Siderek12 Tom I Prolog


Siderek12
Tom I
"Klątwa Czarnoborskiego lasu"
PROLOG
"Natura wszędzie jest taka sama" .
Pitagoras
1
Czy nie poczuliście się kiedyś, jakby ktoś wami manipulował? ...Wyobrazcie sobie
pustkę
i panującą w niej tajemniczą ciszę. Odgłos wiatru sprawia wrażenie śpiewającego
mężczyzny, który tęskni za ukochaną. A wy stoicie sami jak palec... Zupełnie sami... W
wyniku strachu, który was ogarnia nie jesteście w stanie postawić ani jednego kroku. Otacza
was mrok i gęsta mgła, która uniemożliwia widoczność. Ze wszystkich stron daje się
słyszeć przerazliwe jęki i brzęk kajdan. Gdzieniegdzie słychać pękanie gałęzi. W dali
dochodzi do was wołanie kogoś o pomoc. Nieopodal niesiony echem w lesie jest odgłos
sosny, która łupnęła o ziemię. Okropnie chichoczący, sprawiający wrażenie tańczącego w
rytm jakiejś melodii wiatr, przyprawia was o ciarki na plecach. Uczucie strachu wzmaga się
poprzez tajemniczą i złowrogą ciszę panującą w lesie. W miarę upływu czasu zaczynacie
czuć dreszcze. Drzewa przypominają wielkie palce sięgające po coś w stronę nieba. Na tą
myśl wasze ciała oblewa zimny pot. Serce zaczyna wam bić coraz szybciej, a odczucie
chłodu sprawia, że włos jeży się na głowie. Całą tą scenerię przerywa co jakiś czas odgłos
sowy lub żałosne wycie wilka w głębi lasu. W tym momencie zaczynacie się czuć coraz
bardziej opuszczeni... zupełnie, jak stary dom na wzgórzu. W wyniku tego nie potraficie
pojąć, co się wokół dzieje. Czujecie lodowaty uścisk, który łapie was za gardło i nie ma
zamiaru puścić... Spoglądając w niebo, z blasku księżyca zaczynają wydobywać się silne
odblaski światła, niemal was oślepiające. Staracie się zrozumieć, czym jest to czego
doznajecie i dlaczego w ogóle spotkało to właśnie was. Próbujecie dojść do sedna, ale przez
strach, który was paraliżuje nie możecie skupić się na swoich myślach. Przeżycia, które
wam towarzyszą są jak mknące na oślep konie. Spoglądacie w dal i widzicie ciemność,
która spowita jest gęstą, białą mgłą wyłażącą z ziemi niczym stary trup z własnego grobu.
Znowu dobiega do was ten sam odgłos pękającej gałęzi i wycie wilków w głębi lasu.
Ruszacie się z miejsca i wszystko nagle cichnie. Nie potraficie objąć myślami tego
zjawiska. Staracie się coś zrobić. W tym wypadku ruszacie dalej przed siebie do miejsca,
które okazałoby się dla was bezpiecznym.
Lecz ta wasza wędrówka nie ma końca. Jest niczym drogą bez celu. Przystajecie więc w
miejscu i rozglądacie się wokoło. Macie wrażenie jak byście byli przez kogoś
obserwowani...
Teren ogarnia coraz większy mrok, a strach przeradza się w przerażenie. Z każdą chwilą
czujecie, jak nogi odmawiają wam posłuszeństwa. Macie wrażenie jakby były poskładane z
tysięcy nie pasujących do siebie części.
Po chwili mgła stopniowo opada. Jest to piękny, a zarazem przerażający widok. Zjawisko
to odsłania całość, która ukazuje w pełni walory lasu. Pobocza porośnięte ogromną liczbą
gałęzi zawiązujących się wokół pobliskich drzew, które same w sobie porośnięte są także
dużą ilością mchu. W niektórych miejscach wyrwana przez wiatr kora upadła na ścieżkę
ukazując wnętrze niemal wyżarte przez korniki. Ścieżka natomiast pokryta była
kamieniami, które powoli nikły w długiej trawie... Kiedy przyjrzycie się, poznacie nastrój i
scenerię, odczujecie jej mroczny charakter, zadacie sobie pytanie. Nie będziecie wiedzieć,
jak wypłynęło z waszych ust.  Co to za miejsce?  . Słowa te sprawią, że na las spadnie
ogromna ciemność, po której nie będzie już nic widać, ani słychać...
2
Dochodziła szesnasta. Marek siedział przy stole i wsuwał kolejna porcję klusek śląskich.
W trakcie konsumowania przypomniał sobie minki kolegów w knajpce. Miał wrażenie, że
nie będzie się im chciało dzisiaj przyjść.
- Gdzie się dzisiaj wybierasz? - głos mamy dotarł do Marka całkiem wyraznie, gdyż
znajdowała się ona w odległości zaledwie trzech metrów od niego.
- Idę z kumplami do babci.
Mama spojrzała w jego stronę.
- Po co? - spytała oficjalnie.
- Obiecała, że opowie nam historię lasu.
- Chodziło jej chyba o ten, który jest obciążony tą klątwą.
- Nie wiem  zauważył Marek  Nie mówiła o jakim...
Jego słowa zostały przerwane przez odgłos dzwonka, który dotarł do jego uszu.
- Oho!? - obwieścił z uśmiechem na twarzy  Zaczynają się schodzić.
Podbiegł pod drzwi. Markowi do głowy przyszły głupie myśli. Odgłos dzwonka rozległ się
ponownie. Złapał za klamkę i je otworzył...
- A... to ty  oznajmił na wstępie  zapraszam.
- Dzień dobry, Natalio  odezwała się mama  rozgość się.
- A... dziękuje bardzo  orzekła z satysfakcją Natalia.
- Słyszałam  ciągnęła stanowczo mama,  że gdzieś się dzisiaj wybieracie.
- Co?! - rzekła zaskoczona dziewczyna  nic mi o tym nie wiadomo.
- Marek nic ci nie powiedział? - zapytała z ożywieniem.
- Mamo  odezwał się Marek, tak jakby chciał przytrzymać w tajemnicy temat dotyczący
opowieści.  możesz się wreszcie zamknąć.
Spojrzała ponownie na syna.
- Sama widzisz  powiedziała po chwili ściszając głos.  Marek chce wam zrobić
niespodziankę.
- Nic się nie stało  urwała Natalia.  Ja...
- Ale nie jesteś zła z tego powodu? - przerwała jej mama, tak jakby Marek wyrządził jej
jakąś krzywdę.
- Ależ skąd.
W domu ponownie rozległ się odgłos dzwonka. Marek natychmiast skierował się do drzwi.
Kiedy je otworzył, swoją obecnością uraczyli go Kamil, Robert, Sebastian, Marcin i Nina.
- Chodzcie  stwierdził z uśmiechem na twarzy.  Inni zaraz będą.
Ekipa weszła do środka. Kamila natychmiast pociągnęło do pokoju obok. Robert z
Sebastianem usiedli przy Natalii, a Marcin z Niną spacerowali po mieszkaniu...
Cytrynowy zegar wiszący na jasnoniebieskiej ścianie wybił godzinę czwartą. Marek
podszedł do wszystkich i rzekł:
- Idziemy.
- Nie ma kompletu  wtrąciła Nina.
- Może czekają na zewnątrz  uzupełnił Robert.
Widocznie miał stuprocentową rację. Reszta grupy czekała już na chodniku. Marek,
Robert, Sebastian, Marcin, Kamil, Natalia i Nina podeszli do reszty.
- To dobrze, że jesteś  Marek zwrócił się do Sandry.
- Widzisz  rzuciła Sandra.  Nie miałam widocznie nic do roboty.
- Dobra, już dobra  poganiał ich Robert.  będziemy tu stać tak do wieczora i wreszcie
niczego się nie dowiemy.
- Czego dowiemy? - spytał zirytowany Marek.
- Tego co tam dzisiaj uszykowałeś.
- Aleś ty nerwowy  Marek starał się złagodzić napięcie, które wywołał w grupie Robert.
Po chwili rzekł.  idziemy.
W trakcie drogi Kamil wyciągnął gumę, częstując ją niektórych przyjaciół. Skręcili w ulicę
Akacjową. Tego dnia Czarnobór był rozświetlony promieniami słońca, które odbijały się od
okolicznych budynków. Marek spojrzał w dal. Ujrzał starą kobietę z psem. Poruszała się
powoli, bardzo ostrożnie podpierając się swoją drewnianą laską. Pies, który jej towarzyszył
był pięknym rasowym owczarkiem zwanym potocznie Husky. Tak przynajmniej uważał
Marek. Chociaż nie znał się w ogóle na rasach psów, to i tak był pewien, że to był akurat
ten. Bardzo ostrożnie prowadził swoją panią, która od czasu do czasu oglądała się za siebie.
Miała na sobie długi płaszcz, który z pewnością zrobiony był z wysokiej jakości materiału.
Na głowie zaś spoczywał przepiękny i ogromny moherowy beret. Był koloru białego.
Typowa starsza dama, pomyślał Marek, widać, że jest to kobieta zmęczona i schorowana,
ale wciąż pełna optymizmu. Wyglądu komicznego nadaje jej ten moherowy beret,
spoczywający dumnie na jej głowie niczym mężczyzna na sraczu...
Myślał o różnych rzeczach...
Po paru minutach się ocknął. Zauważył, że są już na miejscu. Babcia stała w drzwiach.
- Pośpieszcie się  oznajmiła przyjacielsko.
Towarzystwo skierowało się w jej stronę.
- Cześć babciu  oznajmił z uśmiechem Marek.
- Wejdzcie  odparła, ale po chwili dodała.  Czujcie się jak u siebie w domu.
Wszyscy weszli do środka i usiedli na wygodnej sofie. Po niespełna dziesięciu minutach
babcie wróciła z herbatami i ciastem.
- Jak samopoczucie, Marku?  zapytała.  Gotowi na opowieść?
- Czemu od razu nam wszystkim nie powiedziałeś? - Sebastian zwrócił się do Marka.
- Chciałem wam zrobić niespodziankę - wyjaśnił, po czym zwrócił się do babci. - Możesz
zaczynać.
Staruszka popiła tylko herbatę i zaczęła opowieść, która nie tylko mówiła o lesie. Jej
większość opierała się głównie na czymś innym...
- Ta nieszczęsna historia rozpoczęła się bardzo dawno. Na tyle dawno, że ja nie pamiętałam
kiedy. Moja mama znała tą opowieść bardzo dobrze i przekazała mi jej treść...
- Tatusiu, gdzie jedziemy? - odezwała się mała dziewczynka. Jej jasne włoski falowały
niewinnie na niewielkiej główce, kiedy wiatr wiał w jej twarz. Rączki wyciągała przed
siebie, tak jakby chciała czegoś dosięgnąć. Zielone oczka manifestowały ciekawość.
Kołysała nóżkami w górę i w dół siedząc na kolanach matki.
- Kochanie... jedziemy do nowego domu. - odpowiedział mężczyzna, który siedział za
kierownicą swojego auta. Głos miał gruby. Basowy. Ubrany był w białą koszulę i
znoszone ciemne spodnie. Na głowie miał jasny słomiany kapelusz.
- A jaki duży jest ten dom? - zadała kolejne pytanie ta sama dziewczynka. Ciekawość stała u
niej na pierwszym miejscu.
- Jeszcze go nie widziałem, więc nie potrafię ci odpowiedzieć, czy jest duży, czy nie -
odpowiedział mężczyzna na kolejne pytanie swojej córeczki, która w tym roku, a było to w
1902, kończyła cztery latka. - zobaczysz jak zajedziemy.
Wszyscy siedzieli w swoim pojezdzie. Był to Mercedes 35, rocznik 1900. Przypominał
raczej auto, które można by podziwiać na wystawie, ale to był jedyny jak na tamte czasy
zbudowany pojazd dla czteroosobowej rodziny. Miał tylko jedną wadę... nie posiadał dachu.
Mężczyzna, a miał on na imię Robert, skręcił w prawo na pokrytą dziurami ścieżkę.
Zwolnił prowizoryczny pedał gazu. Panowała cisza. Za panem Robertem siedziała
pogrążona w milczeniu jego wówczas trzynastoletnia córka Wiktoria. Od początku jak tylko
rodzina wsiadła do swojego auta Wiktoria nie odezwała się ani słowem.
- Kochanie - zwróciła się matka w jej stronę. - coś się stało?
Dziewczyna uniosła głowę, a jej czarne jak smoła włosy rozchyliły się lekko ukazując
fragment niewinnej twarzyczki o błękitnych niczym niebo oczach.
- Nie... nic... zupełnie nic mamo - odpowiedziała Wiktoria. - tylko się zamyśliłam.
Wokół rozpościerały się pola uprawne. Gdzieniegdzie rosło samotne drzewo, a daleko na
lewo widoczne były korony drzew nawiedzonego lasu, który niebawem stanie się dla
rodziny Wicińskich jadących starym Mercedesem, potwornym koszmarem. Oni jednak nie
zdawali sobie jeszcze z tego sprawy...
3
- Na początku ludzie myśleli, że to jakieś złośliwe dowcipy - rzekła babcia. - okazało się
jednak, że tak nie było. Las ten zabija. Pochłania ludzi. Nie wiecie ilu ludzi tam zginęło.
Wcześniej przed posadzeniem lasu istniało tam przeogromne cmentarzysko...
- Guahahahahahahaha!!! - po okolicy rozniósł się złowieszczy chichot. Dochodził jakby z
wnętrza ziemi i odbijał się od rozsianych wokoło grobów. Między nimi przedzierała się
tajemnicza postać. Miała na sobie długi czarny płaszcz. Z ogromnym kapturem na głowie.
Dłonie ukryte były pod czarnymi rękawicami...
Nieznajomy zmierzał w kierunku wsi (gdzie pózniej osiedli się Marek). Był wtedy rok
1850. W powietrzu unosił się odór gnijących ciał... Kapturnik obejrzał się za siebie. Po
chwili jednak odwrócił się ponownie, głęboko westchnął i ruszył dalej.
Po kilku sekundach zauważył go przypadkowy pijak... chyba, że to był bezdomny, który
próbował udawać pijaka. Mniejsza o to. Energicznie zerwał się na nogi ze swoją butelką
jakiegoś mocnego trunku i zataczając się na boki zaczął uciekać przed siebie... Tylko coś
mu to mozolnie wychodziło.
- Ludzie!!!  wrzasnął, opluwając sobie brodę. - dziedzic - ludziska... dziedzic. W mordę
jeża
Zakręciło mu się w głowie tak mocno, że mało nie wylądował między koszami
znajdującymi się po jego lewej stronie. - pomóż ta mi ludziska.
Dziedzic, tak jak go określił pijak, odezwał się grubym basowym głosem, który dochodził,
tak jakby z otchłani. Zatrzymał się.
- Zostałeś ostatni wypierdku. Nikt cię nie usłyszy.
Mężczyzna odwrócił swoją głowę i uważnie przyjrzał się dziedzicowi.
- Nie.. to nie prawda, w mordę jeża - butelka mało nie wyślizgnęła mu się z ręki i musiał ją
mocniej chwycić. Doszło do tego donośne beknięcie, tak jakby jego struny głosowe
odgrywały Mazurka Dąbrowskiego.
- Prawda bezwartościowy człowieku - zaczął się znowu zbliżać do pijaka. - ty skończysz tak
samo jak reszta.
- Ej no... panie - pijak nie wiedział, co w tej chwili zrobić. Jego czerwony nos poruszył się
nieznacznie - tak od razu do konkretów. Ja tak nie umiem... pogadamy. Opowiem kilka
sprośnych kawałów... znam ich naprawdę dużo.
Puścił bąka, który wydłużał się wraz z narastającym strachem. Skrzywił lekko twarz.
- Wiesz człowieku, że to, co wydzielasz nic mi nie zrobi - odezwał się dziedzic, który
usłyszał dziwny odgłos, tak jakby zagrała właśnie zepsuta trąbka.
- Wiem - zgodził się ćpun. - ostatnio jakoś często mi wychodzi... nie potrafię tego
kontrolować
Dziedzic milczał... Po chwili ziemię ogarnął mrok. Pijak, który przed chwilą potrafił
określić, gdzie się znajduje, teraz nie wiedział, co się dzieje...
- Bawimy się w ciuciubabkę? - rzekł ochryple.
- W pewnym sensie - powiedział dziedzic.
Po chwili pijak poczuł dłoń zaciskającą się na jego szyi. Wypuścił butelkę z ręki i cały
zesztywniał. Druga ręka dziedzica powędrowała w kierunku twarzy ćpuna. Złamała mu nos,
kiedy pierwsza stopniowo wzmacniała uścisk. Po chwili poczuł jak palce dziedzica
bestialsko dostają się do jego oczu. Pijak próbował je zamknąć, ale bezskutecznie. Poczuł
przeszywający ciało ból. Niemożliwy do opisania słowami.
- Aaaaaaaa!!! - wrzasnął i krzyczał dopóki ból nie ustał.
Dziedzic tylko wzmocnił uścisk na szyi, żeby po chwili z ogromną łatwością skręcić
pijakowi kark.
- Kilka sekund i będzie po wszystkim - usłyszał słowa dziedzica. Ostatnie słowa. Po chwili
poczuł jak jego kości pękają niczym suche gałęzie na drzewach.
To było wszystko. Przedstawienie zostało skończone. Mrok się rozproszył. Teraz w okolicy
nie było już żywej duszy. Z wyjątkiem dziedzica wieś została wyludniona. Wszystkie
budynki świeciły pustką, a w powietrzu zamiast zgnilizny i rozkładających się ciał czuć
było także zapach kurzu i pyłu. Mroczna wieś, pomyślał dziedzic. Wieś, która przez
najbliższe sto lat nie będzie zamieszkana...
PRZEZ TEN OKRES BEDZIE SPRAWIAĆ WRAŻENIE NAWIEDZONEJ...
Dziedzic westchnął ponownie trzymając już martwe ciało pijaka. Spojrzał na butelkę, która
wypadła ćpunowi z ręki, i z której zapewne wszystko już się wylało... Obrócił się i ruszył
przed siebie niosąc w rękach trupa mężczyzny. Zmierzał w kierunku cmentarzyska. Na
miejscu wrzucił ciało do głębokiego na dwa i szerokiego na metr dołu. Cisnął do środka
kilka kamieni, które potem zasypał czarną ziemią...
Kiedy skończył spojrzał z dumą na swoje dzieło, po czym skierował się w głąb
cmentarzyska, a jego sylwetka wraz z oddalaniem się nikła w ciemności. Na niebie duży
księżyc świecił pomiędzy rozsianymi wokoło gwiazdami...
4
- Dziedzic wszystkich ich wymordował - powiedziała babcia. - zabijał z zimną krwią.
Potem posadził las i wybudował sobie obok niego niewielki dworek...
Kępy trawy spokojnie falowały pod siłą niewielkiego wiatru, który zdawałoby się, wiał od
strony lasu. W samym centrum stał pokaznych rozmiarów biały budynek z czerwonym
dachem. Wokoło panowała cisza. Wzdłuż ścieżki, po obu jej stronach rósł niewielki
żywopłot. Zdawało się, że góruje nad okolicą. Ścieżka prowadziła do wielkich dębowych
osadzonych na potężnych zawiasach drzwi. Wnętrze budynku cechowało się bogatym
umeblowaniem. Wszędzie panował (o dziwo wydawało się to dziwne, jak na dziedzica)
nadludzki porządek...
5
- Niedaleko dworka zasiedliła się rodzina Wicińskich - dodała babcia. - był to młyn i
mieszkali w nim jakiś czas. Pan Robert Wiciński zatrudnił zarządcę, tylko nie zdawał sobie
sprawy, że zatrudnia służącego dziedzica...
- Posłuchaj Filipie - rzekł głos z czarnego kaptura.  wiesz, że dałem ci szanse. Zdajesz
sobie chyba z tego sprawę? - głos był ostry, metaliczny, tak jakby wewnątrz krył się
zaprogramowany do zabijania robot.
Pan Filip przyjrzał się uważnie tajemniczej postaci. Zastanawiał się nad tym z kim ma do
czynienia. Opuścił wzrok...
Teraz sprawiał wrażenie chłopca zawstydzonego pocałunkiem otrzymanym od
dziewczyny. Ponownie podniósł wzrok i spojrzał w ciemność kaptura. W ułamku sekundy w
jego wnętrzu błysnęły dwa czerwono krwiste ślepia. Potem wydobył się z niego donośny
chichot, przywodzący na myśl śmiech wampirów. Pan Filip ze strachu energicznie
odskoczył do tyłu, a na jego czole wystąpiły pierwsze krople potu.
- Tak panie - rzekł po chwili drżącym głosem wciąż patrząc na kaptur. - zdaje sobie z tego
sprawę... Wiem, jakie byłyby konsekwencje i zrobię wszystko co w mojej mocy, żebyś był
zadowolony z misji, którą mi powierzyłeś... - tu umilkł rozejrzał się po okolicy, po czym
dokończył swoją wypowiedz słowami. - to dla mnie zaszczyt służyć tobie sir.
Dziedzic odrzucił do tyłu głowę i ponownie wybuchnął tym samym, drażniącym
wampirycznym śmiechem. Jednak nie śmiał się długo. Po chwili przestał i spojrzał na
trzęsącego się jak galareta mężczyznę.
- Wynoś się!!! - wykrzyknął nagle, a jego dochodzący niczym z otchłani głos odbijał się od
okolicznych drzew tworząc echo. - wynoś się stąd, ale już!!! Jak będziesz mi potrzebny, to
cię wezwę. Bierz się do roboty wypierdku. No już... wynoś się!!! - po tych słowach
ponownie wybuchnął tym samym śmiechem, odwrócił się na pięcie i odszedł.
Pan Filip, który cały roztrzęsiony, stał na skraju lasu i uważnie rozejrzał się wokoło.
Dopiero po kilku minutach doszedł do siebie, a w tym czasie, kiedy ruszył w swoją stronę,
złowieszczy śmiech dziedzica ucichł...
- Tatusiu, to tu!? - zapytała mała dziewczynka, której buzia przez całą drogę się nie
zamykała. - to tu!?
Pan Robert odwrócił głowę w jej stronę. Jego twarz pokryta była siecią zmarszczek. Pod
nosem znajdowały się czarne wąsy podkręcone do góry. Brązowe oczy sygnalizowały
szczerość.
- Tak Martusiu ... - rzekł po chwili. - jesteśmy na miejscu.
- Hula!!! - wykrzyknęła mała Marta. - nowy dom - wywijała przy tym swoimi rączkami i w
pewnej chwili jej matka, pani Patrycja o mało nie oberwała w nos.
Pan Robert zatrzymał swój pojazd koło niewielkiego dębu i głęboko westchnął.
- Spodziewałam się czegoś ładniejszego - odezwała się nieoczekiwanie Wiktoria...
Spoglądała na budynek. - on jest ohydny. Jak można w czymś takim mieszkać.
Oczy reszty (z wyjątkiem Marty) skierowały się na nią.
- O czym ty mówisz? - odezwała się pani Patrycja.
- Nie podoba mi się tu - dodała Wiktoria i spojrzała na matkę. - tu się coś wydarzy. Coś
złego... Ja to czuję.
Rodzice niemym wzrokiem się w nią wpatrywali, a jej siostrzyczka podniecała się
budynkiem. Wiktoria nie odrywała od nich wzroku.
- Wspomnicie moje słowa - rzuciła na koniec. - tu się coś wydarzy.
Po tych słowach odwróciła wzrok, otworzyła drzwiczki i zeskoczyła na świeżo przycięty
trawnik... Panowała cisza. Wiktoria zrobiła kilka kroków przed siebie i uważnie rozejrzała
się po okolicy... Po chwili skierowała się w kierunku młyna. Przy drzwiach wejściowych
znowu się jednak zatrzymała, ale nie po to, żeby ponownie zbadać okolicę. Przed sobą
ujrzała jakiegoś mężczyznę... Jej rodzice wciąż siedzieli w wozie i z uwagą przyglądali się
całemu zdarzeniu. Także widzieli nieznajomego, który siedział na jakimś pniu odwrócony
do nich i do zbliżającej się w jego kierunku Wiktorii. Dziewczyna była już wystarczająco
blisko... przyjrzała się uważnie mężczyznie, po czym rzekła:
- Dzień dobry.
Nieznajomy odwrócił głowę... Miał podpuchnięte oczy.
- Dzień dobry - powtórzyła Wiktoria.
- Witam - odpowiedział niepewnie. Jego głos był mało słyszalny.
- Tata mi mówił, że będziemy z kimś mieszkać - kontynuowała dziewczyna. - czy to o Pana
chodziło?
- Tak - tym razem jego głos był mocniejszy. - masz rację dziewczynko.
- Mam na imię Wiktoria - ucięła. - a pan nazywa się Filip, o ile dobrze pamiętam. Tata mi o
Panu opowiadał.
- Tak, jestem Filip - rzekł mężczyzna.  ale kiedyś wołali na mnie Harry. Sam nie wiem
dlaczego - wzruszył ramionami i w tym samym momencie obok nich znalezli się rodzice
Wiktorii wraz z jej siostrzyczką.
- Witam cię Filipie - odezwał się niemal natychmiast Robert Wiciński.
Pan Filip spojrzał na niego.
- Dzień dobry - rzekł wyciągając rękę.
Pan Robert uścisnął ją od razu.
- Mamusiu, chcę poznać okolicę - odezwała się Wiktoria.
Pani Patrycja utkwiła wzrok na córce. Nie wiedziała jak się w tej chwili wysłowić.
- Z przyjemnością pokażę wam wieś znajdującą się niedaleko stąd - odezwał się
nieoczekiwanie pan Filip. Na jego twarzy zagościł szeroki uśmiech.
- No nie wiem - rzekł pan Robert.
- Proszę - nalegała Wiktoria. Jej błękitne oczy skierowane były teraz na niego. - proszę.
Chce zobaczyć to miasteczko.
- Wieś, Wiktorio - poprawił ją pan Filip.
Dziewczyna spojrzała na niego z niedowierzaniem. W jej oczach malowała się radość.
Pani Patrycja i jej mąż rozejrzeli się uważnie wokoło. Po krótkim namyśle spojrzeli sobie w
oczy i tak pozostając rzekli niemal w tym samym momencie. Zupełnie, jakby wiedzieli, że
taka sytuacja będzie miała miejsce.
- W sumie to nie zaszkodzi jak wybierzemy się na małą wycieczkę.
Pan Filip uśmiechnął się i rzekł:
- W takim razie w drogę.
Cała piątka zeszła z niewielkiego pagórka i minęła pojazd, którym przyjechała rodzina
Wicińskich, nie zwracając na niego w ogóle uwagi. Wyszli po chwili na wąską ścieżkę,
która przed stu laty została wydeptana przez dzieciaki. Po lewej za sporymi krzewami leżało
zwalone drzewo. A tak dokładnie były to pozostałości drzewa, które solidnie oberwało
podczas burzy. Po prawej rozpościerały się pola uprawne, to znaczy zarośnięte hektary
zaoranych pól. Po niespełna dziesięciu minutach wędrówki znalezli się pomiędzy starymi,
opuszczonymi budynkami. Na bezchmurnym niebie królowało słońce...
Wyszli na asfalt i skręcając w lewo zagłębili się w zgliszczach opuszczonej wsi. Dopiero
po kilku minutach, kiedy pokonali już sporą cześć drogi, Wiktoria przerwała panująca ciszę:
- Jak nazywa się ta wieś? - zadała pierwsze pytanie. Jej głos lekko drżał.
- Czarnobór - odpowiedział pan Filip.
- A dlaczego jest tutaj tak pusto? - padło kolejne pytanie. Tym razem z ust pana Roberta.
- Przed stu laty panowała tu okropna zaraza - kontynuował pan Filip. - z tego co mi
wiadomo i o ile mnie pamięć nie myli, to nikt z okolicznych mieszkańców nie przeżył.
Wzrok Wiktorii utkwił na chwilę w leżącej na ziemi nieopodal koszy, butelce.
- I chyba było tu dużo ćpunów? - odezwała się znowu. Teraz jej głos brzmiał naturalnie.
Jej rodzice, tak samo jak pan Filip z wrażenia szerzej otworzyli oczy. Marta Wicińska nie
zareagowała na słowa siostry. Widocznie miała to głęboko gdzieś, co powiedziała Wiktoria.
- Gdzie nauczyłaś się takiego słownictwa? - zmartwiła się pani Patrycja.
- Pati, kochanie - orzekł pan Robert. - nie przejmuj się jednym bezwartościowym słowem.
- Tak mi się wypowiedziało - wytłumaczyła Wiktoria.
Nieopodal doszło do nich ciche dmuchnięcie, któremu towarzyszył odgłos przypominający
bardziej wystrzał korka z butelki od szampana. Chwilę potem w nozdrzach rodziców, pana
Filipa i Wiktorii zagościł drażniący zapach. Wszyscy odwrócili głowy w stronę Marty, która
wykrzywiła usta w grymasie szerokiego uśmiechu.
- Pseplasam - rzekła po chwili.
- Nic się nie stało, kochanie- dodała pani Patrycja.
- W końcu trzeba sobie kiedyś popuścić - dorzucił pan Robert, po czym zwrócił się do pana
Filipa. - powiedz nam coś o tym miejscu.
Mężczyzna spojrzał na Roberta Wicińskiego.
- Niewiele wiem o tej wsi - rzekł pan Filip. - albo mogę nawet rzec, że prawie w ogóle nie
znam jej historii. Wiem tylko, że historia Czarnoboru rozpoczyna się w roku 1215, ale co do
tego też nie jestem w 100% pewien. To wszystko zapisane jest w kronikach, które znajdują
się w bibliotece. Tylko, że jest ona nieczynna od ponad stu lat.
- A szkoda - stwierdziła Wiktoria. - tak chciałabym poznać tą historię.
Minęły dwa lata. Rodzina Wicińskich dobrze sobie poradziła z młynem. Pan Robert z
Wiktorią (wówczas 15-letnią) odremontował go. Pani Patrycja zasadziła różne warzywa w
swoim prowizorycznym ogródeczku..
Roberta Wicińskiego od kilku dni, a może nawet tygodni niepokoiła jedna rzecz. Pan Filip
zaginął! Ojciec Wiktorii nie widział go już spory szmat czasu. Zastanawiał się, co mogło się
wydarzyć i gdzie znajduje się obecnie jego zarządca. Od ostatnich dni nie potrafił myśleć o
niczym innym. Jego głowę zaprzątały myśli związane z panem Filipem, który nie wiadomo,
czy żyje, czy nie. Czasami wyruszał na jego poszukiwania. Od czasu do czasu widział
tajemniczą postać w długim czarnym płaszczu z ogromnym kapturem na głowie. Na
szczęście zawsze udawało mu się uniknąć spotkania wzrokowego z nieznajomym. Zawsze
spotykało go to jak starał się odnalezć pana Filipa... Jednak za każdym razem jego
poszukiwania nie przynosiły żadnych rezultatów...
Kiedy tracił nadzieję, że uda mu się odnalezć zarządcę, los dał mu jeszcze jedną szansę.
Zarządca zjawił się po dobrych trzech miesiącach nieobecności. Był wychudzony i blady.
Pan Robert podbiegł do niego i przytrzymał za bok, bo chłop ledwo powłóczył nogami.
Kiedy spytał pana Filipa, co się stało, zarządca spojrzał mu w oczy i wydusił z siebie jedno
słowo:
- Dziedzic - po czym z wyczerpania obsunął się na ziemię.
Po kilku dniach, kiedy zdołał wypocząć odpowiedział na zadane mu przez pana Roberta
pytanie.
- Kim jest ten dziedzic?.
Pan Filip spojrzał mu w oczy tak samo, jak przed kilkoma dniami i rzekł:
- Nikt nie wiedział, nie wie i zapewne nigdy się nie dowie, kim on jest... wiadomo tylko, że
chodzi on w długim czarnym płaszczu z zarzuconym na głowę kapturem... Dowiedziałem
się, że ludzie w Czarnoborze nie zginęli od zarazy.
- Tylko co? - zapytał pan Wiciński.
- Dziedzic... Miej się na baczności Robercie - odpowiedział pan Filip. - zamordował ich
wszystkich.
6
- Jednak po jakimś czasie dziedzic zaginął - rzekła babcia. - dworek pozostał pusty...
Podobno w mieszkaniu, które sobie wybudował, zaczęły się dziać niewyjaśnione rzeczy, tak
jakby oprócz niego mieszkał tam jeszcze ktoś. Było słychać kroki na schodach, odczuwalny
był przerazliwy chłód, dochodziły do tego częste przeciągi, otwieranie drzwi i wiele innych
nieprzyjemnych odgłosów zwiastujących obecność duchów. Prawdopodobnie, ale nie
jestem pewna... dziedzic doświadczył stanu obłąkania i zaginął. Nikt nie wie dokładnie co
się z nim w tamtym momencie stało... Wszystko wskazuje jednak na to, że kapturnik miał
małe odwiedziny...
Zza pleców dziedzica dobiegło dziwne stukanie. Energicznie odwrócił głowę do tyłu.
Odgłos był wyrazny. Zwyczajne stuk - puk, stuk - puk. Jednak było w nim coś
niepokojącego. W głowie dziedzica pojawiły się dziwaczne myśli. Przecież to nie jest
możliwe, żebym się bał, pomyślał.
- Cześć krzywy ryju - usłyszał dzwięk dochodzący z boku. - miło cię znowu widzieć ty
chodząca pierdoło.
Dziedzic odwrócił głowę i zobaczył zjawę pijaka, którego zamordował jako ostatniego.
Duch trzymał w dłoni widmową butelkę. Z jego oczu, a raczej oczodołów wypływała
purpurowa krew. Pijak wyszczerzył zęby.
- Widać, że się za mną stęskniłeś - odezwał się znowu duch.
- Czego chcesz?! - wykrzyknął dziedzic.
- Myślałeś bałwanie, że po zamordowaniu tylu niewinnych ludzi możesz być spokojny? -
zakpił ponownie pijak. - według ciebie to ty masz prawo żyć, tylko dlatego, że wszyscy
mogliby się ciebie bać?
- Nie rozumiem.
- Teraz nie pozwolę na to, żebyś żył bez winy. W mordę jeża... Jesteś nikim. Przypominasz
mi gówno na patyku. Najwyższy czas to zakończyć. Sprawię, żebyś miał na sumieniu
śmierć mieszkańców Czarnoboru...
Rozległo się liczne trzaskanie drzwiami. Dziedzic spostrzegł, że w pokoju pojawiły się
zamordowane przez niego zjawy mieszkańców. Przeszły go dreszcze.
- Wy... nie... ja... - słowa w ogóle przestały mu się kleić w zdania.
- Jak możesz żyć bez winy!!! - zagrzmiała kobieta po lewej.
Była w takim samym stanie jak pijak i reszta duchów. W momencie, kiedy wykrzyknęła,
dziedzic aż podskoczył, a pokój ogarnął chłód... Cofnął się o dwa kroki.
- T-t-to nie j-jest prawdą. Wy nie jesteście p-prawdziwi - rzekł po chwili. Jego głos drżał.
Mały chłopczyk skierował się w jego kierunku. Dziedzic wyczuł przerazliwy smród,
chociaż dziecko, które się do niego zbliżyło było zjawą, to i tak odór był bardzo wyrazny.
Był to odór rozkopanych grobów i rozkładających się w nich ciał. Chłopczyk przyjrzał mu
się i rzekł charczącym, dochodzącym jakby spod ziemi głosem:
- Wynoś się stąd!!!
Chłód w pokoju coraz bardziej dawał się we znaki dziedzicowi, który czuł się w tej chwili
przerażony. Cofnął się o kolejne dwa kroki, a w jego uszach dało się słyszeć (wynoś się
stąd, wynoś się stąd).
- Wynoś się stąd!!! - wykrzyknęła ta sama kobieta, a inne zjawy powtórzyły. - wynoś się
stąd ty bezwartościowa istoto.
- Wynoś się stąd!!! - krzyknął gruby duch po prawej, po czym wszystkie zjawy bardzo
powolnym krokiem zaczęły się zbliżać w kierunku dziedzica, bezustannie wypowiadając te
słowa: WYNOŚ SI STD, zupełnie jakby w padły w trans. Natomiast kapturnik nic nie
wiedząc zaczął się cofać. W jego uszach zaczęły się odbijać słowa (wynoś się stąd). Przed
sobą widział białe twarze zjaw o pustych oczodołach... Po kilku sekundach zupełnie
nieświadomie odrzucił głowę do tyłu i wydobył z siebie okrzyk bólu:
- Nieeeeeeeeeeeeeee!!! - po czym w popłochu zaczął uciekać. Miał dość słów wynoś się
stąd.
Przy drzwiach usłyszał jeszcze kilka razy (wynoś się stąd). Słowa te zakończyły się (nigdy
nie powinieneś tu przybyć. Wynoś się i nie wracaj). Poczuł jeszcze przerazliwy chłód, po
czym z impetem wybiegł na zewnątrz...
7
- Państwo Wicińscy postanowili wprowadzić się do dworku, w którym mieszkał dziedzic.
Na szczęście zarządca ostrzegł pana Roberta w ostatniej chwili - kontynuowała babcia. -
mówił, że jest on przeklęty i przynosi same nieszczęścia. Wicińscy dostosowali się do jego
rady i pozostali w młynie...
- Nie możecie! - niemal wykrzyknął pan Filip.
Pan Robert spojrzał na niego z po wątpieniem. Na jego twarzy wymalowało się zdziwienie.
- A to dlaczego?  rzekł, targając czarną walizkę przez długi korytarz.
- Słyszałem, że jest to miejsce przeklęte.
Pan Robert na tą wiadomość wykrzywił usta.
- Skąd o tym wiesz? - zapytał.
- Kręcę się tam od czasu do czasu. Widziałem kilka razy duchy.
- A dziedzic?
- Nie wiem... - pan Filip wzruszył ramionami. - zniknął.
- A skąd wiesz, że widziałeś ducha?
- Widziałem... przyrzekam.
- A może twoja wyobraznia płata ci figle.
Pan Filip spuścił wzrok...
- Naprawdę widziałem. Kilka razy - bąknął pod nosem.
- A jeżeli...
- Nie - przerwał mu pan Filip. - to prawda.
Pan Robert uważnie przyjrzał się swojemu zarządcy. Przez chwilę się zastanawiał.
- Myślę, że dostosuje się do twojej propozycji, ale jeżeli robisz mnie...
- Na pewno nie - przerwał mu ponownie pan Filip. Widocznie domyślił się reszty zdania,
której końcówka mogłaby z pewnością brzmieć: ,,w konia to grubo tego pożałujesz".
Chyba, że tylko mu się to wydawało...
8
- Po dwóch latach pan Wiciński zauważył, że zarządca zachowuje się bardzo dziwnie -
orzekła babcia. - postanowił zapytać go, czy czasami nie przebywa w dworku dziedzica zbyt
długo. Pan Filip wyjaśnił panu Wicińskiemu, żeby nie wspominał nic o tamtym miejscu.
Twierdził, że ta nazwa doprowadza go do obłędu...
- Powiedz mi Filipie, co się z tobą dzieje? - zapytał pan Robert.
- Nic - orzekł zarządca. - zupełnie nic.
Pan Wiciński zmierzył go wzrokiem. Przez chwilę panowała cisza. Jednak szybko została
przerwana.
- Mam wrażenie Filipie, że to jest sprawka tego dworku.
- Nie! - zarządca niemal wykrzyknął. - nie wspominaj o tym Robercie. To na pewno nie
dworek.
- No... nie wiem.
- Uwierz mi - stwierdził pan Filip.  to miejsce doprowadza mnie do obłędu.
- Ale ja widzę, że z tobą jest coś nie tak.
- ???
- Jesteś chory?
Pan Filip spuścił wzrok.
- To co?
- Nie wiem Robercie. Naprawdę nie wiem...
9
- Pan Wiciński dał mu spokój - rzekła babcia. - ... wygląda na to, że nie na długo.
Zauważył, że zarządca z każdym miesiącem zachowuje się coraz gorzej. Na początku nie
było to tak widoczne, ale po roku zauważył coś, czego się po nim nie spodziewał...
Słowa babci przerwał nieprzyjemny dzwięk dochodzący z kuchni. Okazuje się, że było to
okno, które staruszka uchyliła przed opowieścią. Widocznie zawiał leciutki wiaterek i
poruszył nim. Okno wydało z siebie skrzeczący dzwięk nie naoliwionych zawiasów. Grupa
słuchająca historii lasu i młyna lekko się wzdrygnęła. Babcia dała im do zrozumienia, że nie
ma się czego bać, po czym wróciła do przerwanej opowieści:
- Koszula, w której go ujrzał była cała we krwi. Pan Wiciński nie wiedział skąd się wzięła i
czy w ogóle to była krew. Zarządca uśmiechnął się tylko szyderczo, po czym rzucił się na
pana Roberta...
- Filipie - rzekł spokojnie pan Robert spoglądając na zakrwawioną koszulę zarządcy. - co się
stało?
Jednak mężczyzna, do którego zwrócił się ojciec Wiktorii nie odpowiedział. Miał
spuszczoną głowę i ręce splecione za plecami. Czubkiem prawego buta kręcił w błotnistej
ziemi.
- Filipie? - powtórzył pan Robert.
Tym razem zarządca uniósł głowę.
- Zabiłem pana córkę... Martę - powiedział i w ułamku sekundy rzucił się na pana Roberta.
Mówiąc to szyderczo się uśmiechał - a teraz zrobię to z tobą ty zafajdana brodata gnido.
Okazało się, że pan Robert w ostatniej chwili zdążył mocno zacisnąć gardło, co dało mu
szansę na uratowanie własnego życia. Po chwili wciąż udając (o dziwo w tej chwili
wychodziło mu to wprost idealnie) obsunął się na ziemię, po czym dał się zanieść do
piwnicy, gdzie został przymurowany do wnęki w ścianie. Oczywiście zarządca nie zdawał
sobie sprawy z tego, że pan Robert perfekcyjnie maskuje własną śmierć i kiedy wychodził,
myślał, że rozprawił się z głównym gospodarzem rodziny... Grubo się mylił.
Po kilku sekundach pan Robert odetchnął z ulgą i otworzył oczy. Znajdował się w
niewielkim pomieszczeniu, w którym dominował odór zgnilizny. Postarał się nie zawracać
nim głowy. Jedynym problemem była szybkoschnąca zaprawa. Jednak jej obecność
wyraznie dawała o sobie znać. Podjął próbę wydostania się z twardniejącego betonu.
Niestety, bezskutecznie. Zaprawa wyschła na tyle, że nie mógł ruszyć już nawet palcem. Co
on tu dodał, pomyślał, to jest przecież niemożliwe, żeby beton tak szybko twardniał. To
wbrew logice. Czuł silny ucisk na klatkę piersiową, ramiona, ręce i nogi. Jedynie głowa
wystawała ponad betonem, który po około dwudziestu minutach stał się skałą... Pan
Wiciński został uwięziony...
10
- W miedzy czasie - mówiła dalej babcia. - psychicznie chory zarządca kręcił się wokół
młyna. Okazuje się, że jego głównym celem była błękitnooka Wiktoria...
Pan Filip ukrył się za ogromnym dębem i wyczekiwał swej zdobyczy, niczym pająk
obserwujący muchę, która wpada w jego sieć. Wiktoria w tym czasie wracała zza młyna i
niosła mamie bukiet pięknych tulipanów. Pech sprawił, że nie spodziewała się w tym czasie
zarządcy, który ukrywał się za drzewem, żeby ją zgwałcić. Odskoczyła do tyłu i przywarła
do ściany. Dosłownie w ciągu sekundy pan Filip wyskoczył zza drzewa i złapał ją za
ramiona.
Wiktoria była oparta o ścianę i miała na sobie długą, białą sukienkę.
- Co pan robi? - spytała przerażona.
Mężczyzna spojrzał na nią i rzekł:
- Nic. Zupełnie nic.
- Ale ja się boję.
- Nie masz czego. Nic ci nie zrobię.
- Nie wierzę panu - do jej oczu powoli zaczęły napływać łzy.
Zarządca przyłożył dłoń do jej wklęsłego i zapewne opalonego brzucha. Wiktoria
natychmiast ją odepchnęła.
- Niech mnie pan puści! - mówiła, a jej głos drżał. Po policzkach popłynęły pierwsze łzy.
- Nic ci nie zrobię.
Wiktoria upadła na ziemię, a pan Filip wykorzystując sytuację z iście perfekcyjną
zręcznością ściągnął niewielkie różowe majteczki. Wiktoria chcąc ratować swój tyłek
rzuciła się do ucieczki, w czasie, kiedy pan Filip zauroczony był wyglądem jej bielizny.
Bardzo szybko zorientował się, że zdobycz uciekła. Cisnął majteczkami o ziemię i pognał w
pościg za Wiktorią. Dziewczyna jak bomba wpadła do budynku i zaraz potem usłyszała
krzyk dochodzący z piwnicy. Poznała go od razu i zbiegła po schodach na dół...
11
- Mało nie zemdlała widząc ojca przymurowanego do ściany - stwierdziła babcia z
uśmiechem na twarzy. - dopiero po chwili się otrząsnęła i zapytała jak to się stało. Ojciec
stwierdził, że zarządca mało go nie udusił...
- Tak myślał, że nie żyję, ale ja się nie poddałem - powiedział Wiktorii.
- Ale dlaczego? - spytała.
- Nie wiem - rzekł ojczym. - ... uważaj jest za tobą.
Wiktoria obejrzała się za siebie i w ułamku sekundy umknęła zarządcy z iście kocim
wdziękiem... Nie wiedziała co zrobić w tej chwili.
- Kochanie - łom!!! - dobiegł do niej głos ze ściany. - leży w rogu.
Złapała za niego i nie czekając ani chwili dłużej zamachnęła się nim z całej siły. Aom
ugrzązł w brzuchu zarządcy niedaleko pępka. Mężczyzna wydał z siebie ochrypły jęk.
Wiktoria wyrwała go z całej siły i zadała jeszcze trzy silne ciosy w klatkę piersiową.
Zarządca osunął się na kolana z trudem łapiąc powietrze w płuca. Kolejny cios Wiktoria
zadała w plecy, pod którego siłą kręgosłup pękł jak suche gałęzie, kiedy się na nie nadepnie.
Pan Filip wydał z siebie długi okrzyk bólu, po czym martwy padł na ziemię, leżąc w
powiększającej się kałuży krwi.
- Jak dobrze, że to zrobiłaś kochanie - rzekł ojciec po chwili ciszy. Jego głos był
przytłumiony. - prędzej czy pózniej wymordowałby nas wszystkich.
Wiktoria spojrzała na niego swymi błękitnymi oczami... Była blada jak ściana. Na widok
krwi zebrało jej się na wymioty. Uczucie było tak silne, że nie dało się go powstrzymać.
Zwróciła zielone wymiociny na martwe ciało zarządcy. Tak się okazało, że jedzenie, które
ostatnio skonsumowała zamiast wyjść tyłem, postanowiło obrać inną drogę ucieczki z
organizmu w postaci zielonkawych wymiocin. Energicznie odwróciła głowę od płynu
zmieszanego z zakrwawionym ubraniem pana Filipa i podeszła do ojca.
- Dobrze się czujesz? - spytał pan Robert.
- Jak nie patrzę na krew i moje stare jedzenie to czuje się w miarę dobrze... a teraz śmierdzi
mi z buzi - dodała.
Ojciec przyjrzał jej się z troskliwością.
- Dasz radę rozbić zaprawę?
Wiktoria uniosła głowę.
- Ale czym tatusiu?
- Obok przy mnie leży dziesięciokilogramowy młot - wytłumaczył ojciec - myślę, że dasz
radę.
- A jeżeli nie?
- To wtedy wymyślę coś innego.
Wiktoria podniosła z ziemi kawałek dosyć ciężkiego metalu, osadzonego na długim
drewnianym trzonku. Chwilę jej to zajęło. A to dlatego, że była dziewczyną i na miarę jej
siedemnastu lat był to ciężki przedmiot... Udało jej się go jednak podnieść i wziąć zamach
do pierwszego uderzenia, po którym musiała go położyć na ziemi, żeby wzmocnić uchwyt.
Drugi zamach i pierwsze pęknięcia w betonie. Przy trzecim razie linie pękającej zaprawy
nieco się poszerzyły. Czwarte uderzenie i spory kawałek zaprawy znalazł się na ziemi po
prawej stronie Wiktorii. Wylądował tuż przy głowie zarządcy, albo raczej wielkiej
czerwonej plamy z zieloną papką na tyłku. Piąty raz i kolejny kawałek znalazł się na ziemi.
Szóste uderzenie skruszyło resztę betonu, przez co ojciec mógł się już wygramolić ze
środka. Córka odłożyła młot na miejsce. Oboje spojrzeli sobie w oczy, po czym ojciec
mocno przytulił ją do siebie.
- Dziękuję - rzekł po chwili.
Dziewczyna odwzajemniła uścisk.
- Kocham cię tatusiu - odezwała się nagle.
Pan Robert spojrzał na ścianę, z której uwolniła go córka i rzekł:
- Wiem kochanie - odsunął jej ciało od swojego, obejmując masywnymi dłońmi jej
delikatną, jasną twarz. - też cię kocham - ponownie spojrzał na tę samą ścianę i dokończył
słowami nie odrywając od niej wzroku. - wynośmy się stąd.
Wiktoria nie odezwała się ani słowem. W jej oczach ponownie pojawiły się łzy. Przytuliła
się do ojca.
- Wiedziałam, że się coś złego stanie - powiedziała. - wiedziałam.
Wzmocniła uścisk.
- Moja siostra nie żyje, a my nie mamy już gdzie mieszkać, ponieważ ten młyn nie jest
odpowiednim miejscem. Tak samo jak dworek dziedzica jest przeklęty.
- Wiem kochanie.
- Chodzmy już - Wiktoria wypowiedziała ostatnie słowa i wybuchnęła płaczem...
12
- Uratowała ojca - dodała babcia. - wraz z matką postanowili opuścić młyn jak najszybciej.
Nie wiedząc co zrobić i gdzie się podziać, uciekli do lasu. Tam zaginęli. Od czasu do czasu
słychać tam smutny śpiew Wiktorii... Po tych wszystkich zdarzeniach zapanował spokój.
Duch zarządcy błąka się wokół młyna, a rodzina Wicińskich w ciemnościach lasu. Jednak
dziedzic... cóż. Nie wiadomo gdzie się podział, kiedy został wypędzony przez duchy z
dworku. To jest mało prawdopodobne, że wyniósł się z Czarnoboru. Prawdopodobne może
być to, że zaginął w lesie, ale to tylko zwykła hipoteza. Jeżeli to prawda, to czy się o tym
przekonamy? Nie wiadomo. Może odnajdzie się ktoś, kto podejmie się tego, żeby znalezć
jakiś niewielki ślad świadczący o obecności dziedzica. Co do tej osoby nie jestem pewna.
Wątpię, żeby ktokolwiek odważył się dokonać takiego przedsięwzięcia... Może to co jest
tajemnicą pozostanie nią na zawsze.
13
Kiedy babcia skończyła zapadła długa cisza. Dopiero po paru minutach została
przerwana.
- Bardzo ciekawa była ta historia, ale nie wiadomo czy przekonująca - odezwał się Marek
wypijając ostatni łyk herbaty. - myślę, że będziemy się zbierać. Dochodzi siódma.
- Na pewno - dodała z uśmiechem babcia.
- Dziękujemy - oświadczyła Natalia. - jest pani miłą osobą.
- I szczerą - rzuciła Edyta.
- Drobiazg - rzekła babcia. - czego nie robi się dla młodych ludzi. Jestem już stara.
- Ale ma pani bardzo dobrą pamięć - rzekł Kamil. - z przyjemnością się pani słucha.
- Dziękuję - babcia skierowała te słowa do całego towarzystwa, które zmierzało już w
kierunku drzwi wyjściowych. - do zobaczenia następnym razem.
- Do widzenia - powiedzieli chórem.
Po tych słowach wyszli z budynku... Nic już nie mówili.
MILCZELI.


Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
Siderek12 Tom I Część III Rozdział 14
Siderek12 Tom I Część I Rozdział 3
Siderek12 Tom I Część I Rozdział 5
Siderek12 Tom I Część II Rozdział 11
Siderek12 Tom I Część I Rozdział 4
Siderek12 Tom I Część III Rozdział 16
Siderek12 Tom I Część I Rozdział 8
Siderek12 Tom I Część I Rozdział 7
Siderek12 Tom I Część I Rozdział 6
Siderek12 Tom I Część III Rozdział 13
Siderek12 Tom I Epilog
Siderek12 Tom I Część III Rozdział 17
Siderek12 Tom I Część II Rozdział 10
Siderek12 Tom I Od Auora
Siderek12 Tom I Część III Rozdział 15
Siderek12 Tom I Część II Rozdział 12
Siderek12 Tom I Część I Rozdział 1
Siderek12 Tom I Część I Rozdział 2
Siderek12 Tom I Część I Rozdział 9

więcej podobnych podstron