04 (191)



















Robert Sheckley     
  Nieśmiertelność na zamówienie

   
. 4 .    





27
    Po odzyskaniu przytomności pomyślał, że nie podoba mu się
wieczność. Było ciemno, wilgotno i wokół unosił się zapach benzyny i szlamu.
Bolała go głowa i plecy, miał wrażenie, że jest cały połamany.
    Czy duchy mogą odczuwać ból?
    Poruszył się. Nadal znajduje się w ciele. A więc jeszcze nie
przeszedł w zaświaty.
    - Odpocznij jeszcze trochę - powiedział jakiś głos.
    - Kim jesteś? - rzucił pytanie w ciemność.
    - Smith.
    - Ach, to ty - usiadł i położył ręce na swojej głowie. Jak ci
się udało to zrobić?
    - Myślałem, że już wszystko stracone - zaczął wyjaśniać zombie.
- Jak tylko ogłoszono, że jesteś zwierzyną, próbowałem ciebie znaleźć. Pomagało
mi kilku przyjaciół. Krzyknąłem do ciebie, gdy wychodziłeś ze sklepu z bronią,
ale byłeś zbyt szybki.
    - Myślałem, że się przesłyszałem.
    - Gdybyś zawrócił, już wtedy byłbyś bezpieczny. Nie pozostało
nam nic innego, jak iść za tobą. Otworzyliśmy kilka klap prowadzących do
podziemi, ale nie mogliśmy trafić na odpowiednią chwilę. Zawsze już byłeś za
daleko.
    - Nie za ostatnim razem.
    - Udało mi się otworzyć wejście znajdujące się tuż pod tobą.
Przykro mi, że uderzyłeś się w głowę.
    - Gdzie jestem?
    - Odciągnąłem ciebie od głównego przejścia. Nie znajdą cię
tutaj.
    Blaine ponownie nie wiedział, jak podziękować Smithowi. Smith i
tym razem nie oczekiwał dowodów wdzięczności.
    - Nie robię tego dla ciebie. Potrzebuję ciebie.
    - Czy już wiesz dlaczego?
    - Jeszcze nie - odpowiedział Smith.
    Oczy Blaine'a przywykły do ciemności. Widział już zarys postaci
zombie.
    - Co teraz? - zapytał.
    - Jesteś bezpieczny. Mogę przeprowadzić cię kanałami i
chodnikami aż do New Jersey. Dalej poradzisz sobie sam. Ale nie sądzę, żeby to
było trudne.
    - Na co czekamy?
    - Aż przyjdzie pan Kean. Zanim ciebie przeprowadzę, musimy
otrzymać jego pozwolenie na skorzystanie z podziemnych korytarzy.
    Po kilku minutach oczekiwania Blaine dostrzegł w ciemności
sylwetkę przywódcy zombie. Starszy mężczyzna, opierając się na ramieniu Murzyna,
zbliżył się do nich powoli.
    - Przykro mi, że pan ma kłopoty - powiedział Kean, gdy siadł
naprzeciwko Blaine'a.
    - Panie Kean - głos Smitha był pełen szacunku - czy mógłbym
otrzymać pozwolenie na przeprowadzenie starym holenderskim tunelem na New
Jersey...
    - Jest mi naprawdę przykro - przerwał mu Kean ale nie mogę
udzielić pozwolenia.
    Blaine rozejrzał się wokoło. Otaczało ich z tuzin zombie w
podartych ubraniach.
    - Rozmawiałem z myśliwymi - ciągnął Kean - i dałem im
gwarancje, że w ciągu pół godziny opuści pan nasze tereny i wyjdzie na ulicę.
Musi pan już iść.
    - Dlaczego?
    - Po prostu nie jesteśmy w stanie panu pomóc. Już za pierwszym
razem nie powinienem wpuszczać pana do podziemi, ale uczyniłem to na prośbę
Smitha, którego przeznaczenie splecione jest nieodłącznie z pana osobą. Smith
jest jednym z moich ludzi. Wie pan, że jesteśmy tutaj z powodu naszej choroby.

    - Tak.
    - Smith powinien uwzględnić konsekwencje. W chwili gdy otworzył
dla pana wejście, sprowokował myśliwych do wtargnięcia do środka. Jeszcze pana
nie znaleźli, ale wiedzą, że pan tu jest. A więc szukają. Blaine, oni węszą tu i
z tuzin myśliwych bada korytarze, zastrasza naszych ludzi, krzyczy do swoich
krótkofalówek. Przesyłają raporty. Kilku. młodych myśliwych, niedoświadczonych,
zaczęło strzelać do zombie.
    - Przykro mi - powiedział Blaine.
    - Nie jest pan temu winien, ale Smith powinien się lepiej
orientować. Nasze miasto nie jest suwerennym królestwem. Żyjemy tutaj jedynie
dzięki tolerancji. W każdej chwili nastawienie dotąd odpowiedzialnych ludzi może
się zmienić. Dlatego rozmawiałem z myśliwymi i reporterami.
    - Co pan im powiedział? - zapytał Blaine.
    - Wyjaśniłem, że otworzyła się pod panem wadliwie zamknięta
krata i spadł pan do środka przez przypadek, a potem odczołgał się gdzieś w
boczny korytarz. Zapewniłem ich, że zombie nie mają z tym nic wspólnego.
Obiecałem, że znajdziemy pana i dostarczymy na powierzchnię w ciągu najdalej pół
godziny. Zaakceptowali moją propozycję i opuścili nasze tereny. Wolałbym nie być
zmuszonym do takiego zachowania.
    - Nie mam do pana pretensji - powiedział Blaine, podnosząc się
z wolna na nogi.
    - Nie określiłem miejsca, gdzie pan się ukaże. Ma pan
przynajmniej większe szanse. Chciałbym panu pomóc, ale przede wszystkim muszę
dbać o moich ludzi. Musimy być neutralni - nikogo nie niepokoić. Tylko w ten
sposób możemy przetrwać.
    - Gdzie pan mi proponuje wyjść?
    - Wybrałem od dawna nie używane wyjście na ulicy 79 Zachodniej.
Zwiększy to pańskie szanse. Postarałem się też o coś, czego prawdopodobnie nie
powinienem robić.
    - Czy mógłby mi pan powiedzieć, co takiego?
    - Nawiązałem kontakt z pańskimi przyjaciółmi, którzy będą na
pana czekali przy wyjściu. Proszę jednakże nic C o tym nie mówić. I czas już na
pana.
    Kean powiódł zebranych krętymi korytarzami. Blaine powoli
dochodził do siebie, ból głowy stawał się coraz mniej dokuczliwy. Wkrótce
stanęli przed wyjściem.
    - Życzę panu powodzenia - powiedział Kean.
    - Dziękuję. I tobie, Smith.
    - Starałem się, jak mogłem. Jeśli umrzesz, ja też
prawdopodobnie umrę. Ale jeśli będziesz żył - popracuję nad tym, żeby sobie
przypomnieć.
    - Co będzie, jeśli to się stanie?
    - Wówczas się spotkamy - powiedział Smith.
    Blaine skinął głowo na pożegnanie i zaczął wspinać się po
schodach.
* * *

    Na zewnątrz panowała noc. Ulica 79 Zachodnia wydawała się
pusta. Stał obok wejścia, zastanawiając się, co robić dalej.
    - Blaine!
    Ktoś go wołał, ale nie był to głos Marie. Męski głos, skądś mu
znany. Może to był Sammy Jones, może Theseus...
    Szybko odwrócił się w stronę wejścia. Na próżno. Nikogo nie
zauważył. Było dokładnie zamknięte.









28
   - Tom! Tom, to ja!
    - Ray?
    - Oczywiście! Nie mów tak głośno. Niedaleko stąd są myśliwi.
Poczekaj chwilę.
    Blaine czekał, wtulony w zagłębienie wejścia, spoglądając w
mrok. Rozejrzał się wokoło, ale nigdzie nie było widać Melhilla, żadnego kłębu
ektoplazmy - dobiegał go tylko jego cichy głos.
    - W porządku, idź na zachód - powiedział jego niewidzialny
przyjaciel. - Szybko.
    Poszedł, przez cały czas czując tuż nad sobą jego obecność.

    - Ray, skąd się tu wziąłeś?
    - Najwyższy czas, abym ci trochę pomógł. Kean skontaktował się
z twoją dziewczyną, a ona ze mną przez Łącznicę Duchów. Zatrzymaj się!
    Blaine skrył się za węgłem. Przeleciał helikopter.
    - Myśliwi - wyjaśnił Melhill. - Wyznaczono za ciebie wysoką
nagrodę. Nawet obiecano pewną sumę pieniędzy za wiadomość, która pomoże ciebie
złapać. Tom, powiedziałem Marie, że postaram się ci pomóc, ale nie wiem, jak
długo jestem w stanie tu przebywać. To bardzo wyczerpuje energię. Gdy rozstanę
się z tobą, nie pozostanie mi nic innego, jak przejść w zaświaty.
    - Ray, doprawdy, nie wiem jak...
    - Daj spokój... Nie mogę zbyt dużo mówić. Marie ma pewien plan.
Jej przyjaciele mogą ciebie uratować, musimy się tylko do nich dostać. Nie
ruszaj się!
    Zatrzymał się i skrył za skrzynką pocztową. Minęły dhzgie
chwile, po czym pojawiło się trzech myśliwych z bronią gotową do strzału. Gdy
tylko skręcili za rogiem, Blaine ponownie podjął ucieczkę.
    - Masz chyba sto oczu - powiedział do Melhilla.
    - Stąd widzi się o wiele więcej. Przetnij szybko tę ulicę.
Przebiegł. Przez następne piętnaście minut, słuchając poleceń przyjaciela,
kluczył po ulicach miasta.
    - To tutaj - powiedział wreszcie Melhill - drzwi numer 341. Idź
tam. Będę przy tobie. Zaczekaj!
    W tej samej chwili zza rogu wyszli dwaj mężczyźni. Spojrzeli
uważnie na Blaine'a i jeden z nich powiedział:
    - Patrz, to ten facet.
    - Jaki facet?
    - Ten, za którego wyznaczyli nagrodę. Hej, ty tam!
    Zaczęli biec w jego stronę. Blaine z łatwością znokautował
jednego z nich. Odwrócił się, aby zająć się drugim, ale nie docenił swojego
przyjaciela: wokół głowy napastnika krążył tajemniczo lewitujący pojemnik na
śmieci. Przestraszony, kuląc się, próbował osłaniać rękami głowę. Blaine
podszedł i dokończył dzieła.
    - Cholernie mi się to podobało - powiedział Melhill bardzo
cichym głosem. - Zawsze chciałem zabawić się w straszenie. Ale niestety, ubyło
mi sporo energii... Powodzenia, Tom!
    - Ray! - krzyknął Blaine, ale nie doczekał się odpowiedzi.
Przestał też czuć obecność ducha.
    Nie było na co czekać. Podszedł do pokoju 341, otworzył drzwi i
wąskim korytarzykiem podszedł do następnych. Zastukał.
    - Proszę wejść!
    Otworzył i stanął jak wryty.
    W małym, odciętym od świata ciężkimi zasłonami pokoiku,
siedział uśmiechnięty szeroko złodziej ciał - Carl Orc. Tuż obok niego, również
promieniejący, stał Joe - naganiacz od Transplantu.









29
    Zrobił krok wstecz, ale w tym samym momencie Orc gestem
zaprosił go do środka.
    - Spodziewaliśmy się oczywiście ciebie. Czy pamiętasz Joego?

    Blaine skinął głową. Nie trzeba mu było przypominać tego
człowieczka o niespokojnych oczach, który odciągnął jego uwagę, żeby Orc mógł
zatruć napój.
    - Tak się cieszę, że znów się spotykamy - oznajmił Joe.
    - Nietrudno mi w to uwierzyć - odrzekł ponuro Blaine, nie
odstępując od drzwi.
    - Wejdź do środka. I siadaj - powiedział Orc. - Nie zamierzamy
ciebie pożreć. Naprawdę. Zapomnij o przeszłości.
    - Chciałeś mnie zabić.
    - Miałem w tym interes - odparł z rozbrajającą szczerością Orc.
- Teraz jesteśmy po tej samej stronie.
    - Mam w to wierzyć?
    - Żaden człowiek - Orc wyglądał na nieco urażonego - nigdy nie
kwestionował mojej uczciwości. Nigdy, gdy byłem szczery, tak jak to jest w tej
chwili. Pani Thorne wynajęła nas, abyśmy wydostali ciebie z tego kraju.
Zamierzamy dotrzymać zobowiązania. Siadaj, musimy przedyskutować sprawę.
Zjadłbyś coś?
    Blaine usiadł, lecz nadal miał się na baczności. Na stole ~
znajdowały się kanapki i butelka czerwonego wina. Nagle zdał sobie sprawę, że
przez cały dzień nic nie jadł. Nieomal rzucił się na jedzenie. Orc zapalił
cienkie cygaro, Joe wydawał się drzemać.
    - Niezbyt chętnie podjąłem się tego zadania - ciągnął Orc,
puszczając kłęby dymu. - Nie z powodu małej sumy. Ale Tom, jest to największe
polowanie, jakie widziałem w swoim życiu. Joe, widziałeś kiedy większe?
    - Nigdy - człowieczek nagle potrząsnął głową. Zaroiło się w
mieście jak w ulu.
    - Ludzie z Rexa rzeczywiście chcą dostać ciebie w swoje łapy.
Rozmieścili wszędzie twoje podobizny i wysłali za tobą swoje psy gończe. Całe
miasto się zmobilizowało. Grube ryby nie lubią być wykiwane przez mało
znaczącego człowieka, jakim ja jestem. Ale taka sytuacja jest wyzwaniem dla
każdego prawdziwego mężczyzny.
    - Carl lubi ryzyko - wtrącił się Joe.
    - Podejmuję się spraw związanych z ryzykiem, szczególnie gdy w
grę wchodzą duże pieniądze.
    - Ale gdzie mam uciec? - zapytał Blaine. - Gdzie Rex mnie nie
znajdzie?
    - Nie ma takiego miejsca - powiedział Orc ze smutkiem.
    - Może poza Ziemią? Mars? Wenus?
    - Niezbyt dobry pomysł. Jest tam niewiele miast, są małe.
Wszyscy znają wszystkich. Wiadomość dotrze tam w ciągu tygodnia. Zresztą nie
miałbyś tam nic do roboty. Na Marsie mieszkają co prawda Chińczycy, ale oprócz
nich znajdują tam się również naukowcy z rodzinami. Podobnie jest na Wenus.
    - W takim razie gdzie się udać?
    - Takie samo pytanie zadałem Marie Thorne. Przedyskutowaliśmy
kilka propozycji. Pierwsza dotyczyła miasta zombie. Ludzie z Rexa nigdy by tam
ciebie nie znaleźli. Mógłbym to załatwić.
    - Wolałbym umrzeć.
    - Nie dziwię się - zgodził się Orc. - Odrzuciliśmy ją.
Zastanawialiśmy się nad jakąś małą farmą w głębi Oceanu Atlantyckiego. Jest tam
pusto, ale człowiek musi mieć odpowiednie predyspozycje psychiczne, aby tam żyć.
Nie wiedzieliśmy, czy się do tego nadajesz. Wreszcie, po odpowiednim
zastanowieniu, doszliśmy do wniosku, że najodpowiedniejszym miejscem dla ciebie
są wyspy Markizy.
    - Jakie?
    - Wyspy Markizy. Mała grupka rozrzuconych wysp na Pacyfiku.
Niedaleko Tahiti.
    - Morza Południowe...
    - Zgadza się. I co ważniejsze, będziesz się tam czuł jak u
siebie w domu. Mówi się, że jest to jedyny zakątek, w którym żyją ludzie tak,
jakby wciąż jeszcze był dwudziesty wiek. Co więcej, może ludzie z Rexa zostawią
ciebie w spokoju.
    - Czemu?
    - Zastanów się przez chwilę, dlaczego chcą ciebie teraz zabić?
Dlatego, że porwali ciebie, naruszając przepisy, z przeszłości i teraz obawiają
się, że rząd dobierze im się do skóry. Gdy opuścisz Stany Zjednoczone,
znajdziesz się poza jurysdykcją tutejszego rządu. Nie ma ciebie - nie ma sprawy.
A twoje tak znaczne oddalenie jest wskazówką dla Rexa, że nie zamierzasz im
szkodzić. Poza tym, Markizy są suwerennym państwem, odkąd Francuzi pozwolili im
na niepodległość. Rex musiałby uzyskać specjalne pozwolenie, aby tam na ciebie
polować. Zbyt dużo hałasu i problemów. Pewny jestem, że po twojej ucieczce rząd
USA przestanie interesować się tą sprawą, a Rex zostawi ciebie w spokoju.
    - Jesteś tego zupełnie pewny?
    - Tak do końca nie, ale ten tok myślenia jest logiczny.
    - Czy nie możemy wcześniej dogadać się z zarządem Rexa?
    Orc potrząsnął głową.
    - Jak długo jesteś w Nowym Jorku, łatwiej i bezpieczniej dla
nich jest zabić ciebie.
    - Zdaje się, że masz rację - powiedział Blaine. Jak zamierzacie
mnie stąd wywieźć?
    Orc i Joe spojrzeli na siebie niespokojnie.
    - Z tym największy kłopot - powiedział Orc. - Wygląda na to, że
nie istnieje taki sposób.
    - Helikopter, może odrzutowiec?
    - Zatrzymują się w punktach kontrolnych. Myśliwi już wszystkie
obsadzili. Możemy je od razu wykluczyć.
    - Mógłbym się przebrać.
    - Jest to skuteczne jedynie w pierwszych godzinach polowania.
Teraz, nawet jeśli przeprowadzimy operację plastyczną, mogą łatwo ciebie
zidentyfikować. Mają analizatory identyfikujące.
    - A więc nie ma jak uciec? - zapytał smutno Blaine.
    Orc i Joe ponownie wymienili spojrzenia.
    - Jest jeden sposób, ale chyba ci się nie spodoba.
    - Przede wszystkim zależy mi na życiu.
    Orc zapalił następne cygaro.
    - Zamierzamy zamrozić ciebie do temperatury bliskiej zeru, to
znaczy hibernować. Potem wyślemy ciebie jako mrożoną wołowinę. Twoje ciało
zapakujemy tak, że znajdzie się pośrodku ładunku. Jest duża szansa, że go nie
znajdą.
    - Ryzykowne.
    - Nie aż tak bardzo - powiedział Orc.
    Blaine nagle coś zrozumiał.
    - Mam być przez cały czas nieprzytomny, tak?
    Minęła dłuższa chwila, zanim usłyszał odpowiedź Orca.
    - Nie.
    - Nie będę?
    - Nie zrobimy tego w ten sposób. Twoje ciało i ty muszą zostać
odseparowane. Właśnie tego się obawiam, że ci się to nie spodoba.
    - O czym, do diabła, mówisz? - Blaine wrzał z oburzenia.
    - Uspokój się. Usiądź, zapal papierosa, napij się jeszcze wina.
Zrozum, Tom, nie możemy przetransportować ciała -zamarzniętego ciała z psychiką
w środku. Myśliwi tylko na to czekają. Czy wiesz, co się stanie, gdy za pomocą
analizatora odkryją, że w przesyłce znajduje się uśpiona psychika? Żegnaj,
nadziejo. Będziesz już ich. Nie mam na celu wykiwania ciebie, Tom. Tylko w ten
sposób możemy umożliwić ci wydostanie się z tego kotła.
    - Co w tym czasie będzie działo się z moją psychiką?
    - Na tym lepiej się zna Joe.
    Joe, który przez cały czas zdawał się drzemać, skinął raptownie
głową.
    - Odpowiedź brzmi: Transplant.
    - Transplant?
    - Już ci o nim opowiadałem. Tego niemiłego wieczoru, gdy
spotkaliśmy się po raz pierwszy. Pamiętasz? Transplant, wspaniała rozrywka,
każdy może w niej uczestniczyć. Coś orzeźwiającego dla zmęczonych ciał. Mamy
całą siatkę jak świat długi i szeroki - ludzi, którzy są tym zafascynowani.
Zamierzamy uczynić ciebie członkiem naszej organizacji.
    - Zamierzacie przesłać moją psychikę przez cały kraj? - Tak
jest! Od ciała do ciała. - Joe wyglądał na zadowolonego. - Wierz mi, jest to
niezła rozrywka. I pouczająca.
    Blaine poderwał się na nogi tak gwałtownie, że przewrócił
krzesło, na którym siedział.
    - Do diabła! Mówiłem wam, ale widzę, że muszę powtórzyć! Nie
mam zamiaru bawić się w waszą świńską zabawę. Idę spróbować swoich szans na
ulicy.
    Skierował się w stronę drzwi.
    - Wiem, że jest to nieco wstrząsające... - odezwał się Joe.

    - Nie!
    W pokoju rozbrzmiał podniesiony głos Orca:
    - Psiakrew, Blaine! Może chociaż dasz człowiekowi dokończyć i
wysłuchasz, co ma do powiedzenia!
    Blaine zatrzymał się.
    - No dobrze. Mów.
    Joe nalał sobie lampkę wina i wypił ją jednym haustem.
    - Panie Blaine, trudno mi będzie wyjaśnić wszystko, ale
spróbuję. Niech pan też postara się zrozumieć.
    Blaine skinął głową niechętnie.
    - Cóż, Transplant w obecnych czasach jest stosowany najczęściej
jako środek umożliwiający bogatsze przeżycia seksualne. W taki właśnie sposób ja
go reklamuję. Dlaczego? Ponieważ ludzie nie wiedzą o tym, że można go
wykorzystać inaczej. Ponadto konserwatywne rządy nie pozwalają go stosować.
Transplant jest zwiastunem nadchodzącej przyszłości.
    Oczy człowieczka się rozjaśniły. Blaine ponownie usiadł na
krześle.
    - W społeczeństwie ludzkim od wieków istnieje podstawowy
konflikt dotyczący wolności - zaczął sentencjonalnie Joe. - Podczas gdy ludzie
dążą do uzyskania jak największej wolności słowa i poglądów, postępowania,
wyboru rządów, nasze władze dążą do jej ograniczenia.
    Blaine pomyślał, że Joe nieco upraszcza sprawy, ale nie
przerywał.
    - Rząd ogranicza naszą wolność z kilku powodów: aby zapewnić
bezpieczeństwo, zyski, aby mieć władzę lub dlatego, że ich zdaniem społeczeństwo
nie dorosło do wolności. Bez względu jednak na powód, fakt pozostaje faktem:
ludzie dążą do wolności, a rząd do ograniczenia jej. Transplant jest jednym ze
środków umożliwiających wolność. Nie podoba się to władzy.
    - Seksualną wolność - powiedział z ironią Blaine.
    - Skądże! Nie chodzi nam o ten rodzaj wolności, choć nic
przeciwko niej nie mamy. Transplant jest stworzony do wyższych celów. To prawda,
reklamując Transplant posługujemy się argumentacją z tej dziedziny, ale dlatego,
że ludzie nie lubią mieć do czynienia z abstrakcją. Lubią od razu wiedzieć, ile
i co zyskają. Ukazujemy więc im coś ponętnego, a dalej już działa Transplant.

    - A co można dzięki niemu uzyskać?
    - Daje ludziom możliwość przekroczenia granic narzuconych przez
środowisko, pochodzenie, dziedzictwo! - pawiedział przejętym głosem Joe.
    - Co?
    - Nie przesadzam. Transplant umożliwia wymianę wiedzy, ciał,
zdolności i umiejętności z każdym, kto się na to zgodzi. Wielu nie ma nic
przeciwko temu. Ludzie lubią zmiany. Muzycy chcą zostać inżynierami, ludzie na
pozór spokojni - myśliwymi, żeglarze chcą być pisarzami... Życie jest jednak
zbyt krótkie, aby rozwinąć w sobie wszystkie umiejętności. Zresztą, jeszcze
potrzebna jest szczypta talentu. Transplant umożliwia tę zamianę bez utraty
czasu. Czy człowiek musi być przypisany do jednego ciała? Zupełnie tak, jakby od
momentu narodzin musiał chorować przez resztę życia. Ludzie pragną wolności
wyboru, pragną zmieniać siebie w zależności od potrzeb.
    - Realizacja waszych planów - powiedział Blaine przyczyni się
do stworzenia armii neurotyków, którzy, zmieniając ciała, już nie będą
wiedzieli, kim są i czego chcą.
    - Zawsze wytaczano podobne argumenty, gdy dyskutowano nad
jakimś aspektem wolności po to tylko, aby go nie wprowadzać w życie - oczy Joego
połyskiwały. Udowadniano, że człowiek nie jest na tyle mądry, żeby mógł sam
wybrać sobie religię, że kobiety nie są dostatecznie inteligentne, aby móc
głosować, że ludzie w ogóle nie powinni wybierać władzy, bo zawsze dokonują
złego wyboru. Oczywiście wokół nas również istnieje mnóstwo neurotyków. Ale
większość ludzi wykorzystuje swoją wolność właściwie. - Joe zaczął mówić
przekonywającym głosem. - Panie Blaine, powinien pan zrozumieć, że istotą
człowieka nie jest jego ciało, które zresztą jest przypadkowe. Nie jest ono ani
zaletą, ani wadą. Jeśli zaś chodzi o umiejętności, to nabywa się je z
konieczności. Talenty z kolei są wrodzone i rozwijają się w sprzyjających
okolicznościach. Ani choroby, ani ułomności człowieka - podobnie jak środowisko,
w którym się urodził - nie zależą od niego. Wszystkie te cechy charakteryzują,
oczywiście, człowieka. Jest on jednak kimś więcej: może zmieniać swoje
otoczenie, dokonywać ułomności, może rozwijać talenty. Teraz jest w stanie
zmienić jeszcze swoje ciało i uwolnić się od ograniczeń. Jest to kolejny krok na
drodze ku wolności! Historycznie nieunikniony, bez względu na to, co sobie myśli
na ten temat rząd. Człowiek musi stać się wolnym tak dalece, jak jest to
możliwe!
    Joe skończył swoje przemówienie prawie w ekstazie. Blaine
niepostrzeżenie zmienił o nim swoje zdanie. Patrzył , teraz na niego jak na
genialnego rewolucjonistę z 2110 roku.
    - On ma rację, Tom - ponownie zabrali głos Orc. Transplant jest
dozwolony w Szwecji i na Cejlonie. Jakoś nie wygląda na przyczynę wzrostu
zachorowań na choroby psychiczne.
    - Przyjdzie taki czas - powiedział Joe, nalewając sobie kolejną
lampkę wina - że Transplant rozprzestrzeni się na cały świat.
    - Być może - odezwał się Orc. - A może wynajdą inną formę
rozszerzenia wolności. Nieważne. Tom, w każdym razie widzisz, że nie jest to
takie niemoralne, jak myślałeś. Jak więc będzie z naszą propozycją?
    - Ty również jesteś rewolucjonistą? - zapytał Blaine.
    Orc zachichotał.
    - Trudno powiedzieć. Raczej jestem człowiekiem, który dla zysku
sprzedaje broń walczącym przeciw ograniczeniom. Ale nie jestem przeciwny
zmianom.
    - Tak... Lecz jak dotąd miałem wrażenie, że znajduję się wśród
kryminalistów.
    - Daj spokój - powiedział dobrodusznie Orc. - Spróbujesz?
    - Na pewno. Nie mam wyboru. Nigdy nie myślałem, że znajdę się w
awangardzie rewolucji.
    Orc uśmiechnął się.
    - To dobrze. Mam nadzieję, że wszystko się uda. Podciągnij
rękaw - im wcześniej się zabierzemy do dzieła, tym lepiej.
    Podczas przygotowania do zastrzyku Orc wyjaśnił:
    - Teraz musimy ciebie uśpić. Aparatura znajduje się w pokoju
obok. W niedługim czasie oddzielimy ciebie od ciała. Gdy tylko powstanie
sprzyjająca sytuacja, z powrotem staniesz się jednością ze swoim ciałem.
    - Przez jak wiele psychik przejdzie moje ciało? Jak długo to
będzie trwało?
    - Nie wiem dokładnie. Jeśli idzie o długość pobytu... Może
sekundy, minuty... może pół godziny. Będziemy przesyłać ciebie tak szybko, jak
tylko się da. Nie będzie to pełny Transplant. Nie staniesz się właścicielem
żadnego ciała, zajmiesz jedynie część świadomości. Pamiętaj więc nie wtrącaj
się. Pozostań obserwatorem. Rozumiesz?
    - Tak - skinął głową - ale jak pracuje i na czym polega
działanie tej aparatury?
    - Umożliwia ci przeżycie tego, co byś uzyskał dzięki
wieloletniemu praktykowaniu jogi. Zrelaksuje każdy twój mięsień i nerw, ukoi
twój mózg, pomoże ci się skoncentrować. Gdy osiągniesz odpowiedni poziom, łatwo
oddzielisz ciało astralne. Zresztą i ten etap zrobi za ciebie aparatura.
Przeniesie też twoją psychikę do ciała osoby, którą wybierzemy. Wszystko pójdzie
bardzo szybko, zobaczysz. Będziesz się czuł jak ryba w wodzie.
    - Wcale nie jestem tego pewien - powiedział Blaine. Myślisz, że
się uda?
    - Człowieku, nic innego nie możesz zrobić, jak tylko wejść w
kogoś innego. To się robi samo! Słyszałeś zapewne o ludziach opętanych przez
demony? Część z nich była schizofrenikami, część stanowili zwykli oszuści. Ale
wśród nich nie brakowało przypadków rzeczywistej psychicznej inwazji przez
ludzi, którzy odkryli zasadę przechodzenia z ciała do ciała. Zmuszeni byli do
walki, która z boku wyglądała na obłąkanie. Ty masz do swojej dyspozycji naszą
aparaturę i ludzi, którzy pragną ciebie w sobie gościć. Po co się więc martwić?

    - No dobrze. A jakie są te Markizy?
    - Piękne - powiedział Orc, robiąc zastrzyk. - Na pewno ci się
tam spodoba.
    Blaine powoli tracił przytomność. Przed oczami przesuwały mu
się obrazy palm, fal rozbijających się o koralowe wyspy i ciemnoskórych
tubylców, rzeźbiących w kamieniu bożka.









30
    Nagle odzyskał przytomność. Nie był już tylko Thomasem
Blaine'em. Stał się również Edgarem Dyersenem. Lub raczej jego integralna
częścią. Myślał tak jak on, zachował w pamięci jego życie. Odczuwał lęki,
nadzieje i obawy Dyrsena. Mimo to pozostawał Blaine'em.
    Dyersen-Blaine wrócił z pola i oparł się na drewnianym płocie.
Był farmerem starej daty, który nie cierpiał maszyn i im nie dowierzał. Zbliżał
się do siedemdziesiątki, ale wciąż cieszył się wspaniałym zdrowiem. Co prawda,
rwało go w kościach na deszcz. Młody doktorek powiedział mu, że ma początki
arteriosklerozy, ale i tak jest zdrowszy niż tysiące innych i na pewno przeżyje
jeszcze ze dwadzieścia lat.
    Ruszył w stronę chaty. Jego szara koszula lepiła się od potu,
również spodnie przylegały do ciała.
    Dobiegło go z oddali szczekanie psa. Zauważył żółtobrązową
plamę, spieszącą w jego stronę. (Okulary? O nie, wystarczą mi w zupełności moje
oczy).
    - Champ! Chodź tutaj, mały!
    Pies zatańczył na powitanie, po czym zaczął biec truchtem przed
swoim panem. W pysku niósł coś szarego. Szczura albo jakiś kawałek mięsa.
Dyersen-Blaine nie mógł dokładnie dostrzec, co to takiego.
    Pochylił się, żeby pogłaskać psa po głowie...
* * *

    Ponownie nie czuł żadnego przenoszenia. Po prostu ukazał mu się
jakiś obraz - i stał się kolejną hybrydą.
    Teraz nazywał się Thompson-Blaine, miał dziewiętnaście lat. Na
wpół drzemiąc, leżał rozciągnięty na nagich deskach żaglówki. Sterburta dotykała
niskiego brzegu, a z lewej burty widoczny był fragment Baltimore Harbor. Łódź
poruszała się leniwie, radośnie szumiała woda.
* * *

    Przebywał zaledwie od tygodnia w domu. Przez dwa lata uczył się
na Marsie. Nauka go interesowała, szczególnie podobała mu się archeologia i
speleologia. Mniej ciekawiły uprawy roślin pustynnych, ale lubił za to kierować
maszynami rolniczymi.
    Spodziewano się, że wróci na Marsa i zostanie kierownikiem
jakiejś farmy. Gdyby jednak mu to nie odpowiadało, to nikt nie będzie mógł go do
tego zmusić.
    Jeszcze się nie zdecydował.
    Dziewczyny na Marsie nie podobały mu się. Były zbyt męskie.
Jeśli wróci tam, to przywiezie ze sobą żonę. Co prawda, jest tam Marcia, ale jej
osada przeniosła się na południe, a trzy wysłane listy pozostały bez odpowiedzi.
Może zbyt dużo w niej widział...
    - Hej! Sandy!
    Thompson-Blaine podniósł głowę i zobaczył Eddiego Duelitle'a,
który z pokładu swojej łodzi "Thistle" machał na niego ręką. Chłopak miał tylko
siedemnaście lat, nigdy jeszcze nie opuścił Ziemi. Chciał zostać kapitanem
statku kosmicznego. Nikłe były na to szanse.
    Słońce chowało się za horyzontem, z przyjemnością na nie
popatrzył. Umówił się dziś na spotkanie z Jennifer Hunt. Ojciec obiecał mu
pożyczyć helikopter. Ale ta mała urosła w ciągu dwu lat! Jej oczy patrzą na wpół
nieśmiało, na wpół zuchwale. Ciekawe, czy po tańcach do czegoś dojdzie; może nic
się nie stanie, a może...
    Usiadł i skierował łódź w stronę przystani. Najwyższy czas na
kolację, potem...
    Poczuł uderzenie pejcza.
    - Do roboty, szybciej!
    Piggot-Blaine natężył siły, podniósł ciężki okruch skalny i
przeniósł go na zakurzoną drogę. Strażnik pozostał daleko - z bronią gotową do
strzału pilnował roboty. Piggot-Blaine znał każdy rys tej twarzy, każde
skrzywienie wąskich warg, zmrużenie oczu.
    "Poczekaj, kupo mięsa - pomyślał. - Przyjdzie i na ciebie pora.
Poczekaj jeszcze troszkę".
    Strażnik zaczął przesuwać się wzdłuż szeregu więźniów. Słońce
prażyło niemiłosiernie. Piggot-Blaine usiłował splunąć, ale nie starczyło mu
śliny. Wspaniały, nowoczesny świat! Każdy zachłystuje się statkami kosmicznymi,
zmechanizowanymi farmami, pieprzoną wiecznością. A jak wygląda prawda? Gdy się
zapytasz, jak buduje się drogi w białym słońcu Missisipi, oczywiście nie
odpowiedzą. Możesz jednak dowiedzieć się sam. Wówczas poznasz prawdziwy świat.

    Arny, pracujący przed nim, zapytał cicho:
    - Zdecydowałeś się, Otis? Jesteś gotowy?
    - Jestem - odpowiedział, a jego mocne palce miarowo zaciskały
się wokół rączki. - Już od dawna jestem gotowy.
    - W takim razie zaczynamy. Jeff jest twój.
    Piggot-Blaine oddychał szybko. Odgarnął opadające na oczy włosy
i spojrzał na Jeffa, który zbliżał się ku niemu. Jeszcze dzieliło ich pięciu
więźniów. Piekły poparzone ramiona, rany od kajdan na kostkach nóg i ślady
pejcza na plecach. Czuł narastające pragnienie, ale żadna woda nie mogłaby go
zaspokoić. Podobnie jak nic nie mogło przeszkodzić temu, że się tu znalazł po
zabiciu tego śmierdzącego Indianina w saloonie w Gamsville.
    Jeff poruszył ręką. Skuci łańcuchem więźniowie doskoczyli.
Piggot-Blaine rzucił się na niego, podnosząc oskard. Strażnik nie zdążył
wycelować broni. Z krzykiem upadł na ziemię.
    - Dawaj klucze! - zawołali współwięźniowie.
    Piggot-Blaine wyszarpnął z kieszeni zmarłego pęk kluczy.
Dobiegł go jęk agonii. Zaniepokojony rozejrzał się wokoło...
    Ramirez-Blaine leciał helikopterem nad płaskimi obszarami
Teksasu, kierując się w stronę El Paso. Czuł się bardzo odpowiedzialny za swoją
pracę i właściwie był całkowicie pochłonięty kierowaniem. Zaczął się
zastanawiać, czy zdąży przed zamknięciem sklepów... Powoli przestrzeń pod nim
stawała się coraz zieleńsza. Spojrzał na zegarek, potem na szybkościomierz.
    "Tak - pomyślał Ramirez-Blaine - nie tylko zdążę przed
zamknięciem sklepów, a może nawet znajdę trochę czasu na..."
* * *

    Tyler-Blaine wytarł usta i przygotował kanapkę. Wstał, z
wahaniem napełnił miskę mięsem, jarzynami i wziął duży kawał chleba.
    - Ed - zapytała jego żona - co ty robisz?
    Spojrzał na nią. Była wychudzona i posępna, zmierzwione włosy
otaczały pobrużdżoną miejscami twarz. Nie odpowiedział.
    - Ed, ja chcę wiedzieć!
    Spojrzał na nią z niepokojem. Jej ostry, przejęty głos zawsze
wytrącał go z równowagi - najostrzejszy głos w całej Kalifornii. Akurat on
musiał wziąć ją sobie za żonę. Ostry głos, suche ciało bez piersi i bezpłodne.
Nogi dobre jedynie jako środek lokomocji - żadnej przyjemności z patrzenia na
nie. W ogóle nie było ani na co patrzeć, ani czego wziąć do ręki. Nie ma co,
dostała mu się najgorsza ze wszystkich kalifornijskich dziewczyn. Wujek Rafe
miał rację, gdy nazwał go wtedy głupcem.
    - Gdzie zabierasz tę miskę? - zapytała.
    - Idę nakarmić psa.
    - Nie mamy przecież żadnego psa! Ed, nie rób tego, przynajmniej
nie dziś!
    - Zrobię to - odpowiedział, zadowolony z wrażenia, jakie na
niej wywarł.
    - Proszę, przynajmniej nie dziś. Niech pójdzie sobie gdzieś
indziej. Co będzie, gdy inni się o nim dowiedzą?
    - Już zapadł zmrok - powiedział Tyler-Blaine, stojąc w
drzwiach.
    - Ludzie są wścibscy. Ed, jeśli się dowiedzą, zlinczują nas,
wiesz przecież o tym.
    - Będzie ci do twarzy ze Stryczkiem na Bryi - powiedział,
wychodząc na zewnątrz.
    - Robisz to tylko dlatego, aby mi dokuczyć! - krzyknęła za nim.

    Zamknął za sobą drzwi. Zapadł zmrok. Rozejrzał się wokoło.
Najbliższy dom, Flannaganów, znajdował się w odległości stu jardów. Ale oni nie
interesowali się cudzymi sprawami. Postał jeszcze chwilę, aby upewnić się, czy w
pobliżu nie kręci się żaden dzieciak.
    Spokojnym krokiem dotarł do skraju lasu. Postawił miskę.
    - Wszystko w porządku - powiedział cicho - chodź, wujku Rafe.

    Spośród zarośli wyczołgał się mężczyzna o bladej, nieruchomej
twarzy i oczach zombie. Jego prawa noga, złamana podczas ucieczki, zwisała
bezwładnie.
    - Dziękuję ci, chłopcze.
    Zombie szybko pochłonął zawartość naczynia. Gdy skończył,
Tyler-Blaine zapytał:
    - Jak się czujesz?
    - Nic nie czuję. To stare ciało jest właściwie zużyte. Wytrzyma
może kilka dni. Tydzień i będzie po kłopocie.
    - Będę się o ciebie troszczył tak długo, jak długo będziesz
żył. Szkoda, że nie mogę przenieść cię do domu.
    - Nie trzeba - odpowiedział zombie. - To zbyt niebezpieczne...
Chłopcze, a jak się miewa twoja żoneczka?
    - Równie miła jak zawsze - westchnął Tyler-Blaine.
    Zombie wydał dźwięk podobny do śmiechu.
    - Ostrzegałem ciebie, żebyś jej nie brał, czyż nie?
    - Tak, wujku, tylko ty wiedziałeś, czym się to skończy. Szkoda,
że się wtedy ciebie nie posłuchałem.
    - Szkoda, szkoda... Cóż, wracam do swojej skorupy.
    - Jesteś zadowolony, wujku?
    - Tak.
    - I umrzesz zadowolony?
    - Na pewno, chłopcze. Dostanę się do Przedsionka i zrobię
wszystko, co ci obiecałem.
    - Dziękuję, wujku.
    - Nigdy nie złamałem danego słowa. Jeśli tylko dostanę się do
Przedsionka, będę ją straszył. Na pierwszy ogień pójdzie jednak ten opasły
konował, który zrobił ze mnie zombie. Potem zajmę się twoją turkaweczką, aż
dostanie obłędu i ucieknie od ciebie na drugi koniec świata.
    - Dziękuję, wujku.
    Zombie ponownie się zaśmiał, po czym odczołgał się w stronę
zarośli. Tylerem-Blaine'em wstrząsnął dziwny dreszcz, powoli podniósł miskę i
skierował się w stronę swojego domu.
* * *

    Mariner-Blaine poprawiła kostium plażowy tak, aby ściślej
przywierał do jej młodego, zgrabnego ciała.
    - Janice?
    - Tak, mamo? - spojrzała z niewinnym wyrazem twarzy.
    - Co robisz, kochanie?
    - Idę popływać. Być może obejrzę nowe ogrody na dwunastym
poziomie.
    - Nie wybierasz się czasem na spotkanie z Tomem Leuwinem?
    Czyżby matka się domyślała? Mariner-Blaine poprawiła czarne
włosy.
    - Ależ skąd.
    - Dobrze - powiedziała matka z półuśmiechem, wyraźnie jej nie
dowierzając. - Postaraj się w miarę wcześnie wrócić do domu. Wiesz, jaki ojciec
jest nerwowy.
    Pocałowała matkę na pożegnanie. A więc mimo że domyślała się,
pozwoliła jej wyjść... Dlaczego jednak miałaby nie pozwolić? Ma przecież
siedemnaście lat, wystarczająco dużo, żeby robić to, na co ma ochotę. Dzieciaki
teraz szybciej dojrzewają, chociaż ich rodzice z reguły tego nie dostrzegają.

    Sprawdziła maskę i aparat oddechowy. Zamknięta w śluzie
ciśnieniowej otworzyła zawór. W ciągu kilku chwil pomieszczenie wypełniło się
wodą. Niecierpliwie czekała, dopóki ciśnienie nie zrówna się z tym, które
panowało na zewnątrz. Śluza otworzyła się automatycznie, wreszcie mogła
wypłynąć.
    Farma jej ojca znajdowała się na głębokości stu stóp pod
poziomem morza, niedaleko Hawajów.
    Tom miał czekać na nią niedaleko, w jaskini koralowej. Czy
rzeczywiście niedługo będą mieli swoje własne skrzela? Co prawda, nauczyciel
mówił, że jest to sprawa najbliższych lat. Ciekawe, czy będzie jej w nich do
twarzy... Zresztą, zawsze będzie je można zasłonić włosami.
    Zobaczyła Toma i nagle poczuła niepewność. A co się stanie, gdy
będzie miała dziecko? Chociaż Tom zapewniał ją, że nie ma co się martwić, ale on
ma zaledwie dziewiętnaście lat. Rozmawiali o tym wielokrotnie. Chyba zaszokowała
go swoją szczerością, ale co innego jest mówić, co innego - robić. Jak
zareaguje, gdy usłyszy "nie"? Czy nie powinna powiedzieć, że tylko żartowała lub
chciała go sprawdzić?
    Nadpływał. Już z daleka znacząco machał ręką na powitanie. Co
robić? Tom uśmiechnął się i jej serce zabiło mocniej.
* * *

    Elgin-Blaine usiadł. Wydawało mu się, że drzemał przez dłuższy
czas. Płynął na małym stateczku, nad głową świeciło rozpalone słońce. Wiatr
unosił dym z komina daleko od statku.
    - Czuje się pan lepiej, panie Elgin?
    Elgin-Blaine spojrzał na małego, brodatego człowieczka w
kapitańskiej czapce.
    - Po prostu świetnie.
    - Jesteśmy zawsze do pańskiej dyspozycji.
    Skinął w podziękowaniu głową. Trochę zdezorientowany usiłował
się pozbierać. Powoli przypominał sobie, kim jest: był mężczyzną mniej niż
średniego wzrostu i bardzo dobrze zbudowanym, chociaż jego nogi były zbyt
krótkie w porównaniu z szerokimi barami. Na ramieniu miał bliznę pozostałość po
pewnym polowaniu...
    Nagle przyszło olśnienie! Zrozumiał, że jest już ponownie w
swoim ciele i podróżuje pod pseudonimem "Elgin".
    Jego długi lot wreszcie się skończył.
    - Przez tak długi czas był pan nieprzytomny... - powiedział
kapitan.
    - Teraz już czuję się świetnie. Daleko stąd do Markiz? - Nie.
Wyspa Nuku Hiva jest zaledwie o kilka godzin drogi stąd.
    Kapitan ponownie ujął ster. Blaine powrócił myślą do wszystkich
osób, w których skórze się znalazł. Nadal czuł z nimi więź i życzył im
wszystkiego najlepszego, bez względu na to, czy byli dobrzy, czy źli,
inteligentni czy nie... Stanowili jego rodzinę, chociaż prawdopodobnie nigdy
więcej już ich nie spotka. Podobnie jak członkowie innych rodzin, kórzy różnili
się między sobą, ale jednocześnie należeli do siebie. Nigdy ich nie zapomni.

    - Nuku Hiva na horyzoncie! - zawołał kapitan. Blaine spojrzał
na wąską smugę odcinającą się od oceanu. Postanowił nie zajmować się dłużej
rodziną. Czekały go inne problemy. W niedługim czasie zawita do nowego domu.
Trzeba zastanowić się nad swoim nowym życiem.









31
    Podczas wpływania do Zatoki Taiohae, kapitan - urodzony na tych
wyspach - opowiedział Blaine'owi ich historię.
    Markizy - jak objaśniał - składają się z dwóch grup wysp.
Wszystkie są skaliste i o pofałdowanej powierzchni. Jedno z tych skupisk nazywa
się Wyspami Kanibali. Ich mieszkańcy znani byli ze swoich grabieżczych
umiejętności. Francuzi podbili wyspy w 1842 roku, a w 1933 otrzymały one
autonomię. Nuku Hiva była największą wyspą. Jej najwyższy szczyt, Temetiu,
sięgał na wysokość prawie czterech tysięcy stóp. W porcie mieszkało około pięciu
tysięcy ludzi. Spokojne, miłe miejsce, wymarzone na odpoczynek, wyróżniające się
wśród niespokojnych, wiecznie spieszących się gdzieś ludzi z Mórz Południowych.
Ostatni prawdziwy zakątek dwudziestowiecza.
    Blaine kiwał machinalnie głową, zajęty podziwianiem krajobrazu.
Poczuł, że mu się tu spodoba.
    Wkrótce statek przybił do brzegu i Blaine wyszedł na małą
przechadzkę.
    W czasie spaceru napotkał supermarkety, trzy kina, obejrzał
wiele białych domów, zauważył dużo rosnących palm. Światła regulowały ruch na
ulicach, po których poruszały się tuziny samochodów. Dostrzegł też motele. Po
chodnikach spacerowali ludzie odziani w kolorowe koszule; wszyscy nosili okulary
przeciwsłoneczne.
    A więc tak wyobrażano sobie życie w dwudziestym wieku... Istna
Floryda. Czyż można było spodziewać się po nich czego innego? Nigdy przecież nie
widzieli na oczy dawnej Polinezji. A poza tym, Floryda również w jego czasach
należała do przyjemniejszych miejsc na Ziemi.
    Gdy przemierzał główną ulicę, rzucił mu się w oczy budynek
filii Korporacji "Zaświaty". Nieco dalej stał mały czarny budyneczek opatrzony
napisem: "Budka samobójców".
    Cywilizacja sięgnęła więc nawet tutaj... Ciekawe, gdzie jest
Łącznica Duchów?
    Dotarł do skraju miasta. Gdy zaczął iść z powrotem, podszedł do
niego szybkim krokiem otyły, czerwony na twarzy mężczyzna.
    - Przepraszam, czy pan Elgin? Thomas Elgin?
    - Tak - odpowiedział, czując pewną obawę.
    - Przepraszam, że nie czekałem na pana w porcie. Nie ma
oczywiście słów, które mogłyby usprawiedliwić takie niedopatrzenie z mojej
strony. Wadą tych wysp jest to, że człowiek się rozleniwia. Nazywam się Davis,
jestem właścicielem przystani dla łodzi. Witam na Taiohae.
    - Miło mi.
    - Ależ cała przyjemność po mojej stronie. Chciałbym jeszcze raz
podziękować za to, że odpowiedział pan na moje ogłoszenie. Na takiego mistrza w
projektowaniu łodzi czekałem już od dawna. Prawdę mówiąc, nie spodziewałem się,
że człowieka o tak rzadko spotykanych kwalifikacjach zainteresuje moje
ogłoszenie.
    - Hmm - powiedział Blaine, mile zaskoczony kompleksowością
działania Orca.
    - Niewielu ludzi zna sztukę budowy łodzi z dwudziestego wieku -
stwierdził smutno Davis. - Obejrzał pan już wyspę?
    - Po trosze.
    - Zostanie pan? - zapytał z niepokojem. - Nie ma pan pojęcia,
jak trudno znaleźć dobrego konstruktora, który zgodziłby się zamieszkać w tym
odciętym od świata rejonie. Wie pan, gdzie indziej płaca jest wyższa i więcej
jest rozrywek. Ale Taiohae też ma swoje uroki.
    - Znudziłem się już wielkoświatowym życiem - powiedział Blaine,
uśmiechając się z lekka. - Nie mam zamiaru tak szybko stąd wyjechać.
    - Wspaniale! - krzyknął Davis. - Nie musi pan od razu
przychodzić do pracy. Niech pan trochę odpocznie, rozejrzy się po okolicy.
Proszę, to klucze do pana domu, który znajduje się na ulicy Temetiu - tam w
górze, pod numerem pierwszym. Czy wskazać panu drogę?
    - Dziękuję, poradzę sobie.
    - To ja jestem panu wdzięczny. Wpadnę jutro, gdy już pan się
zadomowi. Jeśli będzie pan miał ochotę, to zapoznam pana z kilkoma ludźmi stąd.
Żona burmistrza organizuje w czwartek lub w piątek przyjęcie... Nieważne, dowiem
się kiedy i powiadomię pana.
    Pożegnali się i Blaine podążył w górę ulicą Temetiu.
    Dotarł do swojego domu, który okazał się małym, świeżo
odnowionym bungalowem, z oknami wychodzącymi na trzy zatoki, wcinające się w
południową część wyspy. Przez kilka minut podziwiał krajobraz, potem podszedł do
drzwi. Nie były zamknięte, wszedł do środka.
    - Najwyższy czas, abyś wreszcie przyszedł.
    Spojrzał, nie wierząc własnym oczom.
    - Marie!
* * *

    Była taka jak zawsze. Śliczna, szczupła i chłodna jak dawniej.
Była czymś zdenerwowana. Mówiła szybko, unikając jego spojrzenia.
    - Myślałam, że dobrze będzie, jeśli przygotuję grunt przed
twoim przybyciem. Jestem tutaj od dwóch dni. Spotkałeś już pana Davisa? Wygląda
na miłego człowieczka.
    - Marie...
    - Powiedziałam mu, że jesteśmy parą narzeczonych. Mam nadzieję,
że nie uraziłam tym ciebie. Musiałam przecież znaleźć jakiś powód swojego pobytu
tutaj. Powiedziałam, że przybyłam wcześniej, aby zrobić ci niespodziankę. Pan
Davis był, oczywiście, zachwycony. Tak bardzo pragnie, aby jego mistrz osiedlił
się tutaj na stałe. Gniewasz się, Tom? Zawsze możemy powiedzieć, że się
pokłóciliśmy...
    Blaine wziął ją w ramiona.
    - Nie mam zamiaru zrywać zaręczyn. Kocham ciebie.
    - To dość dziwne.
    - Bardzo dziwne. Mogę przysiąc, że jego broda nie była
prawdziwa.
    - Nie?
    - Wyglądała na sztuczną. Zresztą cały wyglądał sztucznie i
powłóczył nogami.
    - Powiedział, jak się nazywa?
    - Smith. Tom, gdzie idziesz?
    - Muszę natychmiast iść do domu. Wyjaśnię ci wszystko później.

    Szedł pełen niepokoju. Najwyraźniej Smith przypomniał sobie,
kim jest i czego od niego oczekuje. Wrócił - tak jak obiecywał - aby mu o tym
powiedzieć.









32
    Marie wymogła na nim, aby do ślubu mieszkali oddzielnie. Blaine
chciał, by była to cicha ceremonia, ale ku jego zdumieniu Marie zażyczyła sobie
inaczej. Tak też się stało w pewną słoneczną niedzielę.
    Pan Davis pożyczył im mały kuter, którym popłynęli na Tahiti,
by tam spędzić miodowy miesiąc.
    Blaine miał wrażenie, że przeżywa cudowny sen. Płynęli po
morzu, widzieli zanurzający się w wodzie księżyc. Po jakimś czasie z czarnej
chmury wyłoniło się słońce. Potem powoli wzniosło się nad horyzont i po minięciu
zenitu opadło ku morzu, zamieniając go w połyskliwą masę brązu. Zatrzymali się w
lagunie Papeete i obejrzeli góry Moorei, płonące w zachodzącym słońcu - bardziej
tajemnicze niż te na Księżycu. Przypomniał sobie wieczór w Chesapeake,
wypełniony marzeniami o południowych wyspach...
    Po zwiedzeniu Tahiti wrócili do domu. Marie zajęła się
gospodarstwem, a Blaine rozpoczął pracę u Davisa.
* * *

    Przez kilka najbliższych tygodni z niepokojem śledzili
nowojorską prasę, usiłując wykryć, co zamierzają ludzie z Rexa. Ale nie
poświęcono mu ani słowa, doszli więc do wniosku, że sprawę można uważać za
niebyłą. Mimo to z ulgą przeczytali w dwa miesiące później, że polowanie na
Blaine'a zostało odwołane.
    Praca Blaine'a była interesująca i różnorodna. Wciąż trafiały
się łodzie wymagające naprawy. Zaprojektował także kilka dżonek i szkuner.
    Zajmował się pracą biurową. Napisał też kilka artykułów do
miejscowej prasy. Po ich opublikowaniu przybyło im klientów. Wkrótce więc Blaine
przejął całą robotę związaną z reklamą.
    Jego praca coraz bardziej przypominała tę, którą wykonywał jako
młodszy konstruktor jachtów. Ale już się tym nie przejmował. Widocznie taki
rodzaj pracy był jego przeznaczeniem. Zaakceptował ten fakt.
    Jego życie się unormowało. W dni robocze przebywał w pracy i w
swoim białym domku, a w soboty chodzili do kina i jeździli na krótkie wycieczki
po okolicy. Bywali u burmistrza i grywali w karty w klubie jachtowym. Zaczął się
już przyzwyczajać do myśli, że wreszcie osiągnął upragniony spokój.
    Wtedy właśnie, po czterech miesiącach od chwili przybycia na
wyspę, znów dał o sobie znać zewnętrzny świat.
* * *

    Obudził się, jak zwykle, wczesnym rankiem. Po śniadaniu
pocałował Marie na pożegnanie i poszedł do pracy. Po drodze rozmyślał o
problemach, wymagających szybkiego załatwienia. Należało naprawić pewną łódź,
która wpadła na podwodne skały. Zdaje się, że wymagała wymiany części szkieletu,
ale należy to zbadać dokładnie.
    Właśnie sprawdzał stan łodzi, gdy podszedł do niego pan Davis.

    - Tom - powiedział - jakiś człowiek pytał o ciebie. Czy
spotkałeś się z nim?
    - Nie. Kto to był?
    - Jakiś obcy, przybył właśnie parowcem. Powiedziałem mu, że
ciebie nie ma, a on na to, że poczeka na ciebie w domu.
    - Jak wyglądał? - zapytał Blaine, czując, że serce podchodzi mu
do gardła.
    Davis spoważniał.
    - Prawdę mówiąc, trochę dziwnie. Był mniej więcej twojego
wzrostu, szczupły. Nosił brodę. Takich ludzi nie widuje się często. Zalatywało
od niego silnie wodą toaletową.
    - Och, Tom, ja też ciebie kocham! - przytuliła się do niego,
ale po chwili się odsunęła. - Musimy szybko zrobić wesele. Tutejsi ludzie są
bardzo małomiasteczkowi, niesłychanie dwudziestowieczni. Wiesz, co mam na myśli.

    - Tak, wiem, co masz na myśli - powiedział.
    Spojrzeli na siebie i wybuchnęli śmiechem.









33
    Wyjaśnił wszystko Marie. Podeszła do szafy i wyciągnęła
walizki. Zaniosła je pospiesznie na łóżko i zaczęła pakować rzeczy.
    - Co robisz? - zapytał.
    - Pakuję ubrania.
    - To widzę. Ale dlaczego?
    - Dlatego, że wyjeżdżamy.
    - O czym ty mówisz? Zostajemy.
    - Nigdy. Nie będziemy tu mieszkać z tym cholernym Smithem; jego
obecność tutaj oznacza tylko kłopoty.
    - Pewnie tak - zgodził się - ale to nie powód, aby uciekać.
Przestań na chwilę pakować i posłuchaj mnie. Jak myślisz, czego on może ode mnie
chcieć? W czym mi zagrozi?
    - Nie będziemy specjalnie czekać, aby zaspokoić swoją
ciekawość.
    Nie przestawała układać ubrań, dopóki Blaine nie schwycił jej
za nadgarstki.
    - Uspokój się i zrozum, że ja nie chcę przed nim uciekać.
    - Naprawdę, jest to jedyna sensowna rzecz, jaką możemy i
powinniśmy zrobić. Z pewnością przysporzy to nam kłopotów, ale przecież niedługo
umrze, może za miesiąc, tydzień... Zresztą, ten straszliwy zombie już dawno
powinien umrzeć. Tom, wyjedźmy.
    - Zwariowałaś? Nic się nie stanie bez względu na jego żądania.

    - Dawniej też tak mówiłeś.
    - Wtedy sprawy miały się inaczej.
    - Teraz też! Tom, możemy przecież pożyczyć kuter pan Davis
zrozumie - możemy popłynąć...
    - Nie! Zapominasz, że Smith dwukrotnie ocalił mi życie.
    - Czy wiesz, dlaczego to zrobił? - załkała. - Tom, ostrzegam
ciebie: nie wolno ci się z nim spotkać, nie wolno, skoro sobie wszystko
przypomniał.
    - Zaraz, zaraz... Czyżbyś coś wiedziała? Coś, o czym ja nie mam
zielonego pojęcia?
    W jednej chwili się uspokoiła.
    - Nie, oczywiście, że nie.
    - Marie, nie kłamiesz?
    - Oczywiście, że nie. Tak bardzo boję się Smitha. Proszę, Tom,
ze względu na mnie, wyjedźmy stąd.
    - Nie zrobię ani kroku, dla nikogo. Chcę żyć tutaj. Wreszcie
skończmy tę rozmowę.
    Marie usiadła. Wyglądała na zupełnie wyczerpaną.
    - Dobrze, kochanie, zrób tak, jak uważasz.
    - Teraz mówisz rozsądnie. Zobaczysz, wszystko dobrze się
skończy.
    - Na pewno - odpowiedziała.
    Blaine powiesił z powrotem rzeczy, schował walizki i usiadł.
Wyglądał na opanowanego, ale jego myśli krążyły wokół słów, które powiedział
Reilly, unosząc się pod sufitem swojego grobowca:
    - Są sprawy, o których nic nie wiesz, Blaine, ale ja wiem. Twój
pobyt na Ziemi będzie krótki, boleśnie krótki. Ci, którym ufasz - zdradzą
ciebie, ci, których nienawidzisz - pokonają ciebie. Umrzesz, i to wkrótce, nie
za lata, wcześniej, wcześniej niż ci się wydaje. Będziesz zdradzony i popełnisz
samobójstwo.
    Zbzikowany staruszek! Blaine poczuł dreszcz, spojrzał na Marie.
Siedziała z zamkniętymi oczami. Czekała. On również czekał.
    Po niedługim czasie dobiegło ich miękkie stukanie do drzwi.

    - Proszę! - powiedział Blaine, nie wiedząc, kto i co czai się
za progiem.









34
    Blaine rozpoznał Smitha od razu, mimo iż był zamaskowany.
    - Wybaczcie tę maskaradę. Nie chciałem nikogo wprowadzać w błąd
lub oszukać ciebie, Blaine. Noszę to wszystko, gdyż nie mogę już pokazać swojej
twarzy wyjaśnił Smith.
    - Masz za sobą długą drogę - powiedział Blaine.
    - Tak, bardzo długą i najeżoną trudnościami, ale nie będę
ciebie zanudzał opowiadaniem o nich. Najważniejsze, że tu dotarłem.
    - Dlaczego?
    - Wiem już, kim jestem.
    - Uważasz, że twój los związany jest ze mną?
    - Tak.
    - Cóż, nie wiem, jak to jest możliwe, ale wysłuchajmy.
    - Chwileczkę, Smith - wtrąciła się Marie. - Czy nie możesz go
zostawić w spokoju? Odkąd przybył na ten świat, wciąż ma same kłopoty. Czy nie
można zostawić wszystkiego tak, jak jest? Nie możesz od nas odejść?
    - Wpierw muszę mu wszystko opowiedzieć.
    - Zaczynaj więc - powiedział Blaine.
    - Nazywam się James Olin Robinson.
    - Nigdy nie znałem człowieka o tym nazwisku - powiedział Blaine
po chwili zastanowienia.
    - Zgadza się.
    - Czy spotkaliśmy się wcześniej, przed pobytem u Rexa?
    - Nieformalnie.
    - Ale spotkaliśmy?
    - Tak. Na krótko.
    - Dobrze. Jamesie Oknie Robinsonie, opowiedz mi o tym. Kiedy to
się zdarzyło?
    - Stało się to w ułamku sekundy pewnej nocy w 1958 roku, na
autostradzie - może trwało to trochę dłużej, może krócej. Ty jechałeś swoim
samochodem, a ja swoim.
    - Tym, z którym się zderzyłem?
    - Tak, o ile można nazwać to zderzeniem.
    - Ależ tak! Przecież to był wypadek, zupełnie niespodziewany
wypadek!
    - Jeśli mówisz prawdę, to nie mam tu nic do roboty. Wiem
jednak, że to nie był przypadek. To było morderstwo. Nie wierzysz mi? Zapytaj
więc swoją żonę.
    Wystarczyło jedno spojrzenie na woskową twarz Marie, ale
pragnął się upewnić.
    - Marie, co wiesz na temat tamtej nocy? Skąd wiedzieliście, że
się rozbiję?
    - Prowadziliśmy badania statystyczne... wykorzystywaliśmy
teorię prawdopodobieństwa i inne czynniki... jej głos brzmiał niepewnie.
    - Czy czasem to nie wy spowodowaliście ten wypadek, aby porwać
mnie w przyszłość i wykorzystać do celów reklamowych?
    Marie milczała. Blaine gorączkowo przypominał sobie szczegóły
tamtej nocy. Nagle uprzytomnił sobie, że kierownica samochodu, która wyglądała
na zablokowaną, w ostatniej chwili zaczęła się swobodnie poruszać...
    - Mój Boże! To wy spowodowaliście ten wypadek! krzyknął w
kierunku żony. - Ty i inni ludzie z Rexa! Doprowadziliście do zderzenia. Popatrz
na mnie i powiedz coś! To prawda?
    - Tak, to prawda - powiedziała - ale Robinsona nie chcieliśmy'
zabić. Znalazł się tam przez przypadek. Przykro mi.
    - Przez cały czas wiedziałaś, kim on jest.
    - Tylko podejrzewałam.
    - Nigdy mi o tym nie mówiłaś - podniecony Blaine zaczął chodzić
wielkimi krokami po pokoju. - Marie, do cholery, zabiłaś mnie!
    - Nie zrobiłam tego, Tom! Przeniosłam przecież ciebie w 2110
rok, dałam ci inne ciało, ale nie zabiłam!
    - Zabiłaś mnie - powiedział Robinson.
    Spojrzała na niego z wysiłkiem.
    - Chyba jestem odpowiedzialna za pana śmierć, choć była ona
przypadkowa. Pana ciało zmarło pewnie w tej samej chwili, co Toma. Energia,
którą wykorzystaliśmy na przeniesienie psychiki Toma, najwidoczniej również
podziałała na pana. Potem zawładnął pan żywicielem Reilly'ego.
    - Zresztą niewiele wartym w porównaniu z moim dawnym ciałem.

    - Z pewnością. Czego więc pan chce w zamian? Wieczność...
    - Nie chcę wieczności. Jeszcze niczego nie przeżyłem na Ziemi.

    - Ile miałeś lat w chwili wypadku? - zapytał Blaine.
    - Dziewiętnaście.
    Blaine smutno pokiwał głową.
    - Nie czuję się przygotowany do życia wiecznego. Chcę
podróżować, zobaczyć różne rzeczy, dotykać je. Chcę się dowiedzieć, kim jestem,
na co mnie stać. Chcę żyć! Czy wiecie, że ja tak naprawdę nigdy nie miałem
kobiety? Za dziesięć lat, spędzonych tu na Ziemi, jestem gotów oddać całą waszą
nieśmiertelność.
    Robinson się zawahał. Chwilę milczał, potem powiedział:
    - Chcę ciała. Dobrego ciała, w którym mógłbym żyć. Blaine,
twoja żona zabiła moje ciało.
    - Chcesz moje?
    - Jeśli myślisz o tym poważnie.
    - Zaczekajcie! - krzyknęła Marie. Jej twarz ożywiła się.
Wyglądało na to, że otrząsnęła się już z paraliżu i była gotowa do dalszej walki
o życie.
    - Robinson - powiedziała - nie możesz go prosić o coś takiego.
To nie on, lecz ja jestem winna. Przykro mi. Nie chcesz kobiecego ciała? Zresztą
i tak ci swojego nie dam. Co było - to było. Wynoś się stąd!
    Robinson zignorował ją. Patrzył na Blaine'a.
    - Zawsze wiedziałem, że o ciebie chodzi. Troszczyłem się o
ciebie, uratowałem ci życie.
    - Tak - zgodził się Blaine.
    - Co z tego! - krzyknęła Marie. - No i uratował twoje życie!
Ale przecież nie stał się jego właścicielem! Ludzie ratują czyjeś życie, ale nie
wymagają tak dużo. Tom, nie słuchaj go!
    - Nie zamierzam cię zmuszać, Blaine. Ty zadecydujesz, a ja się
podporządkuję. Przypomnij sobie wszystko.
    Blaine spojrzał na niego prawie z czułością.
    - Robinson, to zdarzenie kryje w sobie coś więcej. Mam rację?

    Zombie skinął głową, nie odrywając oczu od twarzy Blaine'a.

    - Skąd ty o tym wiesz?
    - Ponieważ rozumiem ciebie. Przez cały ten czas moje myśli
krążyły tylko wokół twojej osoby. Im dłużej się zastanawiałem, tym bardziej
byłem pewien.
    - Być może masz rację...
    - O czym wy mówicie? - wtrąciła się zaniepokojona Marie. - Co
jeszcze może się w tym kryć?
    - Muszę trochę pomyśleć - powiedział Blaine. - Proszę,
Robinson, poczekaj na zewnątrz.
    - Oczywiście - odpowiedział zombie i natychmiast wyszedł.
    Blaine usiadł, schował twarz w dłoniach. Potrzebował wszystko
jeszcze raz dokładnie przemyśleć, prześledzić wydarzenia z minuty na minutę.
Zrozumieć.
* * *

    W uszach wciąż słyszał słowa wypowiedziane przez Reilly'ego:

    - Jesteś odpowiedzialny! Zabiłeś mnie swoim diabelskim, pełnym
chęci mordu mózgiem. Czemuż wtedy nie zginąłeś, ty morderco!
    Czy Reilly coś wiedział?
    Przypomniał sobie słowa Sammy'ego Jonesa, gdy po polowaniu
powiedział:
    - Tom, jesteś urodzonym zabójcą.
    Czyżby Sammy się domyślał?
    To był najważniejszy moment jego życia: kierownica się
odblokowała, lecz on zignorował ten fakt. Wypełniła go żądza zniszczenia,
pragnienie bólu i śmierci.
    Wspomnienia o zdarzeniu, o którym zawsze chciał zapomnieć,
wstrząsnęły nim: mógł zapobiec katastrofie, ale wolał popełnić morderstwo.
    Podniósł głowę i spojrzał na żonę.
    - Zabiłem go. To jest ta tajemnica Robinsona. Teraz ja też ją
znam.









35
    Wszystko spokojnie wyjaśnił Marie. W pierwszej chwili nie
chciała mu uwierzyć.
    - Tom, przecież minęło już tyle czasu! Jak możesz być pewny, co
wtedy czułeś?
    - Wiem. Sądzę, że nikt nie zapomina o tym, jak umierał - co
wtedy czuł i myślał. Ja pamiętam dokładnie.
    - Nie możesz nazywać siebie mordercą, przecież to była tylko
jedna chwila.:.
    - Ile potrzeba czasu, aby strzelić, wbić nóż? Ułamek sekundy!
Wystarczy chwila, aby stać się mordercą.
    - Ależ Tom, przecież nie miałeś żadnego motywu!
    Potrząsnął głową.
    - To prawda, nie zabiłem dla zysku czy z zemsty. Dowodzi to
tylko jednego - że nie jestem tego rodzaju mordercą. Jestem przeciętnym
człowieczkiem, zdolnym do wszystkiego po trosze, również do morderstwa. Zabiłem
gdyż pojawiła się taka sposobność. Nie groziła mi za to kara. Być może nie
popełniłbym tego czynu, gdyby nie specjalne okoliczności, nastrój, temperatura,
skojarzenia myślowe i diabli wiedzą co. Ale zrobiłem to.
    - Nie powinieneś siebie winić! Nigdy byś nie zabił, gdyby
ludzie Rexa nie stworzyli tych specyficznych warunków.
    - Tak. Ale to ja skorzystałem ze sposobności. I dokonałem
morderstwa z zimną krwią, ot tak, dla zabawy. Mojego morderstwa.
    - Niech ci będzie... Twojego morderstwa - zgodziła się Marie.

    - Tak.
    - No dobrze, więc jesteśmy mordercami - powiedziała spokojnie.
- Czy nie mógłbyś tego po prostu przyjąć do wiadomości, zaakceptować? Zabiliśmy
raz, możemy zabić ponownie.
    - Nigdy więcej.
    - Przecież on właściwie już jest martwy! Starczy jedno
pchnięcie. Jedno uderzenie.
    - Tego nie potrafię.
    - A ja mogę to zrobić?
    - Tobie też nie pozwolę.
    - Idiota! Więc siedź i czekaj! Poczekaj miesiąc i on sam się
wykończy. Przecież możesz poczekać...
    - To też byłoby morderstwo - powiedział ponuro.
    - Tom, chyba nie zamierzasz oddać mu ciała! A co będzie z nami?

    - Myślisz, że po tym wszystkim jeszcze możemy być razem? Nie
wydaje mi się. Teraz przestań się ze mną spierać. Nie wiem, czybym to zrobił,
gdybym nie był pewny wieczności. Prawdę mówiąc, uważam, że nie postąpiłbym tak.
Ale wieczność jest. Chciałbym tam pójść po uregulowaniu wszystkich rachunków.
Rozumiesz?
    - Tak - odpowiedziała ze smutkiem.
    - Szczerze mówiąc, jestem ciekaw, jak wygląda przyszłe życie.
Chciałbym już tam być. Jeszcze jedno...
    - Co takiego?
    Blaine wrócił myślą do I-Iulla i jego filozofii. Umrzeć we
właściwym czasie... Przypomniał sobie wrażenie, jakie zrobił na nim ten
człowiek, i swoją śmierć.
    - O czym chciałeś powiedzieć? - przerwała jego zadumę.
    - Ach - zawahał się - chciałem tylko powiedzieć, że wasze czasy
też wycisnęły na mnie jakieś piętno, szczególnie poglądy wyższych sfer.
    Uśmiechnął się i pocałował ją.
    - Zresztą, jak wiesz, zawsze miałem dobry smak.









36
    Otworzył drzwi chaty.
    - Robinson, chodź ze mną do budki samobójców. Zamierzam oddać
ci swoje ciało.
    - Byłem pewny, że tak postąpisz, Tom.
    - Chodźmy.
    Skierowali się w stronę miasta. Marie patrzyła za nimi przez
chwilę, wkrótce pospieszyła ich śladem.
    Zatrzymali się przy budce.
    - Myślisz, że sobie poradzisz? - zapytał Blaine.
    - Tak, z pewnością. Tom, jestem ci taki wdzięczny. Będę dbał o
twoje ciało.
    - Tak do końca to ono nie jest moje. Należało do człowieka,
który nazywał się Kranch, ale polubiłem je. Powinieneś sobie poradzić. Tylko od
czasu do czasu przypomnij mu, kto z was jest panem. Czasem ma ochotę na
polowanie.
    - Myślę, że też je polubię.
    - Pewnie. Cóż, życzę ci powodzenia.
    - Nawzajem, Tom.
    Podeszła Marie. Pocałowała Blaine'a na pożegnanie.
    - Co zamierzasz ze sobą zrobić? - zapytał ją. Wzruszyła
ramionami.
    - Nie wiem. Jestem tak przybita i otępiała... Czy musisz?
    - Tak.
    Spojrzał po raz ostatni na palmy, połyskujące w słońcu morze,
wznoszącą się nad nim ciemną skałę. Odwrócił się i wszedł do środka.
    Wewnątrz nie było żadnych mebli, tylko pojedyncze krzesło. Do
ściany przyczepiona była instrukcja. Bardzo prosta. Należało usiąść i przekręcić
gałkę, znajdującą się ponad prawą ręką. Śmierć miała być szybka i bezbolesna.

    Usiadł. Sprawdził położenie gałki i oparł się o poręcz.
Ponownie przypomniał sobie pierwszą śmierć i ponownie poczuł żal, że była tak
pospolita. Powinien przynajmniej teraz inaczej to załatwić, pójść w ślady Hulla,
walczyć do końca. Cóż - jakie życie, taka śmierć.
    Nie miał się na co uskarżać. Mimo że żył w tych nowych czasach
zaledwie przez rok, udało mu się otrzymać największy z dostępnych przywilejów -
nieśmiertelność. Ponownie poczuł tę euforię, jaka wypełniła go po zabiegu
gwarantującym wieczność. Nie czuł już żalu za życiem. Dostarczyło mu
wystarczającej satysfakcji.
    Przekręcił gałkę.









37
   - Gdzie jestem? Kim jestem?
    Cisza.
    - Pamiętam. Nazywam się Thomas Blaine. Właśnie przed chwilą
umarłem. Teraz znajduję się w Przedsionku. Jest to zupełnie realne miejsce, ale
riie~ sposób je opisać. Czuję Ziemię, a przede mną jest wieczność.
    - Tom...
    - Marie!
    - Tak.
    - Ale jak ty... nie sądziłem, że...
    - Pewnie pod niektórymi względami nie byłam zbyt dobrą żoną.
Kocham ciebie i zawsze starałam się robić wszystko, co w mojej mocy. Nie ma w
tym nic dziwnego, że poszłam za tobą.
    - Marie, czuję się szczęśliwy.
    - Cieszę się.
    - Idziemy tam?
    - Gdzie?
    - W Zaświaty.
    - Tom, boję się. Czy nie moglibyśmy zostać tu jeszcze przez
jakiś czas?
    - Nie bój się, nic się złego nie stanie. Chodź ze mną.
    - Co będzie, jak nas rozdzielą? Jak tam jest? Nie wiem, czy mi
się spodoba. Obawiam się, że jest tam dziwnie i strasznie.
    - Marie, przestań się bać! Już trzykrotnie byłem młodszym
konstruktorem jachtów. To jest moje przeznaczenie i nie może mnie ominąć w tej
krainie.
    - No dobrze. Jestem gotowa. Chodźmy. K O N I E C    








Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
v 04 191
04 (131)
2006 04 Karty produktów
04 Prace przy urzadzeniach i instalacjach energetycznych v1 1
04 How The Heart Approaches What It Yearns
str 04 07 maruszewski
[W] Badania Operacyjne Zagadnienia transportowe (2009 04 19)
Plakat WEGLINIEC Odjazdy wazny od 14 04 27 do 14 06 14
MIERNICTWO I SYSTEMY POMIAROWE I0 04 2012 OiO
r07 04 ojqz7ezhsgylnmtmxg4rpafsz7zr6cfrij52jhi
04 kruchosc odpuszczania rodz2
Rozdział 04 System obsługi przerwań sprzętowych
KNR 5 04

więcej podobnych podstron