sukcesem. Generał Knowles twierdzi, że w Południowym Wietnamie nigdy
nie
zdarzyło się nic podobnego. Wyciągnięto z ziemi całą kompanie Viet Congu i po
niewielkich
wymianach ognia i kolejnych wypadkach poddawania się do niewoli, z liczącego
dziewięćdziesięciu dwóch żołnierzy pododdziału, osiemdziesięciu dziewięciu
zostało
zabitych, rannych lub wziętych do niewoli. "- Wiedzieliśmy, że liczba ta jest
dokładna -
powiedział Knowles - ponieważ schwytaliśmy dowódcę kompanii Viet Congu i
zmusiliśmy
go, by odczytał spis osobowy, podczas gdy my, na tej podstawie,
identyfikowaliśmy zabitych
i rannych, jednego po drugim. To było niesamowite. Zacząłem z wielkim
entuzjazmem
traktować tę technikę. Generał Abrams został właśnie mianowany zastępcą dowódcy
MACV.
Poinformowaliśmy go o tym i zaraziliśmy swoim entuzjazmem".
Był sierpień 1967 roku i pułkownika Olivera poproszono o pomoc w organizowaniu
Szkoły Tunelowej, w której nauczano by tej prostej i skutecznej taktyki.
Jednakże w
północnym sektorze - strefie taktycznej I korpusu - nie było poważniejszych
problemów z
tunelami. Wiadomości o nowych sposobach walki nie zdołały przedostać się na
południe, do
coraz bardziej sfrustrowanych dowódców l i 25 dp, którzy bez przerwy starali się
spacyfikować wrogie terytoria w strefie taktycznej III korpusu i bronić Sajgonu,
a
jednocześnie zwiększyć bezpieczeństwo własnej bazy. Dzieło pułkownika Olivera
nie zostało
upowszechnione i w dystrykcie Cu Chi Viet Cong uparcie siedział pod ziemią.
Kolejka służby generała dywizji Charlesa M. Duke'a, który dowodził wszystkimi
żołnierzami wojsk inżynieryjnych w Wietnamie, kończyła się w maju 1968 roku. W
tajnym,
końcowym raporcie do dowódcy wojsk inżynieryjnych napisał: "Sposoby prowadzenia
oraz
doktryna wojny przeciwko tunelom wciąż jest w powijakach. Szereg urządzeń,
których celem
ma być udzielanie pomocy w wykrywaniu, badaniu i niszczeniu kompleksów
tunelowych
znajduje się dopiero w stadium opracowania lub prób eksploatacyjnych. Jak dotąd,
żadne z
nich nie okazało się w pełni udane. Powinno się kontynuować wysiłki w tym
kierunku...
Pozostało jeszcze wiele do zrobienia". A przecież wojska Stanów Zjednoczonych
były w
Wietnamie już całe trzy lata.
18
"SZCZUR SZEŚĆ" I "BATMAN"
Amerykanie docenili znaczenie tuneli w chwili, gdy ich liczebność w Wietnamie
osiągnęła
swój szczytowy poziom -ponad pół miliona żołnierzy w połowie 1968 roku. I
chociaż
niektóre lekcje wojny w tunelach pozostały nie przyswojone, operacja "Cedar
Falls"
przyniosła przynajmniej jeden widoczny rezultat: podjęto decyzje, aby nie
pozwalać nie-
przeszkolonym żołnierzom wchodzić do tuneli. Pod ziemią miało miejsce zbyt wiele
"niebojowych", śmiertelnych strat. Po tej operacji dowódca jedynej dywizji,
która
dysponowała zorganizowanym zespołem szczurów tunelowych - "Wielkiej Czerwonej
Jedynki" - przeniósł obowiązek realizacji tych zadań z plutonu chemicznego na
pododdziały
wojsk inżynieryjnych, wyspecjalizowane w użyciu burzących materiałów
wybuchowych. W
czerwcu 1967 roku oficjalnie powołano zespół szczurów tunelowych, który był
elementem
sekcji wywiadu i rozpoznania l batalionu inżynieryjnego. Dowódcą zespołu był
porucznik,
znany jako "Szczur Sześć". "Sześć" było dywizyjnym kryptonimem dowódcy. Dowódca
l
batalionu inżynieryjnego miał kryptonim "Diehard (Zawzięty) Sześć", a zespól
stał się znany
jako "Zawzięte Szczury Tunelowe".
Pomocnikami "Szczura Sześć" byli dwaj plutonowi. Plutonowy Robert Batten był w
zespole szczurów od początku jego istnienia, a następnie zgłosił się na
ochotnika na dwie
dodatkowe kolejki służby. W konsekwencji przebywał w Wietnamie przez trzy lata.
Powszechnie znany jako "Batman", stał się szczurem tunelowym, którego
najbardziej
szanowano. Właśnie ten rudowłosy, mniej więcej dwudziestopięcioletni mężczyzna z
New
Jersey - a nie oficerowie - został uznany za twórcę reputacji elitarnej
jednostki, jaką cieszyła
się drużyna szczurów tunelowych. W czasie jego służby zespół mógł się poszczycić
tym, że
na jego koncie zapisano ponad stu zabitych nieprzyjaciół. Podobnie jak kapitan
Herbert
Thornton, znalazł się na liście "dziesięciu najważniejszych celów Viet Congu", w
towarzystwie znanych generałów. Był też jedynym umieszczonym na niej
podoficerem.
Przesłuchiwani jeńcy z Viet Congu znali jego nazwisko.
Batten był nieprzychylnie nastawiony do czarnych i nie zgadzał się, aby
którykolwiek
z nich został szczurem tunelowym - i żaden z nich nie zgłosił się na ochotnika.
W zespole
było natomiast wielu Latynosów -jeden z oficerów nazwał ich typami
napoleońskimi.
Większość ludzi zgłaszających się do drużyny szczurów miała doświadczenie wielu
miesięcy
służby w Wietnamie, choć przebywała tam zalewie jeden rok. Oficerowie zmieniali
się
jeszcze częściej; przeciętny okres służby "Szczura Sześć" wynosił cztery
miesiące. Zespół
liczył około siedmiu, ośmiu ludzi, z wyjątkiem krótkiego okresu w 1968 roku,
kiedy działały
dwa zespoły szczurów. Żołnierze otrzymywali dodatkowe pięćdziesiąt dolarów
miesięcznie,
jako dodatek za niebezpieczną służbę. Każdy zespół miał swojego sanitariusza i
radiooperatora, w jego składzie znajdowało się również dwóch zwiadowców Kita
Carsona o
długim stażu - Tiep i Hien. Obydwaj byli nastolatkami, znali jednak tunele z
okresu służby w
Viet Congu. Obdarzano ich ograniczonym zaufaniem. Nigdy nie pozwalano im "iść w
szpicy", czy też wchodzić do tunelu jako pierwszym. Szczury nosiły
charakterystyczne
kapelusze "wojowników z dżungli", które miały odróżniać ich od wyposażonych w
stalowe
hełmy towarzyszy broni. Stacjonowali w bazie Lai Khe, skąd przerzucano ich
śmigłowcami,
aby zbadali tunele znalezione w strefie działania któregoś z batalionów.
Żołnierze
przeszkoleni byli w desantowaniu się ze śmigłowca techniką zjazdu na linie. Na
noc
zazwyczaj powracali do bazy Lai Khe. I chociaż wiele akcji szczurów tunelowych
okazało się
"zimnych" - nie nawiązano wtedy kontaktu z nieprzyjacielem - zazwyczaj
przeprowadzenie
ich było uzasadnione odnalezionymi magazynami ryżu, amunicji, materiałów
wybuchowych,
broni i dokumentów Viet Congu.
Najbardziej pomyślna operacja odbyła się od 9 do 11 sierpnia 1968 roku. 11
brygada
kawalerii pancernej pod dowództwem pułkownika George Pattona III (syna generała
z II
wojny światowej) i 5 dywizja Armii Republiki Wietnamu otoczyła wioski Bung Dia,
Chanh
Long i Bou Dai - o których wiedziano, że są kontrolowane przez Viet Cong.
Wezwano zespół
szczurów tunelowych. Dowodził nim tylko plutonowy, Robert Batten, "Batman".
Tunele były
"gorące". Pierwszego dnia w Bung Dia, wypędzono na powierzchnie pięciu
partyzantów,
którzy zostali wzięci do niewoli przez Armię Republiki Wietnamu. Następnego dnia
w Chanh
Long wykryto siedmiu partyzantów. Trzech zabito w wymianie ognia pod ziemią,
pozostałych wzięto do niewoli. Dalszych piętnastu poddało się, gdy szczury
odnalazły ich w
kryjówkach pod łóżkami i pomieszczeniami mieszkalnymi, a w jednym wypadku, pod
stertą
nawozu w chlewie. Dzień później, w czasie tej samej operacji, "Batman" i jego
ludzie weszli
do tunelu prowadzącego z wioski Bou Dai. Ogromna liczba - 150 partyzantów Viet
Congu
dostała się do niewoli, gdy jeden po drugim wycofywali się z tunelu. Starcie pod
ziemią miało
ciężki przebieg i trzech szczurów zostało rannych. Wszyscy zostali nagrodzeni
Brązową
Gwiazdą, a "Batman" trzecim Fioletowym Sercem (za rany odniesione w walce).
Został
ranny czołgając się jako pierwszy, ale posuwał się dalej naprzód, dopóki nie
zemdlał. Inne
szczury kontynuowały akcję, wypierając partyzantów z tuneli pod lufy Armii
Republiki
Wietnamu.
Porucznik Jack Flowers był "Szczurem Sześć" od lutego do sierpnia 1969 roku.
Rozpoczął studia, ale porzucił naukę w koledżu w Indianie i został powołany do
wojska. Był
niskim, twardym i zajadłym chłopakiem o krótko ostrzyżonych najeża włosach i
wydatnej,
wysuniętej dolnej szczęce. Miał antywojenne zapatrywania, a w czasie studiów
dręczyła go
obsesja, że inni są zabijani w jego imieniu. Jedna z jego przyjaciółek była
duńską komunistką
- spędził z nią rok w Danii. Po powrocie został zmobilizowany. Gdy znalazł się w
wojsku,
wysłano go do szkoły oficerskiej i po kilku krótkich przydziałach na terenie
Stanów
Zjednoczonych pojechał do Wietnamu jako podporucznik w korpusie wojsk
inżynieryjnych.
Został wyznaczony na stanowisko dowódcy plutonu w l batalionie inżynieryjnym w
Lai Khe.
Baza ta, znajdująca się kilka kilometrów na północny wschód od Ben Cat, znana
była jako
"Rakietowe Miasto" z powodu zamiłowania miejscowego Viet Congu do ostrzeliwania
jej
rakietami. W pewnych okresach 1969 roku spadało ich na bazę ponad sto dziennie.
Flowersowi powierzono nadzór nad wyrębem drzew, oczyszczaniem lądowisk itp. Po
kilku tygodniach poczuł się boleśnie dotknięty, gdy pilot śmigłowca, którego
zmusił do
czekania, nazwał go "REMF", poza tym oświadczył szyderczo:, - Muszę zabrać paru
facetów,
którzy walczyli cały dzień". Co oznaczało REMF? Inny oficer wyjaśnił mu: "rear-
echelon
motherfucker" (co w wolnym tłumaczeniu znaczy tyle co: "tyłowy skurwysyn") i
Flowers
uznał, że określenie to dobrze pasuje do niego. Był to (zazwyczaj mile widziany)
los
ogromnej większości Amerykanów służących w Wietnamie - bycie częścią ogromnego
"ogona" tworzonego przez jednostki logistyczne i wsparcia, obsługujące
stosunkowo
niewielką liczbę nieszczęsnych piechurów, prowadzących działania bojowe. Flowers
miał
właśnie zamiar zostać zupełnym REMF-em, oficerem informacyjnym przy dywizyjnej
kwaterze głównej w Di An, kiedy nieoczekiwanie poproszono go, by na ochotnika
objął
stanowisko "Szczura Sześć" - czyli według jego własnych słów "najgorszą i
najbardziej
niebezpieczną robotę dla oficera w całym batalionie". Nagle zobaczył tę wojnę z
innej strony.
Przypomniał sobie widok martwego, zmasakrowanego piechura, którego dwa tygodnie
wcześniej wyciągano przy nim z tunelu i poczuł przypływ wojowniczości.
Poproszono go,
aby wziął udział w wojnie. Nikt więcej nie nazwie go REMF. Ku własnemu ogromnemu
zdziwieniu, przyjął propozycje.
Tej nocy jadł kolację z batalionowym S-2, czyli oficerem wywiadu. Flowers
dokładnie
zapamiętał te rozmowę: "-Będziesz miał jeden problem, Jack, i jest nim "Batman".
"-
Batman"? A ja myślałem, że on jest kluczem do szczurów". "- Jest. I na tym
polega problem.
On również o tym wie. Gdyby nie był w armii, pewnie siedziałby w jakimś mamrze.
Pozornie
jest taki, jak każdy inny podoficer, dość uprzejmy, trzyma ludzi w karności,
okazuje szacunek
stopniom wojskowym, i tak dalej. Ale w środku jest wredny. Nikt o zdrowych
zmysłach nie
lubiłby zajęcia szczura tunelowego, a on - tak. Twoim najważniejszym zajęciem
będzie
nauczyć się od niego wszystkiego, co wie, a mimo to utrzymać się na swoim
stanowisku. W
środowisku szczurów panuje zasada: "Pod ziemią nie ma stopni". Nie próbuj też
zostać
bohaterem. Oni wiedzą co trzeba robić i "Batman" jest bardzo dumny z faktu, że
żaden z jego
szczurów nie został zabity". "- A ilu było rannych?" - Kapitan roześmiał się. -
"Myślę, że z
tego również jest dumny. Każdy został przynajmniej raz ranny".
Następnego dnia Flowersa przedstawiono "Batmanowi", człowiekowi, który na
ochotnika został w Wietnamie trzy razy dłużej, niż było to konieczne. Flowers
zapamiętał
również i tę rozmowę: "- Dlaczego plutonowy pozostał w terenie tak długo? "-
Ponieważ
lubię wykurzać stamtąd żółtków. Myślą, że uda im się odsiedzieć w tych dziurach.
No cóż,
takiego grzyba im się uda, jeżeli "Batman" do nich pójdzie". "- Czy dwa lata
wojny to nie
dosyć dla każdego?" "- Nie, jeżeli jest to jedyne, co się ma". Popatrzył
porozumiewawczo na
porucznika. "- Ułoży się nam razem doskonale, jeżeli nie będziesz mi się pętał
pod nogami.
W przeciwnym razie może będę musiał cię wynieść nogami do przodu. Zdarzają się
tu dziwne
rzeczy. Ludzie przypadkowo dostają kulkę w plecy".
"Fragging" było nazwą morderstwa popełnianego na oficerach lub podoficerach
przez
ich podwładnych. Najczęściej narzędziem zbrodni był granat odłamkowy wturlany do
baraku. Jeżeli dowódca był w niebezpieczny sposób niekompetentny, czasem
szeregowcy
pozbywali się go. Działo się tak szczególnie po 1969 roku, kiedy to decyzja nowo
wybranego
prezydenta Nixona o wycofaniu amerykańskich wojsk, poderwała morale żołnierzy.
Ostrzeżenie, jakie "Batman" udzielił Flowersowi, nie było żartem. Ten jednak
potraktował je
nie tyle jako groźbę, co wyzwanie. Musiał pogodzić się z faktem, że nic nie wie
o tunelach i
początkowo będzie musiał całkowicie polegać na ogromnym doświadczeniu "Batmana".
Ale
w przeciwieństwie do niektórych poprzedników, ten "Szczur Sześć" chciał
osobiście
dowodzić pod ziemią swoją drużyną i nie miał zamiaru żądać od żołnierza, by
zrobił coś,
czego on sam nie mógłby wykonać. Innymi słowy, chciał dowodzić szczurami
tunelowymi
zarówno teoretycznie jak i praktycznie i przejąć role, którą do tej pory
spełniał plutonowy
Batten. Uznał, że "Batman" może pozostać niekwestionowanym przywódcą drużyny
jedynie
przez następne trzydzieści dni. Potem Flowers powinien już wiedzieć
wystarczająco dużo, by
przejąć dowództwo.
W jego karierze "Szczura Sześć" najważniejsze były stosunki z "Batmanem". Ten
człowiek był odznaczonym bohaterem i urodzonym szczurem tunelowym - wrednym,
agresywnym i równie ostrym jak jego chytry przeciwnik, czującym się jak w domu
na
podziemnym polu walki, gdzie najmniejszy Wad mógł okazać się fatalny, a walka
została
sprowadzona do starcia pojedynczych żołnierzy. Twardy typ, pogardliwie traktował
studencką przeszłość Flowersa oraz jego ambicje młodszego oficera, który znalazł
się w
wojsku z poboru. Z punktu widzenia Flowersa, "Batman" niezdrowo rozkoszował się
swoją
pozycją, ale był jednocześnie zahartowanym wojownikiem, którego należało
szanować i
podziwiać. Porucznik potrzebował aprobaty "Batmana" i właśnie lęk przed
negatywną opinią
plutonowego sprawił, że Flowers dążył do osiągnięcia sukcesu w niebezpiecznej
działalności,
do której zgłosił się na ochotnika.
A potem spotkał szczurów. Byli ubrani w czyste, odprasowane mundury i
wyglansowane buty. Nad kieszenią na piersi mieli przyszytą odznakę szczurów z
nonsensownym, łacińskim mottem "Niewart szczurzej dupy". Flowers otrzymał jedną
z tych
odznak, ponieważ w czasie pobytu w Wietnamie był w tunelu. Natychmiast wyczuł,
że
szczury są osobliwymi ludźmi. Byli to dobrze umotywowani zawodowcy, dysponujący
własnym kodeksem i zasadami postępowania, które Flowers musiał uszanować.
Potem dla młodego oficera nastąpił okres ostrego szkolenia. Jedną z
umiejętności,
którą musiał opanować w specjalnie skonstruowanym zaułku - była walka wręcz na
czworakach. Istniały określone zasady działania w tunelach. Nie wolno było nigdy
oddać w
ciemności więcej niż trzy strzały z rzędu z rewolweru. Jeżeli wystrzeliło się
sześć,
nieprzyjaciel wiedział, że jesteś bez amunicji. Gdy wychodziło się z tunelu,
przez całą drogę
należało gwizdać "Dixie", ponieważ amerykańscy żołnierze na powierzchni mieli
skłonność
do traktowania wychodzących z tuneli zabłoconych postaci jako nieprzyjaciół i
strzelali do
nich. Tydzień po tygodniu Flowers zaliczał kolejne akcje w tunelach i zdobywał
doświadczenie. Większość tuneli była "zimna", kilka okazało się "gorących",
wymagały
ustawienia ładunków wybuchowych i pogrzebania (jak wierzyły szczury) tkwiących w
nich
partyzantów Viet Congu.
W marcu 1969 roku nieprzyjaciel wrócił do Żelaznego Trójkąta i dwudziestego
szóstego szczury tunelowe zostały ponownie wezwane przez pułkownika George'a
Pattona.
Zauważono, że północnowietnamscy żołnierze po zaciekłej bitwie nad rzeką Sajgon,
zniknęli
w kompleksie tuneli. Pewien dowódca czołgu zszedł za nimi do podziemi i
natychmiast
zginął na minie-pułapce. Gdy przybył Flowers ze swoim zespołem, "Batman" zabrał
ze sobą
jednego żołnierza do tunelu. Flowers usłyszał tam wystrzały i wybuchy granatów,
a kilka
minut później "Batman" pojawił się na dnie szybu wejściowego i oświadczył, że
jego partner
został ranny. Żołnierz, krwawiący z odniesionych w ręce i nogi ran po odłamkach,
został
wyciągnięty na powierzchnię. A potem wynurzyła się głowa "Batmana": "- Te kutasy
zrobiły
nas w jajo - oświadczył. - Siedzą na klapie włazu". Flowers zapytał plutonowego,
co jego
zdaniem należy teraz zrobić, a "Batman" oświadczył, że powinni dobrać się do
północnowietnamskich żołnierzy. "Batman" zdziwił się, gdy Flowers uparł się, że
zejdzie na
dół osobiście. Zdaniem porucznika, plutonowy zdobył już dosyć medali, a ranny
był w końcu
jednym z jego ludzi.
Flowers wszedł do tunelu i podążył za Batmanem do pierwszego zamkniętego włazu
w sklepieniu. W powietrzu wisiał dym od granatu, który ranił pierwszego szczura
tunelowego. "Batman" ostrożnie pchnął do góry klapę, a następnie oddał trzy
szybkie strzały
w ciemność. Potem wziął latarkę i wsunął głowę w otwór. "- Daj mi swój pistolet"
- polecił
Flowersowi. Porucznik wręczył mu broń i zaczął ładować pistolet "Batmana".
Wietnamski
żołnierz ukryty w tunelu wycofał się; być może czekał ich długi pościg. "Batman"
ruszył
przed siebie i wkrótce natrafił na kolejną klapę - tym razem włazu prowadzącego
w dół.
Flowers posuwał się kilka metrów za nim, w odległości w której wybuch granatu
nie byłby
śmiertelny. "Batman" zajął się nową klapą w ten sam sposób co poprzednią.
Podniósł ją i
zaczął strzelać. Nagle z dołu oddano serię z broni automatycznej. Ziemia
rozbryznęła się
wszędzie, a "Batman" upadł na wznak. Flowers pomyślał, że plutonowy został
trafiony i
podczołgał się do niego, "Batman" nie był ranny, ale okruchy ziemi trafiły go w
twarz i
zaprószyły oczy. Flowers podczołgał się do niego i "Batman" wskazał mu mały
otwór o
wymiarach trzydzieści na trzydzieści centymetrów. "- Strzelaj tutaj". Porucznik
oddał trzy
strzały i ponownie naładował broń, gdy tymczasem "Batman" siedział, trąc oczy i
mówił do
siebie, mobilizując się psychicznie do dalszego pościgu. "- Te kutasy. No
proszę, znowu
próbują mnie zabić". Spróbował przecisnąć się obok Flowersa, ten jednak
powiedział: "-
Masz już swoje dwa włazy". (Ponieważ stres i napięcie bywało ogromne, istniała
zasada, że
idący w szpicy szczur powinien zostać zmieniony po przejściu dwóch włazów).
"Batman" z
odległości piętnastu centymetrów spojrzał mu nieprzytomnie w oczy i ustąpił.
Flowers
przecisnął się obok niego i opuścił się w dół przez właz.
Wystrzelił trzykrotnie pełznąc na niższy poziom tuneli, a potem oddał następne
trzy
strzały, gdy na kolanach zbliżył się do zakrętu tunelu z latarką w jednej, a
pistoletem w
drugiej ręce. "Batman" zszedł na dół w ślad za nim. Potem tunel biegł prosto
przez następne
prawie dziesięć metrów i kończył się ścianą. W jej pobliżu ze sklepienia osypało
się trochę
ziemi, zdradzając obecność prostokątnego włazu prowadzącego do góry na następny
poziom.
Flowers trzymał latarkę nieruchomo, oświetlając klapę.
Północnowietnamski żołnierz najwyraźniej leżał tuż nad włazem. "Batman" wsunął
się obok Flowersa i chciał pchnąć ją do góry, ale porucznik powstrzymał go. Był
w końcu
"Szczurem Sześć", szedł w szpicy i uparł się, że sam da sobie radę. "Batman"
odczołgał się
kilka metrów do tyłu. Flowers czuł spowodowane lękiem napięcie, pot spływał mu
do oczu.
Cofnął się pod ścianę i usiadł pod włazem znajdującym się jakieś trzydzieści
centymetrów
nad jego głową. Umieścił między nogami latarkę, kierując jej światło w gore, A
potem oparł
dłoń o klapę i popchną lekko. "Batman" odciągnął kurek pistoletu, Flowers zaś
zacisnął palce
na swoim. Potem wziął w płuca wielki haust wilgotnego powietrza i pchnął mocniej
klapę.
Ustąpiła. Przekręcił ją i położył na ukos na framudze. Za chwilę odsunął ją na
bok i zacząć
strzelać w ciemność.
Trzydzieści centymetrów nad brudną i lśniącą od potu twarzą Flowersa, klapa
powoli
obróciła się i wsunęła ponownie we framugę. Zamarł w bezruchu - żółtek tam był!
Nagle
pokrywa włazu przesunęła się znowu. Coś poleciało w dół, na kolana Flowersa, tuż
przed
jego nosem. Sparaliżowany na ułamek sekundy obserwował jak przedmiot upada, a
potem
uświadomił sobie niebezpieczeństwo i wrzasnął: "Granat"!
Amerykański granat M-26 ma stalową skorupę, w której znajduje się zwinięta
stalowa
taśma. Eksplozja ładunku kruszącego rozrywa taśmę i skorupę na ponad siedemset
mniejszych i większych odłamków, rażących śmiertelnie na odległość do pięciu
metrów.
Detonuje po wyjęciu zawleczki zwalniającej dźwignie spustową, która powoduje
eksplozję
spłonki inicjującej. Działanie kwasowego opóźniacza trwa pięć do siedmiu sekund,
a potem
spłonka powoduje wybuch prawie pół kilograma ładunku kruszącego.
Wiele lat później, w koszmarnych snach, Jack Flowers widzi granat lecący w dół,
jakby w sekwencji stop-klatek na zwolnionym filmie, spadający hipnotycznie, w
nierównym,
szarpanym rytmie...
Nie wie, jak daleko zdołał się odczołgać, zanim przez tunel przewaliła się
eksplozja.
Straszliwie dzwoniło mu w uszach, nogi mu krwawiły, ale wciąż się czołgał.
"Batman"
również się wycofywał, gdy porucznik dotarł do niego. Plutonowy oświetlił
latarką jego
poszarpany, zakrwawiony mundur. I nagle Flowersa zaczęła dręczyć myśl, że
upuścił pistolet.
"Batman" poradził mu, by zapomniał o broni i czołgał się dalej. Tunelem
wstrząsnął następny
wybuch. Północnowietnamski żołnierz starał się wykończyć tunelowe szczury, może
nawet
ścigał je. Flowers na oślep pełzł pospiesznie przez różne poziomy. Gdy wreszcie
dostrzegł
światło dnia i wyciągnął ręce, by pochwycić dłonie ludzi na powierzchni -
zemdlał. Gdy
odzyskał przytomność medycy wyciągali mu z poranionych nóg odłamki granatu.
Pułkownik
George Patton III stał nad nim.
Wyjście z tunelu znajdowało się pod jednym z czołgów Pattona. Wietnamczycy byli
w
pułapce. Flowers podjął jednak decyzję zaniechania dalszego pościgu. Tiep i Hoi
Chanh,
starali się namówić północnowietnamskich żołnierzy do poddania się, ale bez
skutku. Przy
każdym wejściu do tunelu zostały założone ładunki wybuchowe, których jednoczesna
eksplozja miała doprowadzić do zwalenia się podziemnych ukryć. "Batmanowi" i
Flower-
sowi od wcześniejszych eksplozji granatów popękały bębenki w uszach. Gdy
śmigłowiec
ewakuacyjny zabrał ich do szpitala, tunel zawalił się. Nieprzyjaciel zginął
zmiażdżony
zwałami ziemi. Następnego dnia pułkownik Patton polecił odkopać ciała, by
umieścić
poległych nieprzyjaciół w statystyce.
Flowers wspominał później, o czym myślał na szpitalnym łóżku. "- Gdybym był
Johnem Wayne, złapałbym granat, podniósł klapę i odrzucił go temu skurwielowi.
Gdybym
był Audie Murphym, nakryłbym granat własnym ciałem, aby ocalić "Batmanowi"
życie, a
moja matka otrzymałaby przyznany mi pośmiertnie Medal Honoru. Ale ponieważ byłem
Jackiem Flowersem - zacząłem czołgać się jak wszyscy diabli". Obydwu szczurom
dowódca
dywizji przyznał Brązową Gwiazdę. Pomimo swojego instynktu samozachowawczego,
Flowers został ranny pod ziemią. Stał się równy "Batmanowi".
Po kilku tygodniach, na początku kwietnia, Flowers i szczury tunelowe wrócili do
Żelaznego Trójkąta, tym razem szkoląc pluton saperów Armii Republiki Wietnamu w
sztuce
badania i niszczenia tuneli. Południowi Wietnamczycy używali do wysadzania
podziemnych
ukryć trotylu, który był mniej poręczny w użyciu i wyrafinowany niż plastyczny
materiał
wybuchowy C4, stosowany przez Amerykanów. Pod koniec drugiego dnia odnaleziono
stary,
ale niedawno odnowiony tunel i Flowers uznał, że będzie to idealne miejsce
treningu dla jego
południowowietnamskich towarzyszy broni. Do szybu wejściowego opuszczono ładunki
trotylu i ułożono je przy wlocie tunelu. "Batman" wyrażał się o uczniach
pogardliwie: "Z tych
cholernych małych małp nigdy nie będzie szczurów tunelowych".
Flowers opuścił się w głąb szybu, aby nadzorować przygotowania do wybuchu. Na
ścianach szybu znajdowały się wgłębienia na kolana i łokcie. Tiep, zwiadowca
Kita Carsona,
nadzorował żołnierzy przenoszących trotyl z przygotowanej sterty w głąb tunelu.
Flowers
spojrzał do góry na okrągły wycinek nieba. Żołnierz południowo-wietnamski
spoglądał w dół,
trzymając skrzynkę ze spłonkami, które miano umieścić w ładunkach. W tej samej
chwili, na
powierzchni rozległa się silna eksplozja i następną rzeczą, jaką Flowers
zobaczył, był
spadający na niego deszcz cienkich, srebrnych tulejek. Zakrył głowę rękami.
Siedział właśnie
na dwudziestu dwóch kilogramach trotylu.
Spłonki łatwo eksplodują i od wielu lat nieostrożni żołnierze tracili w
wypadkach
palce i oczy. Nigdy nie przenosi się ich w tym samym pojemniku co materiały
wybuchowe.
Spłonka upuszczona na beton eksploduje, podobnie jak spłonka zaciśnięta w
imadle. Poza
tym, wywołuje detonację wszelkich materiałów wybuchowych znajdujących się w
pobliżu.
Tymczasem Flowers siedział na trotylu, a obok niego leżało rozrzucone całe
pudełko
detonatorów. "- Batman!" - wrzasnął. A potem polecił przerażonemu Tiepowi i
żołnierzom,
by wycofali się w głąb tunelu i posłali po Mortona, innego szczura tunelowego,
który
znajdował się w przodzie. Na górze pojawił się "Batman". Wyglądało na to, że
Viet Cong
odpalił rakietę do transportera opancerzonego i na powierzchni trwa wymiana
ognia. Ale
Flowers nie ośmielił się poruszyć. Z tunelu wyłonił się Morton i z
wytrzeszczonymi oczami
zaczął ostrożnie zbierać spłonki. Tymczasem "Batman" odnalazł
południowowietnamskiego
żołnierza, który je upuścił. Okazało się, że była to nowiutka skrzynka
zawierająca pięćdziesiąt
sztuk detonatorów. Pozostało w niej zaledwie siedem. A więc wysypały się
czterdzieści trzy.
Morton starannie zbierał wszystkie, które był w stanie dostrzec. Trzydzieści
dwie. Flowers
wciąż się nie ruszał. Wówczas Morton przesunął kostki trotylu, których nie
przyciskał ciężar
ciała Flowersa. Znalazł trzy kolejne spłonki, brakowało ośmiu. "Batman" spojrzał
w dół i
postanowił opuścić w dół linę, owiązać nią Flowersa i podciągnąć go do góry,
dzięki czemu
Morton mógłby przesunąć pozostałe kostki trotylu. Opuszczono linę i Flowers
powoli został
podniesiony. Z kolan stoczyła mii się spłonka i Morton podniósł ją szybko. Gdy
porucznikowi
udało się wreszcie stanąć, pojawiły się trzy kolejne detonatory. Pozostał więc
już tylko jeden.
"Batman" powoli wyciągał Flowersa na powierzchnię. Gdy ten zbliżył się już do
otworu
szybu, "Batman" zatrzymał się: "- O kurwa!" - zawołał. Wyciągnął w dół rękę i
Flowers
poczuł, jak dotyka jego głowy. Ostatnia spłonka leżała na jego kapeluszu.
Flowers wkrótce utracił Mortona. Kilka tygodni później badali system tuneli w
"Łapawicy", w rejonie bazy Viet Congu na wschód od Lai Khe, który miał kształt
rękawicy
do baseballa. Morton, który posuwał się w szpicy, dotarł do prowadzącego w górę
włazu i
przecisnął się. A potem krzyknął przeraźliwie. Denny Morton pochodził z
Cleveland w stanie
Ohio. Miał dziewiętnaście lat i wstąpił do wojska w dniu swoich osiemnastych
urodzin.
Zgłosił się na ochotnika do Wietnamu i do szczurów tunelowych. Miał idealne
wymiary
szczura - metr sześćdziesiąt wzrostu, był szczupły i żylasty. Otrzymał już
Brązową Gwiazdę i
Fioletowe Serce, a teraz miał otrzymać następną.
Flowers usłyszał trzy strzały, a potem głos "Batmana". Gdy porucznik dotarł do
włazu, "Batman" stał w nim, a Morton tarzał się po dnie tunelu, zakrywając twarz
rękami.
Między jego palcami płynęła obficie krew. "- Skurwysyn pchnął go nożem -
wyjaśnił
Batman. - Chyba załatwił mu oko". "Batman" strzelał, a Flowers zaczął ciągnąć
Mortona z
powrotem tunelem. Morton jęczał, gdy przesuwali go etapami, po kilkadziesiąt
centymetrów.
Kiedy wyciągnęli go na powierzchnię, był nieprzytomny. Twarz miał pokrytą
zaschnięta
krwią i ziemią. Wielkie cięcie biegło od linii włosów, przez grzbiet nosa i lewy
policzek. Gdy
ewakuowano Mortona śmigłowcem, Flowers wciąż nie wiedział, czy chłopak ma
jeszcze
prawe oko.
Piętnastego maja 1969 roku przypadała DEROS (datę of estimated return from
overseas - data przewidywanego powrotu ze służby zamorskiej) plutonowego Roberta
Battena. Nie pozwolono mu przedłużyć pobytu, ani zgłosić się do następnej
kolejki służby.
Chciał dalej zabijać żółtków, ale na szczeblu dywizji zapadła decyzja o
odesłaniu go do
domu. Był czterokrotnie ranny, podczas gdy limitem były dwie rany. Kilka dni
przed
opuszczeniem Wietnamu, Flowers pił z "Batmanem". A ten wygłosił wówczas swoją
opinię o
poruczniku. Flowers postanowił naśladować odwagę i zajadłość podoficera, ale
"Batman" nie
dał się zwieść. W jego przepowiedni brzmiały nutki pogardy. "- Nie jesteś
zabójcą "Szósty", i
na tym polega twój problem. Jesteś zupełnie niezły, uważam cię za najlepszego
"Szóstego"
jakiego kiedykolwiek miałem, ale kiedyś coś spierdolisz. Charlie nie zabił
szczura od dość
dawna. A ty albo pozwolisz, żeby cię załatwił, albo - co gorsza -załatwisz sam
siebie".
Flowers dowiedział się, że "Batman" wystąpił z wojska, kiedy odrzucono jego
ostatni
wniosek o ponowne wysłanie do Wietnamu. Wrócił do New Jersey i pracował na
budowach.
Nowym plutonowym został Peter Schultz. Dobry podoficer i specjalista od
niszczenia
obiektów, był jednak silnie zbudowany i miał ponad metr osiemdziesiąt
centymetrów wzrostu
- czyli zupełnie nieodpowiednią budowę, jak na szczura. Był całkowicie zależny
od tunelowej
wiedzy Flowersa. A tracąc "Batmana", "Szósty" stracił swoiste ubezpieczenie.
Miał wrażenie
jakby utracił prawą rękę, źródło ostatecznej wiedzy o tunelach. Coraz większy
zakres prac i
odpowiedzialności przytłaczały Flowersa. Dowodził w jednej akcji po drugiej, ale
ogarniało
go coraz większe zmęczenie, a razem z nim, lęk. W jednym z tuneli nieprzyjaciel
detonował
wielką minę, która całkowicie go zasypała. Plutonowy Schultz odkopał go,
nieprzytomnego,
po pięciu minutach.
Koniec nastąpił w ostatnich dniach czerwca 1967 roku w Żelaznym Trójkącie, gdzie
odkryto bazę Viet Congu w trakcie budowy. Były tam nawet plecione kosze i długie
bambusowe drągi, którymi wydobywano wykopaną ziemię z tuneli. Szczury badały
kolejno
jamy, w których Viet Cong lub północnowietnamscy żołnierze szukali schronienia,
gdy l
batalion 4 pułku kawalerii przybył do tego sektora. Wszystkie okazały się
"zimne". Wreszcie
pozostał tylko jeden otwór. I wszyscy w drużynie szczurów tunelowych wiedzieli,
że na dole
musi być przynajmniej jeden nieprzyjaciel. Flowers uświadomił sobie, że każdy w
drużynie
schodził już tego dnia do tunelu - poza nim samym. Plutonowy Schultz
zaproponował, że
weźmie jednego z wietnamskich zwiadowców i zbada ostatni otwór. Jednak Flowers
wiedział,
że jako dowodzący oficer, sam musi wykonać najniebezpieczniejsze zadanie. Jak
zwykle
najpierw wrzucono do szybu granat, ale każdy szczur wiedział, że był to jedynie
hałaśliwy
sygnał ostrzegawczy. Viet Cong miał już wieloletnie doświadczenie, jak chować
się za
zakrętami tunelu, by uniknąć bardzo ograniczonych skutków eksplozji.
Dziura miała około pięciu metrów głębokości i nad dnem zakręcała nieco w bok.
Flowers wiedział, że nie ma połączenia z innymi szybami, a więc jeżeli jego
teoria jest
słuszna, ktoś powinien czekać na niego na dole. Posłał po siedzisko z rzemiennej
plecionki,
na którym mógł zostać opuszczony do dziury. Dwaj najsilniejsi żołnierze mieli
luzować linę
do momentu gdy Flowers znajdzie się metr nad dnem szybu, a potem na dany znak
upuścić
go, zaskakując zaczajonego Charliego. Porucznik oceniał sytuacje spokojnie:
Jedynym
oczekującym go problemem było przeżycie samego końca tej wędrówki. Mogło to być
starcie, którego od dawna się spodziewał. Reszta jego drużyny patrzyła na niego
posępnie.
Gdy Flowers przekraczał brzeg szybu, dwaj wietnamscy zwiadowcy byli niemal
bliscy łez,
natomiast nowych żołnierzy cała ta sytuacja przerażała. Schultz zaproponował
porucznikowi
drugi pistolet. Flowers odmówił, ale polecił, żeby go załadować i przygotować do
rzucenia
mu na dół. Jeżeli usłyszą cokolwiek innego niż wystrzały z jego broni, mają go
wyciągnąć.
Flowers rozpoczął swój powolny zjazd. Ogarnął go strach, który nie uznaje stopni
wojskowych i opanowuje każdego młodego człowieka stającego w obliczu śmierci.
Gdy
porucznik Flowers wspominał swoje dotychczasowe życie, wciąż pojawiał mu się
obraz
"Batmana" powtarzającego "- Spieprzysz sprawę, spieprzysz". Ocierał się stopami
i łokciami
o ścianki szybu, strącając grudki ziemi, które mogły poinformować kryjącego się
pod nim
Charliego, że schodzi w dół. Flowers wyobrażał sobie, jak nieprzyjaciel klęczy
na dole,
opierając się o ścianę tunelu z AK-47 ustawionym na ogień ciągły. W otworze o
średnicy
około stu dwudziestu centymetrów, trudno mu będzie chybić. Dwadzieścia pocisków
rozszarpie Flowersa w ciągu czterech sekund. Wiedział, że pierwszy strzał z jego
pistoletu
musi zabić partyzanta. Powinien wycelować prosto w jego twarz, trafienie w
korpus nie
obezwładni go na tyle, by uniemożliwić mu wypuszczenie serii z AK-47. Flowers
obrócił się,
trzymając lewą rękę przed piersią i unosząc prawe ramię, by osłonić skroń,
zmniejszyć skutki
ran, które zapewne odniesie. Znalazł się metr nad dnem i dal Schulzowi znak, by
puszczono
linę. Nadszedł decydujący moment.
Flowers uderzył stopami o ziemię i zaczął strzelać. Pierwszy pocisk trafił w
czoło
partyzanta, drugi w policzek, trzeci w gardło, czwarty, piąty i szósty wbiły się
w tors. Czując
jak krew dudni mu w mózgu, Flowers pociągał za spust, słysząc, jak iglica
trzaska w pustej
komorze nabojowej. Schultz na odgłos strzałów natychmiast rzucił w dół
naładowany pistolet
swojemu "Szczurowi Sześć". Broń z trzaskiem poleciała w głąb szybu. W wilgotnym
powietrzu szybu wił się kordytowy dym.
Flowers patrzył tępo przed siebie, nie wierząc własnym oczom. Nie było żadnego
nieprzyjacielskiego żołnierza, żadnego przeciwnika z karabinem, a jedynie ściana
z sześcioma
dziurami wywierconymi obok siebie w ziemi. Sześcioma. Plutonowy Schultz i
pozostali,
patrzyli w dół na swojego dowódcę. "Szczur Sześć" spotkał swojego wroga. Gdzieś
w głowie
Flowersa śmiał się "Batman".
Dwa dni później, w Lai Khe, zastępca dowódcy batalionu zwolnił Flowersa ze
stanowiska dowódcy zespołu szczurów tunelowych i kazał mu wracać do kraju. "-
Nie każ mi
mówić tego, co sam dobrze wiesz. Jesteś skończony. Stoczyłeś swoją wojnę.
Zniknij na trzy
tygodnie, a potem zapomnij o Wietnamie i szczurach tunelowych".
Po tym jak Flowersa wyciągnięto z szybu i powiedziano mu, że na dole nie było
nikogo, nie padło ani jedno słowo - ale wszyscy wiedzieli. Surowe przepisy
dotyczyły
Flowersa w takim samym, nie dopuszczającym żadnych kompromisów stopniu, jak
każdego
innego szczura tunelowego. Plutonowy Schultz poszedł do zastępcy dowódcy i
powiedział
mu, co się stało: zaufanie ludzi do ich przełożonego zostało podważone,
porucznik może
okazać się dla nich niebezpieczny. Dla dobra ich morale Flowers został szybko
przeniesiony z
Lai Khe do Di An, gdzie nie trzeźwiał przez tydzień, następnie zaś do Bien Hoa,
a stamtąd do
kraju. Po prostu zniknął. Nie było pożegnań, ani przekazania dowództwa.
W1984 roku w restauracji na szczycie drapacza chmur w Filadelfii, gdzie pracował
jako makler giełdowy, Jack Flowers analizował koniec swojej wojny. "Szczur
Sześć" umarł.
Zginął w jakimś tunelu Żelaznego Trójkąta. "Batman" miał racje. Charlie mnie nie
załatwił.
To ja załatwiłem sam siebie".
19
V0THI MO-PARTYZANTKA
Ma drobną, ładną twarz o doskonałych, białych zębach, które jakimś cudem
ocalały, pomimo
niedoborów wapnia w tunelowej diecie. Jej skóra jest miękka jak jedwab, a jej
gładkość zdaje
się zadawać kłam trzydziestu ośmiu latom życia. Malaria spowodowała, że szybko
się męczy
i wcześniej niż inni zaczyna odczuwać wzmagający się upał. Inne rany, na
szczęście,
pozostają niewidoczne, ukryte pod jej prostym strojem roboczym z niebieskiej,
bawełnianej
tkaniny - rana nogi, blizna na piersi (obie najmniejsze, ale zarazem
najboleśniejsze dla
kobiety), a odłamek pocisku tkwi na zawsze w górnej części jej prawego ramienia
i jak
zawsze, w przypadku ran zadanych przez odłamki, boleśnie przypomina o zmianach
temperatury. Jest autentycznie skromną bohaterką, której trzeba przypominać
nazwy jej
odznaczeń. Zabiła wielu szczurów tunelowych. Nazywa się Vo Thi Mo.
W gruncie rzeczy bohaterki to nic nowego w Wietnamie. Od dawna zajmują otaczane
czcią miejsca w historii tego narodu. Trung Trac razem ze swoją siostrą Trung
Nhi
przewodziła pierwszemu wielkiemu powstaniu przeciwko Chińczykom w 40 roku n.e.,
a
trzecia utytułowana dama, Phung Thi Chinh podobno urodziła dziecko w samym
środku
bitwy i walczyła nadal z noworodkiem umocowanym do pleców. Gdy Chińczycy dwa
lata
później rozpoczęli kontrofensywę, kobiety te wybrały samobójczą śmierć i utopiły
się. Dwa
wieki później, jeszcze słynniejsza bohaterka, Trieu Au - swego rodzaju
wietnamska Joanna
d'Arc - również stanęła na czele buntu przeciwko chińskim najeźdźcom. Pokonana,
pomimo
heroicznej walki, również popełniła samobójstwo w wieku dwudziestu trzech lat,
spełniając
tradycyjną już zasadę "lepsza śmierć niż niewola".
Vo Thi Mo nigdy nie była zmuszona do takiego wyboru, ale gdy weszła do tuneli Cu
Chi, by walczyć z Amerykanami, była spadkobierczynią niezwykłej wietnamskiej
tradycji. W
kraju tym emancypacja kobiet była wyjątkowa, zarówno według azjatyckich, jak i
europejskich standardów. Wietnamskie kobiety mogły dziedziczyć ziemie, być
współwłaścicielkami własności męża, kierować większością finansowych spraw
związanych
z prowadzeniem interesów i domu, a także - oczywiście - walczyć na wojnie.
Zanim jeszcze przyszli Amerykanie, Narodowy Front Wyzwolenia stworzył specjalne
stowarzyszenia kobiece, zwłaszcza w bezpieczniejszych, kontrolowanych przez
komunistów
wioskach i przysiółkach - w tym oczywiście również w bardzo nacjonalistycznym
dystrykcie
Cu Chi. Kobiety pomagały rodzinom, których synowie wstąpili do oddziałów
regionalnych.
Opiekowały się wymagającymi pomocy partyzantami, organizowały kursy wiedzy o
zdrowiu,
zakładały niewielkie kliniki położnicze i punkty pomocy medycznej. Inne były
starannie
szkolone przez funkcjonariuszy dystryktowej organizacji partyjnej do agitowania
niezaangażowanych młodych ludzi, a nawet żołnierzy Armii Republiki Wietnamu.
Jedną z osób, którym przypisuje się rozpoczęcie 17 stycznia 1960 roku wojny
partyzanckiej przeciwko sajgońskiemu rządowi była Nguyen Thi Dinh, wieśniaczka z
prowincji Ben Tre. Została później zastępcą naczelnego dowódcy sił zbrojnych
Narodowego
Frontu Wyzwolenia.
Wybrane członkinie stowarzyszenia kobiet w Cu Chi stały się zbrojnym oddziałem w
1963 roku. Udział młodych kobiet w walce u boku mężczyzn nie był niczym nowym,
natomiast rewolucyjną była koncepcja stworzenia wyłącznie kobiecej jednostki
bojowej. W
1963 roku powołano specjalną kompanię - C3 - a jej dowódcą została Tran Thi
Gung. Jej
kwalifikacje współcześni oceniali wysoko i uważali ją za zuchwale odważną,
obdarzoną
wyobraźnią i bezlitosną bojowniczkę. Zmarła w 1973 roku i na jej miejsce
wyznaczono nową
kobietę-dowódce o pseudonimie "Trong".
Na fotografii widać dwie członkinie C3 pozujące zawadiacko w swoich mundurach -
czarnych piżamach, parcianych pasach, płóciennych kapeluszach i
charakterystycznych
chustach w biało-czarną kratkę owiniętych wokół szyi i zawiązanych na wielki
węzeł. Reszta
wyposażenia była standardem Viet Congu - sandały Ho Chi Minha i - w początkowym
okresie - karabinki K-44, zwane "Czerwona kolba".
W czasie roku działalności, kobieca kompania C3 odniosła pierwszy znaczący
sukces
w walce, opanowując niewielki posterunek wartowniczy w Phu My Hung i zabijając
jego
dowódcę. Jednostka zdobyła tak wielki szacunek, że zaproponowano jej - i
propozycja ta
została przyjęta - wspólne szkolenie z F-100, pododdziałem sił specjalnych Viet
Congu. W
czasie gdy Vo Thi Mo została zastępcą dowódcy plutonu w C3, kobiety poznawały i
z
wyraźnym entuzjazmem stosowały taktykę małych ugrupowań, opanowały posługiwanie
się
krótką i długą bronią ręczną, rzut granatem, zakładanie przewodów naciągowych i
odpalanie
min, a także metody skrytobójstwa.
Właściwie nic dziwnego, że Vo Thi Mo aspirowała w C3 do oficerskiego stopnia.
Jej
ojciec był bojownikiem Viet Minhu i walczył z Francuzami uzbrojony w stary
karabin z
okresu II wojny światowej, a gdy ten się rozleciał, używał bambusowych włóczni.
Walka z
cudzoziemcami okupującymi ich ziemię była w rodzinie Mo czymś równie naturalnym
jak
hodowla kukurydzy i orzeszków ziemnych w ich małym gospodarstwie. Miała siostrę
i
dziewięciu braci, z których szósty, ósmy i dziewiąty zginęli w wojnie z
Amerykanami. Miała
piętnaście lat i wciąż pomagała w pracach domowych, kiedy o piątej rano
pierwszego dnia
operacji "Crimp" ich dom został zniszczony przez bomby. Dzień wcześniej rodzice
zostali
ostrzeżeni o ataku Amerykanów i na wszelki wypadek wstali przed świtem i razem z
córkami
ukryli się w podziemnym schronie, takim, jakie znajdowały się w niemal każdym
domu w
wiosce.
"To był zamożny rejon, z wieloma drzewami owocowymi, mnóstwem bydła. Życie
nie było łatwe, ale nasza uczciwa praca zapewniała nam godziwą egzystencję. Gdy
przyszli
Amerykanie, zniszczyli całą okolicę. Bombardowali i ostrzeliwali z artylerii do
dziesiątej
rano, a potem ich oddziały wylądowały na plantacjach Go Lap, AN Phu i Dat Thit".
Stosunkowo bezpieczna wewnątrz tunelu, piętnastolatka rozmyślała o zniszczeniu
jej
domu, należącej do rodziny ziemi, bydła, grobów przodków i ich sposobu życia. A
wszystko
to uczynił kraj, o którym wiedziała jedynie tylko jedno - jak się nazywa. Tam,
gdzie siedziała
skulona, nie było większych problemów niż jej maleńka i nieistotna egzystencja
wpisana w
powtarzający się wolno płododajny cykl natury. Nawet gdyby wierzyła, że tu i w
taki właśnie
sposób zaczyna się obrona "wolnego świata", nie pozbawiłoby to jej bólu i łez.
Nie był też
pociechą przekazany jej przez ojca sekret - że ich schron i tunel w
rzeczywistości łączy się z
następnymi tunelami i mogą bezpiecznie, niepostrzeżenie wydostać się z tego
piekła do
miejsca, gdzie nie grozi im śmierć. Jej smutku nie zmniejszyła też jego następna
wiadomość -
że są tam składy gotowanego ryżu, ryżu zmieszanego z cukrem i czystej wody do
picia. Ale
cierpienie piętnastolatki uświadamiającej sobie, że jej dzieciństwo uległo
zniszczeniu, znikło,
gdy ogarnęły ja silniejsze emocje. Zrodzona w płomieniach jej domu nienawiść do
amerykańskiego żołnierza przenikała ją na wskroś. Przez wiele miesięcy była dla
niej
pociechą, poduszką pod policzkiem, powodem utrzymania się przy życiu. Rok
później miała
poprowadzić inne kobiety - bezdomne, wdowy, sieroty - do długiej i trudnej bitwy
o
odzyskanie dziedzictwa. Ich bazą stały się tunele Cu Chi.
Ironią losu jest fakt, że to mężczyzna opisał część trudów z jakimi zetknęły się
żyjące
w tunelach bojowniczki. Wśród Wietnamczyków obojga płci istnieje silne poczucie
skromności, według zachodnich standardów graniczące wręcz z pruderią. Major
Nguyen
Quot, który spędził niemal dziesięć lat w tunelach Cu Chi, opisał, jak trudne i
nieprzyjemne
było dla kobiet życie pod ziemią."Kobiety, które miały okres, napotykały poważne
trudności
z zachowaniem osobistej czystości. Jeżeli brakowało wody, co zdarzało się
często, albo jeżeli
musiały pozostawać pod ziemią z powodu toczących się na powierzchni walk, wtedy
higiena
osobista stawała się bardzo poważnym problemem. Kobiety często poświęcały wodę,
którą
dostawały do gotowania, aby wyprać w niej ubrania, ale ponieważ trudno je było
wysuszyć
pod ziemią, nakładały wilgotne i suszyły je ciepłem własnego ciała. Na początku
mieliśmy
ubikacje - wielkie dzbany - ale w miarę jak życie stawało się coraz trudniejsze
z powodu
bombardowania i ostrzału, dzbany stawały się luksusem. Były to czasy wielkich
osobistych
wyrzeczeń".
Vo Thi Mo początkowo udawało się od czasu do czasu wyjść na powierzchnię i myć
się w wypełnionych wodą lejach w czasie dających się przewidzieć przerw w
ostrzale
artyleryjskim. Na szczęście, ciężka artyleria polowa w bazie Cu Chi
funkcjonowała w oparciu
o sztywny grafik, W1966 roku istniały jeszcze nadające się do użytku studnie,
chociaż - po
jakimś czasie - zostały specjalnie zatrute przez nieprzyjaciela, który wrzucał
do nich padlinę.
Były momenty, kiedy warunki w tunelach stawały się dla kobiety tak nieprzyjemne,
że
cieszyła się z faktu, że jest partyzantką, ponieważ dzięki temu mogła wyjść na
powierzchnie i
walczyć. Niekiedy dzięki temu miała możliwość zaczerpnięcia świeżej wody w
wiosce
strategicznej, a czasem zdobycie takich luksusów jak kawałek mydła, czy nawet
zmianę
odzieży.
Pierwsza prawdziwa bitwa Vo Thi Mo odbyła się w przysiółku Xom Bung wioski Cay
Diep. Była już zastępcą dowódcy wioskowego plutonu partyzanckiego i na zebraniu
dano jej
pod komendę kobiecą drużynę partyzancką. Przeprowadzający zwiad walką pododdział
25
dywizji piechoty z bazy Cu Chi posuwał się w kierunku przysiółka Bu Lap.
Amerykańska
piechota została zaatakowana przez jej pluton. Śmigłowiec dowiózł posiłki i po
krótkiej,
nierozstrzygniętej walce, Amerykanie wycofali się. Vo Thi Mo wysłała pluton do
tunelu na
wypoczynek, a sama objęła wartę na powierzchni. Po kilku godzinach usłyszała
groźny łoskot
czołgów zbliżających się od mostu Rach Son. Pełzły drogą Nr 15, na której
starannie
ustawiono już miny i pułapki z żelaznymi i bambusowymi kolcami. Vo Thi Mo
przywołała
swoje dziewczęta i poleciła przygotować się do walki z czołgami. Było to
podręcznikowe
starcie w wojnie partyzanckiej. Z jednej strony występował silnie uzbrojony
średni czołg M-
48 - podstawowy sprzęt amerykańskiej broni pancernej w Wietnamie - a przeciwko
niemu
garstka nastoletnich partyzantek, uzbrojonych w przestarzałe karabiny K-44 oraz
kilka
granatów. Walczyły wzdłuż drogi, na której ustawiono wykonane chałupniczo miny i
pułapki
z bambusowymi kołkami.
"Zobaczyłam czołg w odległości 500 metrów ode mnie i rozkazałam plutonowi zająć
stanowiska. Dziewczyny były bardzo zdenerwowane, bo niektóre nigdy dotąd nie
widziały
takiego wielkiego czołgu, który był aż tak niedaleko i jeszcze się zbliżał. Mina
na której się
poderwał, została ustawiona przez bohatera To Van Duca (człowieka, który
wymyślił minę
strącającą śmigłowce). Czołg zatrzymał się natychmiast, bo był bardzo poważnie
uszkodzony.
Stanął przy małej chacie, w której czekałyśmy. Nieprzyjaciel zaciekle strzelał,
próbując
jednocześnie naprawić maszynę. Pracowali przy czołgu od jedenastej do czwartej
po
południu, ale nie zdołali go naprawić. Strzelałyśmy z naszych karabinów do
Amerykanów, ale
nie trafiłyśmy żadnego".
Amerykanie przysłali na pomoc drugi czołg. Ten również trafił na minę, zadygotał
i
znieruchomiał. Okazało się, że podwładne Vo Thi Mo są zmuszone walczyć z
obydwoma
uszkodzonymi czołgami z okopu, znajdującego się pomiędzy nimi. Gdy skończyły im
się
magazynki z amunicją do karabinów, rzucały w oba czołgi granatami. Powoli
Amerykanie
zdołali naprawić jeden czołg, podjechać nim do drugiego i w końcu odholować go.
Jak w
przypadku większości bitew tego typu, nie było w niej zwycięzców i zwyciężonych,
chociaż
Amerykanie mogli już wyciągnąć z niej mało pocieszające wnioski. W końcu ich
jedynym
osiągnięciem było, że nie dali się zniszczyć w starciu pomiędzy dwoma M-48,a
garstką
dziewczyn-partyzantek i jednym dziesięcioletnim łącznikiem.
Dystryktowy komitet partii nie był zadowolony z faktu, że plutony żeńskiej
kompani
C3 nawiązały bliski kontakt bojowy z Amerykanami. Dziwne - komitet nie miał nic
przeciwko temu, by kobiety prowadziły walkę wręcz z żołnierzami
południowowietnamskimi,
ale starano się nie dopuszczać do sytuacji, w których jakaś partyzantka
dostałaby się do
niewoli amerykańskiej. Nie była to sztywno przestrzegana reguła, lecz raczej
niepisany
zwyczaj, wynikający bardziej z kulturalnych i rasowych przesądów niż
doświadczenia
bojowego. Vo Thi Mo konsekwentnie zniechęcano do walki ze ścigającymi
partyzantów
amerykańskimi szczurami tunelowymi. Jednak ten przeciwnik nie budził jej
respektu,
"Kiedyś po bitwie wycofaliśmy się do tunelu, zeszliśmy na dolny poziom,
przeszliśmy trochę
i znowu wróciliśmy na górny poziom. Szczur tunelowy był tuż za nami. Amerykanie

wielcy i nie zawsze mogli przejść" przez nasze włazy. Ten szczur pokonał dolny
poziom, ale
gdy próbował znowu przedostać się w górę, nie mógł przejść przez otwór. Byłam z
Uta,
starym partyzantem, który teraz już nie żyje. Pilnował drugiego włazu. Gdy
Amerykanin
próbował się przecisnąć, utknął... Starzec pchnął go nożem i Amerykanin umarł.
Zostawiliśmy go tam".
Celowe zwabianie szczurów tunelowych w śmiercionośne pułapki pod ziemią było
taktyką Viet Congu stosowaną w pierwszym okresie walk i często wiązało się ze
szczególnie
nieprzyjemnymi sposobami zadawania śmierci. Dwóch lub trzech szczurów
prowokowano,
by zeszli bez przeszkód na niższy poziom, tak jak opisała to Vo Thi Mo. Nawet
jeżeli nie
potrafiono przewidzieć jak tęgi jest idący w szpicy szczur, wiadomo było, że
prędzej czy
później napotka spore trudności z przeciśnięciem się przez wąski właz prowadzący
na
powierzchnię. Musiał wychodzić głową do przodu. Nie miał wyboru.
Początkowo, w tym jednym koszmarnym momencie całkowitej bezradności, obrońcy
tunelu po prostu strzelali do pojawiającego się żołnierza. Wkrótce jednak
udoskonalili tę
technikę. Gdy pechowy szczur posuwający się w szpicy ostrożnie przeciskał przez
otwór ręce
i głowę, czekał tam na niego partyzant uzbrojony we włócznię z zaostrzonego
bambusa, albo
nawet zaopatrzoną w żelazny grot. Ze straszną siłą wbijał ją oburącz w gardło
GI. Żołnierz
zostawał przyszpilony do ściany, a jego ciało tkwiło we włazie jak groteskowy
korek w
butelce, utrzymywany w miejscu przez włócznię opierającą się o obie ścianki
włazu.
Posuwające się za nim, szczury tunelowe nie mogły ani rzucać granatów, ani
ściągnąć kolegi
w dół. Jedynym rozwiązaniem było wycofanie się tą samą drogą. Oczywiście Viet
Cong miał
przygotowane odpowiednie plany uatrakcyjnienia im tej podróży powrotnej.
Vo Thi Mo wspominała wściekłość Amerykanów, gdy ich koledzy umierali w taki
właśnie sposób. Reagowali na to, ciskając ciężkie ładunki wybuchowe albo granaty
do tuneli,
co oczywiście nie mogło spowodować większych strukturalnych zniszczeń. "- Pewnym
problemem było dla nas stosowanie przez nich gazu - wyjaśnia - ale zaczęliśmy go
zatrzymywać specjalnie przyciętymi pniami drzew kauczukowych. Zatykaliśmy nimi
tunele
w najwęższym miejscu uniemożliwiając jego dalsze rozprzestrzenianie. Sposób
okazał się
skuteczny, ale gdy Amerykanie zaczęli używać "Agent Orange" do zatruwania naszej
ziemi,
zabrakło nam drzew kauczukowych".
Pozostawała w pasie blisko bazy Cu Chi i razem ze swoimi dziewczętami
zorganizowała pierwszą siatkę szpiegowską, która zinfiltrowała bazę 25 dywizji
piechoty.
Następnie dowodziła atakami snajperów na GI, którzy byli na tyle nierozsądni, że
próbowali
urządzać sobie kąpiele w wypełnionych kraterami lejach po bombach za zasiekami
pierwszej
linii obrony. Przechodząc tunelami wydrążonymi pod polami ryżowymi po obu
stronach
mostu Ben Muong, dziewczęta Vo Thi Mo, mogły docierać do "pajęczych dziur"
znajdujących się w odległości zaledwie 500 metrów od bazy. Amerykańscy żołnierze
na
własnej skórze nauczyli się, że wypady na kąpiele w lejach, nawet tuż za
zasiekami, groziły
śmiertelnym niebezpieczeństwem.
Pod koniec 1967 roku Vo Thi MO dowodziła liczącym dwadzieścia cztery kobiety
plutonem partyzantek, który otrzymał rozkaz przeprowadzenia razem z męską
kompanią Viet
Congu ataku na duży posterunek południowowietnamski w Thai My, na zachód od
miast Cu
Chi. Oba plutony - męski i kobiecy - wchodziły w skład drugiej grupy
uderzeniowej. Vo Thi
Mo była również zastępcą dowódcy tej grupy.
Posterunki wojskowe Armii Republiki Wietnamu w dystrykcie Cu Chi miały
zazwyczaj krótki i burzliwy żywot. W rejonie, który przez całą wojnę pozostał
niespacyfikowany i stanowił centrum działalności Viet Congu w pobliżu Sajgonu,
trudno było
zachować nawet nominalną obecność agend rządowych. Żołnierze reżimu od dawna
doszli do
porozumienia ze swoimi komunistycznymi ziomkami, w myśl którego mieli nie
podejmować
żadnych dziatań w tunelach - to niebezpieczne zadanie pozostawiano przede
wszystkim
Amerykanom. Żołnierze południowowietnamscy byli źle opłacanymi poborowymi, zbyt
biednymi, by łapówką załatwić sobie zwolnienie ze służby, a niejednokrotnie
dowodzili nimi
skorumpowani oficerowie. Z nielicznymi, bohaterskimi wyjątkami, było to wojsko
niezbyt
zasługujące na zaufanie, szczególnie w Cu Chi, gdzie jednostki były ciągle
otoczone przez
wrogą ludność. Nic więc dziwnego, że posterunek w Thai My był otoczony aż
piętnastoma
rzędami zasieków, z czego cztery były wykonane z drutów kolczastych. Posterunek
miał
jedno stanowisko wartownicze, umieszczone wewnątrz rozległego systemu zapór. W
odległości kilkuset metrów od niego znajdował główny budynek stanowiska
dowodzenia,
gdzie większość obrońców miała swoje kwatery i stanowiska bojowe.
Przeprowadzenie
skutecznego ataku na posterunek wymagało bardzo ciężkiej amunicji, którą
partyzanci nie
dysponowali, lub zręcznego zastosowania materiałów wybuchowych (które
posiadali),
połączone z typową dla komandosów umiejętnością sforsowania tych jedenastu
zapór.
Atakujący zaplanowali wykorzystanie w jak największym stopniu światło księżyca,
aby przesunąć przez zasieki miny o kierunkowym działaniu DH-10 i jak najszybciej
przebić
wybuchem przejście przez te groźne ogrodzenia do samego posterunku. Gdy zaczęło
się
natarcie, główna grupa zdołała utorować wybuchami przejście przez zaledwie pięć
zapór.
Dziewczęta Vo Thi Mo sforsowały dziewięć pozostałych, gdy natarcie utknęło.
Kilka min
było przechowywanych w tunelach, zawilgotniały i nie eksplodowały. Atak załamał
się. Cały
plan został przeniesiony na następny miesiąc, tak, by ponownie zbiegł się z
pełnią księżyca.
Tym razem jednak, dzięki odniesionemu poprzednio sukcesowi, Vo Thi Mo awansowała
na
zastępcę dowódcy głównej grupy szturmowej. Składała się ona z dwóch jej
dziewcząt oraz
jednego mężczyzny. Każde z nich miało dwie miny DH-10, tym razem dokładnie
sprawdzone. Początkowo wszystko układało się pomyślnie. Miny eksplodowały
zgodnie z
planem, grupa przeskoczyła przez splątany drut kolczasty, pokonała przeszkody,
przerywając
te, których w inny sposób nie dało się sforsować. W ciągu pięciu minut dotarli
do wieży
strażniczej. Jak dotąd wszystko było w porządku - z wyjątkiem tego, że Vo Thi Mo
straciła
spodnie w drutach kolczastych. Stała z pewnym zakłopotaniem z nowym AK-47 w
ręku, w
czarnej górze piżamy i majtkach. Ale walkę trzeba kontynuować.
Wieża strażnicza stawiła niewielki opór i Vo Thi Mo wysłała łącznika (tego
samego
dziesięciolatka, który brał udział w walce z czołgami), by wrócił za druty i
uzyskał w
dowództwie Viet Congu pozwolenie zdobycia głównego posterunku. Ponieważ
partyzanci
Viet Congu byli poddani surowej dyscyplinie i podlegali scentralizowanemu
dowództwu,
nawet w ogniu bitwy łącznik musiał biegać pod ogniem tam i z powrotem,
przenosząc
meldunki do dowództwa i nowe rozkazy od dowództwa na linie frontu. Vo Thi Mo
otrzymała
zezwolenie zaatakowania głównego posterunku i polecenie przyprowadzenia jeńców,
o ile
będzie to możliwe. Gdy przedarła się aż do stanowiska dowodzenia Armii Republiki
Wietnamu, znalazła dwóch żołnierzy kryjących się w podziemnym schronie. Kazała
im się
poddać, co zrobili, ale kiedy sięgnęła do kieszeni po przewód elektryczny, aby
związać im
ręce, uświadomiła sobie, że niema ani spodni, ani drutu. Jeńcy wytrzeszczali
oczy na
niezwykły ubiór bojowy tej niezwykle atrakcyjnej siedemnastolatki.
W tej właśnie chwili owładnęła nią dość bezsensowna myśl. Obsesyjnie chciała
związać swoich jeńców. Normalnie użyłaby w tym celu swojej czarno-białej chusty,
którą
zazwyczaj miała na szyi, ale zostawiła ją przed atakiem, ponieważ białe
kwadraciki byłyby
widoczne w świetle księżyca. Nieszczęsny łącznik znowu otrzymał polecenie
przedostania się
wąską ścieżką przebitą ładunkami wybuchowymi w jedenastu rzędach zasieków, aby
poprosił
dowództwo o kilka szali.
W tej właśnie chwili główny posterunek wartowniczy Armii Republiki Wietnamu
rozpoczął kontratak. Vo Thi Mo na chwilę została zablokowana razem z dwoma
jeńcami.
Jeden próbował uciec i zastrzeliła go na miejscu, drugi przyjął na siebie wybuch
ręcznego
granatu rzuconego z wieży przez własnego towarzysza. Vo Thi rozejrzała się i
zobaczyła, że
druga grupa uderzeniowa wciąż ma kłopoty z dotarciem do stanowiska dowodzenia.
Na kilka
niebezpiecznych minut atakujący partyzanci Viet Congu zostali przyciśnięci
ogniem. Wtedy
właśnie wrócił goniec, wprawdzie bez szali, ale za to z rozkazem wycofania się.
Wyprowadziła ciężko rannego jeńca za druty i wróciła bezpiecznie do własnej
bazy.
Operacja, w której zginęło kilku żołnierzy Armii Republiki Wietnamu - a
pozostałych później
ewakuowano do Phuoc Hiep - była uważana za bezsprzeczny sukces.
Wkrótce po tym ataku komuniści rozpoczęli w 1968 roku ofensywę Tet. Vo Thi Mo
została wówczas ranna i gdy przebywała w szpitalu otrzymała osobisty telegram od
pani
Nguyen Thi Binh (wówczas członkini Komitetu Centralnego Narodowego Frontu
Wyzwolenia) informujący ją, że cały kobiecy pluton został nagrodzony Medalem
Zwycięstwa
trzeciej (najwyższej) klasy. Motywowano to jego dzielnością w dwóch szturmach na
Thai
My.
W czasie dwóch lat, kiedy walczyła w kobiecej kompanii C3, nienawiść Vo Thi Mo
do Amerykanów narastała. Była kiedyś w tunelu, gdy bezpośrednie trafienie bomby
zabiło
kobietę, którą zaledwie kilka dni dzieliło do rozwiązania i drugą, która w
czasie nalotu
karmiła dziecko piersią. "Kiedy pierwszy raz zabiłam Amerykanina, poczułam
entuzjazm i
jeszcze większa nienawiść. Myślałam, że chciałabym zabić wszystkich Amerykanów,
aby
mój kraj zaznał pokoju. Wielu ludzi w mojej wiosce zabiły bomby i pociski. W
jednym
schronie ponad dziesięcioro moich przyjaciół zginęło od bomb napalmowych.
Wiecie, jak pali
się napalm. Gdy wydobyliśmy ciała, miały jedynie powykręcane i zwęglone
kończyny. Te
bitwy podsycały moją nienawiść. Nie myślałam o sobie, nie myślałam o trudach.
Amerykanie
uważali Wietnamczyków za zwierzęta, chcieli eksterminować nas wszystkich i
zniszczyć
wszystko, co mieliśmy".
Gdy poznajemy te jej uczucia, jej ostatnia akcja w Cu Chi wydaje się paradoksem,
chyba, że przyjmiemy optymistyczną interpretację, zgodnie z którą wrodzona
czułość i
współczucie kobiety może przezwyciężyć nawet ślepą nienawiść. Przedziwny
incydent, który
zapewne nie miałby miejsca, gdyby dotyczył mężczyzny. Vo Thi Mo, zabójczym
Amerykanów, zakończyła nim swoją wojskową służbę w Cu Chi.
Wydarzenie to miało miejsce później, tego samego roku w Cay Diep. W dwóch
różnych miejscach toczyło się tam wiele bitew z Amerykanami. Pluton kobiecy
został
czasowo przydzielony do większej, mieszanej kompanii Viet Congu. W czasie
pierwszego
starcia z patrolami piechoty amerykańskiej, komuniści ponieśli tak wielkie
straty, że musieli
wycofać się do tyłowej bazy w tunelach. Jak zwykle, Vo Thi Mo pozwoliła
plutonowi zejść
pod ziemię, by dziewczęta napiły się tam i odpoczęły, a sama pełniła wartę w
"pajęczej
dziurze". Razem z nią był jej wierny goniec. Była na stanowisku zaledwie jakieś
dwadzieścia
minut, gdy prosto z zarośli wyszło dwóch amerykańskich żołnierzy i usiadło w
odległości
zaledwie dziesięciu metrów od wylotu jej lufy. Kilka minut później przyłączył
się do nich
trzeci. Vo Thi Mo po prostu nie mogła uwierzyć w swoje szczęście. Mężczyźni byli
niczym
nie osłonięci, pojawili się jakby znikąd, nie podjęli żadnych czynności
obronnych, a teraz byli
siedzącymi celami przed jej świetnie zamaskowanym stanowiskiem. Wystarczyłyby
trzy
pociski i Amerykanie nie byliby w stanie nawet sięgnąć po swoje M-16, które
trzymali
niedbale na kolanach. Zacisnęła dłonie na AK-47. Już leżała w pozycji
strzeleckiej.
Wystarczyło, by wstrzymała oddech i wolno ściągnęła spust.
Trzej Amerykanie siedzieli, tworząc niewielki trójkąt. Wyjęli listy i
fotografie, zaczęli
pokazywać je sobie nawzajem. Vo Thi Mo zaciekawiona pierwszymi ludzkimi
odruchami,
jakie kiedykolwiek zaobserwowała u nieprzyjaciela, wstrzymała ogień. Mężczyźni
czytali
listy. Patrzyła, niezdolna się poruszyć. Robili to, co zawsze i wszędzie robią
żołnierze.
Skazawszy ich na śmierć postanowiła dać swoim ofiarom jeszcze kilka sekund na
myśli o
najdroższych. Jej młody towarzysz zerknął na nią i uniósł brwi.
Amerykanie wyjęli ciastka i cukierki. Rozmawiali, jedli. Aż nagle zaczęli
płakać.
Jeden z nich wyjął chusteczkę i najpierw wytarł oczy kolegi, a potem swoje. Vo
Thi Mo nic
nie rozumiała. Czy byli to rzeczywiście trzej sadystyczni mordercy, niszczący
jej kraj? A
może zmobilizowano ich i wysłano do Wietnamu wbrew ich woli i teraz są
załamanymi,
tęskniącymi za domem ludźmi, którzy pragną jedynie do niego powrócić? Po raz
pierwszy od
chwili, gdy widziała jak jej dom niszczą amerykańskie bomby, Vo Thi Mo pozwoliła
by w jej
myślach zakiełkowało ziarenko wątpliwości. To, czego była milczącym świadkiem
było tak
niezwykłe i wymowne, że słowa były zupełnie zbędne.
W tym okresie Front ogłosił, że każdy, kto zabije trzech Amerykanów
automatycznie
otrzyma Wojskowy Medal Zwycięstwa pierwszej klasy (za sześciu dostawało się
drugą klasę,
a za dziewięciu zabitych Amerykanów, niezwykle cenioną, klasę trzecią). Jak
widać,
statystyka nie była jedynie amerykańską manią. Była o naciśnięcie palca od
odznaczenia.
Trójka GI płakała przez chwilę, a potem żołnierze porwali listy i fotografie i
razem z
pozostałą żywnością ułożyli z nich maleńki stos. Łącznik, również uzbrojony w
karabinek K-
44, ostrożnie uniósł broń w dobrze znanym geście, ale Vo Thi Mo przytrzymała
jego dłoń i
pokręciła głową. Właściwy moment minął i przekroczona została granica pomiędzy
obowiązkiem i uczuciami. Zrozumiała to. Jej uczuć nie był w stanie stłumić ani
Front, ani jej
własne szkolenie. Żadna doza nienawiści nie mogła jej teraz zmusić do zabicia
tych trzech,
młodych żołnierzy, którzy płakali w ukryciu, zupełnie jak Wietnamczycy. Kiedy
wstali,
pozwoliła im odejść.
Odbyło się krótkie partyjne śledztwo. Łącznik otrzymał rozkaz złożenia zeznań,
ale
kochał się w Vo Thi Mo i zeznawał wyłącznie na jej korzyść. Komisarz polityczny
z
dowództwa dystryktu był rozgniewany, ale uważnie wysłuchał jej wyjaśnień. Bez
względu na
to, co czuł, słuchając jak ta siedemnastoletnia dziewczyna wyjaśnia, dlaczego
darowała życie
trzem amerykańskim żołnierzom, odłożył wydanie wyroku i zarządził wizję lokalną.
Z
ogromną powagą niewielka komisja polityczna razem z dziewczyną i małym
łącznikiem
przybyła na miejsce przed pajęczą dziurą. Na ziemi, tak jak mówiła Vo Thi Mo,
znaleźli
porwane listy i fotografie oraz cukierki i ciastka. Członkowie komisji byli
równie
zdezorientowani jak ona. I nie było formalnego wyroku. Nagle komuniści zaczęli
pokpiwać i
śmiać się. Jowialnie żartowali z niej: "- Stałaś się dobra i ludzka dla
Amerykanów.
Zabójczyni Amerykanów stała się ich miłośniczką".
Nie ma logicznego wyjaśnienia dziwnego zachowania trzech młodych Amerykanów.
Listy i fotografie mogły należeć do kolegów zabitych w czasie wcześniejszych
walk tego
dnia, albo mogły pochodzić od ich rodzin. Jest też możliwe inne wyjaśnienie tej
sytuacji. Gdy
straty amerykańskiej piechoty rosły w czasie wojny, żołnierze wysłani na
patrole,
"wymiatanie" lub zadanie "szukaj i zniszcz" coraz częściej stosowali własną
odmianę taktyki;
"szukaj i unikaj". Opuszczali bazę, wyruszali w dżunglę, znajdowali sobie
bezpieczne miejsce
i po prostu odsiadywali tam czas wyznaczony na wykonanie zadania. Niekiedy
wystawiali
własne ubezpieczenie, a potem spali, pisali listy, palili, jedli swoje racje i
zabijali czas.
Następnie pakowali plecaki i wracali do bazy, meldując, że nie nawiązali
kontaktu z
nieprzyjacielem. Przekazany przez Vo Thi Mo opis ich zachowania może również
sugerować,
że żołnierze palili marihuanę, powszechnie używaną przez GI, nawet w warunkach
polowych.
Objawami świadczącymi o paleniu marihuany są: przesadne reakcje emocjonalne, w
tym
również śmiech lub płacz i nagłe uczucie głodu. Niektóre z bardziej
wyrafinowanych akcji
"szukaj i unikaj" wiązały się również z zabieraniem nie-zarejestrowanej nigdzie,
zdobytej
wcześniej broni Viet Congu i zdawania jej, jako dowodu starcia z
nieprzyjacielem. Jeżeli Vo
Thi Mo zrezygnowała z zastrzelenia żołnierzy zajmujących się czymś właśnie
takim, było to
przynajmniej małym zwycięstwem naturalnej sprawiedliwości.
Vo Thi Mo pozostała w kompanii kobiecej C3 aż do końca wojny. Zaledwie rok
wcześniej wyszła za mąż za inżyniera melioranta. Prosta, partyjna uroczystość
odbyła się w
lesie niedaleko granicy z Kambodżą. Po wojnie wróciła do Cu Chi. Jej rodzice
jakimś cudem
przeżyli. We trójkę poszli na miejsce, gdzie stał ich dom rodzinny. Lejów po
bombach było i
jest tam tak wiele, że odbudowa była niemożliwa. Tak też miało pozostać. Nowy
dom powstał
w Tay Ninh, gdzie obecnie pracuje mąż Vo Thi Mo. Mają trzech synów i jedną
córkę.
20
DRUŻYNA SZCZURÓW TUNELOWYCH
Do 1969 roku, przynajmniej jeżeli chodzi o "Wielką Czerwoną Jedynkę", taktyka
szczurów
została doprowadzona niemal do doskonałości. Dawne czasy szkolenia w czasie
pracy i
niespodzianki "doświadczenia bojowego" zostały zastąpione przez organizację i
profesjonalizm. Szczury tunelowe z batalionu inżynieryjnego, który przejął
obowiązki od
pododdziału, spotykały się z entuzjastycznym poparciem ze strony dywizji.
W bazie Cu Chi 25 dywizji piechoty szczury tunelowe nie były zorganizowane w tak
doskonały sposób. Wciąż powoływano ich albo do plutonów piechoty, które mogły
natknąć
się na tunele, albo do 65 batalionu inżynieryjnego, obarczonego szerszym
zakresem
obowiązków związanych z niszczeniem podziemnych obiektów Viet Congu. Ich metody
działania obejmowały użycie pługów "Rome" (zastosowanych w czasie operacji
"Cedar
Falls") do zdejmowania warstwy ziemi nad kompleksami tuneli. Była to taktyka,
której
brakowało finezji działania drużyny szczurów tunelowych. Przeprowadzona przez 25
dp
operacja "Kole Kole", trwająca od maja do grudnia 1967 roku doprowadziła do
odkrycia 577
tuneli, ale liczne meldunki po akcji rzadko kiedy wspominają o szczurach
tunelowych. W
przeciwieństwie do "Wielkiej Czerwonej Jedynki", stacjonującej dalej na północ,
za rzeką
Sajgon w Lai Khe, 25 dp nie stawiała na pierwszym miejscu sprawy lokalizowania i
niszczenia tuneli. Generał Fred Weyand, który dowodził dywizją, gdy przybyła ona
do
Wietnamu, nie był nadmiernie zaniepokojony ich istnieniem. "- Były tu - tutejsi
mieszkańcy
zawsze korzystali z nich, aby się ukrywać i przenosić z miejsca na miejsce, ale
nigdy nie
uważałem ich za poważne zagrożenie dla dywizji... nie było sposobu, aby
zablokować je
wszystkie. Przypuszczam, że gdybyśmy to zrobili, to cóż - wykopaliby je znowu".
Tej nonszalancji w traktowaniu wojskowego znaczenia tuneli nie podzielali
dowódcy l
dp. W rezultacie, powołań" formalnie drużyny szczurów tunelowych, oficjalnie je
nazwali,
pozwolili używać własną odznakę i motto oraz dyskretnie popierali elitarny
charakter ich
działalności.
Po przymusowej rezygnacji Jacka Flowersa z dowodzenia drużyną, nowym
"Szczurem Sześć" został porucznik Randolph Ellis, a razem z nim pojawił się nowy
zespół.
Ellis dowodził drużyną "Alpha", natomiast porucznik Jerry Sinn, blondyn o
młodzieńczej
twarzy, który niedawno przybył do Wietnamu, objął dowództwo drużyny "Bravo". W
plutonie szczurów tunelowych służyło ogółem trzynastu ludzi. Wszyscy byli
ochotnikami i
wszyscy przeszli poważne psychologiczne i medyczne badania przed pozytywnym
rozpatrzeniem ich zgłoszeń. Ellis i Sinn w przyszłości opracowali rozmaite
techniki, ale
ogólne dowodzenie "Parszywą Trzynastką" było skoordynowane. (W 25 dp zasadą
było, że
oficerowie nie schodzili do tuneli). Chociaż indywidualizm był popierany, Ellis
i Sinn dbali o
dyscyplinę w swoich pododdziałach i każdy, stosując podstawowe metody
regulaminowe,
zasłużył sobie na podziw i szacunek podwładnych. Okres takich rywalizacji, jak w
przypadku
Flowersa i "Batmana" minął. W drużynach byli ludzie równie wredni jak "Batman" -
urodzony na Kubie Pete Rejo był jednym z nich - ale autorytet oficera nigdy
więcej nie był
już w tak oczywisty sposób wystawiany na próbę.
Właśnie w 1969 roku zaczęła się kształtować charakterystyczna i typowa osobowość
szczura. Każdy był indywidualistą, ale podporządkowywał swoją indywidualność
działaniu
zespołowemu. Wiele cech, jakie odnajdujemy u członków brytyjskiego Special Air
Service
czy amerykańskich Oddziałów Specjalnych, były wyraźnie widoczne u ludzi, którzy
zgłaszali
się do służby w jednostkach szczurów tunelowych. Wszyscy byli szczupłej budowy
ciała.
Mieli skłonność do rezygnowania z większości ziemskich przyjemności, dostępnych
dla
mężczyzn w czasie wojny, zwłaszcza w czasie wojny w Wietnamie. Czuli wstręt do
narkotyków, nie mieli obsesji seksu, i nie zajmowali się grami hazardowymi.
Większość
mówiła obcymi jeżykami, dużo czytali i poszukiwali raczej samotności niż
rozrywek
dostarczanych przez kluby dla podoficerów czy szeregowców. Byli niebezpiecznymi
ludźmi -
dla wroga, dla knajpianych pyskaczy, batalionowych tyranów, którzy mogli poczuć
chętkę
wykorzystania ich niewielkiego wzrostu. Jeżeli zachowywali się w
niezdyscyplinowany
sposób na polu walki, działo się tak z powodu zniecierpliwienia, jakie
wywoływali u nich
oficerowie, których uważali za głupich albo obojętnych. Tego rodzaju
indywidualizm nie jest
czymś niezwykłym w jakichkolwiek siłach zbrojnych - wielu pilotów śmigłowców w
Wietnamie miało podobne cechy. Ludzie muszą się takimi urodzić i sprytny oficer
rekrutacyjny wie, jak ich odnaleźć i wykorzystać.
Porucznik Randy Ellis dokładnie wiedział, jakiego rodzaju ludzi chce mieć w
swojej
drużynie. Jeżeli zdarzyły się pomyłki w rekrutacji, a było to nieuniknione, w
drakoński
sposób wykorzystywano Artykuł 15: każdy wyrok wynikający z prawa wojskowego, bez
względu na to, jak drobne było wykroczenie, powodował natychmiastowe usuniecie z
drużyny. Wprowadzony przez niego regulamin działania szczura tunelowego opierał
się na
kilku podstawowych, surowo przestrzeganych zasadach. Do tunelu nigdy nie wchodzi
mniej
niż trzech ludzi, pełen zespół eksploatacji tunelu zazwyczaj liczy sześciu
ludzi, nigdy zaś
mniej niż pięciu. Dwóch ludzi zawsze pozostaje przy wejściu do tunelu, aby
przekazywać
zaopatrzenie, albo najszybciej, jak to możliwe udzielić pomocy szczurowi, który
ma jakieś
kłopoty. Idący w szpicy szczur (był nim zazwyczaj Pete Rejo) nigdy nie był od
następnego w
mniejszej odległości niż pięć metrów. W rezultacie, gdyby został zabity przez
granat, drugi
członek zespołu ocalałby. Jeżeli szczury natrafiły na rozgałęzienie tunelu,
jeden żołnierz
pozostawał przy nim, aby kontrolować posuwanie się kolegów i zapobiec poruszaniu
się w
kółko, lub zwabieniu ich przez Viet Cong w pułapkę. Aby zapobiec dużej ilości
śmiertelnych
wypadków zdarzających się przy forsowaniu włazów - gdzie tylko było to możliwe -
wysadzano klapy dynamitem. Granatów używano jedynie w ostateczności, ponieważ
spalały
zbyt wiele tlenu. Rozwiązana została nawet sprawa ryzyka związanego z
wychodzeniem z
tunelu przez do tej pory nie odkryty właz i narażania się na postrzelenie przez
własne wojska.
Wszystkie szczury tunelowe otrzymały świecące na czerwono latarki (wiedziano, że
Viet
Cong takich nie posiada) i wychodząc na powierzchnię, szczur wystawiał najpierw
latarkę i
dawał nią sygnał, a dopiero potem wysuwał głowę.
Cała "Parszywa Trzynastka" z głęboką pogardą traktowała wszelkie wynalazki
wojskowych naukowców i była wierna swojemu podstawowemu wyposażeniu, na które
składały się: pistolet, przewód telefoniczny, bagnet lub nóż i latarka. Nigdy
nie przyjęły się
żadne gadżety i "cudowne" maszyny.
Standardową procedurą stosowaną przez Randy'ego Ellisa było wprowadzanie
drużyny do tunelu "na paluszkach", żeby przyłapać możliwie jak najwięcej
kryjących się w
nim partyzantów Viet Congu. Była to taktyka, która prowokowała
najniebezpieczniejszą
reakcję rozwścieczonego, przestraszonego i zdesperowanego przeciwnika,
zaskoczonego we
własnym tunelu. Tak właśnie potoczyły się wydarzenia w dniu, w którym Ellis
zdobył swoją
Brązową Gwiazdę.
2 lutego 1970 roku drużyna "Alpha" otrzymała rozkaz wejścia do niewątpliwie
"gorącej" dziury na skraju plantacji Michelina. Ellis był numerem trzecim,
szeregowy Virgil
Franklin szedł w szpicy, a dowodzący podoficer, plutonowy Cox, szedł jako drugi.
Batalion
piechoty z l dp został przerzucony jako desant śmigłowcowy, w rejonie lądowania
nastąpiła
wymiana ognia i Charlie, jak zwykle, znikł. Ellisowi pokazano najbardziej
prawdopodobne
wejście do tunelu. Po cichu, zgodnie z wszystkimi przyjętymi procedurami, trzy
szczury
wślizgnęły się do szybu. Wprowadzona przez Ellisa zasada głosiła, że żaden
człowiek w
zespole nie może znaleźć się poza zasięgiem wzroku jednego z kolegów, nawet
wówczas, gdy
czołga się najwęższym tunelem komunikacyjnym, albo forsuje najostrzejsze nawet
zakręty.
Skręcając w prawo, Franklin na moment zniknął i w chwili, gdy Ellis zaczął się
tym
niepokoić, w tunelu rozległ się trzask AK-47 i struga przypominających świetliki
zielonych
pocisków świetlnych wbiła się w glinę nad i tuż obok lewego ramienia Ellisa.
Słyszał każdy
kolejny wystrzał z pistoletu Franklina - liczył je wszystkie - i wiedział, że
jego szpica jest w
poważnych kłopotach, Cox przeczołgał się pięć metrów do Franklina, który leżał
poważnie
ranny w brzuch, prawą rękę i ramię. Ellis odruchowo przekazał Coxowi nowy
magazynek z
nabojami .38, aby podał go Franklinowi, ale szeregowiec był ciężko ranny i nie
mógł się
ruszać.
Wolno i z trudem Cox i Ellis ciągnęli rannego z powrotem. Aby dostać się
bezpiecznie
do szybu mieli do pokonania około trzydziestu metrów, Ellis wówczas złamał
zasady, i po
ewakuowaniu Franklina, wrócił sam do tunelu, dotarł do kałuży krwi znajdującej
się w
miejscu, w którym żołnierz został trafiony i zanim wycofał się do wlotu tunelu,
cisnął w mrok
dwa granaty. Być może był to głupi i niepotrzebny wyczyn - bądź co bądź
nieodłączny
element bohaterstwa. Ale jego próba wyparcia w pojedynkę partyzantów z tunelu
zakończyła
się, gdy wieczorem zaczęło się ściemniać. Oczywiście, żelazną zasadą było, że
walki w
tunelach musza się zakończyć po zapadnięciu zmroku. W ciemnościach nie można
było mieć
gwarancji, że nieprzyjaciel wypłoszony w nocy na powierzchnię zostanie
zlikwidowany, lub
wzięty do niewoli, ani też że szczur sam bezpiecznie wydostanie się z włazu.
Opuszczając
wlot do tunelu, Ellis obficie rozsypał wydawany żołnierzom proszek do stóp przed
samym
otworem i na dno szybu. Powróciwszy o świcie następnego dnia, musiał wiedzieć,
czy Viet
Cong pojawił się tu znowu, żeby zaminować właz na jego powitanie. Ale chociaż na
warstwie
proszku nie było żadnych śladów, następny ranek przyniósł ostateczne
rozczarowanie.
Najwyraźniej partyzanci uciekli. Za zimną krew pod ogniem i pomyślne ewakuowanie
rannego towarzysza, Ellis otrzymał Brązową Gwiazdę (V).
Porucznik Jerry Sinn, dowódca drużyny szczurów tunelowych "Bravo", był zupełnie
odmiennym typem człowieka. Z usposobienia bardziej saper niż piechur (piętnaście
lat
później dowodził l batalionem inżynieryjnym), uważał, że jedynym celem
działalności
szczurów jest niszczenie tuneli. Nie dla niego było ciche wchodzenie do tunelu,
przypadkowe
starcie z zapędzonym do narożnika partyzantem, błyskawiczne zdobycie dokumentów
i broni.
Postępując według tych samych elementarnych reguł, co jego przyjaciel i
towarzysz Randy
Ellis, Jerry Sinn nie wierzył w prowadzony ukradkiem zwiad. Sądził, że powinien
dać
Charliemu dość czasu, by wyniósł się stamtąd przed wejściem szczurów. "- Za
każdym
razem, gdy przechodziłem przez właz, albo zmieniałem miejsce, najpierw wsuwałem
latarkę
do środka, wtykałem pistolet i strzelałem. I wciąż uważałem, że moim zadaniem
jest zebranie
możliwie jak najwięcej danych wywiadowczych, zniszczenie kompleksu tuneli i
uniemożliwienie nieprzyjacielowi dalszego korzystania z nich. Nie rozmawiacie z
bohaterem".
Tak więc, dowodzona przez Sinna drużyna "Bravo" nie prowadziła walk ogniowych
w tunelach, nie ponosiła strat w podziemiach. Ale dociekliwy, młody oficer badał
starannie
skutki działania gazu i materiałów wybuchowych w tunelach i w dużej mierze był
odpowiedzialny za udoskonalenia ładunków wybuchowych C4 tak, że czyniły
największe
(choć wciąż zupełnie niewystarczające) zniszczenia ścian tuneli i nadkładu.
Ogólnie rzecz biorąc, był to najbardziej efektywny okres dla szczurów tunelowych
"Wielkiej Czerwonej Jedynki" i wątpić należy czy mogli oni uczynić coś więcej,
by
uniemożliwić nieprzyjacielowi korzystanie z tuneli. Taktyka, wyposażenie,
wyszkolenie i
personel były odpowiednie. Pod surowym, ale pełnym entuzjazmu dowództwem obu
oficerów, powstał niezwykle odważny i bezwzględny zespół szczurów. Było
logiczne, że
Randy Ellis wybrał sierżanta Pete Rejo na szefa swojego pododdziału i starszego
szpicy. Rejo
był zabójcą komunistów, działającym z tego rodzaju spokojnym i kontrolowanym
pragnieniem zemsty, jakie każdy oficer szczurów pragnąłby wykorzystać. Gdy
przybył Ellis,
Rejo był już w Wietnamie od mniej więcej roku i pracował jako swego rodzaju żywy
wykrywacz min w obszarze działania "Wielkiej Czerwonej Jedynki", w strefach
wojennych C
i D. Szczupły, liczący sto siedemdziesiąt siedem centymetrów wzrostu Kubańczyk
spędził
wczesną młodość w Hawanie, strzelając od czasu do czasu do ludzi Castro i
nabywając
zdecydowanej niechęci do komunizmu. Podczas gdy większość stronników dyktatora
Batisty
taktownie kupowała sobie bilet w jedną stronę na Florydę, młody Rejo wziął
należący do ojca
rewolwer .38 i strzelał do brodatych rewolucjonistów. Miał sporo szczęścia, że
udało mu się
wówczas umknąć z życiem, a jeszcze więcej, gdy w 1968 roku zajmował się
wykrywaniem
min w Wietnamie, na szosie Nr 13. To właśnie Rejo, z chudą, spiętą twarzą, na
której nie
drgał żaden mięsień, pierwszy odkrył miny, umieszczone pod nimi w charakterze
pułapek
granaty i wreszcie znalazł partyzantów, którzy chałupniczo przerabiali zdobyty
amerykański
sprzęt.
W trzech różnych wypadkach Pete Rejo zaglądał śmierci w twarz, kiedy to nastąpił
na
minę, uruchomił jej zapalnik - a wybuch nie nastąpił. Garstka tych, którzy
usłyszeli odgłos
uderzającej iglicy w minie-pułapce i przeżyli, by móc o tym opowiedzieć, nie
znajduje
właściwie słów, by opisać chwilę jaka nastąpiła po ostrym, metalicznym dźwięku
obwieszczającym zagładę. Rejo zbadał minę i przekonał się, że jest zupełnie
sprawna. Jego
koledzy nazywali go człowiekiem-macką saperską i po jakimś czasie żart przybrał
fizyczną
postać. Wyczuwał miny. Nawet gdy jego drużyna przeczesała kilkakrotnie
podejrzany teren i
zaklinała się na wszystko, że jest czysty, jeżeli Pete Rejo czuł minę -była tam
na pewno i
osobiście ją wykopywał.
To samo, co spowodowało, że Rejo zajął się wykrywaniem min, wkrótce skłoniło go
do przekwalifikowania się na szczura tunelowego. W rezultacie -jak wielu
szczurów - spędził
w Wietnamie trzy lata, czyli trzy razy dłużej - niż wymagano. W tym kraju i w
tunelach
trzymało go uczucie perwersyjnego podniecenia, które każdy może znaleźć w
zakamarkach
swojej duszy, ale niewielu chce je zrealizować. W przeciwieństwie do swojego
dowódcy
Ellisa, który chciał zdobywać jeńców i dokumenty oraz niszczyć tunele, i w
przeciwieństwie
do Sinna, który chciał mieć to wszystko za sobą, sierżant Pete Rejo przede
wszystkim pragnął
zabijać komunistów w tunelach. Gdyby chciał, mógłby to pragnienie uzasadniać
bardzo
różnorodnie. Mógł na przykład twierdzić, że jest to element wiecznej walki z
komunizmem,
albo że czyni to dla honoru flagi, że walczy w obronie demokracji w Wietnamie,
Azji i
wolnym świecie. Udowadniał kumplom, jak prawdziwym jest Amerykaninem, i jak
skuteczny
może być amerykański żołnierz. Naprawdę jednak potrzebował bodźca. W
kulminacyjnym
punkcie każdej operacji, jeżeli miał szczęście, natrafiał na nieprzyjaciela. A w
tunelach nie
brał jeńców. Jego psychika była pełna paradoksów. "-Kochałem tę robotę.
Nieprzyjaciel
trafiał nas, a potem chował się w dziurach i wiedziałem, że musimy iść za nim na
dół - bo
gdzie indziej mogli by się podziać? Chyba że jeszcze głębiej? Ja też zszedłbym
głębiej.
Lubiłem to bardzo, jak cholera. Prawdę mówiąc, kiedy mnie informowali, że na
dole jest Viet
Cong, rozklejałem się. Leciałem tam sto mil na godzinę. Dla mnie było to jak
polowanie.
Mówili mi: "- Hej, mamy tam coś na dole, a ja już byłem gotów. Chciałem być
pierwszy na
dole, chciałem iść natychmiast nie opieprzać się, ale iść po niego".
Tak więc zabił wielu ludzi głęboko pod ziemią, tam gdzie był zdany sam na
siebie,
chociaż jego drużyna szła za nim. Ten szczupły, wysoki i lekki Kubańczyk, który
stawał na
minach i przeżył, który błagał, by mógł iść w szpicy więcej razy, niż zezwalały
na to
przepisy, stawał się spięty i niespokojny tylko wtedy, gdy nie mógł zejść do
"gorącej" dziury.
Oczywiście Ellis był surowym oficerem. "- Trzymał się przepisów, był bardzo
surowy. Nie
mogę powiedzieć. Ale kiedy jesteś tam na dole, jeden na jednego, wtedy nie ma
żadnych
przepisów".
W uzasadnieniu do jego Army Commendation Medal (Medal Pochwalny Armii V
klasy) opisana jest działalność człowieka bez nerwów. Mówi się tam o odwadze
szczura
tunelowego, który wbrew wszystkiemu - chociaż w tunelu mógł znajdować się
partyzant,
który zdążył już ranić dwóch jego kolegów z drużyny - natychmiast zgłosił się na
ochotnika,
by zejść pod ziemie, poszukać dokumentów i zniszczyć tunel. W uzasadnieniu
napisano
również, że Rejo wszedł do "gorącej" dziury, pomimo że jego podwładni sami
skazili ją
gazem CS, że odmówił nałożenia maski przeciwgazowej i nie zwracając uwagi na
własne
bezpieczeństwo przeszedł przez kompleks tuneli i zniszczył go ładunkami
wybuchowymi. W
uzasadnieniu nie ma natomiast informacji - nie wiedział o tym fakcie dowódca
Rejo,
porucznik Randy Ellis - że sierżant znalazł w tunelu północnowietnamskiego
żołnierza.
Kierując się zapachem nieprzyjaciela, podobnie jak wcześniej kierował się
zapachem min i
nie zwracając uwagi na palący, duszący CS, Rejo dosłownie wyżłobił sobie drogę w
tunelu
komunikacyjnym, który stał się tak wąski, że musiał go poszerzać przy pomocy
noża. Randy
Ellis podążał dość daleko, ale starał się trzymać w odległości pozwalającej mu
osłonić Rejo.
Na powierzchni życzyli sobie jeńców. W takich przypadkach obowiązywała zasada,
że bierze
się ich tylko wtedy, gdy istnieje rozsądny procent prawdopodobieństwa, że uda
się ich
przeprowadzić niebezpieczną drogą powrotną do włazu, a jednocześnie zachować w
tych
sześćdziesięciocentymetrowych dziurach kontrolę nad jeńcem. Było to wykonalne.
Ale nie w
przypadku Pete Rejo.
Wciąż poszerzał nożem tunel, gdy natknął się twarzą w twarz na komunistycznego
żołnierza armii północno-wietnamskiej uzbrojonego w AK-47. Nigdy się nie
dowiemy,
dlaczego komunista nie strzelił do szczura, aczkolwiek fakt, że Rejo nie
postąpił zgodnie ze
swoim instynktem i nie zabił żołnierza można częściowo wyjaśnić otrzymanym
rozkazem
wzięcia jeńca. Rejo chełpił się, że nie wykopano jeszcze tunelu, w którym nie
potrafiłby
zawrócić i zrobił to, ryzykując, że dostanie kulą w tył głowy. Podczołgał się z
powrotem do
Bllisa i powiedział: "- Elly, zamów mi ładunek kumulacyjny". Poinformował
oficera, że nie
może przedostać się dalej i nadszedł właściwy moment, by wysadzić tunel. Pominął
milczeniem obecność północnowietnamskiego żołnierza, skulonego w rogu małej
komory w
odległości zaledwie kilkudziesięciu centymetrów. Czemu Rejo nie powiedział o tym
Ellisowi? "- No cóż, ponieważ wiedział, że mam szajbę. Gdybym nie przemilczał,
nie
pozwoliłby mi zrobić tego co chciałem. Randy był zawodowcem. A ja byłem zabójcą.
Rozumiecie, co chcę powiedzieć?"
W końcu dostarczono Rejo 18-kilogramowy ładunek burzący i powrócił, żeby go
ustawić. Przeczołgał się z powrotem, aby sprawdzić, czy znajdzie wietnamskiego
żołnierza,
ale go nie zobaczył. Aż nagle, nie musiał go już widzieć. Mógł go poczuć -
zapach potu i ciała
nie pozostawiał żadnych wątpliwości. Ustawiając ładunek, zastanawiał się, ilu
ich zginie, gdy
tunel się zawali. Zastanawiał się, dlaczego go nie ostrzelali - przecież był tak
prostym celem.
Sytuacja przypominała wcześniejsze przypadki z minami, które nie wybuchły. Po
eksplozji,
chciał zejść na dół tylko dlatego, by potwierdzić, że zabił tego żołnierza. Ale
Ellis
powstrzymał go. Drużyna szczurów otrzymała następne wezwanie.
Dali mu dziesięć dni po to, by poleciał na Guam, gdzie otrzymał amerykańskie
obywatelstwo - i spełnił tym samym największe marzenie od opuszczenia Kuby.
Mógłby
zostać w tunelach na zawsze, gdyby nie kończyło się zaangażowanie Ameryki w ten
konflikt.
Nawet wtedy prosił, by pozwolono mu zostać. Gdy działalność drużyn szczurów
dobiegła
końca i Amerykanie zaczęli się wycofywać, Rejo ubłagał swoich przełożonych, by
pozwolili
mu przenieść się do jednostki lotnictwa szturmowego l dywizji kawalerii
powietrznej. Latali
bardzo nisko, tuż nad dżunglą, strzelając do ludzi na ziemi z szybkostrzelnych
karabinów
maszynowych, odpalających 6000 pocisków na minutę. To było coś dla Rejo. Ale w
końcu
powiedzieli mu, że jest wystarczająco długo w Wietnamie i musi wracać do domu.
Jednak nawet te ciężko zapracowane medale i amerykańskie obywatelstwo nie
przyniosły Rejo spokoju. Żenił się i rozwodził trzykrotnie. Nigdy nie rozmawia z
przyjaciółmi o walkach w tunelach ani nie uczestniczy w hałaśliwych spotkaniach
weteranów.
Ale kupił sobie strzelbę śrutową, kalibru .22, oraz kilka noży i zaczął polować
na sarny, łosie
i kojoty wśród wzgórz Kolorado. Poluje samotnie.
Rick Swofford również walczył w drużynie Ellisa. W przeciwieństwie do Rejo nie
dręczyły go mroczne i sprzeczne siły tkwiące w człowieku. Miał dwadzieścia lat,
gdy znalazł
się w armii i wylądował w Wietnamie, gdzie wypełniał worki z piaskiem w wojskach
inżynieryjnych. W 1969 roku sława szczurów tunelowych stała się tak wielka, że
wydawali
mu się oni legendą. Ellis uznał, że może wykorzystać tego twardego, żądnego
sławy żołnierza
i wziął go do siebie. Swofford był specjalistą w stosowaniu materiałów
wybuchowych i jego
talent w precyzyjnym zastosowaniu ładunków niszczących był dokładnie tym, czego
potrzebowała drużyna Alpha. Jeżeli użyło się za dużo, mogło to być
niebezpieczne, za mała
ilość nie dawała rezultatów, nieumiejętne obchodzenie się z nimi było
zagrożeniem dla
wszystkich w tunelu - a Swofford potrafił robić wszystko tak, jak się należy.
Peter Rejo nie
lubił zuchowatego chłopaka i świecił mu w oczy swoim stopniem do momentu, gdy
Swofforda nie zaczęło to wkurzać. Szczury tunelowe nie posługiwały się na tej
wojnie
stopniami wojskowymi, ani też nie stosowały hierarchii jaka istniała poza ich
jednostką.
Swofford rzucił wyzwanie Rejo i stoczyli pojedynek na pieści, który trwał tak
długo, aż
obydwaj nie byli w stanie utrzymać się na nogach. Potem zostali wiernymi
przyjaciółmi.
Swofford uwielbiał blichtr swojej drużyny. Ich charakterystyczna odznaka
wywoływała
zazdrość za każdym razem, gdy wchodzili do klubu podoficerskiego.
Właśnie Rock Swofford wysadził w powietrze tunel, w którym Franklin został
postrzelony a Ellis zdobył swoją Brązową Gwiazdę. Był to trudny, pełen napięcia
okres dla
drużyny "Alpha". Swofford zszedł na dół z Ellisem zabierając ze sobą dwadzieścia
pięć
skrzynek, czyli ogółem około stu trzydziestu kilogramów materiału wybuchowego C-
4.
Musieli przeciągnąć wszystko, skrzynka po skrzynce przez długi kompleks tuneli i
zdetonować je dokładnie w tym samym czasie. Każda skrzynka, widziana od góry
miała
kształt kwadratu o wymiarach czterdzieści pięć na czterdzieści pięć centymetrów
i oba
szczury były już bardzo zmęczone. A wtedy zorientowali się, że wzięli ze sobą
zaledwie
czterdzieści pięć centymetrów lontu prochowego. Użycie go do zdetonowania takiej
ilości
materiału wybuchowego było wyjątkowo niebezpieczne. Ellis zapytał go: "-
Swofford, czy
lont jest wystarczająco długi?", na co Rick, który oglądał za dużo westernów,
odpowiedział,
zapalając go papierosem: "- Nie, lepiej zacznij już biec, Elly". Oczywiście,
bieganie w tunelu
było niemożliwe, ale zawodowcy wyczołgiwali się zadziwiająco szybko, choć w może
niezbyt dystyngowany sposób, zdzierając sobie skórę z łokci i kolan. W chwili,
gdy obaj
mężczyźni wyskoczyli z szybu jak korki z butelki, sto trzydzieści kilogramów C-4
eksplodowało. Podmuch znokautował Swofforda. Tunele wylatywały w powietrze jak
na
zwolnionym filmie. Setki ton ziemi i kamieni zawisły w powietrzu. Użycie stu
trzydziestu
kilogramów materiału wybuchowego było luksusem, ale w tym właśnie tunelu raniono
Virgila Franklina.
Gdy ziemia opadła, wszyscy zobaczyli, że Swofford rozmieścił ładunki tak
idealnie,
że cały nadkład ziemi przykrywający labirynt tuneli został zdjęty jak skalp z
głowy. Ujrzano
tunele, których w ogóle nie wykryto w czasie dotychczasowych poszukiwań. Ellis
wybaczył
Swoffordowi teatralny gest, A Rick był uszczęśliwiony.
Gdy szczury tunelowe l dywizji doskonaliły swoje wyjątkowe umiejętności,
prowadząc indywidualne pojedynki w tunelach i często wygrywając je, 25 dywizja w
Cu Chi
na drugim brzegu rzeki Sajgon, wdrażała bardziej pracochłonną metodę
rozprawiania się z
tunelami. Na długo po oficjalnym powołaniu w "Wielkiej Czerwonej Jedynce" grup
szczurów
tunelowych, 25 dp w dalszym ciągu trzymała się swojej taktyki angażowania wojsk
inżynieryjnych, ale bez specjalizacji i ciągłości działania, typowej dla
poczynań kolegów
walczących dalej na północ, w obronnym pierścieniu wokół Sajgonu. W maju 1968
roku
meldunek operacyjny analizujący doświadczenia wyniesione z operacji .Atlanta"
wykazywał,
że piechurzy z 25 dp w dalszym ciągu posługiwali się pługami ,,Rome" w celu
odsłonięcia
subtelnej plątaniny tuneli Cu Chi. Przypominało to golenie się potłuczoną
butelką. Sprzęt był
potężny i kosztowny, cały proces czasochłonny, a wynikom brakowało dokładności.
Był to
hałaśliwy i prymitywny sposób uporania się z tunelami.
Można mieć wątpliwości, czy pełnoetatowe drużyny szczurów tunelowych były w
stanie odkryć i zablokować tunele pasa otaczającego bazę Cu Chi. Wypady
Amerykanów do
tuneli były bardzo częste, ale nigdy całkowicie nie zlokalizowano ani nie
zniszczono
podziemnych labiryntów. W rezultacie jeszcze w lutym 1969 roku komuniści byli w
stanie
przeprowadzić swój zadziwiająco udany atak na bazę, w którym wykorzystali
zarówno stare,
jak i nowe tunele. Jeńcy z Viet Congu zeznali, że ukrywali się w pasie tuneli
wokół bazy trzy,
cztery dni przed atakiem. Innymi słowy, przez całe trzy lata, jakie minęły od
chwili przybycia
25 dp, jej dowództwo w Cu Chi wciąż nie było w stanie kontrolować terenu
wewnątrz
własnych zasieków. Co więcej, baza stałą się ogromną fortecą, zmuszoną do
poświęcania
coraz więcej czasu, energii i pieniędzy na żywienie i bronienie samej siebie.
Zdecydowane
podejście dowództwa do sprawy niszczenia tuneli, mogło pozwolić dywizji na
luksus
prowadzenia bardziej ofensywnych działań. Jednak tam, gdzie powstawały "pół-
etatowe"
drużyny szczurów tunelowych, ich szkolenie i taktyka stanowiły odbicie nie tyle
naukowego
podejścia saperów, ile narwanych sposobów piechoty.
"Rock", "Chicago", Jackson, Funchez Wright i Manifold tworzyli taką właśnie
drużynę. "Rock" nazywał się Floro Rivera, był plutonowym, szefem drużyny. Ani
on, ani
żaden inny żołnierz drużyny, nie zgłosił się na ochotnika. Wszyscy należeli do
elitarnych
"Wilczurów" 2 batalionu 27 pułku piechoty wchodzącego w skład 25 dywizji.
"Wilczury"
zostali zorganizowani w 1901 roku w Fort McPherson, w stanie Georgia. Psie
przezwisko
pojawiło się później, pod koniec I wojny światowej, kiedy rosyjscy
białogwardziści
przyrównywali zaciekłość jednostki do cech wilków.
Gdyby Flo Rivera służył jako saper w "Wielkiej Czerwonej Jedynce", miałby szansę
stać się legendarnym szczurem tunelowym. Był, podobnie jak Thornton, Ellis czy
Rejo,
urodzonym szczurem, W zaistniałej sytuacji jednak on i jego zorganizowana ad hoc
drużyna
nie zdobyła sławy i uznania kolegów z Lai Khe. W przeciwieństwie do l dp, tu
drużyną nie
dowodził oficer. Dowódca plutonu nawet nie schodził do dziur. Kiedy więc stało
się
oczywiste, że "Wilczury" potrzebują kogoś, kto zerwie z dotychczasową
improwizacją w
wojnie tunelowej, powiedziano Riverze, że ma zajęcie.
Urodził się na Hawajach, a jego rodzice byli Filipińczykami. Matka zmarła, gdy
był
niemowlęciem i ojciec, skromny robotnik na plantacji, musiał wychować trzech
synów. Obaj
starsi bracia Rivery służyli w czasie II wojny światowej, a potem wyjechali.
Wychowanie
było surowe. Ojciec nauczył go, aby nigdy się nie cofał, jeżeli uważa, że ma
racje. Poznał
sztukę walki na pięści i wkrótce został utalentowanym bokserem wagi muszej.
Jeżeli Flo
postąpił niewłaściwie, ojciec prał go na kwaśne jabłko. Pewnego dnia, gdy miał
zaledwie
dziewięć lat, ojciec dał mu wielki nóż i oznajmił, że teraz jego kolej, aby
zabić świnię. "Nie
zrób jakiegoś błędu. Widziałeś jak to robię -ostrzegł go ojciec. - Zabij ją
jednym uderzeniem,
pierwszym. Jeżeli zrobisz to źle, stłukę cię jak nigdy. Jeżeli masz kiedykolwiek
używać noża,
musisz być w tym dobry". Świnia zginęła natychmiast, a Flo Rivera nauczył się
posługiwać
nożem jak Davy Cockett.
Bardzo kochał i obawiał się swojego ojca. W wieku dwudziestu lat wstąpił do
wojska,
żeby zostać żołnierzem zawodowym. Nieustępliwość i nie przyjmowanie rozkazów od
głupków wkrótce spowodowało, że trafił do aresztu. Wierzył w dyscyplinę, ale
nigdy nie
mówił "proszę". Byli wredni podoficerowie, którzy chcieli go złamać, ale im się
to nie udało.
Szanował jedynie skuteczność i dyscyplinę. "Jeżeli starszy szeregowy karze mi
skoczyć,
skoczę. Jeżeli kapral rozkaże mi wykonać: padnij i umrzyj -zrobię to". Każdy
mógł
przepowiedzieć, że Rivera może zostać jednym z tych legendarnych sierżantów,
których
przeznaczeniem było poprowadzić ludzi z honorem do walki. Ale jak na razie upór
wystawił
jego karierę na poważną próbę. W czasie służby w Niemczech, pułkownik dowiedział
się o
jego talencie bokserskim i poprosił go, by walczył jako przedstawiciel
jednostki. Rivera
właśnie obiecał narzeczonej, że zerwie z boksem, więc podziękował za zaszczyt.
Pułkownik
łagodnie zwrócił uwagę, że nie jest to zaproszenie, lecz rozkaz. Rivera nie
powiedział
"proszę". Zasalutował i wyszedł z gabinetu. Pułkownik załatwił, by dawano mu
najgorsze
prace, jakie można było znaleźć w bazie, a także całą serię nocnych służb
wartowniczych.
Rivera w dalszym ciągu o nic nie prosił, i jego wojskowa kariera wisiała już na
włosku, gdy
sprytny sierżant sztabowy wziął go na stronę i poradził mu kompromis. "Nie
boksuj się,
zostań trenerem drużyny" - powiedział. Rivera zgodził się i wojna z dowódcą
dobiegła końca.
Był znakomitym kandydatem do działań w tunelach -drobny, muskularny, bardzo
silny i nieustraszony. Szkolenie w czasie pracy nie sprawiało mu żadnych
kłopotów, ale
przekształcenie drużyny w szczury tunelowe, owszem. Niektórzy, jak wielki,
powolny,
czarnoskóry Jackson nie nadawali się - z racji swojej budowy. Inni mieli taką
samą ochotę na
włażenie do dziur, jak na poderżnięcie sobie gardła tępą brzytwą. W
przeciwieństwie do
Ellisa, Rivera nie mógł wybrać sobie ludzi. Najpierw doszedł do porozumienia z
dowódcą
plutonu, kapitanem Gavinem, sympatycznym młodym oficerem, który całą tę brudną
robotę
pozostawił Riverze, pozwalając mu postępować z ludźmi tak, jak uzna za słuszne.
Podoficerowie, tacy jak Rivera, byli równie rzadkim zjawiskiem, jak róże na
pustyni i jeżeli
zaczynali działać, lepiej było zostawić ich w spokoju. Rivera uzyskał pełnię
władzy.
Zebrał drużynę w bazie Cu Chi i poinformował ich, iż jest zaszczycony i dumny z
tego, że pragną zostać szczurami tunelowymi. Najpierw zapadła krótka cisza -
nikt nie
wiedział, o czym Rivera mówi. A potem zaczęły się podnosić ręce. Drużyna
wiedziała
wszystko o tunelach. Nie raz znajdowali się pod ogniem Viet Congu, gdy
partyzanci
wyskakiwali z tunelu nawet w obszarze samej bazy. Byli "Wilczurami", a nie
foksterierami.
Rivera dał im jeszcze jedną szansę przemyślenia decyzji. Obiecał, że w czasie
każdej operacji
za każdym razem sam będzie schodził na dół. Nie mają się czego bać - będzie
razem z nimi.
Zapadła szydercza cisza. Nie mógł ich prosić, ani też dalej powoływać się na
swój stopień.
Poczekał na pierwszą odmowę, a kiedy padła, po prostu wyzwał żołnierza do walki.
Był to
niemoralny i nielegalny postępek. Zaproponował dygoczącemu szeregowcowi wybór:
nóż
albo pistolet z jednym nabojem. Nie walczyło się z Riverą na noże, chyba, że
chciało się
następnego dnia być wysłanym do kraju w worku na zwłoki. Pojedynek na pistolety
był
równie mało atrakcyjny.
Używał tego sposobu kilkakrotnie, za każdym razem, gdy czuł, że dyscyplina w
plutonie się rozsypuje. Nie była to sprawa osobistej dumy lub zachowania twarzy
- był na to
zbyt dobrym żołnierzem, ale nie udałoby mu się skłonić grupy piechurów do
działań w
tunelach bez zastosowania metody kija i marchewki. A Rivera wiedział wszystko o
tym, jak
używać kija. Nikt nigdy nie przyjął wyzwania sierżanta. I co ważniejsze, nikt
nigdy nie
zameldował, że takie wyzwanie zostało rzucone. Gdyby sprawa się wydała, Rivera
oczywiście stanąłby przed sądem wojennym.
Powoli, w bólach i z kłopotami, zaczęła powstawać drużyna szczurów Rivery.
"Chicago" był mniejszy nawet od niego i zazwyczaj szedł w szpicy. Szkolenie w
czasie pracy
ukształtowało pewne oczywiste zasady. Nikt, nigdy nie szedł sam. Wkrótce
przyjęto
standardowe wyposażenie szczurów. Bez przerwy trwało szkolenie w wykrywaniu
pułapek.
Problem stanowił Jackson. Nie chodziło o to, że był niechętnym, czy złym
żołnierzem.
Po prostu, był zbyt wielki i niezgrabny. Na swoich szerokich ramionach nosił
kaem plutonu,
ale w walce w tunelach okazał się nieprzydatny. W czasie działań w tunelach
najczęściej
pełnił jedynie służbę wartowniczą przy wejściu. Zdaniem Rivery wciąż
niebezpiecznie nie
interesował się działaniami kolegów, a przez to stanowił słaby punkt
pododdziału. Pewnej
nocy, daleko od bazy, pluton biwakował na terytorium nieprzyjaciela. Gdy
zorganizowano
linię obrony, Rivera wyznaczył warty i poszedł spać. Obudził się w środku nocy,
a kiedy
przeprowadził kontrolę posterunków, zastał Jacksona śpiącego. Zabrał potężnemu
szeregowcowi karabinek M-14, a wtedy Jackson obudził się i próbował pchnąć
Riverę
bagnetem. Ten jednak w ułamku sekundy wyciągnął nóż i skaleczył szeregowca w
szyję. O
świcie Rivera rozkazał mu złożyć oficjalny meldunek o incydencie dowódcy
kompanii,
kapitanowi Gavinowi. Obydwaj żołnierze popełnili wykroczenia kwalifikujące ich
do
postawienia przed sądem wojennym. Gdy Jackson wszedł do namiotu oficera, Rivera
połączył
się z Gavinem telefonem polowym i opowiedział mu, co się właściwie zdarzyło.
Kapitan
oznajmił Riverze, żeby się nie martwił, a potem wyjaśnił Jacksonowi, iż ma
szczęście, że
żyje. Incydent został zakończony.
Ale napięcie pomiędzy Riverą i Jacksonem pozostało. Wciąż, zdaniem sierżanta,
był
zagrożeniem dla dyscypliny plutonu. Nieco później, gdy pluton stacjonował w
bunkrach na
linii obrony bazy Cu Chi, VietCong zaczaj! intensywnie posługiwać się
otaczającym ją pasem
tuneli, by atakować znajdujących się w niej Amerykanów. Pododdział Rivery nagle
dzień w
dzień dostawał się pod ogień snajpera. Niemal dokładnie o tej samej porze
snajper uzbrojony
w karabinek K-44, oddawał kilka strzałów do plutonu, który w odpowiedzi z
bezsilną
wściekłością i bez powodzenia zasypywał ogniem plantację drzew kauczukowych.
Rivera
zwrócił uwagę na jedno drzewo wśród zarośli i uznał je za stanowisko snajpera.
Nie mógł
jednak pojąć, w jaki sposób strzelec wyborowy dostaje się na drzewo, skoro cały
okoliczny
teren był całkowicie zajęty przez jego drużynę.
Nie po raz pierwszy sierżant Flo Rivera popełnił poważne wykroczenie,
kwalifikujące
go do postawienia przed sądem wojennym. Wezwał Jacksona i polecił mu przejść się
dość
szybkim krokiem koło drzewa i zrobić' ten spacer tuż przed porą lunchu. "Nie
zatrzymuj się -
ostrzegł szeregowca. - Jeżeli to zrobisz, oberwiesz. Kiedy zacznie strzelać, nie
stawaj".
Jackson, który już oduczył się dyskutowania z podoficerem, rozpoczął spacer
zgodnie z
planem. Rivera ustawił dwa karabiny maszynowe. Jeden wycelowany był w górną, a
drugi w
dolną cześć drzewa, Jackson znalazł się w odległości około stu metrów od
wyznaczonego
miejsca, gdy snajper zaczął strzelać. Wielki GI zemdlał, a w tej samej chwili
Rivera otworzył
ogień jednocześnie z dwóch kaemów. Na ziemie poleciały liście, kawałki drewna i
jedno
podziurawione ciało. Żołnierze ocucili wodą Jacksona i wszyscy poszli zbadać
drzewo.
Okazało się, że wnętrze pnia było wydrążone i wisiała w nim lina opadająca do
tunelu
wykopanego pod drzewem. Snajper mógł wiec wspiąć się miedzy gałęzie wewnątrz
pnia i
dlatego przez cały czas pozostawał niewidoczny. Jackson uprzejmie poprosił
sierżanta, aby w
przyszłości nie używał go w charakterze żywej przynęty. Rivera zgodził się i
obaj uznali, że
rachunki zostały wyrównane.
Podobnie jak Ellis w Lai Khe, Rivera, kierując się zdrowym rozsądkiem opracował
coś, co nazwał koleżeńskim ubezpieczeniem w tunelach. Nikt nie schodził pod
ziemie sam,
nikt nie zapuszczał się zbyt daleko bez osłony. Przed każdym badaniem tunelu,
Rivera
przeprowadzał próby, ustalając najdrobniejsze szczegóły; kto pójdzie w szpicy,
kto będzie
osłaniał, jak daleko dojdą i kto ubezpieczy właz. Drużyna zaczęła działać w
zgrany sposób i
Rivera był coraz bardziej dumny ze swoich ludzi. Zaczęli cieszyć się w bazie
pewną sławą,
chociaż byli tylko jedną z wielu grup "półetatowych" szczurów tunelowych.
Nie było wielkich, bohaterskich walk w tunelach. 25 dp prowadziła politykę
badania i
niszczenia tak wielu podziemnych kompleksów, jak było to możliwe, nie istniały
jednak
jakieś konkretne instrukcje. Ale drużyna Rivery miała swoje wielkie chwile.
Odnaleźli
podziemną salę konferencyjną, na ścianie której wisiała elegancka flaga z
sierpem i młotem,
często znajdowali dokumenty, magazyny ryżu i broni. Poznali również
niebezpieczeństwo
związane z wychodzeniem przez odkryte włazy i narażanie na ostrzał swoich wojsk.
Rivera
ochraniał swoich ludzi na swój własny sposób. Po kilku groźnych incydentach
postanowił, że
w czasie gdy będzie miał ludzi pod ziemią, tylko jego drużyna będzie przebywała
w
sąsiedztwie tunelu. Jeżeli na ten święty teren wkroczyły jakieś inne "Wilczury",
mały sierżant
natychmiast rozkazywał im się stamtąd wynosić. Większość słuchała go. Ci którzy
tego nie
zrobili, byli zwymyślani i najczęściej odchodzili. Natomiast każdy, kto nie
reagował na taką
metodę perswazji, nagle znajdował się oko w oko ze zwariowanym podoficerem z
trzydziestką ósemką w garści. Wtedy wycofywali się. Tyle razy składano meldunki
na jego
oburzające zachowanie, że przestało to być nowością. Jego dowódca plutonu nigdy
go nie
opuścił i nigdy nie pozwolił, aby jakaś skarga została złożona na piśmie. Nikt z
drużyny nie
został zabity ani ranny. Dzięki szczęściu i zdrowemu rozsądkowi RAvera dotrzymał
umowy
jaką z nimi zawarł, gdy wyznaczył ich na ochotnika do tej służby. Zrozumieli, że
wywiązał
się z danego słowa. W zamian, pomimo frustracji powodowanej zbyt wieloma
"zimnymi"
tunelami, walczyli zaciekle na powierzchni. Każdy członek drużyny, w tym również
Jackson i
kapitan Gavin, był ranny.
Rivera otrzymał dwie Srebrne Gwiazdy, trzy Brązowe i Army Commendation Medal.
Odszedł z 25 dp i Cu Chi po otrzymaniu przydziału do Armii Republiki Wietnamu na
stanowisko specjalnego doradcy. Następnie wysłano go do Korei, ale brak akcji
znudził go.
W końcu powrócił na Hawaje i pracuje w cywilu w odległości stu metrów od bazy
wojskowej.
21
ZWYCIĘZCY I POKONANI
Ofensywa Tet w styczniu 1968 roku była kulminacyjnym punktem działalności w
tunelach.
Skoordynowana seria niszczących ataków przeprowadzonych przez Viet Cong na
Sajgon,
została zaplanowana i przygotowana w tunelach Cu Chi i Żelaznego Trójkąta w
odległości
zaledwie trzydziestu sześciu kilometrów od stolicy, gdy w tym samym czasie MACV
uspokajał amerykańskie społeczeństwo, że szala wojny przechyla się na ich
stronę.
Psychologiczne oddziaływanie ofensywy Tet było tak ogromne, że stała się ona
zwrotnym
punktem wojny, początkiem końca. " Bez tuneli - oświadczył generał broni
Richard
Knowles - nie byłoby ofensywy Tet". Po jej zakończeniu, gdy zdziesiątkowanych
partyzantów zastępowały w walce regularne wojska Wietnamu Północnego, rola
tuneli
proporcjonalnie się zmniejszyła. Ale w 1968 roku odgrywały one decydująca rolę.
Tam ukrywała się elita południowowietnamskich partyzantów - Dac Cong. Byli to
saperzy lub komandosi, którzy przeprowadzali najbardziej zuchwałe ataki i akty
sabotażu.
Niekiedy zaledwie trzyosobowa grupka Dac Congu przenikała do ogromnej bazy wojsk
Stanów Zjednoczonych lub Armii Republiki Wietnamu i siała tam spustoszenie.
Obecnie Dac
Cong wchodzi w skład armii wietnamskiej. W czasie wojny byli oni zorganizowani w
bataliony, z których najważniejszym był F-100. Powołany w 1965 roku stacjonował
w
tunelach w wiosce Ań Tinh nieopodal dystryktu Cu Chi. Jej członków rekrutowano
spośród
mieszkańców samego Sajgonu i szkolono w prowadzeniu działań partyzanckich w
mieście.
Większość z nich nosiła miejskie ubrania i prowadziła pozornie zwyczajne,
legalne życie
"integrując się z nieprzyjacielem". F-100 znajdowało się pod osobistą komendą
dowódcy
wojskowego komunistycznego IV okręgu wojskowego, pułkownika Tran Hai Phunga,
Jego
zaszyfrowane rozkazy były przekazywane do bazy drogą radiową, a kurierki
zapewniały
łączność dowództwa z agentami w Sajgonie. Nikt inny w Viet Congu nie znał
lokalizacji
tajnej bazy batalionu. Pododdział ten miał w swoim dorobku długą listę ataków
rakietowych i
terrorystycznych zamachów bombowych na obiekty w Sajgonie, wśród których w 1967
roku
znalazła się również ambasada amerykańska, oraz szereg regularnych ataków na
posterunki
policji, nocne kluby i restauracje, co spowodowało, że stolica stała się
nerwowym i
niebezpiecznym miejscem. Ale w czasie tradycyjnego okresu świątecznego w
Wietnamie,
uroczystości nowego roku księżycowego 31 stycznia 1968 roku -F-100 miał znaleźć
się w
czołówce pełnowymiarowej ofensywy wojskowej przeprowadzonej wewnątrz stolicy.
Decyzja o przeprowadzeniu ogólnokrajowej ofensywy Tet w 1968 roku była podjęta
na najwyższych szczeblach partii Lao Dang w Hanoi. W lipcu 1967 roku w stolicy
na
Północy odbył się pogrzeb zmarłego na raka byłego dowódcy wojskowego Centralnego
Biura
na Wietnam Południowy, generała Nguyen Chi Thanha. Wydarzenie to stało się
okazją do
przeprowadzenia narady politycznych i wojskowych przywódców z całego Wietnamu,
Ulegając naleganiom generała Giapa, zgodzili się przerwać zaistniałą sytuację -
przeprowadzając Ogólną ofensywę i powszechne powstanie w czasie następnych świąt
nowego roku księżycowego. Był to niemal świętokradczy krok, który mógł wywołać
głębokie
oburzenie wśród przeciętnych Wietnamczyków. Ale samo jego nieprawdopodobieństwo
mogło być najlepszym sposobem zamaskowania działań, a poza tym, istniał
historyczny
precedens, kiedy to w 1789 roku wietnamscy patrioci posłużyli się podobnym
podstępem w
walce z chińskimi okupantami w Hanoi. Ofensywa była zaplanowana w najściślejszej
tajemnicy. Wojnę w Wietnamie Południowym zamierzano przenieść ze wsi do miast i
miasteczek w nadziei, że ich mieszkańcy przyłączą się NFW i wystąpią czynnie
przeciwko
rządowi prezydenta Thieu, Celem operacji było obalenie reżimu w Sajgonie oraz
przekonanie
amerykańskiego społeczeństwa w roku wyborów, że wojna jest daremna i nie do
wygrania.
Ludzie i broń do ataków na Sajgon gromadzono w tunelach Cu Chi i Żelaznego
Trójkąta. Następnie przenoszono sprzęt i personel coraz bliżej granic miasta, a
w przeddzień
ataku, do specjalnie przygotowanych, zakonspirowanych miejsc na jego terenie.
Broń
przewożono w pojazdach rolniczych, trumnach w czasie fałszywych pogrzebów i przy
pomocy innych podstępów. Cztery tysiące partyzantów przedostało się do miasta
razem z
tłumami szykującymi się do święta Tet. Amerykanie zostali zupełnie zaskoczeni i
późniejsze
śledztwo miało ujawnić poważną klęskę wywiadowczą.
W końcowych dniach stycznia zostały zaatakowane amerykańskie i
południowowietnamskie obiekty w ponad stu miastach, miasteczkach i bazach. Dwa
długie
oblężenia - odległego Khe Sanh i zajętej przez Viet Cong cytadeli w Hue -
przedłużyły
cierpienia spowodowane Tet '68. Ale przeprowadzone przez F-100 ataki na biura w
samym
sercu Sajgonu wywarły o wiele większe wrażenie i efekt psychologiczny. Te
samobójcze
akcje Viet Congu zmieniły bieg wojny na korzyść komunistów. Po Tet, wielu
Amerykanów
zaczęło wątpić, czy uda się im doprowadzić w Wietnamie do sytuacji, którą
chociaż w
przybliżeniu można by nazwać zwycięstwem.
Komisarz polityczny IV okręgu wojskowego Viet Congu, Mai Chi Tho, zaplanował
ataki w zlokalizowanej w tunelach bazie niedaleko Ben Cat w Żelaznym Trójkącie.
Istnieje
fotografia, na której widać go w otoczeniu grupy młodych oficerów Viet Congu,
wśród
których jest również kilka dziewcząt, stojących z poważnymi minami wokół stołu z
mapami i
planami. "W czasie ofensywy Tet - powiedział - byłem w Żelaznym Trójkącie.
Pracowaliśmy
dzień i noc. Był to okres wyjątkowo intensywnej i tajnej działalności. Wielu
naszych oficerów
musiało w tajemnicy przeprowadzić rozpoznanie celów. Poruszali się po Sajgonie,
korzystając ze sfałszowanych dokumentów. Członkowie naszej piątej kolumny,
żołnierze i
oficerowie, działający na terenie nieprzyjacielskich obiektów wojskowych,
składali nam
meldunki. Przychodzili i po kilku godzinach wracali na swoje posterunki. Byłoby
to
niemożliwe, gdyby kwatera główna była zbyt daleko. Dlatego właśnie Cu Chi było
takie
ważne. Właśnie w tunelach czyniono przygotowania do ofensywy, gromadzono broń i
zapasy,
zbierano wojska. Były szczególnie cenne po tym, jak ofensywa nie zdołała
zrealizować
założonych celów, ponieważ stanowiły podstawę następnych ataków".
Na całym obszarze Wietnamu Południowego miasta i miasteczka były atakowane
przez Viet Cong. W samym Sajgonie grupy komandosów zdobyły radiostację, ambasadę
Filipin i inne rejony miasta, zaatakowały pałac prezydencki, kwaterę główną MACV
w bazie
lotniczej Tan Son Nhut i ambasadę Stanów Zjednoczonych, która była nowo
wybudowanym,
betonowym obiektem obronnym przy głównym bulwarze miasta. Gdy dwa samochody Viet
Congu podjechały tam we wczesnych godzinach rannych, południowowietnamscy
policjanci
uciekli. Partyzanci przebili ładunkami wybuchowymi otwór w otaczającym ambasadę
murze i
obronę musieli podjąć pełniący służbę żołnierze piechoty morskiej Stanów
Zjednoczonych i
policji wojskowej. Wkrótce wszyscy, poza jednym, członkowie grupy szturmowej
zginęli i
cały atak został przez obecnego na miejscu zdarzenia amerykańskiego oficera
określony
lekceważąco jako "nieistotne działania plutonu". Jednakże wiadomość o incydencie
wstrząsnęła całym światem. W innych miejscach Wietnamu szkody były o wiele
większe -
dziesięć stolic prowincji dostało się pod czasową kontrolę Viet Congu - a
kluczowe
amerykańskie bazy zaopatrzeniowe i lotniska zostały ostrzelane ogniem
artyleryjskim.
Garstka partyzantów, przedostająca się za mur ambasady, zwróciła uwagę całego
zgromadzonego w Sajgonie korpusu prasowego i zniszczyła rezultaty wieloletniej
propagandy
sukcesu prowadzonej przez Joint U.S. Public Affairs Office (Połączone Biuro
Spraw
Publicznych Stanów Zjednoczonych), czyli amerykańskiej agencji informacyjnej.
Rozpatrywane ze ściśle wojskowego punktu widzenia operacje Viet Congu w czasie
ofensywy Tet, były w przeważającej części niepowodzeniami. Ten fakt był jednak
bez
znaczenia. W tym okresie poziom amerykańskich strat był większy niż w czasie
wojny
koreańskiej. Nastąpiła chwila bolesnej szczerości - zawsze będącej rzadko
spotykanym
towarem w Wietnamie. Opinia społeczna i polityczna w Stanach Zjednoczonych nigdy
nie
otrząsnęła się z tego szoku i dwa tygodnie później prezydent Johnson oświadczył,
że nie
będzie ubiegał się o reelekcję.
Ironią losu było, że Viet Cong również nigdy nie otrząsnął się ze skutków tej
operacji.
Teoretycznie bataliony północnowietnamskich wojsk miały wesprzeć pierwsze ataki
saperów
Viet Congu, ale nie zdołano wykorzystać przewagi wynikającej z zaskoczenia.
Pomimo
niemal idealnej koordynacji ataków na terenie całego kraju, ich oddziaływanie
zostało
osłabione, ponieważ były tak bardzo rozproszone. Ataki zostały odparte - z
ogromnymi
stratami - wszędzie poza Hue i Sajgonem, a stolicę zdołano spacyfikować w ciągu
tygodnia.
W walkach zginęło ponad czterdzieści tysięcy partyzantów Viet Congu, osłabiając
ten ruch w
nieodwracalny sposób. Ofensywy nie wsparło powszechne powstanie, ponieważ jego
szansę
powodzenia były dla pragmatycznych wietnamskich mieszkańców miast zbyt małe.
Generał
Tran Van Trą osobiście stwierdził, że ofensywa zaszkodziła atakującym w równym
stopniu,
co obrońcom. Komunistyczny dowódca wojskowy w Wietnamie Południowym po wojnie
opublikował swoje pamiętniki. Zostały one natychmiast zakazane przez Hanoi, a
sam autor
zniknął, stając się, zapewne, ofiarą czystki. Napisał w nich, co następuje:
Nie powinniśmy obawiać się mówienia o błędach. W czasie Tet w 1968 roku nie
oceniliśmy właściwie specyficznej równowagi sił - naszych i nieprzyjaciela, nie
uświadomiliśmy sobie w pełni faktu, że przeciwnik wciąż dysponuje poważnym
potencjałem, podczas gdy nasz jest ograniczony. Chociaż na wszystkich polach
bitew
istniała doskonała koordynacja, wszyscy działali bardzo dzielnie, poświęcając
swoje
życie, ponieśliśmy wielkie straty w sile żywej i sprzęcie, zwłaszcza zaś wśród
kadry
różnego szczebla, co poważnie nas osłabiło. Później nie byliśmy w stanie nie
tylko
utrzymać naszych zdobyczy, ale również musieliśmy w 1969 i 1970 roku
przezwyciężyć ogromne trudności, aby rewolucja mogła przetrwać burzę.
Ale Tran Van Tra w miesiąc po Tet 1968 rozkazał przeprowadzić następne ataki
oraz -
kolejne - przez cały rok 1968, próbując utrzymać intensywność działań wojennych
i
zniwelować rozczarowanie wywołane faktem, że komuniści nie spełniają swoich
idealistycznych obietnic. Należało przekonać Viet Cong, że zwycięstwo jest
jednak w zasięgu
ręki i dlatego ataki - i wyniszczenie -trwały dalej. Odpowiedzią Amerykanów był
cios zadany
żelazną pięścią. Przez pozostałą część pory suchej i zimę fale śmigłowców i
transporterów
opancerzonych przerzucały wojska prowadzące wielkie operacje "szukaj i zniszcz",
które
ogarnęły rejony baz Viet Congu. (W czasie jednej z takich operacji miała miejsce
masakra
mieszkańców My Lai.)
Zdziesiątkowani partyzanci wycofali się do swoich podziemnych kryjówek, w dużej
mierze utraciwszy bojowego ducha. "- W Nhuan Duc, niedaleko bazy w Cu Chi,
pozostało
nas tylko czterech bojowników - wspominał miejscowy dowódca, kapitan Nguyen
Thanh
Linh. - Walczyliśmy kilka dni w miastach i opuściliśmy wiejskie tereny.
Rzuciliśmy całe
nasze siły do walki i utraciliśmy kluczowe kadry. Gdy Amerykanie przeszli do
kontruderzenia, nie mieliśmy już dobrych ludzi. Zostaliśmy prawie bez amunicji.
Nasze
rezerwy żywności zmniejszały się z dnia na dzień. Na nas czterech mieliśmy
zaledwie
pięćdziesiąt gram ryżu dziennie. Jedliśmy ryby z rzeki Sajgon i bardzo dużo
szczurów.
Niektórzy obawiali się, że możemy utracić Cu Chi. Można było powiedzieć, że
Amerykanie
wygrywają taktycznie, jeżeli nawet nie strategicznie".
Ataki na Sajgon w czasie ofensywy Tet przeprowadzone zostały z dawnych ośrodków
Viet Congu w dystrykcie Cu Chi i Żelaznym Trójkącie. Tym razem amerykańskie
naczelne
dowództwo postanowiło raz na zawsze zlikwidować te zryte tereny, niszcząc
całkowicie
środowisko naturalne. Chemiczne defolianty okazały się tylko czasowo skuteczne.
Plantacje
Fil Hol, lasy Ho Bo i Boi Loi oraz Żelazny Trójkąt były systematycznie
niwelowane pługami
"Rome". Śmigłowce Chinook siały "amerykańską trawę", którą okresowo podpalano.
Był to
specjalnie wyhodowany gatunek szorstkiej trawy, która paliła się szybko i łatwo.
Pułkownik
Thomas A. Ware dowodził w operacjach "wymiatających" batalionem 25 dp.
"Spędzaliśmy
czas w lesie Ho Bo, w Fil Hol i Żelaznym Trójkącie. Myślę, że wycięliśmy około
pięciu i pół
tysięcy hektarów lasu. Codziennie natrafialiśmy na tunele. Czasem zapadały się
pod naszymi
ciężkimi spychaczami lub czołgami. Niekiedy po prostu wysadzaliśmy w powietrze
wejścia
do nich".
Wspomina Mai Chi Tho: "Tak, Amerykanie zryli spychaczami cały rejon, nie
pozostał
tam ani jeden dom czy drzewo. Można było stanąć na brzegu rzeki Sajgon i bez
żadnych
przeszkód widzieć biegnącą w odległości około jedenastu kilometrów szosę Nr l.
Musieliśmy
przebywać w krótkich odcinkach tuneli. Mieliśmy ograniczone możliwości
prowadzenia
wojny. Nie działaliśmy za dnia, jedynie w nocy".
Ludność zamieszkująca wioski w większej części znikła. Przeciętnie, od 1965 roku
ponad milion południowo-wietnamskich wieśniaków rocznie było przesiedlanych,
bądź
uciekało przed bombami, pociskami oraz defoliantami i stawało się uchodźcami
zamieszkującymi kontrolowane przez stronę rządową miasta. To zniszczyło system
podatkowy Viet Congu i jego zaplecze zaopatrzeniowe. A w strefach swobodnego
ataku i tak
nikt nie był w stanie przez dłuższy okres utrzymać się przy życiu.
"- Drzewa były pozbawione liści - wspomina kapitan Linh. - W tunelach było
bardzo
gorąco. Jeżeli nie zacieralibyśmy naszych śladów na ścieżkach, śmigłowce
wykryłyby je.
Największym sukcesem Amerykanów były wtedy dwa uzbrojone śmigłowce z 25
batalionu
lotniczego - Cobry. Na ich przednich częściach były wymalowane spiczaste zęby i
czerwone
paszcze magicznego zwierzęcia. Nazywaliśmy je czerwonogłowymi bestiami. Latali
nimi
dwaj niezwykle celni czarni strzelcy pokładowi. Wystarczyło, by dostrzegli nasz
cień, a
natychmiast kierowali swoje kaemy, żeby strzelać i zabijać. Zginęło wielu
naszych żołnierzy.
Latali nisko, szybko i byli zabójczo celni. Zrobiliśmy kukły trzymające
podniesione karabiny,
żeby ich zwabić i ostrzelać. Jeden ze śmigłowców rozbił się w bazie Cu Chi.
Pochowaliśmy
wszystkie ofiary czerwonogłowych bestii w jednym miejscu, żeby były ostrzeżeniem
dla
wszystkich. Znajdowało się tam pięćdziesiąt czy sześćdziesiąt grobów i co dwa
trzy dni
przybywał nowy. Teraz już nie ma tego cmentarza".
Pisarz Vien Phuong wrócił w 1971 roku do dystryktu Cu Chi z bezpiecznego
schronienia w Kambodży. "Cały obszar Cu Chi był porośnięty "amerykańską trawą" i
bambusem. W każdej wiosce pozostało około czterech partyzantów, innych ludzi nie
było...
Partyzanci jedli liście, żeby utrzymać się przy życiu i obmywali rany wodą z
solą. Musiałem
żyć w przykrytej nylonową płachtą dziurze, na dnie leja".
Był to najbardziej mroczny okres. Ironią losu było, że gdy ostatnie amerykańskie
jednostki wycofały się na początku lat siedemdziesiątych, Viet Cong przyznawał
się do
klęski. Egzystencja partyzantów stała się tak niezwykle ciężka, że nawet
stanowczy kapitan
Linh oświadczył, że w latach 1969 i 1970 morale załamało się i było wielu Hoi
Chanh,
dezerterów z Viet Congu. "Zbyt trudno się wówczas żyło, najmniejszy błąd mógł
okazać się
fatalny".
W lutym 1970 roku z resztką swojej drużyny ukrywał się w tunelu położonym
kilkaset
metrów od linii obrony bazy Cu Chi. Było to ten sam tunel, skąd Dac Cong ruszył
26 lutego
1969 roku do ataku i zniszczył wiele śmigłowców. Linh wspominał: "- Codziennie
amerykańskie wojska przechodziły nad moją głową. Nie mieli pojęcia, że tam
jesteśmy, więc
nas nie szukali. Słyszeliśmy szczękające całą noc metalowe gąsienice czołgów.
Słyszeliśmy
jak Amerykanie śmieją się i żartują. Żyliśmy tam cały miesiąc, ale kiedy
wyszedłem na
powierzchnie, zostałem schwytany". Dla kapitana Linha wojna się skończyła. Po
pięciu latach
w tunelach został jeńcem.
Z powodu zwiększającej się liczby Hoi Chanh, Viet Cong doznał następnego
niepowodzenia, który dodatkowo przyspieszył jego upadek. Poza strefami
swobodnego ataku
Viet Cong w dalszym ciągu posiadał w wioskach polityczną i samorządową
infrastrukturę.
Posługując się danymi wywiadowczymi uzyskanymi od Hoi Chanh, Amerykanie
zaproponowali ujawnienie znajdujących się w tunelach kryjówek kadry partyjnej i
ostateczną
likwidacje infrastruktury NFW.
Program o nazwie "Phoenix" został opracowany przez Roberta Kromera byłego
pracownika CIA i zastępcę do spraw pacyfikacji generała Westmorelanda.
Przezywany
"Palnik", przygotował w 1967 roku projekt nazwany CORDS (Civil Operations and
Revolutionary Development Support - Agencja wspierania akcji obywatelskiej i
rozwoju wsi)
i narzucił go rządowi prezydenta Thieu. "Phoenix" był najistotniejszym elementem
tego
programu i miał być od 1969 roku wprowadzany pod kierunkiem CIA przez
południowowietnamską policje, wojsko i jednostki pomocnicze w ramach zarządzonej
przez
prezydenta Nixona polityki wietnamizacji. Celem programu "Phoenix" było
ujawnienie i
likwidacja zakonspirowanego aparatu komunistycznego w Wietnamie Południowym. Na
początku lat sześćdziesiątych Viet Cong sparaliżował administracje rządu
sajgońskiego,
systematycznie mordując mianowanych wójtów wsi i innych urzędników państwowych.
Jeżeli udałoby się zniszczyć miejscowe struktury kadry, aktywistów i pomocników,
wtedy -
zakładano - dałoby się przełamać zaczarowany krąg, mechanizm dzięki któremu
jednostki
partyzanckie, rozbite w wyniku amerykańskich działań wojskowych, były
systematycznie
odtwarzane dzięki pracy NFW wśród ludności. Ostatecznie jednak "Phoenix" okazał
się
mieszaniną korupcji, nieskuteczności, brutalności i morderstw. Ale, połączony z
wyludnieniem terenów wiejskich, zdołał w poważnym stopniu nadwerężyć struktury
organizacyjne Viet Congu, doprowadzić do ujawnienia tuneli i zmusił generała
Tran Van Tra
do wyprowadzenia dywizji regularnej armii północno wietnamskiej.
W pierwszej fazie "Phoenixa" przeprowadzano zbiór i weryfikację danych
wywiadowczych o Viet Congu, uzyskanych przede wszystkim od jeńców i Hoi Chanh.
Tam,
gdzie było to możliwe, w szeregach Viet Congu umieszczano szpiegów. Pham Van
Nhanh,
były dowódca partyzantów z wioski Trung Lap w dystrykcie Cu Cni powiedział, że w
czasie
"Phoenixa" "...jednym ze sposobów stosowanych przez przeciwnika było szkolenie
ładnych
dziewcząt, które później infiltrowały naszą organizację. Uwiodły one pewną
liczbę naszych
funkcjonariuszy i zebrały informacje o naszych strukturach organizacyjnych i
działalności".
Policja poddawała presji rodziny w wioskach strategicznych, zmuszając je, by
namawiały
młodych ludzi do ujawnienia partyzantów i skorzystania z przywilejów Chieu Hoi.
Weteranka, pani Nguyen Thi Dinh, jedna z przywódczyń Viet Congu, powiedziała
amerykańskiemu reporterowi Stanleyowi Karnowowi. "- Nigdy nie obawialiśmy się
dywizji
wojsk, ale umieszczenie w naszych szeregach paru agentów stwarzało nam ogromne
kłopoty".
Druga faza - wykorzystanie - została przeprowadzona przez specjalnie
przeszkolone
jednostki narodowej policji południowowietnamskiej i Armii Republiki Wietnamu.
Zaopatrzeni przez dystryktowy ośrodek "Phoenixa" w nazwiska i adresy, wpadali do
wiosek,
aby rozprawić się z osobami podejrzewanymi, że są urzędnikami i sympatykami Viet
Congu.
To zazwyczaj oznaczało zabójstwo lub aresztowanie. William Colby, szef
sajgońskiej
placówki Centralnej Agencji Wywiadowczej, który kierował programem, był zmuszony
przyznać, że "Phoenix" stał się kwintesencją wszystkich negatywnych aspektów
wojny. Ale
odniósł powodzenie. Według jego oceny, w rezultacie zastosowania programu, ponad
60 000
agentów Viet Congu zostało zabitych, ujętych lub zneutralizowanych - liczba ta
obejmuje
również Chieu Hoi. Z 20 000 zabitych, twierdził stanowczo Colby na
przesłuchaniach
przeprowadzonych w Kongresie w 1971 roku, większość zginęła w walce. Inni
świadkowie
mówili jednak o odwetowym charakterze operacji i powszechnym stosowaniu zabójstw
i
tortur. W każdym jednak razie, wiejskie struktury Viet Congu zostały w dużym
stopniu
zdezorganizowane. Po zakończeniu wojny wielu czołowych komunistycznych działaczy
w
Wietnamie przyznało, że okres realizacji "Phoenixa" był dla nich najgorszy.
Jeden z
wyższych oficerów, pułkownik Bui Tin nazwał operację "podstępną i okrutną",
spowodowała
ona "stratę tysięcy naszych kadrowych działaczy". Zdradzenie lokalizacji baz w
tunelach,
zmusiło ocalałych partyzantów i wojska północnowietnamskie do masowego
wycofywania
się w bezpieczne rejony za granicą Kambodży, gdzie miały oczekiwać na odejście
wojsk
amerykańskich. Na wiosnę 1970 roku jednostki amerykańskie i Armii Republiki
Wietnamu
przeprowadziły krótki, ale niszczący wypad przeciwko komunistycznym bazom w
neutralnej
Kambodży, zmuszając północnowietnamskie wojska do wycofania się jeszcze dalej.
Pod koniec 1971 roku, "Phoenix" zadawał poważne straty. Szczególnie cennym Hoi
Chanh był Nguyen Van Tung, sekretarz partii komunistycznej w An Tinh, dystrykcie
przyległym do Cu Chi. Kazał on za dokonanie gwałtu stracić młodego partyzanta,
który
okazał się bratankiem wysokiego komunistycznego urzędnika. Obawiając się zemsty,
zgłosił
się do Armii Republiki Wietnamu. Jego zeznania doprowadziły do aresztowania
ponad
trzystu komunistycznych sympatyków i wykrycia licznych baz w tunelach. Był wśród
nich
tajny punkt dowodzenia komandosów F-100 w An Tinh. Został opanowany w czasie
operacji
Armii Republiki Wietnamu, poprzedzonej nawałą artyleryjską, po której Hoi Chanh
przeprowadził Armię Republiki Wietnamu przez pola minowe do tuneli. Wszyscy
znalezieni
w nich partyzanci zostali zabici lub wzięci do niewoli. Wśród zdobytych
dokumentów były
zeszyty z wklejonymi wycinkami prasowymi na temat "zwycięstw" F-100 - to znaczy
zamachów bombowych w Sajgonie - oraz notes zawierający spis ponad
sześćdziesięciu
agentów w Sajgonie. Podane tam były ich prawdziwe nazwiska, adresy oraz
instrukcje w
sprawie tajnych spotkań i skrzynek kontaktowych. Wszyscy ci agenci mieli
całkowicie
legalny status. Ich nazwiska zostały przekazane Wydziałowi Specjalnemu w
Sajgonie.
Aresztował on pięćdziesięciu agentów, ale nie zdołał odnaleźć szefa do spraw
operacyjnych
batalionu, dwudziestoletniej dziewczyny Nguyen Thi Kieu. Ocalała i później
mianowana
została bohaterką rewolucji. Zespół saperski został zlikwidowany. Do końca wojny
w
Sajgonie nie było większych aktów sabotażu - przede wszystkim dlatego, że nie
można już
było utrzymywać partyzanckich baz w tunelach.
Najbardziej decydujący cios w walce przeciwko tunelom został zadany z powietrza.
31 października 1968 roku, prezydent Johnson rozkazał zakończyć bombardowania
Wietnamu Północnego, czyniąc w ten sposób gest, który miał przyspieszyć podjecie
rozmów
pokojowych w Paryżu. Strategiczne bombowce B-52 zostały przystosowane do
przenoszenia
ponad stu bomb burzących. Od dawna przeprowadzały naloty ze swoich lotnisk w
bazie
lotniczej Andersen na Guam i U-Tapao w Tajlandii. Te potężne, latające na
wysokim pułapie
samoloty nigdy nie widziały celu. Naprowadzano je i kierowano bombardowaniem za
pośrednictwem radaru naziemnego znajdującego się w odległości trzystu dwudziestu
kilometrów. Ze względu na możliwy błąd nawigacyjny nie zezwalano na zrzut bomb w
odległości mniejszej niż trzy kilometry od własnych oddziałów. Gdy wstrzymano
bombardowania Północy, w dyspozycji dowódców na Południu znalazło się więcej
maszyn.
Generałowie postanowili użyć bombowców w celu przeprowadzenia zmasowanych
bombardowań stref swobodnego ataku. W nalotach miano użyć bomb burzących o wadze
340
i 220 kilogramów.
Zrzucano je seriami pozostawiającymi półtorakilometrowy pas całkowitego
zniszczenia. Okolicę przeorywały rzędy eksplozji. Tony ziemi - razem z drzewami,
budynkami i ludzkimi ciałami - strzelały wysoko w górę. Nalot B-52 można było
zobaczyć,
usłyszeć i poczuć z odległości trzydziestu dwóch kilometrów: grzmiącą symfonię
zniszczenia,
która wstrząsała ziemią i kaleczyła ją nieodwracalnie. W Cu Chi i Żelaznym
Trójkącie w
1969 roku pozostało niewiele roślinności i jeszcze mniej ludzi - jedynie garstka
partyzantów
w niezwykle trudnych warunkach kryła się wciąż w tunelach. Dla nich, najbardziej
niszczącymi bombami B-52 nie były te, których zapalniki nastawiono na wybuch w
powietrzu
lub przy zetknięciu z ziemią, ale te o opóźnionym działaniu, które eksplodowały
po
zagłębieniu się na ponad metr w ziemię. Wybuch takiej bomby powodował miejscowe
trzęsienie ziemi, które niszczyło najtrwalsze nawet ściany tuneli. Leje po nich,
które wciąż
szpecą krajobraz, miały głębokość do dziesięciu metrów. Te wielkie jamy
przerywały system
tuneli, czyniąc go nie nadającym się ani do użytku, ani do naprawy.
"Pięciometrowy lej
wystarczył, by zniszczyć tunel - powiedział major Nguyen Quot. - Bomby B-52
drążyły leje o
głębokości dwudziestu metrów. Otwory wentylacyjne zasypywała wyrzucona ziemia i
szczątki. Gdy system tuneli został zablokowany w kilku miejscach, powietrze nie
mogło
krążyć i uwięzieni pod ziemią ludzie dusili się. Dywanowe bombardowania B-52
odniosły
skutek tam, gdzie zawiódł gaz CS i ładunki niszczące szczurów tunelowych -
doprowadziły
do tego, że Viet Cong nie mógł korzystać z tuneli".
Ale ten wojskowy sukces przyszedł zbyt późno, by wywrzeć wpływ na losy wojny.
Długa, nierozstrzygnięta wojna na wyniszczenie, szok ofensywy Tet 1968 i ogromna
niepopulamość wojny w kraju - już zadecydowały o wycofaniu się Ameryki z
Wietnamu.
Partyzanci Viet Congu zostali zdziesiątkowani w nierównej walce, ale potężna,
regularna armia Wietnamu Północnego znajdowała się na miejscu, gotowa
kontynuować
wojnę. W grudniu 1970 roku Komitet Centralny partii Lao Dong w Hanoi, podjął
oficjalną
uchwałę o odstąpieniu od działań powstańczych i podjęciu operacji wojskowych
siłami
dużych jednostek. Wojna partyzancka została właściwie przegrana. Zajmujący się
problemami Azji, Chalmers Johnson napisał w 1973 roku: "Vo Nguyen Giap przyznał,
że w
walkach w latach 1965-1968 utracono 600000 ludzi... Co więcej, około roku 1970,
przynajmniej 80 procent codziennych działań bojowych w Wietnamie Południowym
prowadzonych było przez jednostki regularnej Ludowej Armii Wietnamskiej (LAW)...
Autentyczni, ubrani w czarne piżamy partyzanci z Południa... tworzyli nie więcej
niż 20
procent komunistycznych sił zbrojnych". Najazd wiosną 1972 roku został
przeprowadzony
przez północno wietnamskie oddziały wyposażone w czołgi i artylerię.
W 1972 roku siły lądowe Stanów Zjednoczonych były już, jednostka po jednostce,
wycofywane z Wietnamu. Aby to zrekompensować, prezydent Nixon zwiększył pomoc
wojskową dla Wietnamu Południowego. Zaczęła to być wojna Armii Republiki
Wietnamu.
Pod koniec 1970 roku większa część dywizji "Tropikalnych Błyskawic" powróciła na
Hawaje
i przekazała bazę Cu Chi 25 dywizji Armii Republiki Wietnamu, stacjonującej
poprzednio w
położonym nieopodal Duć Hoa. 25 dywizja Armii Republiki Wietnamu cieszyła się
mamą
opinią wśród amerykańskich oficerów, ponieważ za wszelką cenę unikała walki i
prowadziła
układy z Viet Gongiem. W 1967 roku więcej jej żołnierzy zginęło w wypadkach
drogowych,
niż w czasie walki. Pewien amerykański generał stwierdził, że dywizja "wypięła
się na
wojnę". Przez rok amerykańskie dowództwo dążyło do zdymisjonowania dowódcy 25 dp
Armii Republiki Wietnamu, generała Phan Trong Chinha, który ostatecznie został
wysłany w
styczniu 1969 roku na "urlop zdrowotny". Jego dywizja miała rzekomo chronić
zachodnie
skrzydło Sajgonu w czasie Tet 1968. W następnych latach sytuacja niewiele się
poprawiła.
Generał Tran Quoc Lich, mianowany dowódcą 25 dp Armii Republiki Wietnamu przez
prezydenta Thieu, został wyrzucony w 1974 za sprzedaż ryżu Viet Congowi.
Sprzedaż
żywności, sprzętu wojskowego, uchylanie się od obowiązków sprawiły, że dywizja
była
niezdolna do walki i nie dysponowała żadną siłą bojową. W kulminacyjnym punkcie
wojny w
1975 roku, 25 dp Armia Republiki Wietnamu była wyłączona z działań od roku, a
jej
dowódca siedział w areszcie oskarżony o korupcję.
Porozumienie o przerwaniu ognia podpisane w Paryżu w styczniu 1973 roku przez
Henry Kissingera i Le Duc Tho, pozwoliło Stanom Zjednoczonym w honorowy sposób
wycofać się z wojny, ale dało jednocześnie komunistom całkowitą kontrolę nad
wielkimi
połaciami Wietnamu Południowego. Pozwolono, by na tych terenach pozostało
trzysta tysięcy
północnowietnamskich wojsk. Po ofensywie Tet, Armia Republiki Wietnamu
ograniczyła się
do obrony miast i kilku posterunków, opuszczając całkowicie tereny wiejskie.
Armia
północnowietnamska umacniała swoją obecność. Gdy w 1973 roku ponownie zaczęły
się
walki, komuniści stopniowo powiększali zdobycze terytorialne. Zdarzające się co
pewien czas
bitwy pomiędzy wzmocnioną i dozbrojoną Ludową Armią Wietnamu a zdemoralizowaną
Armią Republiki Wietnamu miały miejsce przez cały rok 1974. Północnowietnamskie
wojska
rozpoczęły swoją ofensywę w grudniu tego roku. Uderzając z gór na równiny
wybrzeża, a
stamtąd na pogórze, wojska północnowietnamskie otoczyły Sajgon z szybkością,
która
zdumiała nawet je same. W kwietniu 1975 roku byty gotowe zająć miasto.
Zniszczony Żelazny Trójkąt miał wciąż swoją rolę do odegrania. Tuż przed
ostatecznym szturmem Sajgonu, generałowie Van Tien Dung (naczelny dowódca) i
Tran Van
Tra przenieśli swoje wysunięte stanowiska dowodzenia z bezpiecznego, dawno już
"wyzwolonego" Loc Ninh do tego, co zostało z bazy w tunelach w dystrykcie Ben
Cat. W
tym właśnie miejscu Mai Chi Tho planował w 1967 roku atak na Sajgon w ramach
ofensywy
Tet. Była to -oświadczył Van Tien Dung w swoim sprawozdaniu z upadku Wietnamu
Południowego - ".. .położona na północny zachód od Ben Cat, stara baza jednej z
naszych
jednostek do działań specjalnych z Sajgonu. Z niej właśnie nasze oddziały
specjalne przez
wiele lat przeprowadziły wiele ataków na Sajgon, zadając ciężkie straty
Amerykanom i ich
lokajom". Dwa dni później pojawili się tam dwaj inni wysokiego szczebla
Wietnamczycy z
Północy, którzy nie potrafili zrezygnować z obecności w miejscu historycznych
wydarzeń.
Był to sekretarz Centralnego Biura na Wietnam Południowy i członek Biura
Politycznego
Pham Hung i Le Duc To, który podpisał w 1973 roku porozumienie o zawieszeniu
broni i brat
Mai Chi Tho. Gdy czołgi zbliżyły się do prezydenckiego pałacu w Sajgonie
doprowadzając
trzydziestoletnią wojnę Wietnamu o niepodległość do końca, dowodzący nimi
generałowie i
politycy, otrzymali te dobrą wiadomość w dawnej bazie zlokalizowanej w tunelach,
w
miejscu, gdzie w czasie tych długich zmagań toczyły się najbardziej zaciekłe
walki.
22
REFLEKSJE
Tunele Cu Chi stały się dla wietnamskich komunistów symbolem ich uporu i
wytrwałości w
wojnie przeciwko Amerykanom od 1965 do 1973 roku. "Opór - napisał von
Clausewitz,
dziewiętnastowieczny teoretyk wojskowy - jest formą działania mającą na celu
zniszczenie sił
nieprzyjaciela w ilości, która zmusi do porzucenia swoich zamiarów". To właśnie
osiągnął
Viet Cong. Pułkownik Harry Summers, współczesny amerykański badacz
amerykańskiego
niepowodzenia w Wietnamie, napisał, że celem komunistów w Wietnamie Południowym
było
"zmęczenie nas", a następnie dodał: "Byli w stanie dokonać tego dzięki
oszczędnej
gospodarce siłami - działań Viet Congu zaopatrywanego i wspieranego przez
wybrane
regularne jednostki północno-wietnamskie". Amerykańskie siły zbrojne zostały
postawione w
sytuacji patowej przez przeciwnika, który znajomością psychologii i sprytem
nadrabiał brak
samolotów i czołgów. Aby walczyć z wrogiem w jego fortecach, Amerykanie musieli
wypracować umiejętności wojskowe tak przyziemne - w dosłownym znaczeniu - że
odniesienie sukcesu nie wynikało z zastosowania nowoczesnej broni czy siły
ognia, ale
najzwyklejszej odwagi przy stawianiu czoła najstarszym i najbardziej pierwotnym
lękom,
rodzącym się w czasie pościgu w mrocznych zakamarkach kryjówki.
G.K. Chesterton napisał, że "...odwaga jest pojęciem niemal wewnętrznie
sprzecznym.
Oznacza silne pragnienie życia, przybierające formę gotowości do śmierc".
Niewielu
walczących w tunelach partyzantów przeżyło. Viet Cong może uczciwie twierdzić,
że odniósł
zwycięstwo, ale to Wietnam Północny zdobył chwałę i władze. A gdy amerykańskie
szczury
tunelowe wróciły do domu, ich dzieje i odwaga również zostały zignorowane i
przytłoczone
powojennymi kompleksami i oskarżeniami, które wstrząsały Ameryką.
Sama tylko ziemia została szczodrze nagrodzona, gdy tunele zaczęły poddawać się
działaniu czasu i natury kończących to, co rozpoczęły bomby B-52. Całemu
dystryktowi
formalnie przyznano tytuł "Żelaznej Ziemi Cu Chi".
Dawne podziemne stanowisko dowodzenia w Phu My Hung jest zachowane jako
pamiątka wojny tunelowej. Podziemne sale konferencyjne i kręte tunele
komunikacyjne
zostały pieczołowicie zabezpieczone. Dzisiaj są spokojnym miejscem. Pracuje to
kustosz,
który utrzymuje wszystko w należytym porządku. Jest i księga pamiątkowa
zawierająca
uprzejme wyrazy podziwu, wpisywane przez komunistyczne delegacje. Ci, którzy
próbują
sami przekonać się, jak wyglądała egzystencja w tunelach i wyprawiają się na
krótką
wycieczkę po podziemiach, bardzo szybko padają ofiarą klaustrofobii, albo mrówek
i
moskitów, które stały się nowymi strażnikami podziemi. W wioskach dystryktu Cu
Chi
resztki tuneli padają ofiarą zaniedbania. Włazy próchnieją, jamy osypują się.
Młodzi nie mogą
uwierzyć, że Wietnam kiedykolwiek będzie znowu toczył walkę na własnej ziemi.
Starsi nie
są tego tacy pewni.
Historia, która tak często jest instrumentem propagandy zwycięzców, teraz może
zarejestrować prawdę o tunelach. Ci, którzy przeżyli, mówią ze szczerym
szacunkiem o
dawnych przeciwnikach. Jak w przypadku większości wojen, nienawiść wygasa.
Pamięta się
jedynie, jak słaby zwyciężył silnego, a także - jak walczący po obu stronach
znaleźli w sobie
nowe źródła odwagi i wytrwałości - trwałe źródło inspiracji płynące z bolesnej
wojny.
KALENDARIUM
GŁÓWNYCH WYDARZEŃ
WOJNY WIETNAMSKIEJ
1945
2 września. Komunistyczny Viet Minh pod przywództwem Ho Chi Minha przejmuje
władze
w Hanoi i proklamuje niepodległość.
22 września. Powrót francuskich wojsk do Wietnamu.
1946
19 grudnia. Viet Minh rozpoczyna w Indochinach ośmioletnią wojnę przeciwko
Francuzom.
1950
26 czerwca. Początek wojny koreańskiej.
1953
27 lipca. Zawieszenie broni w Korei.
1954
7 maja Francuzi poddają się Viet Minhowi w Dien Bien Phu. 20 lipca Porozumienia
genewskie dzielą Wietnam na Północny i Południowy ze stolicami w Hanoi i
Sajgonie
1955
26 października. Ngo Dinh Diem zostaje prezydentem Wietnamu Południowego i
odwołuje
wybory uzgodnione w Genewie.
1959
Maj. Wietnam Północny rozpoczyna przerzucanie personelu i broni na Południe
szlakiem Ho
Chi Minha prowadzącym przez Laos i Kambodże.
Przybycie pierwszych amerykańskich doradców wojskowych do Wietnamu Południowego.
Październik. Prezydent Diem wprowadza prawa delegalizujące komunistów i były
Viet Minh
1960
8 listopada. John F. Kennedy zostaje wybrany prezydentem Stanów Zjednoczonych,
występuje o wsparcie Diema.
20 grudnia. Powołanie Narodowego Frontu Wyzwolenia Wietnamu Południowego (Viet
Congu) i wznowienie wojny partyzanckiej. Ponowne rozpoczęcie budowy tuneli w
dystrykcie Cu Chi i innych rejonach.
1962
8 lutego. W Sajgonie powołane zostaje Amerykańskie Dowództwo Pomocy Wojskowej w
Wietnamie (MACV).
30 lutego. Rozpoczęcie programu wiosek strategicznych w Wietnamie Południowym.
1963
2 stycznia. Viet Cong zadaje klęskę południowowietnamskiej armii (ARVN) pod Ap
Bac.
Kwiecień. Wprowadzenie programu amnestyjnego Chieu Hoi dla Viet Congu.
l listopada. Prezydent Diem zamordowany podczas przewrotu wojskowego w Sajgonie.
22 listopada. Prezydent Kennedy zostaje zamordowany. Lyndon Jonhson obejmuje
urząd.
1964
20 czerwca. Generał William Westmoreland obejmuje dowództwo MACV.
Listopad. Nieudana operacja Armii Republiki Wietnamu w Żelaznym Trójkącie.
1965
25 luty. Początek amerykańskich bombardowań Wietnamu Północnego.
8 marca. Pierwsze amerykańskie jednostki przybywają do Da Nang.
5 maja. Przybycie 173 Brygady Powietrznodesantowej St. Zjed. i pierwszych
jednostek
australijskich.
27 czerwca. 173 Powietrznodesantowa przeprowadza wymiatanie w Żelaznym
Trójkącie.
Paździemik-listopad. Bitwa w dolinie la Drang na centralnym płaskowyżu.
Październik. Przybycie l Dywizji Piechoty Stanów Zjednoczonych (Wielkiej
Czerwonej
Jedynki) do Bazy Lotniczej w Bien Hoa.
1966
Styczeń. Operacja "Crimp" w dystrykcie Cu Chi i jej kontynuacja, Operacja
"Buckskin" w
tym samym rejonie.
12 stycznia. Ppłk. George S. Eyster śmiertelnie ranny.
Luty. l Dywizja Piechoty St. Zjedn. Przenosi się do bazy Di An.
Marzec. 25 Dywizja Piechoty (Tropikalnych Błyskawic) przybywa do Cu Chi.
Wrzesień. Operacja, Attleboro" Strefie Wojennej C, w prowincji Tay Ninh.
1967
7-26 stycznia Operacja "Cedar Falls" w Żelaznym Trójkącie i dystrykcie Cu Chi
Luty. l Dywizja Piechoty zakłada bazę Lai Khe.
Luty-kwiecień. Operacja, Junction City" w Strefie Wojennej C.
6 lipca. W Hanoi umiera generał Nguyen Chi Thanh komunistyczny dowódca na
Południu.
3 wrzesień. Generał Nguyen Van Thieu zostaje wybrany prezydentem Wietnamu
Południowego.
1968
31 stycznia. Rozpoczyna się ogólnokrajowa ofensywa Tet przeprowadzona przez Viet
Cong
w Sajgonie i innych miastach, po której następują oblężenia Hue i KheSanh.
16 Marca. Masakra w My Lai.
31 Marca. Prezydent Johnson ogłasza zawieszenie bombardowań i oznajmia, ze nie
będzie się
starał o powtórny wybór.
4 Maja. Dalsze ataki Viet Congu - "mini-Tet".
Maj. Rozpoczynają się wstępne rozmowy pokojowe w Paryżu.
Czerwiec. Generał Creighton Abrams przejmuje dowodzenie od gen. Westmorelanda.
30 września. Siły Stanów Zjednoczonych w Wietnamie osiągają najwyższy poziom 537
800
żołnierzy.
31 października. Prezydent Johnson zaprzestaje bombardowań Wietnamu Północnego.
5
listopad. Richard Nixon wybrany prezydentem USA i obiecuje wycofanie wojsk
amerykańskich i wietnamizację wojny.
1969
26 luty. Atak Viet Congu na bazę Cu Chi niszczy śmigłowce Chinook.
10 czerwca. Utworzenie Tymczasowego Rządu Rewolucyjnego Viet Congu.
3 września. Ho Chi Minh umiera w Hanoi.
1970
27 Marca. Najazd amerykańskich wojsk na Kambodżę.
15 kwietnia, l dywizja piechoty St. Zjedn. opuszcza Wietnam.
Grudzień. Amerykańska 25 dywizja piechoty opuszcza Wietnam; Cu Chi przejmuje 25
dywizja Armii Republiki Wietnamu.
1971
18 sierpnia. Wycofanie ostatnich oddziałów australijskich i nowozelandzkich.
1972
21 lutego. Prezydent Nixon składa wizytę w Chinach.
30 Marca. Wielkanocna ofensywa wojsk północnowietnamskich na Południu.
12 sierpnia. Ostatnie amerykańskie oddziały opuszczają Wietnam.
1973
27 stycznia. Henry Kissinger i Le Duc Tho podpisują w Paryżu porozumienie o
zawieszeniu
ognia.
1974
9 sierpnia. Prezydent Nixon ustępuje ze stanowiska.
1975
30 kwietnia. Sajgon zdobyty przez wojska północnowietnamskie.
1976
2 lipca. Proklamowanie Zjednoczonej Socjalistycznej Republiki Wietnamu. Sajgon
przemianowany na miasto Ho Chi Minh.
SŁOWNIK
ADSID Air-delivered seismic intruder-detection device; (Zrzutowe Urządzenie
Sejsmicznego
Wykrywania Intruzów) mikrofon i nadajnik zrzucany w rejonie, gdzie spodziewana
jest
działalność przeciwnika.
AK-47 Zaprojektowany w ZSRR karabinek automatyczny Kałasznikowa kalibru 7.62 mm.
Używany przez komunistyczne oddziały.
ARVN (Arvin) Armia południowowietnamska (Armia Republiki Wietnamu).
B-52 Strategiczny bombowiec adaptowany do konwencjonalnego bombardowania
Wietnamu.
Baza ogniowa Umocnione stanowiska artylerii.
"Cedar Falls" Operacja "szukaj i zniszcz" przeprowadzona w styczniu 1967 roku w
Żelaznym Trójkącie i dystrykcie CuChi.
Charlie Skrót od "Victor Charlie" oznaczający VC, czyli Viet Cong.
Chieu Hoi Program amnestyjny pozwalający partyzantom Viet Congu bezpiecznie
przejść na
stronę rządową.
Chinook Śmigłowiec transportowy CH-47.
CIA Centralna Agencja Wywiadowcza.
Cobra Śmigłowiec szturmowy AH-1 G.
COSVN Centralne Biuro na Wietnam Południowy. Komunistyczne dowództwo na
Południu.
CS Gaz łzawiąco-obezwładniający.
IV OW Okręg wojskowy Viet Congu obejmujący okolice Sajgonu i teren samej
stolicy.
Dac Cong Oddziały specjalne Viet Congu.
DEROS. Data przewidywanego powrotu ze służby zamorskiej. Koniec służby
amerykańskiego żołnierza w Wietnamie.
DH-5, DH-10 Produkowane przez Viet Cong miny odłamkowe o kierunkowym działaniu.
DMA Strefa zdemilitaryzowana.
Fragging Zabójstwo oficera lub podoficera przez własnych żołnierzy. Nazwa
utworzona od
granatu odłamkowego (fragmentation grenade).
Hoi Chanh Dezerter przechodzący na stronę rządową w ramach programu Chieu Hoi.
LAW Ludowa Armia Wietnamu.
M-16 Karabinek piechoty USA kalibru 5.36 mm.
M-60 Amerykański karabin maszynowy kalibru 7.62 mm.
MACV (Macvee) Dowództwo Pomocy Wojskowej w Wietnamie
MEDCAP Program cywilnej akcji medycznej. Program pomocy medycznej dla
mieszkańców
wsi, prowadzony przez wojska Stanów Zjednoczonych i Armię Republiki Wietnamu.
Nawrócony Dezerter z Viet Congu.
NFWWP Narodowy Front Wyzwolenia Wietnamu Południowego.
Pajęcza dziura Stanowisko snajpera VC w wylocie tunelu.
Partia Lao Dong Wietnamska Partia Robotnicza (tj. komunistyczna).
Phoenix Oparta o dane wywiadowcze kampania mająca na celu likwidację
infrastruktury Viet
Congu.
Pług "Rome" Specjalnie zaprojektowany lemiesz spychacza do oczyszczania terenu.
PSYOPS Operacje psychologiczne.
Strefa swobodnego ataku Rejon, w którym każdy zaobserwowany człowiek jest uznany
za
wroga i cel dla żołnierzy amerykańskich.
Strefa Taktyczna ni Korpusu Okręg wojskowy Armii Republiki Wietnamu. Teren
między
Deltą Mekongu a centralnym płaskowyżem w Wietnamie Południowym.
Tet Wietnamskie święto nowego roku księżycowego, obchodzone jako święto
narodowe.
"Tropikalne Błyskawice" 25 dywizja piechoty Stanów Zjednoczonych.
"Wielka Czerwona Jedynka" l dywizja piechoty Stanów Zjednoczonych.
Zielone Berety Amerykańskie oddziały specjalne.
"Zwiadowca Kita Carsona" Były partyzant Viet Congu służący jako przewodnik dla
wojsk
amerykańskich.
Żelazny Trójkąt Opanowany przez Viet Cong rejon pomiędzy rzekami Thi Tinh i
Sajgon,
niedaleko dystryktu Cu Chi.
Skrót oznaczający "Governement issue" - przydział rządowy, potoczne określenie
żołnierza wojsk lądowych
Stanów Zjednoczonych (przyp. tłum.)
Odznaka za odniesione rany (przyp. tłum.).
"Charlie" - popularnie stosowane przez amerykańskich żołnierzy określenie
wietnamskiej partyzantki
komunistycznej. Powstało z przyjętego sposobu literowania skrótu VC (Viet Cong).
Litery te przy literowaniu
podawane są jako "Victor Charlie".
Ngo Dinh Diem był ministrem spraw wewnętrznych w rządzie cesarza Bao Daia w 1933
r.
Zapewne chodzi o karabin Mosina, wz.44 (przyp. tłum.).
Zapewne chodzi o P-64, którego roboczą nazwą był CZAK. Był to pierwszy
skonstruowany w Polsce pistolet,
po pistolecie VIS z 1935 r., nie istniał wiec żaden pistolet skonstruowany w
roku 1954, jak sugerowałoby
oznaczenie cyfrowe. Poza tym, litera K oznacza w skrótach karabin (przyp.tłum.)
Wojna domowa w Anglii w latach 1455-85 pomiędzy gałęziami królewskiej dynastii
Plantagenetów -
Lancasterami (czerwona róża w herbie) i Yorkami (biała róża). Wg, Mata
Encyklopedia Wojskowa T. I, s. 343,
Warszawa, 1967 (przyp. tłum.).
W języku angielskim zwrot "be yellow" ("być żółtym") oznacza "być tchórzem"
(przyp. tłum.).
"Fragging" jest słowem utworzonym od "fragmentation grenade": granat odłamkowy i
w wolnym tłumaczeniu
można by oddać jego sens neologizmem "zodłamkować kogoś" (przyp. tłum.).


Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
Wspomnienia z sesji regresingu Wojna w Wietnamie
Wojna wietnamska
Czy istnieją podziemne światy
Pajewski I wojna światowa
polski minister ostrzega przed wojną
III wojna światowa
Czubiński II Wojna Światowa i jej następstwa Krzyżaniak
ii wojna ?wiatowa wojna obronna polski
Współczesne konstrukcje parkingów podziemnych
WOJNA 1919 1920
wojna pokolen przy uzyciu cyngli
podziekujmy jezusowi
podziekowanie (2)
podzielnosc zadania

więcej podobnych podstron