Kordecki3


16






























III
Do Częstochowy zewsząd dochodziły wieści straszliwe o Szwedach.
Goniec za gońcem, poseł za posłem nieśli nowiny coraz bardziej
przerażające. Spodziewano się już co chwila napaści i na wierzchołku
wieży siedzący strażnik, braciszek klasztorny, niespokojnym okiem
przebiegał dalekie obszary, każdy dymek w polu, każdą gromadkę
jeźdźców biorąc za nieprzyjacielską wycieczkę. Znikli liczni pielgrzymi,
co dawniej nawiedzali święte miejsce, głucho tu było i pusto; wszędzie
Szwed gościł lub obawiano się kozaków, nikt z domu nie ruszał, chyba
do obronnych grodów z życiem i mieniem lub w głębokie lasy i góry się
chroniąc. Szlachta tylko, sąsiedzi, kiedy niekiedy zjechali się do przeora,
nie kwapiąc się jeszcze z rzuceniem domu, a już przewidując, że będą
musieli szukać pod skrzydłem Matki Boskiej bezpieczniejszego
przytułku. Niejeden wiózł już z sobą skrzyneczkę, głęboko w wózeczku
ukrytą, w której złożył klejnoty swoje i żony, papiery lub trochę sreberka
i rządzik jaki ozdobny, co go miał jeszcze od pradziada.
Wcześnie oddawano je na skład paulinom, a ojcowie przyjmowali te
depozyta, sami jeszcze nie wiedząc, jak ich Bóg obroni. Słychać tu było
wprawdzie, że Karol Gustaw zapewniał kościołom i klasztorom
bezpieczeństwo ich własności, opiekę dla wiary i jej obrzędów, ale
zarazem Częstochowa, jako miejsce obronne, panując dokoła, na
pograniczu Śląska, na drodze Szwedów do Krakowa, mogła im być
potrzebnym stanowiskiem. Pobożniejsi myśleli, że choć różnowierca, o
tak sławne świętością nie pokusi się miejsce, by od siebie serc katolików
tą napaścią nie odstręczyć. Inni wnosili, i nie bez przyczyny, że
łupieżców przyciągnąć tu musi zarówno rozgłos o skarbach
zgromadzonych na Jasnej Górze, jak i potrzeba umocnienia się na tym
punkcie. Nic jednak dotąd nie zwiastowało, żeby Szwedzi pomyśleli już
o Częstochowie, u której podnóża nikt się jeszcze z Gustawowskich
żołnierzy nie pokazał. Ale ta cisza miała w sobie coś straszliwego; odgłos
wrzawy dalekiej
coraz wybitniej brzmiał w uszach zakonników, a
nocny wicher jesienny, każdy huk oddalony, każda u wrót wrzawa
zdawała im się oczekiwanych nieprzyjaciół oznajmywać.
Rano dnia pierwszego listopada 1655 roku przeor, ksiądz Augustyn
Kordecki, siedział w swej celi i odmawiał pacierze, gdy do niej zapukano
w sposób naglący. Dozwalając wnijść, złożył kapłan książkę z
westchnieniem, jak gdyby bolał, że go z lepszego świata odrywano na
ziemię, i spojrzał na obraz Ukrzyżowanego, niby Go prosząc o posiłek i
radę.
Wtem wszedł ksiądz Piotr Lassota, zakonnik, z kilku listami, i
ucałowawszy rękę przełożonego, jak to dawniej było w zwyczaju dla
przypomnienia posłuszeństwa, oddał mu je milczący, ale z twarzą
widocznie strapioną i zamgloną smutkiem. Ksiądz przeor spojrzał na
pieczęcie i napisy, nie śpieszył z rozpieczętowaniem i usiadł.
Był to średniego jeszcze wieku człowiek, wzrostu miernego i twarzy
wcale nie bohaterskiej.; rysy jego znamionowały tylko silną duszę,
charakter nieugięty i rozum jasny, dobroduszna łagodność łączyła się w
nich z męstwem i wytrwałością. Siwe źrenice bystro spoglądały wprost
na każdego, nie schylając się przed nikim, nie obawiając śledczego
badania, same wnikając w głąb duszy; nad nimi brew gęsto zarosła już
siwieć poczynała. Czoło miał szerokie, zorane kilku poprzecznymi
marszczkami, które raczej wiek i praca, niż troska, zakreśliły; usta
rumiane i szeroko roztwarte miały ten wyraz siły i dobroci razem, który
oznajmuje wielkich mężów, zawsze gotowych do boju i pewnych
dotrwania. Widać było, że często igrał na nich uśmiech łagodny; że
rozkazując umiały rozkaz ten uczynić miłym, a w potrzebie
nieodwołalnym i strasznym tą potęgą woli niezłomnej, której nikt
wytłumaczyć nie potrafi, a wszyscy słuchać muszą. Takim był ksiądz
Kordecki, postać poważna z siwiejącym włosem i długą, na piersi
spływającą brodą, w chwilach codziennego żywota; lecz kto by go
widział na modlitwie, nie poznałby może, tak go zmieniało podniesienie
ducha ku Bogu, tak rozjaśniało się i świetniało oblicze jego. Inny to
naówczas był człowiek, i grom dział nie byłby go zbudził, chociaż szmer
cichy ust ludzkich, odzywających się doń łagodnie, wnet od Boga ściągał
myśl jego ku ziemi, gdy się tu czuł potrzebnym. W powszednim obejściu
nikt dziwniej połączyć nie umiał surowości z łagodnością, dwóch na
pozór sprzecznych sobie przymiotów; nikt dzielniej nie przekonywał,
nikt silniej nie pociągał nad niego, nikt potężniej nie gromił.
Wiek XVII był jeszcze naprawdę u nas wiekiem szczerej i głębokiej
wiary, ale w nim nawet mało było ludzi Kordeckiemu podobnych. Nie
celował on jako teolog uczony i chętnie sam się nazywał nieukiem; ale
ilekroć choćby najzawikłańszą sprawę rozwiązać było potrzeba, szedł po
słowo jej do serca swego, a ta skarbnica chrześcijańska zawsze mu go
dostarczyła. Rozum jego, rzec można, słynął przez serce, przejęte
bogobojnością, płonące jasno miłością Bożą. Nigdy żadna namiętność
ziemska nie okopciła go nieczystym wyziewem, nie zeskwarzyła
płomieniem. Dziecię pracowitych a ubogich rodziców, za wcześnie
duchem wstąpiwszy do zakonu, powołany do niego, jak apostołowie, od
skiby zlanej potem dziadów, z chatki, którą nawiedzał niedostatek,
dobrowolnie wyrzekł się świata, nie żałując go wcale; wesół u portu,
czując błogość całą stanu, szedł dalej z chrześcijańską nadzieją
szczęśliwego żywota poza kratami krótkiego życia ziemskiego i śmiercią,
której z uśmiechem wyglądał.
Rodzice Kordeckiego byli to ubodzy wieśniacy z Iwanowic w Kaliskiem.
Wychował się wśród ludu na roli i wieśniaczą prostotę przyniósł na
ofiarę Bogu. Z wiejską siłą i czystością od dzieciństwa, Klemens na ręku
pobożnej matki wzdychał do ciszy klasztornej, do zaparcia się siebie i
poświęcenia Chrystusowi. Ale nierychło ciężkie porzucił więzy i
trzydziestoletni dopiero zakonnikiem został.
Wśród zgromadzenia, które między członkami swymi liczyło dzieci
najznakomitszych rodzin szlacheckich, syn kmiecy rychło wygórował
pobożnością i rozumem; bracia postawili go na czele. Przeorem w
Oporowie i Pińczowie naprzód, następnie na Jasnej Górze przełożonym
został, teraz już powtórnie; a na świeczniku stojąc, jaśniał coraz
gorętszym płomieniem cnót i zasługi.
Niezmordowany w pracy, nigdy na nic nie stękał; biegł do niej z
radością, wracał, szukając oczyma nowej; sił mu Bóg dostarczał. Z
młodszymi był starszym bratem, dla winnych pobłażającym ojcem, który
przebacza, żądając poprawy, z zatwardziałymi sędzią surowym, ale
zawsze miłosiernym, byleby ujrzał promyk skruchy i łzę żalu: wszędzie i
zawsze chrześcijańskim kapłanem Boga, co światu miłość objawił.
W milczeniu oddał listy ksiądz Lassota, a przeor okiem je badał, nie
śpiesząc z otwarciem; potem, zwracając wejrzenie na zakonnika, spytał
go powolnie:

Słychać co nowego, ojcze?

Nie, jedno i jedno.

Zawsze źle?

Bogu to wiadomo, co złe, a co dobre
odparł Lassota
nam tylko, że
cierpimy.

Masz słuszność, bracie!
żywo zawołał przeor.
Poprawiłeś niebaczne
słowo moje; dziękuję ci za to.

Ja?
podchwycił rumieniąc się ksiądz Lassota
ja śmiałbym...

Tak jest, tak
kończył Kordecki.
Bóg wie, co nam daje, a nam z Jego
ręki przyjmować należy z dziękczynieniem. Ot, tak, wyrwało mi się "źle"
z pośpiechu, którego mi żal szczerze. Trudnoż bo nie zaboleć.
To mówiąc, westchnął.

Kto wam oddał listy?

Jeden z nich od posłańca z Radziątka, drugi przywiózł z sobą pan
Paweł.

Pan Paweł przyjechał?

Tylko co przybył, wysłany, jak mówił, od kasztelana.

Gdzież jest?

Chciał się przebrać, zaprowadziłem go do prowincjalskiej celi.

Bardzo wam dziękuję, a i sam zaraz ku niemu pośpieszę.
To mówiąc począł rozpieczętowywać listy, a ksiądz Lassota, widząc to, z
cicha pokłoniwszy się,wysunął się ku drzwiom i wyszedł.
Znać było z twarzy przeora, że listy nowe przyniosły strapienie, bo mu
pochmurniało czoło, ciężkie westchnienie dobyło się z piersi i oczy
podniósł ku niebu; potem, jakby opamiętawszy się, jął czytać znowu,
położył je, ukląkł, pomodlił się gorąco a krótko i śpiesznie wyszedł.
Jeden z nich zwłaszcza był smutny i przepowiadał Częstochowie ciężkie
do przeżycia losy. Obawiali się paulini od początku wojny o cudownego
obrazu przybytek, przelękli bardziej jeszcze, gdy listy królewskie,
rozesłane po wszystkich twierdzach i zamkach, doszły do nich, gotowość
ku obronie zalecając i przepowiadając, że Szwed, złakomiony skarbami
Częstochowy, rychło się na nią pokusić może. Prowincjał paulinów,
ksiądz Teofil Broniowski, pobiegł natychmiast do króla, chcąc u niego
wyjednać pomoc jaką dla twierdzy, prosząc o posiłek dla utrzymania
załogi czasu wojny potrzebnej. Ale cóż mu nad radę, przestrogę i
życzenie mógł dać naówczas Jan Kazimierz? Prowincjał powrócił z kilku
słowami, niepewny posiłek przyrzekającymi w razie nagłego
niebezpieczeństwa.

Róbcie, co można
powiedział król
a jeśli gwałtowne nastąpi
oblężenie, postaram się o posiłki dla was...
Tę to odpowiedź królewską zwiastował prowincjał przełożonemu, zdając
na Boga, czego od ludzi spodziewać się nie było można.
Pan Paweł, przybyły w tej chwili do klasztoru, był to Warszycki,
stryjeczny brat Stanisława, kasztelana krakowskiego, członek rodziny,
którą paulini do opiekunów i dobroczyńców swoich liczyli. Człowiek już
niemłody, nie bardzo majętny, dostojnością, którą brat piastował, ze
szlachcica podniesiony na podpanka; czuł świeżą jeszcze godność, cenił
ją wysoko i lękał się wielce, by brat uporem siebie i rodziny nie zgubił,
stojąc wiernie przy Janie Kazimierzu. Niemało go bolało położenie, w
jakim pozostawał z krajem razem, i niczego tyle nie życzył, co
uspokojenia, bodaj ze Szwedem, byle mu ono dozwoliło powrócić
swobodnie do jego stad, gospodarki i swobodnego wiejskiego żywota.
Był to bowiem gospodarz zawołany w całym znaczeniu tego wyrazu:
rolnik naprzód, miłośnik bydła i owiec, pilno krzątał się około stadniny i
pszczelnictwa; kopał stawy, zarybiał je, stawiał młyny, nie spuszczał z
oka żadnej gałęzi gospodarstwa, mogącej podnieść dochody i ulepszyć
majątek. Srodze go też bolała wojna, która wszystkie te rozerwała
zajęcia, pomieszała porządek, porozpraszała wieśniaków, rozegnała
sługi; Szwed też i kwarciani* wybierali stacje** niesłychane, plądrowali po
gumnach, nie pytając o pozwolenie, spasali pola, chwytali bydło, a
kochane stadko pana Pawła musiało uciekać gdzieś w lasy, żeby i do
niego nieprzyjaciel się nie dobrał.
Ksiądz przeor zastał pana Pawła, łysego, krągłego, z jasnym wąsem
człowieczka, już wdziewającego kontusz; sługa, stojący blisko, pas mu
gotowy trzymał.

A! przepraszam księdza przeora!

Nic, nic, gospodarz jestem: wolno mi wejść.

Darujesz wasza przewielebność, że mnie tak zastajesz, przebacz z łaski
swej, a pozwól złożyć należne uszanowanie.
To mówiąc, pan Paweł, choć nie opasany, rzucił się chyżo naprzeciw
poważnego przełożonego i, skinąwszy na sługę, by odszedł, pośpieszył
podsunąć krzesło księdzu Kordeckiemu. Drzwi zamknęły się za sługą,
pozostali sam na sam. Ale zaledwie usta otworzył pan Paweł, mając

* Wojsko polskie utrzymywane z kwarty, czyli czwartej części dochodów królewskich.
** Stacja, inaczej kwaterunek; tu, pieniądze, zamiast zakwaterowania pobierane.
rozpocząć rozmowę, gdy na progu, puknąwszy z lekka, ukazała się
postać nowa: słuszny, pięknego wzrostu, w sile lat i zdrowia mężczyzna,
z czarnym wąsem i włosem, z szabelką w czarnych pochwach u pasa, z
czapką w ręku i delią* na plecach; otworzył drzwi z ukłonem, jakby pytał,
czy wnijść może.

Wolno?
szepnął, uśmiechając się.

Pana Krzysztofa, kochanego i miłego gościa, prosimy, prosimy!

zawołał, podchodząc do drzwi, przeor.
Pan Krzysztof (był to niejaki Żegocki, starosta babimojski, dobry
przyjaciel księdza Kordeckiego i całego klasztoru, a do tego i sąsiad
niedaleki) zrzucił z siebie delię i z pogodną twarzą postąpił powitać
gospodarza naprzód, potem pana Pawła. Aż miło było spojrzeć na tego
nowego przybysza, tak spokojne miał oblicze, wśród posępnych i
chmurnych, które go otaczały, dziwnie odbijające. Jaka twarz, taka dusza,
i nie było też pod niebem szczęśliwszego nadeń człowieka; u niego wiara
w Opatrzność i zdanie się na Boga tak były potężne i silne, że go ksiądz
przeor często liliją nazywał, od słów psalmu o ptakach i liliach polnych,
zwykle powtarzanych przez Żegockiego. Żadne dotąd nieszczęście nie
mogło mu odjąć pogody duszy poczciwej, żaden cios nie zachwiał wiary
jego na chwilę. I dziś nawet, gdy kraj cały szarpali nieprzyjaciele, gdy
znaczną część majętności utracił, gdy byt przyszły zdawał się mroczyć,
on z tak jasną i pogodną szedł twarzą, że ksiądz Kordecki uściskał go w
progu, wskazując panu Pawłowi.

Oto, panie, człowiek wedle Boga
rzekł, całując przybyłego

spojrzyjcie na niego i na nas, poznacie wnet, kto ma wiarę.

Ale, księże przeorze drogi, proszę mnie tak nie upokarzać
przerwał
skromnie pan Żegocki..

Słuszna pochwała nie upokarza, daj nam tylko Boże wszystkim

* Delia
rodzaj płaszcza.
jegomościną rezygnację i ufanie. Ale... cóż tam słychać?

Zechcieliście: starą piosnkę śpiewamy, znać, że nam będzie lepiej
kiedyś, bo dziś coraz gorzej a gorzej; a złe przecie przesilić się musi.
Druga nowina
dodał pan Krzysztof
że gości księdzu przeorowi
prowadzę.

Chwała Bogu! Gość w dom, Bóg w dom.

Ale przed wojną tak objadać klasztor częstochowski, nie wiem, czy się
godzi
uśmiechając się, dodał Żegocki.
Kto wie, co wypaść może:
każdy kawałek chleba drogi.

Nie frasujcie się, jakkolwiek Bóg nami rozrządzi; gdyby i chleba nie
stało, krucy, co na pustynię nosili chleb pustelnikom, i nam go też
odrobinę rzucą.

Otóż i ja dziś trochę krukiem będę
rzekł śmiejąc się Żegocki
alem
nie chleb przyniósł, tylko trochę ryby, za którą przepraszam, że nie
najlepsza.

Wy zawsze z darami: Bóg zapłać, siadajcież; ale jacyż to goście?

spytał Kordecki.

Nie z daleka, księże przeorze dobrodzieju, nie z daleka: pan Sebastian
Bogdański i pan Stefan Jackowski.

Sąsiedzi; to się za gości nie liczy.

Widziałem ich obu do bramy podjeżdżających, gdym most przebywał;
pewnie z nowinami śpieszą, bo tego dziś nie kupić, chodzi ich po świecie
jak komarów na pluchę.

Ot, brat pana kasztelana krakowskiego, dobrodzieja konwentu naszego

obracając się do pana Pawła, przerwał przeor
najpewniejszych nam
wiadomości dostarczyć może.
Pan Paweł spojrzał, podniósł oczy, i jakby nie wiedział, co mówić,
chwilę się wstrzymał, potem bardzo po cichu rzekł do zbliżających się ku
sobie:

Król Jegomość już na Spiszu w Lubowli.

Ale to chwilowo, spodziewam się
przemówił przeor
póki sił nie
zgromadzi i środków nie obmyśli, nie osieroci nas tak ze wszystkim.

Co tu radzić! Co tu myśleć!
podchwycił, ruszając ramionami, pan
Paweł.
Nieszczęście i po wszystkim, pogrom zupełny, zginienie!
Szwed już całą niemal Polską zawładnął, kozacy rebelizują.

Ale Brandenburczyk i chan tatarski!
zawołał nie tracący nadziei
Żegocki.
Wreszcie własne nasze siły, którycheśmy jeszcze nie
spróbowali.
Pan Paweł ruszył tylko ramionami znowu.

Tatar w stepie, Brandenburczyk o sobie myśli, a nasze siły! Ba!...

Jak to! Przecież to lennik i sprzymierzeniec.

Przyznam się wam
dorzucił ksiądz Kordecki
że Tatarzyn przyjaciel
gorzej wroga. Pożal się Boże na niego rachować i wstyd. Ale klin klinem
może wybić będziemy musieli, cóż robić! Bisurmanem wypchnąć, kiedy
inaczej nie podołamy. No, ale co słychać o chanie?

Chan, słyszę, jak zobaczył, że już w Polsce Gustaw się rządzi
ciągnął
dalej pan Paweł
poszedł sobie w swoje pustynie, powiadając, że był
sprzymierzeńcem króla Jana Kazimierza, a gdy Polacy innego sobie za
króla obrali, poczeka, aż z nim nowe zawrą przymierze.

Tak z nim, jak bez niego
rzekł ksiądz przeor.
Baba z wozu, kołom
lżej!
mruknął po cichu.

Tymczasem
sypał jak z rękawa pan Paweł
wszystko się poddaje,
przysięga, broń składa i przechodzi do nieprzyjaciela. Pan wojewoda
Tyszkiewicz na zamku w Uhaczu carowi przysiągł, w Warszawie
Radziejowski rej wodzi, a Krakowa silnie dobywają i dobędą, skoro go
nie ma komu bronić.

Cóż to znowu mówicie?
przerwał pan Żegocki.
Do tego nie
przyjdzie: hetmani, Czarniecki, szlachta, pospolite ruszenie, wojsko... nie
damy się, nie damy!

A kiedyśmy się dali!
rzekł pan Paweł.

No, to się odbierzem!
zawołał szlachcic, machając ręką wesoło.
Ksiądz przeor słuchał na pozór zimno, twarzą ni słowem nic znać po
sobie nie dając, gdy wtem drzwi się znowu otwarły i weszli obiecani
goście, Sebastian Bogdański i Stefan Jackowski, szlachta, sąsiedzi
częstochowscy, którzy często bywali w klasztorze, a teraz, na dzień
Wszystkich Świętych, przyjechali dla nabożeństwa i narady z przeorem.
Pierwszy z nich, siwy już i zgięty na pół, wszedł o lasce powolnie i,
skłoniwszy się nisko, zginając aż w kolana, z kolei przytomnych jak
najpokorniej powitał, nie szczędząc im najwymyślniejszych form
przesadzonej grzeczności. Za nim idący pan Jackowski, otyły, z orlim
nosem i ruchawym wzrokiem, pleczysty mężczyzna, kulał trochę na
nogę, bo ją był niedawno, z chartami jeżdżąc za zającem, nadwichnął.
Był to zajadły myśliwiec, dawniej wojskowy i krzykacz, zawadiaka, do
kielicha i do korda gotowy, zresztą szlachcic w całym znaczeniu,
szlachcic owych czasów, gdy pan brat panował w Polsce sam jeden. W .
polityce i nowinach trzymał on się zdania swojego arendarza, i nic mu z
głowy nie mogło wybić tego, że Żydzi o wszystkim najlepiej wiedzieć
muszą. A że Żydzi posługiwali Szwedowi, zdradzając go jednak po
troszeczku, gdzie było można, nie narażając się na powieszenie; że Żydzi
obiecywali po dworach sto tysięcy Nogajców i Perekopców, idących na
obronę Rzeczypospolitej; pan Jackowski gotów był także tymczasowo
przystać do Szweda, a potem się go znów wyrzec po przybyciu Tatarów.
Po przywitaniach i przedstawieniach, obfitych w przypomnienia
familijne i trafnie smażone komplementa, których sobie nie szczędzili
przytomni, wszyscy zasiedli i rozmowa prędko wróciła do pierwotnego
toku...
Pan Paweł Warszycki na nacieranie szlachty powtórzył, co był już
wprzódy powiedział; i wszyscy, poglądając po sobie, umilkli posępnie,
jakoby czekali, żeby się kto pierwszy odezwał ze zdaniem, jak sobie
począć wypadało.
Przeor milczał także.

Sekretów tu między nami być nie powinno
rzekł po chwili pan Paweł

powiem więc państwu, że w przekonaniu wszystkich statystów*
poddanie się całego królestwa Karolowi Gustawowi niechybne. Prędzej
później, a zwłaszcza gdy Kraków zdobędą, co lada chwila nastąpić musi,
bo się w nim kasztelan kijowski ze swoją garścią nie utrzyma, pójdziemy
wszyscy w ręce Szweda.

Jeszcze to widłami pisano
odparł pan Żegocki
kogo Pan Bóg
pokarze, tego i pocieszy.
Bogdański milczał, ale wzdychał na wszelki wypadek, a Jackowski żywo
dodał:

A gdybyśmy i przysięgli Szwedowi znów, to co? Nie pierwsi my i nie
ostatni.
Na te słowa płomieniem oburzenia oblała się twarz księdza przeora, oczy
jego zajaśniały i mignęła w nich błyskawica; powstał z krzesła, ale
zmieniony, groźny, jak prorok, jak natchniony; wszyscy jak gdyby uczuli
przewagę ducha w nim, wprzód niżeli usta otworzył, zamilkli, a silny
głos księdza Kordeckiego zagrzmiał po obszernej sali.

Podda się cały kraj
zawołał
podda się, mówicie? Nie! Nie! Bóg tego
nie dopuści i nie cały wyprze się swojego pana, bo Częstochowa zostanie
i wytrwa przy Janie Kazimierzu.

Jak to?
zdumiony podchwycił pan Paweł.
Gdyby Szwedzi nadeszli,
co bardzo być może, bo już słychać o Wejhardzie, że się w tę stronę z
Sadowskim puścić zamyśla: będziecie się więc bronić?

Będziemy!
odparł przeor spokojnie.
Tak jest, z pomocą Bożą
będziemy się bronić i obronimy się.

Całej sile szwedzkiej?
dodał Jackowski.
Wojsku, artylerii,
żołnierzom i wodzom starym a wytrwałym?

* Tu: ludzi znających się na polityce.

Najlepszy żołnierz Pan Bóg, kochany panie Stefanie
odpowiedział
przeor, nieco zniżając głos
w Nim ufając, z Nim idąc, nie zlękniemy się
potęgi Gustawa. Tak jest, jeśli mi Bóg życia dozwoli, ani świętego
obrazu, ani uświęconej jego pobytem Jasnej Góry nie oddam w ręce
heretyków; zagrzebiemy się raczej w jej gruzach...
Warszycki słuchał nie wierząc uszom swoim, ze strachem jakimś, że
zdumieniem niepojętym, które się dobitnie wyryło na jego twarzy.

Jak to, księże przeorze, doprawdy? Myślelibyście?

Myślę tak i uczynię z pomocą Bożą; z opieką Maryi Panny nie oddamy
Szwedowi Częstochowy!

Właśnie i mój brat, kasztelan...
rzekł pan Paweł, poczynając, ale się
zaraz opamiętał i urwał.

Mówcie, mówcie!
podchwycił, biorąc go za rękę przeor.

Wszyscyśmy tu swoi, tajemnic nie mam, to przyjaciele klasztoru.

A zatem otwarcie
rzekł Warszycki
powiem waszej przewielebności,
co mi mój brat polecił. Już to żadnej wątpliwości nie ulega, że oddział
Millera, Wejhard, pułkownik Sadowski, co go może i znacie, bo mieszkał
u nas, gotują się iść na Częstochowę.
Szlachta pobladła, Bogdański ręce załamał, przeor słuchał, jak gdyby już
wcześniej wiedział, co mu powiedzieć miano.

Kilka razy już podobno wybierali się z Kalisza, ale to jakoś jeszcze do
skutku przyjść nie mogło. Potrzebują pieniędzy; nie bez tego, żeby nie
słyszeli o skarbach świętego miejsca, przyjdą więc niezawodnie, przyjdą
z siłą znaczną, a zdaniem mojego brata. pana kasztelana, potrzeba ocalić,
co można, uwożąc na Śląsk kosztowności, a przede wszystkim cudowny
obraz, skarb całej Polski.

Święte słowa, rada najmędrsza
szeptał pan Bogdański
znać w niej
statystę.

I ja w to biję
dodał Jackowski.

A pan co na to?
odezwał się z dziwnym uśmiechem ksiądz przeor,
obracając się do Żegockiego.

Ja słucham, co ksiądz przeor powie, i z góry się na to piszę.

Powiem więc państwu
rzekł stanowczo Kordecki
że, co mi Pan Bóg
natchnął w tej chwili, tego nie odstępuję; można wywieźć co
najdroższego dla spokojności naszej, ale niemniej bronić się potrzeba,
bronić będziemy i oprzemy bodaj całej sile szwedzkiej w Częstochowie.

Księże przeorze dobrodzieju!
przerwał z uśmiechem pan Paweł.

Unosi cię zapał, nie jesteś żołnierzem, nie masz ludzi.

Ale mam opiekę Matki Boskiej nad sobą i silną wiarą w nią wierzę.
Pan Paweł skłonił głowę.

I myślicie nawet obraz cudowny narażać na nieuchronne
niebezpieczeństwo?

To co inszego
odparł Kordecki.
Namyślimy się, naradzimy i
uczynimy z tym skarbem, co Bóg natchnie; co się tyczy Częstochowy,
miejsca tego uświęconego nie oddam i bronić będę do ostatniej krwi
kropli.

Z kimże?
spytał Warszycki ironicznie, ruszając ramionami.

Bodaj sam ze siedmdziesięciu braćmi
dodał stanowczo Kordecki.

W siedmdziesięciu przeciwko tysiącom?

Będziemy kamykiem małym w ręku Bożego Dawida.

Śliczne to są i wymowne wyrazy, ale cóż po tym
przerwał pan Paweł

gdyście, księże przeorze, nie obmyślili wprzód, iż to rzecz tak
niepodobna, jak niepodobna z motyką porwać się na słońce.

Daruj mi, panie Pawle
rzekł przeor pokornie, ale stale przy swoim
stojąc.
Słowo moje nie jest wcale rzuconą na wiatr pogróżką; myślałem
długo, radziłem się Boga na modlitwie, Opiekunki naszej Maryi,
szukając u Niej natchnienia, świętego zakonodawcy naszego i
błogosławionych braci, w szczęśliwym dziś żyjących świecie, i mam
przekonanie, żem to uczynić powinien i uczynię.
Wszyscy coraz większe okazywali zdumienie, a pan Paweł poczynał się
trochę niecierpliwić.

Wasza przewielebność
rzekł trochę urażony
nadto może
zapatrujecie się w niebo, a zbyt mało macie czasu spojrzeć na ziemię;
piękne to są słowa, ale my ludzie doświadczeni...

Nie ujmuję, nie ujmuję
podchwycił Kordecki
nikomu; istotnie, choć
grzesznym wzrokiem poglądam w niebo, jednak Bóg sługę swojego
niegodnego obsyła czasem natchnieniem. Co mówiłem, tom rzekł ż
pobudki głosu wewnętrznego, który wyraźnie odzywa się do mnie: Stań i
walcz, a zwyciężysz! A oto chorągiew moja
rzekł, wskazując na obraz
Matki Boskiej wiszący na ścianie:
In hoc signo vinces*
Taka była potęga wyrazu oczów i twarzy przeora, gdy słowa te
wymawiał, że wszyscy uczuli się nimi dźwignieni i podbudzeni, wyrobiło
się męstwo w sercach wszystkich. Jeden pan Paweł, gospodarz ów
wielki, co istotnie zbyt patrzał na ziemię, nie doścignął sercem
bohaterskiego zapału kapłana. Stary Bogdański nawet odmłodniał i łzy
mu się w oczach zakręciły, postąpił kilka kroków w milczeniu, poszedł i
ucałował z przejęciem drżącą rękę Kordeckiego.

Tak jest
kończył przeor, poglądając na zmianę, jakiej dokazał kilku
słowami.
Mamże oddać w ręce innowierców miejsce, oblane tylu łzami
świętymi, wsławione cudami tylu, gdzie Bóg tyle łask na naród nasz
zlewa, gdzie monarchowie nasi szukali tylekroć pomocy i składali ofiary,
gdzieśmy przywykli podnosić wszyscy wzrok błagalny, od kolebki do
zgonu, we wszystkich potrzebach naszych? Nie! Nie! Myśmy tu
postawieni na straży; dość nieszczęścia, że święty wizerunek pokłuły
strzały Tatarów, pocięły szable husytów. Szwedzi się nad nim pastwić
nie będą i stopa ich tutaj nie postanie.

Wszystko to piękne, wszystko to wymowne i śliczne
po chwili odparł

* "Pod tym znakiem zwyciężysz"
słowa te miał zobaczyć na niebie obok
krzyża cesarz Konstantyn Wielki.
cichym swym, jednostajnym głosem pan Warszycki
ale, ojcze a
dobrodzieju, choć Bogu nic trudnego, nie wiem, czyśmy zasłużyli na to,
żeby dla nas cud uczynił tak wielki?

O! Żeśmy nie zasłużyli, to pewna
zawołał przeor.
Wielkie, wielkie
a straszne są grzechy nasze, ale i kara straszna i zlitowanie przyjdzie po
niej. Bóg wielki! Bóg łaskaw!

Boby to inaczej, jak cudem, nazwać nie można
kończył pan Paweł

gdyby Częstochowa obroniła się Szwedowi. Jeśli odepchniecie garść,
przyjdzie ich oddział cały; oprzecie się temu, skupi się wojsko, napłynie
ćma i poddacie się nareszcie.

Zginiemy może i pragniemy tego gorąco, żebyśmy krew naszą za wiarę
świętą przelali
rzekł przeor.
Zginiemy może, ale się nie poddamy, to
pewna.

Dziwne zaiste przekonanie!
cicho do siebie odezwał się pan
Warszycki.

Chciałeś pan dobrodziej powiedzieć: upór
z uśmiechem dodał
Kordecki.
Masz prawo tak to nazwać. Nazwijcie więc, jak chcecie, i
myślcie, co wola wasza, a ja powtarzam swoje, choć nie z siebie: nie
podda się Częstochowa.
Szlachta poglądała na przeora, wodząc za nim oczyma; twarz jego, ciągle
rozpromieniona, jasna, uśmiechnięta niemal, zdawała się widzieć
przyszłość i błyszczała odwagą nadziemską. Jeden pan Paweł jeszcze się
nie poruszył... taki to był dobry gospodarz!

Bardzo by to było dobrze i pięknie tak mówić
rzekł, coraz widoczniej
się tylko niecierpliwiąc
gdyby najazd Szweda mógł być uważany za
doczesny, ale...

Ja inaczej nie widzę
zawołał Kordecki.

Jak to? Król wygnany, wojsko rozproszone, stolica jedna zabrana,
druga może w tej chwili poddająca się, szlachta, a po części i magnaci, ze
Szwedem połączeni, Litwa w rękach cara...

A jakoś nas Bóg z tego podźwignie
spokojnie odpowiedział
Kordecki.
Łokietek także tułał się po kraju i ukrywał po jaskiniach, był,
jak Jan Kazimierz, wygnańcem, przecież powrócił i szczęśliwie panował;
i Janowi, panu pobożnemu a bogobojnemu, nie uskąpi Wszechmocny
łaski swojej.
Pan Warszycki lekko tylko ramionami ruszył, skłonił się i, zaprzestając
sporu, odezwał się:

Chciejcie mi powiedzieć, bym to mógł bratu mojemu donieść, jak i z
czym bronić się myślicie?
Przeor pomyślał chwilę.

Jest nas
rzekł
w klasztorze zakonników i braci siedmdziesięciu,
szlachty, co się tu z nami zamknąć obiecuje, kilkadziesiąt familii, załogi
zwykłej ludzi z pięćdziesiąt, dwakroć tyle jeszcze zbierzemy ochotnika z
wiosek klasztornych i miasteczka; działa porządne, prochu dosyć i kul
dostatkiem, żywności zapas, wody studnie dostarczą, a resztę da sam
Bóg.

Ale przypuszczając, że Szwedzi podejdą, któż tym wszystkim
dowodzić będzie, kto pokieruje?

Naprzód Bóg i Opiekunka nasza, i Paweł święty
rzekł przeor.
Na te słowa lekki, nieznaczny uśmiech przebiegł po ustach pana Pawła.

Potem
kończył Kordecki
pan Stefan Zamojski, miecznik sieradzki,
który tu w tych dniach przybywa z całą rodziną swoją, uchodząc od
Szwedów, i pan Piotr Czarniecki, rodzony pana Stefana, kasztelana
kijowskiego. Do dział mamy Niemców dwu, jednego zwłaszcza zdatnego
i znającego rzecz swoją a niezgorszego człowieka. Spodziewam się także
panów: Zygmunta Moszyńskiego, Jana Skórzewskiego, Mikołaja
Krzysztoporskiego i kilku innych dobrych żołnierzy; nikt też tu z
założonymi rękoma siedzieć nie będzie.

Ale Szwed nadejść może lada chwila!
dorzucił pan Warszycki.

Tak, słusznie pan mówi! Święte słowa jego! Lada chwila powtórzył
cicho Bogdański.

Jam też niemal gotów
rzekł przeor.

Jak to? Jużeście to przypuszczali?

Trochę.., czekam wodzów, zbieram żołnierza.

Niepojęta rzecz! Niepojęta!
wykrzyknął pan Paweł, wpatrując się w
Kordeckiego.
Decyzję waszą słyszę i ledwie uszom moim wierzę. Ale
gdy odradzać byłoby próżno...

Zupełnie próżno!
odparł wytrwale Kordecki.

Zatem dziej się wola Boża!

Dziej się wola Boża!
z westchnieniem powtórzył pan Bogdański.

A ja, mości przeorze
zawołał z szerokim dobrodusznym uśmiechem
Żegocki
przybywam z dwojgiem rąk zdrowych i służby moje wam
ofiaruję; ręczę, że darmo chleba klasztornego jeść nie będę.

Prosimy z nami i dziękujemy, Bóg wam to nagrodzi.

My, panie Stefanie
cicho szepnął stary Bogdański do Jackowskiego

zaraz po nabożeństwie zmykajmy stąd, tak mi się widzi.

Masz słuszność. sąsiedzie, nie ma tu co długo popasać; nużby nas
Szwed pochwycił i do noszenia kul i muszkietów zaparł!

Przecie bezpieczniej w domu.

KONIEC ROZDZIAŁU


Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
Kordecki1
Kordecki45
Kordecki49
Kordecki37
Kordecki41
Kordecki32
Kordecki39
Kordecki9
Kordecki5
Kordecki19
Kordecki38
Kordecki7
Kordecki35
Kordecki52
Kordecki22
Kordecki31

więcej podobnych podstron