45



















Frank Herbert     
  Diuna
   
. 45 .    









    I stało się w roku trzecim Wojny Pustynnej, że Paul Muad'Dib
leżał pod draperiami kiswa środkowej komory w Grocie Ptaków. I leżał, jako leży
nieżywy, zatonąwszy w objawieniu Wody Życia, swoim jestestwem wyniesiony przez
życiodajną truciznę poza granice czasu. I tak stało się ciałem słowo, że Lisan
al - Gaib może być martwy i żywy zarazem.
z "Legend zebranych Arrakis"w opracowaniu księżniczki
Irulan
    Chani wydostała się na górę z basenu
Habbanja w mroku przedświtu, nasłuchując furkotliwego "frrr" ornitoptera, który
przywiózł ją z południa i odlatywał w przestworza ku jakiejś kryjówce. Wokół
niej rozsypała się po skałach wypatrując - a niebezpieczeństw eskorta, trzymając
się na dystans, aby zapewnić kobiecie Muad'Diba to, o co poprosiła - chwilę
samotnej przechadzki.
    Dlaczego mnie wezwał? - głowiła się. - Powiedział mi przedtem,
że muszę zostać na południu z maleńkim Leto i Alią. Podkasała burnus i przez
zagradzający jej drogę kamień skoczyła lekko na stromą ścieżkę, którą jedynie
pustynne szkolenie pozwalało dojrzeć w ciemności. Pląsała na wyślizgujących się
spod stóp kamykach, nieświadoma swojej zwinności. Od wspinaczki robiło się
raźniej na duszy, uśmierzała ona obawy lęgnące się w dziewczynie pod wpływem
milczącego usunięcia się eskorty i faktu, że wysłano po nią cenny ornitopter.
Serce skakało jej w piersi na myśl o bliskim połączeniu się z Paulem Muad'Dibem,
jej Usulem. Jego imię mogło sobie rozbrzmiewać jako bojowy okrzyk w całym kraju:
"Muad'Dib! Muad'Dib! Muad'Dib!", lecz ona znała innego mężczyznę, o innym
imieniu - ojca Jej syna, czułego kochanka.
    Spośród skał ponad nią wychynęła olbrzymia postać, nagląc do
pośpiechu. Przy - śpieszyła kroku. Poranne ptaki nawoływały się wzlatując już w
niebo. Mglista poświata narosła na wschodnim horyzoncie. Postać na górze nie
należała do jej eskorty. Otheym? - zastanowiła się, dostrzegając coś znajomego w
ruchach i postawie. Wdrapawszy się do niego rozpoznała w brzasku szeroką, płaską
twarz porucznika fedajkinów, z otwartym kapturem i luźno zamocowanym filtrem
ust, jak to czasami robiono wybierając się w pustynię tylko na chwilę.
    - Szybciej - syknął i powiódł ją w dół sekretną szczeliną do
ukrytej groty. - Wkrótce zrobi się widno - szepnął przytrzymując jej uchyloną
grodź. - Harkonnenowie desperacko patrolują tę część regionu. Nie możemy teraz
ryzykować, że nas odkryją.
    Wynurzyli się w wąskim tunelu bocznego wejścia do Groty Ptaków.
Zapłonęły kule świętojańskie. Otheym przecisnął się przed nią.
    - Chodź za mną - powiedział. - No, pośpiesz się.
    Przemknęli przez korytarz, następną grodź, znów korytarz i
kotary do dawnej alkowy Sajjadiny z czasów, kiedy była tu jaskinia dziennego
wypoczynku. Obecnie na podłodze leżały dywany i poduszki. Haftowane makaty z
wizerunkiem czerwonego jastrzębia kryły skalne ściany. Niski, polowy stół po
jednej stronie zasłany był papierami, od których biła woń ich przyprawowego
surowca. Matka Wielebna siedziała samotna na wprost wejścia. Podniosła oczy z
zapatrzonym w głąb siebie spojrzeniem, pod którym dygotali nowicjusze. Otheym
złożył dłonie.
    - Przyprowadziłem Chani - powiedział i ukłoniwszy się wyszedł.
Jessika zaś pomyślała: Jak powiedzieć Chani?
    - Jak się miewa mój wnuk? - zapytała.
    A więc najpierw zwyczajowe powitanie - pomyślała Chani i jej
obawy powróciły. - Gdzie jest Muad'Dib? Dlaczego nie ma go tutaj na moje
powitanie?
    - Zdrów i wesół, matko - powiedziała. - Zostawiłam jego i Alię
pod opieką Harah.
    Matko - pomyślała Jessika. - Tak, ona ma prawo tak mnie nazywać
przy oficjalnym powitaniu. Dała mi wnuka.
    - Słyszałam, że sicz Coanua przysłała w darze tkaninę - rzekła.

    - Tkanina jest śliczna - powiedziała Chani.
    - Czy Alia przesyła jakąś wiadomość?
    - Żadnej, ale sicz żyje teraz spokojniej, kiedy ludzie zaczęli
akceptować cud jej odmienności.
    Po co ona tak to rozwleka - głowiła się Chani. - Było coś tak
naglącego, że wysłali po mnie ornitopter. A teraz wleczemy się przez konwenanse.

    - Trzeba będzie z części tej nowej tkaniny zrobić ubranko dla
małego Leto - powiedziała Jessika.
    - Cokolwiek sobie życzysz, matko - odparła Chani. Spuściła
oczy. - Są jakieś wieści z pola walki?
    Jej twarz pozostała bez wyrazu, żeby nie zdradzić się przed
Jessika, że pyta o Paula Muad'Diba.
    - Kolejne zwycięstwu - powiedziała Jessika. - Rabban podjął
ostrożne próby nawiązania rokowań w sprawie zawieszenia broni. Jego emisariuszy
odesłano bez ich wody. Rabban nawet złagodził ciężary ludności w niektórych
osadach basenu, ale spóźnił się. Ludzie wiedzą, że robi to ze strachu przed
nami.
    - Zatem wszystko idzie tak, jak powiedział Muad'Dib - rzekła
Chani. Spojrzała na Jessikę starając się zachować swoje obawy dla siebie.
Wymówiłam jego imię, a ona nie zareagowała. Na tym wygładzonym kamieniu, który
zwie swoją twarzą, nie zobaczysz żadnych emocji, ale... ta twarz jest zbyt
zastygła. Dlaczego jest aż tak skamieniała? Co się stało mojemu Usulowi?
    -Szkoda, że nie jesteśmy na południu - powiedziała Jessika. -
Oazy wyglądały tak pięknie, kiedy wyjeżdżaliśmy. Nie tęsknisz do dnia, kiedy być
może cała ziemia tak rozkwitnie?
    - Ziemia jest piękna, to prawda - przytaknęła Chani. - Ale
wiele na niej bólu.
    - Ból to cena zwycięstwa - rzekła Jessika.
    Czy ona przygotowuje mnie na ból? - zadała sobie w duchu
pytanie Chani.
    - Tak wiele kobiet jest bez mężczyzn - powiedziała. -
Zazdroszczono mi, gdy się rozniosło, że zostałam wezwana na północ.
    - Ja cię wezwałam - powiedziała Jessika.
    Chani czuła, jak łomocze jej serce. Chciała zatkać sobie uszy
dłońmi, obawiając się tego, co mogą usłyszeć. Mimo to jej głos był opanowany.

    - Wiadomość podpisał Muad'Dib.
    - Ja ją tak podpisałam w obecności jego poruczników -
powiedziała Jessika. - Ten wybieg był konieczny. - Dzielna ona jest, ta kobieta
mojego Paula - pomyślała. - Przestrzega konwenansów nawet wtedy, gdy strach omal
jej nie poraża. Tak. Ona może być osobą, jakiej nam teraz trzeba.
    Jedynie ledwo uchwytna nuta rezygnacji przeniknęła do tonu
Chani, gdy rzekła:
    - Teraz możesz powiedzieć to coś, co musi być powiedziane.
    - Jesteś tu potrzebna, by pomóc mi ocucić Paula - powiedziała
Jessika.
    No! - myślała. - Powiedziałam to dokładnie tak, jak należało.
Ocucić. Chani wie, że Paul żyje, i wie, że istnieje zagrożenie, wszystko w
jednym słowie.
    Wystarczył moment, by Chani się uspokoiła.
    - Co takiego mogę zrobić? - zapytała.
    Miała ochotę skoczyć na Jessikę, potrząsnąć nią i zawołać;
"Prowadź mnie do niego! Ale czekała w milczeniu na odpowiedź.
    - Podejrzewam - powiedziała Jessika - że Harkonnenom udało się
podesłać nam agenta, który zatruł Paula. To jedyne wyjaśnienie, jakie przychodzi
mi do głowy. Najprzedziwniejsza trucizna. Zbadałam jego krew najbardziej
wyszukanymi metodami i nic nie wykryłam.
    Chani rzuciła się na kolana.
    - Trucizna! Czy on cierpi? Mogłabym...
    - Jest nieprzytomny - powiedziała Jessika. - Procesy życiowe są
w nim tak słabe, że można je stwierdzić jedynie za pomocą najbardziej
drobiazgowych analiz. Drżę na myśl, co by się stało, gdybym to nie ja go
znalazła. Dla niedoświadczonego oka wygląda na zmarłego.
    - Masz inne powody poza kurtuazją, by mnie wezwać -
opowiedziała Chani. - Znam cię, Matko Wielebna. Co takiego według ciebie mogę
zrobić, czego ty nie możesz?
    Jest dzielna, śliczna i ...ach, jakże bystra - pomyślała
Jessika. - Byłaby z niej wspaniała Bene Gesserit.
    - Chani - rzekła Jessika - może trudno ci będzie uwierzyć, ale
ja właściwie nie wiem, dlaczego po ciebie posłałam. To byt instynkt... pierwotna
intuicja. Myśl przyszła nieproszona: Poślij po Chani.
    Po raz pierwszy Chani dostrzegła smutek w twarzy Jessiki, nagi
ból, który łagodził jej skierowane w głąb siebie spojrzenie.
    - Zrobiłam wszystko, co w mojej mocy - powiedziała Jessika. -
Owo "wszystko"... przekracza tak dalece to, co się zwykle uważa za wszystko, że
trudno by ci było to sobie wyobrazić. A mimo to... przegrałam.
    - Ten dawny towarzysz. Halleck - spytała Chani - czy możliwe,
by okazał się zdrajcą?
    - Nie Gurney - powiedziała Jessika.
    Te dwa słowa starczyły za całą dyskusję i Chani wyobraziła
sobie dociekliwość, sprawdziany... wspomnienia dawnych pomyłek, które złożyły
się na to lakoniczne zaprzeczenie. Chani zakolebała się do tyłu wstając z kolan,
poderwała się na nogi, obciągnęła burnus barwy pustyni.
    - Zaprowadź mnie do niego - powiedziała.
    Jessika podniosła się i zniknęła za kotarami na lewej ścianie.
Podążająca za nią Chani znalazła się w byłym składzie, którego skalne ściany
ukryto teraz pod grubymi drapenami. Paul leżał na posłaniu polowym pod
przeciwległą ścianą. Samotna kula świętojańska oświetlała mu twarz z góry.
Czarna szata okrywała go po pierś, wyciągnięte po bokach ręce były gołe. Cały
wydawał się goły pod ową szatą. Widziała jego woskową, sztywną skórę. I ani
śladu jakiegokolwiek ruchu. Chani opanowała chęć, by rzucić się ku niemu, nakryć
go swoim ciałem. Przyłapała się natomiast na tym, że myśli jej biegną do syna -
Leto. I zrozumiała w owej chwili, że Jessice przyszło kiedyś przeżyć moment
podobny - śmierć zajrzała w oczy ukochanemu, każąc jej myśleć o sposobach
ocalenia nieletniego syna. Zrozumienie tego faktu ustanowiło niespodziewaną więź
ze starszą kobietą, aż Chani wyciągnęła rękę i ścisnęła dłoń Jessiki. Uścisk,
którym Jessika jej odpowiedziała, był aż bolesny.
    - On żyje - powiedziała Jessika. - Zapewniam cię, że on żyje.
Lecz nić jego życia jest tak cienka, że niełatwo ją odnaleźć. Już teraz
niektórzy przywódcy szemrzą, że przemawia przeze mnie matka, a nie Matka
Wielebna, że mój syn jest martwy, a ja nie chcę oddać jego wody plemieniu.
    - Jak długo on przebywa w tym stanie? - spytała Chani. Uwolniła
swoją dłoń z dłoni Jessiki i posunęła się dalej w głąb komory.
    - Trzy tygodnie - powiedziała Jessika. - Prawie tydzień
straciłam próbując go wskrzesić, były spotkania, spory... dochodzenia. Po czym
wysyłam po ciebie. Fedajkini słuchają moich rozkazów, inaczej nie byłabym w
stanie opóźnić... - Zwilżyła językiem wargi patrząc, jak Chani zbliża się do
Paula. Stała teraz nad nim, spoglądając z góry na delikatny, młodzieńczy zarost
okalający mu twarz, wiodąc oczami wzdłuż wysokiego czoła, wydatnego nosa,
zaciśniętych powiek - rysów jakże spokojnych w tym sztywnym uśpieniu.
    - Jak on przyjmuje pożywienie? - spytała.
    - Potrzeby jego ciała są tak znikome, że jeszcze nie potrzebuje
jedzenia - powiedziała Jessika.
    . - Ilu wie o tym, co się stało?
    - Tylko jego najbliżsi adiutanci, paru przywódców. Fedajkini,
no i oczywiście ktoś, kto podał mu truciznę.
    - Nie ma poszlak co do osoby truciciela?
    - Ale nie z powodu zaniedbań w dochodzeniu - powiedziała
Jessika.
    - Co mówią fedajkini? - zapytała Chani.
    - Oni wierzą, że Paul znajduje się w świętym transie, że zbiera
swoje święte moce do ostatecznego boju. Podtrzymywałam ich w tej wierze.
    . Chani osunęła się na kolana przy posłaniu, pochyliła nisko
nad twarzą Paula. Wyczuła raptowną zmianę w powietrzu wokół jego twarzy.., ale
to była po prostu przyprawa, woń wszechobecnej przyprawy przenikającej wszystko
w życiu Fremena. A jednak...
    - Wy nie jesteście urodzeni do przyprawy jak my - powiedziała.
- Rozpatrzyłaś ewentualność, że jego organizm zbuntował się przeciwko zbyt
wielkiej ilości przyprawy w pożywieniu?
    - Wszystkie odczyny alergiczne są negatywne - powiedziała
Jessika.
    Przymknęła oczy .tyleż samo dla uniknięcia widoku tej sceny,
ile dlatego, że nagle uświadomiła sobie swoje zmęczenie. Jak długo nie spałam? -
zapytała samą siebie. - Zbyt długo.
    - Kiedy przemieniasz Wodę Życia - powiedziała Chani -
dokonujesz tego w sobie przy pomocy wewnętrznej świadomości. Czy wykorzystałaś
tę świadomość do zbadania jego krwi?
    - Normalna krew fremeńska - powiedziała Jessika. - Całkowicie
przystosowana do tutejszego życia i diety.
    Chani przysiadła na piętach i studiując twarz Paula topiła
obawy w namyśle, była to sztuczka, jakiej nauczyła się obserwując Matki
Wielebne. Czas można wprząc w służbę umysłu. Wtedy koncentrujesz się całkowicie.
Po chwili zapytała:
    - Czy tu jest stworzyciel?
    Jest ich kilka - rzekła Jessika z odcieniem znużenia. -
Ostatnio nam ich nie brakuje. Każde zwycięstwo wymaga błogosławieństwa. Każda
ceremonia przed wypadem...
    - Ale Paul Muad'Dib trzymał się z dala od tych ceremonii -
stwierdziła Chani.
    Jessika pokiwała głową pamiętając ambiwalentny stosunek syna do
narkotyku przyprawowego i świadomości rzeczy przyszłych, jaką on rozbudzał.
    - Skąd o tym wiesz? - zapytała.
    - O tym się mówi.
    - Za dużo się mówi - powiedziała z goryczą Jessika.
    - Przynieś mi surową wodę stworzyciela - rzekła Chani.
    Jessika zesztywniała słysząc jej rozkazujący ton, ale na widok
intensywnej koncentracji młodszej kobiety rzekła:
    - W tej chwili.
    Zginęła za kotarami, by wyprawić wodmistrza. Chani siedziała
nie spuszczając oczu z Paula. Jeśli on spróbował to zrobić... - myślała. - A to
jest coś, czego mógłby spróbować...
    Jessika przyklękła obok Chani trzymając zwykły obozowy dzbanek.
Agresywny zapach trucizny podrażnił nozdrza Chani. Zanurzyła palec w cieczy,
podsunęła ją Paulowi pod sam nos. Skóra na grzbiecie nosa zmarszczyła mu się
lekko. Nozdrza rozdęły się powoli. Jessice wyrwało się westchnienie. Chani
przytknęła mu wilgotny palec do górnej wargi. Paul odetchnął głęboko, jakby ze
szlochem.
    - Co to jest? - zapytała Jessika.
    - Bądź cicho - powiedziała Chani. - Musisz przemienić odrobinę
świętej wody. Szybko!
    O nic nie pytając, ponieważ rozpoznała świadomy ton w głosie
Chani, Jessika podniosła dzbanek do ust i pociągnęła niewielki łyk.
    Oczy Paula rozwarły się szeroko. Spojrzał w górę na Chani.
    - Ona nie musi przemieniać wody - powiedział.
    Głos miał słaby, ale pewny. Z łykiem płynu na języku Jessika
poczuła, jak jej ciało mobilizuje się, przeistaczając truciznę niemal
automatycznie. Podobnie jak przy ceremonii udzieliło jej się duchowe uniesienie
i wyczuła bijący od Paula żar życia, promieniowanie odbierane przez jej zmysły.
W tym momencie zrozumiała.
    - Piłeś świętą wodę! - wyrwało jej się.
    - Jedną małą kroplę - rzekł Paul. - Taką maleńką... jedną
jedyną kropelkę.
    - Jak mogłeś zrobić takie głupstwo? - zapytała.
    - Jest twoim synem - powiedziała Chani.
    Jessika utkwiła w niej piorunujące spojrzenie. Rzadki u Paula
uśmiech, ciepły i pełen zrozumienia, przemknął mu po ustach.
    - Posłuchaj mojej ukochanej - powiedział. - Posłuchaj jej,
matko. Ona rozumie.
    - Coś, co inni mogą robić, on zrobić musi - rzekła Chani.
    - Kiedy miałem tę kropelkę w ustach, kiedy poczułem jej smak i
woń, kiedy pojąłem, co ona ze mną robi, wtedy zrozumiałem, że mogę zrobić to. co
ty - powiedział. - Wasze cenzorki Bene Gesserit gadają o Kwisatz Haderach, lecz
w najśmielszych domysłach nie potrafią odgadnąć tych wielu miejsc, w których
byłem. W parę minut...
    Urwał i spojrzał z zaintrygowaną miną na Chani. - Chani? A ty
skąd się tu wzięłaś? Miałaś być... Dlaczego tu jesteś?
    Próbował unieść się na łokciach. Chani powstrzymała go
delikatnie.
    - Proszę cię, Usul - powiedziała.
    - Czuję się bardzo osłabiony - rzekł. Omiótł spojrzeniem całe
pomieszczenie. - Jak długo tu jestem?
    - Przebywałeś tutaj trzy tygodnie w tak głębokiej śpiączce, że
wydawało się, iż uleciała iskierka życia - odparła Jessika.
    - Ależ to było... ja ją dopiero co przełknąłem... przed chwilą
i...
    - Dla ciebie chwila, dla mnie trzy tygodnie trwogi -
powiedziała Jessika:
    - To była wprawdzie jedna kropla, ale ja ją przcistoczyłem -
powiedział Paul. - Przemieniłem Wodę Życia.
    I zanim Chani i Jessika zdążyły go powstrzymać, zanurzył dłoń w
postawionym przez nie obok na podłodze dzbanku i przyłożył ociekającą do ust,
łykając płyn.
    - Paul! - wrzasnęła Jessika.
    Złapał ją za rękę, zwracając ku niej twarz z uśmiechem trupiej
czaszki i śląc przez nią falę swej świadomości. Kontakt nie był tak łagodny jak
w przypadku Alii i starej Matki Wielebnej, nie tak wzajemny, nie tak
wszechogarniający jak wtedy w jaskini, ale był to kontakt: współczucie obu
jaźni. Wstrząśnięta i osłabiona, że strachu przed nim cofnęła się w głąb swej
świadomości.
    - Mówicie o miejscu, które jest przed wami zamknięte. To
miejsce, któremu Matka Wielebna nie potrafi stawić czoła, pokaż mi to miejsce -
powiedział Paul.
    Pokręciła głową przerażona samą myślą o tym.
    - Pokaż mi je! - nakazał.
    - Nie!
    Jednakże nie mogła mu umknąć. Ogłuszona jego straszliwą mocą
zamknęła oczy a zogniskowała się do wnętrza siebie, w kierunku - który - jest -
ciemnością. Świadomość Paula popłynęła wokół niej i przez nią, i w ciemność.
Zamajaczyło jej mgliście owo miejsce, zanim jej umysł zamknął się przed tą
grozą. Całe jej jestestwo nie wiedząc dlaczego zadygotało na widok, jaki ukazał
się jej oczom - region, gdzie wiatr wieje i jarzą się iskry, gdzie pierścienie
światła rozszerzają się i kurczą, gdzie szeregi napęczniałych białych kształtów
płyną ponad i pod, i wokół świateł, niesione ciemnością i wichrem znikąd.
    Po chwili otworzyła oczy, zobaczyła, że Paul jej się przygląda.
Nadal trzymał ją za rękę, lecz straszliwy kontakt zanikł. Opanowała drżenie.
Paul uwolnił jej rękę. Zatoczyła się do tyłu, jakby zabrano jej kule, upadłaby,
gdyby Chani nie skoczyła jej podtrzymać.
    - Matko Wielebna! - powiedziała Chani. - Co ci jest?
    - Jestem zmęczona - wyszeptała Jessika. - Jakże... zmęczona.

    - Tutaj - powiedziała Chani. - Usiądź tutaj.
    Usadziła Jessikę na poduszce pod ścianą. W silnych, młodych
ramionach dobrze było Jessice. Przylgnęła do Chani.
    - On naprawdę widział Wodę Życia? - spytała Chani. Uwolniła się
z objęć Jessiki.
    - Widział - szepnęła Jessika.
    W głowie jej ciągle jeszcze wirowało i kręciło się pod wpływem
tego kontaktu. Czuła się, jakby po tygodniach spędzonych na wzburzonym morzu
zeszła na stały ląd. Wyczuwała w sobie starą Matkę Wielebną... i wszystkie
pozostałe, rozbudzone i zapytujące: "Co to było? Co się stało? Gdzie jest to
miejsce?" Przez to wszystko przewijała się myśl, że jej syn jest Kwisatz
Haderach. ten, który może być w wielu miejscach naraz. Że jest ucieleśnieniem
snu Bene Gcsserit. I to ucieleśnienie nie dawało jej spokoju.
    - Co się stało? - zapytała Chani.
    Jessika pokręciła głową. Paul rzekł:
    - W każdym z nas jest pradawna moc, która daje, i pradawna moc,
która bierze. Mężczyźnie nie przysparza większej trudności spotkanie z miejscem
w jego jaźni, gdzie przebywa moc biorąca, lecz jest dlań prawie niemożliwe
zajrzeć w głąb mocy dającej i pozostać dalej mężczyzną. U kobiety sytuacja jest
odwrotna.
    Jessika podniosła oczy i zauważyła, że Chani patrzy na nią
słuchając Paula.
    - Rozumiesz mnie, matko? - zapytał Paul.
    Zdołała jedynie kiwnąć głową.
    - Te siły w nas są tak odwieczne - rzekł Paul - że tkwią w
każdej komórce naszego ciała. Jesteśmy Ukształtowani przez te moce. Można sobie
powiedzieć: "Tak, - rozumiem, jak taka siła może wyglądać", ale kiedy zajrzysz w
głąb siebie i staniesz przed surową, obnażoną mocą swego własnego życia, widzisz
własne niebezpieczeństwo.
    Widzisz, że ona może nas pokonać. Największym
niebezpieczeństwem dla dawcy jest moc, która bierze. Największe
niebezpieczeństwo dla biorcy to moc, która daje. Równie łatwo można ulec
dawaniu, jak braniu.
    - A ty, mój synu - zapytała Jessika - jesteś tym, który daje,
czy tym, który bierze?
    - Ja jestem w punkcie zawieszenia - powiedział. - Nie mogę dać
nie biorąc i nie mogę wziąć nie...
    Zamilkł wpatrując siew ścianę po prawej stronie. Chani poczuła
powiew na policzku i odwróciwszy się zobaczyła zsuwające się kotary.
    - To był Othcym - powiedział Paul. - Przysłuchiwał się.
    Chłonącej jego słowa Chani udzieliło się nieco z jasnowidzenia,
jakie nawiedzało Paula, i ujrzała coś - co - ma - dopiero - być, jakby to się
już wydarzyło. Othcym opowie o tym, co widział i słyszał. Inni rozniosą
opowieść, aż. cały kraj stanie od niej w ogniu. Paul Muad'Dib nie jest jak inni
mężczyźni, będą mówić. Nie może już być żadnych wątpliwości. On jest mężczyzną,
a jednak dosięga spojrzeniem Wody Życia, tak jak Matka Wielebna. On jest
rzeczywiście Lisanem al - Gaibem..
    - Widziałeś przyszłość, Paul - odezwała się Jessika. -
Opowiesz, co widziałeś?
    - Nie przyszłość - powiedział. - Widziałem "teraz".
    Usiadł z trudem, machnięciem ręki odsuwając Chani, kiedy
przybliżyła się, aby mu pomóc.
    - Przestrzeń nad Arrakis pełna jest statków Gildii.
    Jessika zadrżała od tej pewności w jego głosie.
    - Padyszach Imperator jest tam we własnej osobie - rzekł Paul.
Spojrzał na skalny sufit celi. - Ze swą ulubioną prawdomówczynią i pięcioma
legionami sardaukarów. Jest tam stary baron Vladimir Harkonnen z Thufirem
Hawatem u boku i siedmioma statkami, które wyładował wojskiem po ostatniego
rekruta, jakiego mógł powołać pod broń.
    Rajdery wszystkich wysokich rodów są nad nimi... i czekają.

    Chani potrząsnęła głową nie mogąc oderwać oczu od Paula. Jego
obcość, bez - barwny ton głosu, spojrzenie, które przeszywało ją na wylot,
napełniały ją grozą. Jessika spróbowała przełknąć, ale miała sucho w gardle.

    - Na co oni czekają? - zapytała.
    Paul spojrzał na nią.
    - Na zezwolenie Gildii na lądowanie. Gildia pozostawi na piasku
każde wojsko, jakie wyląduje bez zezwolenia.
    - Gildia nas ostania? - spytała Jessika.
    - Osłania nas! Gildia sama doprowadziła do tego rozpowiadając
historie o tym, co my tutaj robimy, i obniżając opłaty za przewóz wojsk do
takiego poziomu, że najbiedniejsze nawet rody są teraz tam w górze i czekają
tylko, by nas ograbić.
    Ze zdziwieniem Jessika zauważyła, że nie ma rozgoryczenia w
jego tonie. Nie mogła wątpić w jego słowa - miały tę samą intensywność, jaką
dostrzegła w nim owej nocy, gdy odsłonił ścieżkę przyszłości, która zawiodła ich
między Fremenów. Paul odetchnął głęboko.
    - Matko, musisz przemienić nam pewną ilość wody. Potrzebujemy
katalizatora. Chani, wyślij oddział zwiadowczy... niech znajdą masę
preprzyprawową. Jeżeli umieścimy pewną ilość Wody Życia na masie preprzyprawowej
- czy wiecie, co się stanie?
    Jessika ważąc te słowa, nagle przejrzała jego zamiary.
    - Paul! - krzyknęła.
    - Woda Śmierci - powiedział. - Byłaby to reakcja łańcuchowa. -
Wskazał napodłogę. - Szerząca śmierć wśród maleńkich stworzycieli, zabijająca
nosiciela cyklu życia, który obejmuje przyprawę i stworzycieli. Arrakis bez
przyprawy i stworzycieli dopiero będzie pustynią.
    Chani zatkała usta dłonią: płynące z ust Paula bluźnierstwa
wstrząsnęły nią do tego stopnia, że zaniemówiła.
    - Ten, kto może coś zniszczyć, ma nad tym czymś faktyczną
władzę - powiedział
    Paul. - My możemy zniszczyć przyprawę.
    - Co wstrzymuje dłoń Gildii? - wyszeptała Jessika.
    - Oni mnie szukają - rzekł Pani. - Pomyśl tylko! Najlepsi
nawigatorzy Gildii. ludzie, którzy widzą przed sobą czas i znajdują
najbezpieczniejszy kurs dla najszybszych galeonów, oni wszyscy jak jeden mąż
szukają mnie... i nie są w stanie znaleźć. Jakże oni drżą! Wiedzą, że mam ich
sekret o tutaj! - Paul pokazał zagłębienie dłoni. - Bez przyprawy oni są ślepi!

    Chani odzyskała głos.
    - Mówiłeś, że widzisz "teraz"!
    Paul opadł na postanie; badał rozpostartą teraźniejszość, po
jej wysunięte w przyszłość i przeszłość granice zmagając się z zatrzymaniem
wizji, gdyż objawienie wywołane przyprawą zaczynało zanikać.
    - Idźcie wykonać, co przykazałem - rzekł. - Przyszłość staje
się dla mnie równie pogmatwana, jak dla Gildii. Linie wizji zbiegają się.
Wszystko schodzi się tutaj, gdzie jest przyprawa... gdzie, nie ośmielili się
interweniować wcześniej... bo interwencja oznaczała utratę tego, bez czego nie
mogą się obejść. Lecz, teraz mają nóż na gardle.
    Wszystkie drogi prowadzą w ciemność.
następny   









Wyszukiwarka