Nowele15


117






























WE MGLE
Podczas burzliwego roku w Warszawie naprzód przyszedł do Zawady list,
tak ogromnie smutny i stroskany, jak smutne i pełne troski jest ubogie,
wdowie życie. Brzmiał on, jak następuje:
"Kochany Marianie! Piszę do Mariana z wielką i nieśmiałą prośbą, czyby
nie był tak dobry, zamiast tych stu pięćdziesięciu rubli, które mi Marian wypłaca
od kapitału, wziąć moich chłopców na jakiś czas do Zawady. Bóg widzi,
że robiłam, co mogłam, ale już mi ręce opadają. Strajk ciągle trwa w
szkołach rządowych, a o prywatnych, które są drogie, nie mogę myśleć dla
jednego nawet, a cóż dopiero dla obu. Marian wie, z jakim ja wysiłkiem wiązałam
od śmierci męża koniec z końcem, ale wszystko ma swoją granicę.
Gdybym nie potrzebowała myśleć o chłopakach chociaż do lata, to za te czterysta
rubli emerytury, które mi po mężu wypłaca prokuratoria, jeszcze bym
jakoś z Julką wyżyła, ale we czworo
ani sposób! Tu co chwila robią się
rozmaite nowe strajki, a z tego drożyzna, jakiej jeszcze nigdy nie bywało. Po
wyjeździe chłopców najęłabym w tym samym domu jeden pokoik z kuchenką,
to by zaraz pół kosztu na mieszkanie odpadło. Mówią niektórzy, że od
lata i szkoły rządowe będą polskie, a i ja myślę, że może Bóg zmiłuje się nad
nami. Gabriel jest bardzo zdolny, a Felicjan miał już tylko rok do skończenia.
Obaj zarabiali trochę lekcjami, ale teraz to się stanowczo urwało. Wiem,
co Marian pomyśli: że chłopcy rozpróżniaczą się na wsi. Ale oni wezmą ze
sobą książki
a zresztą czyż nie gorzej rozpróżniaczą się w Warszawie? Jeśli
szkoły rządowe będą od lata polskie, to łatwiej będzie o uwolnienie od wpisów
i o stypendia, bo przecież swój swego prędzej zrozumie i wspomoże. Adwokat
Krasucki, którego Marian zna, mówił parę dni temu, że wkrótce
wszystko się zmieni. Dajże to, Boże miłosierny, gdyż naprawdę już oddychać
trudno. Chłopcy tymczasem mogliby w Zawadzie pomagać czy to w rachunkach,
czy przy dozorze ludzi. Może i w okolicy znalazłoby się dla nich jakie
zajęcie, a jeśli nie, to w każdym razie będzie im w Zawadzie zdrowiej niż tu


i bezpieczniej. Młodym potrzebne jest powietrze; obfity posiłek i sen, i spokój

zwłaszcza Gabrielowi, który jest bardzo delikatny i nerwowy, a w mieście
tego wszystkiego mu brak, gdyż na lepszą kuchnię mnie nie stać, a co do
spokoju i spoczynku, to jeszcze gorzej. Oni obaj ciągle chodzą na jakieś narady
z kolegami, z których często wracają ogromnie późno. W Zawadzie będą
się mogli przynajmniej dobrze wysypiać, bo co do tego, co mi ktoś mówił, że
w domu u Mariana zaczęło straszyć, to chłopcy z tego się śmieją; Feliś także
nie bardzo jest silny, ale szczególniej na Gabriela trzeba uważać. Przepraszam
kochanego Mariana, że nie wiedząc jeszcze, czy moja prośba na co się
przyda, już z góry tak wszystko wypisuję, ale ośmiela mnie do tego ufność w
poczciwe serce Mariana i jego dla nas życzliwość. Co do procentu, to sta-
nowczo nie trzeba mi go przysyłać, bo ja przecie rozumiem, że w Zawadzie
złota się nie kopie. Niech tylko Marian chłopców teraz przygarnie, a będę mu
wdzięczna do śmierci.
Wreszcie powiem już szczerze, że choćbyśmy mieli za co żyć, to i tak wolałabym,
żeby chłopcy wyjechali teraz z Warszawy. Tu jakieś dziwne wiatry
wieją
Bóg wie, czego nawiewają, zwłaszcza do młodych głów. Wahałam się,
czy wszystko otwarcie napisać, żeby Mariana nie zrazić, ale trzeba powiedzieć
prawdę. Chłopcy są poczciwi i mają złote serca, ale z wielkim bólem
wyznaję, że oni jakoś inaczej już myślą, a pozornie to nawet inaczej czują niż
my. Ja się na nich nie skarżę, niech mnie Bóg broni, tylko powiadam, jak
jest i jakie jest to dzisiejsze pokolenie, które musiało chodzić do rządowych
szkół. Oni opierają się wpływom szkoły z całej duszy, a jednak coś w nich
wsiąkło jakby obcego
a jak potem przyszły jeszcze te wypadki i te wszystkie
pojęcia i przekonania, naniesione Bóg wie skąd i przez kogo, to się dzieciom
całkiem głowiny pozawracały. Wiem, że inteligentniejsi otrząsną się z tego
prędzej-później, zwłaszcza tak zdolne chłopcy jak moje, ale tymczasem niech
się Marian nie gniewa, jeżeli mu się czasem wyda, że im nie chodzi już tak
oto, o co nam chodziło i z a co w y l a ł o s i ę t y l e k r w i i ł e z.

Jak przyjdzie między nami do takiej rozmowy, to i ja przekonywam, ile potrafię,
a potem w nocy modlę się za nich i popłaczę trochę do poduszki. Ale
Marian
to co innego. Marian był w Czechach na praktyce, widział świat i
ludzi, więc potrafi w niejednym ich przekonać i w niejednym im zaimponować

byle cierpliwie, byle łagodnie, bo to dzieci. Oj, co za okropne czasy
przyszły, mój Marianie, co za bieda! I przedtem było źle, ale dawniej, jeśli się
nieszczęście z dziećmi zdarzyło, to p r z y n a j m n i e j d l a O j c z y z n
y, a teraz można je stracić dla byle czego
i wtedy żadnej już nie ma pociechy.
Więc ja takie i z tej przyczyny proszę, żeby Marian Felisia i Gabriela na
ten najgorszy czas przygarnął
i po ojcowsku ich w tym co potrzeba oświecił.
Dobrocią można ich do wszystkiego doprowadzić, a ja się będę modliła,
aby Bóg dał Marianowi jak najlepsze zdrowie. Mała Julka ręce stryjaszka
całuje, a ja proszę jeszcze, w razie gdyby były mrozy, o przysłanie jakich ciepłych
rzeczy, bo chłopcy mają tylko szynele. Dziękuję Marianowi z góry za
wszystko i pozostaję z wdzięcznością.
Przywiązana
Zofia Nowicka.
PS. Niech Gabriel przeczyta w Zawadzie Marianowi swoje wiersze. Ja, jako
matka, nie mogę o nich wydawać sądu, ale Krasucki także powiada, że chłopiec
ma ogromny talent".
Marian Nowicki, właściciel Zawady, był to starzejący się kawaler, zasiedziały
na wsi, zapracowany na małym i mało intratnym kawałku, trochę
egoista, a zresztą człowiek niezły i niegłupi. Dla bratowej, o której mawiał:
"Zacna, ale egzaltowana kobieta"
żywił w głębi duszy nadzwyczajny, lubo
trochę bezwiedny szacunek, a o jej ciężkim życiu i o niej samej myślał zawsze
z pewnym rozczuleniem. Byłby się może z nią po śmierci brata nawet
ożenił, gdyby nie to, że już był zbyt ociężały i bał się ciężaru nad siły, zmiany
życia, a nawet i tych zabiegów, które są konieczne przed małżeństwem.
Rzadko też bywał w Warszawie, trochę z powodu kosztów, a trochę z obawy,

aby mu postać bratowej, mająca jeszcze mimo siwiejących włosów jakiś panieński
urok, nie napędzała "niepraktycznych" myśli do głowy. Kochał jednakże
szczerze małą Julkę. Dla chłopców, których zwał basałykami, był dość
obojętny.
Po przeczytaniu listu naprzód skrzywił się, potem zatroskał, a w końcu
wzruszył
i począł chodzić po pokoju namyślając się, czy przystać na przyjazd
chłopaków, czy też
po wyszukaniu przyzwoitych pozorów
odmówić.
Nie odpowiedział jednak tego samego dnia, gdyż odwołano go do furmanek,
którymi wyprawiał drzewo do pobliskiej fabryki giętych mebli. Następny
dzień zeszedł mu także na rozważaniu sprawy i namyśle
i dopiero trzeciego
odpisał, co następuje:
"Kochana Bratowo! Niech Feliś i Gabriel przyjeżdżają. W przyszły czwartek
konie będą na stacji. Co do procentu, o którym Bratowa pisze, to przecie ja
tu za mieszkanie nie płacę, więc i wynajmować go nie mogę
a za wikt
chłopców także nie wezmę, bo Zawada to nie restauracja. W domu jest dość
miejsca, a co sam jadam, tym się z nimi podzielę. Nie miałbym też sumienia,
gdybym się w taki sposób z Kochaną Bratową liczył. Prawda, że o gotówkę
trudno, ale w najgorszym razie to się z wiktuałów coś niecoś przy okazji podeśle.
Miło mi będzie chłopców na najcięższe czasy przygarnąć, a jeszcze
milej Kochanej Bratowej wygodzić.
W zimie przy gospodarstwie roboty nie ma prawie żadnej, a w okolicy
przepytam, ale też wątpię, bo teraz już i tu pokazują się jakieś zakazane figury,
które ludzi bałamucą i o strajkach im gadają. Wieczory obecnie długie,
więc niech chłopcy wezmą książki i sami się uczą, ażeby jak przyjdzie co do
czego, mogli pozdawać egzaminy. Pomyślę i o tym, żeby im oczy na różne
rzeczy otworzyć, ale to sobie wymawiam, żeby ani mnie, ani ludziom głowy
nie zawracali, bo na wsi mamy co innego do roboty. Niech Kochana Bratowa
będzie spokojna, że znajdą tu opiekę i serce, a co do zdrowia, to dom jest suchy
i ciepły. O strachach też nieprawda, bo straszy nie w domu, ale jakoby w

lesie, a i to tak tylko ludzie bają. Zresztą takie liberały w strachy nie powinny
wierzyć. Śniegi u nas duże i sanna dobra, ale że spadły na nie zamarzniętą
ziemię, jest obawa, aby oziminy nie wyprzały. Daj Boże wczesną wiosnę,
to i Bratową z Juleczką zaproszę do Zawady, tymczasem całuję ręce Kochanej
Bratowej, a moją małą gospodynię ściskam serdecznie.
Przywiązany
Marian Nowicki."
Następnego dnia po tej odpowiedzi Felicjan i Gabriel znaleźli się na kolei,
którą jechało się do Zawady. Godzina była późna, gdyż pociąg wychodził
niewiele przed północą. Na sali panował jednak duży natłok, a wagon trzeciej
klasy, do którego dostali się chłopcy, zapchany był podróżnymi, po największej
części Żydami. Obaj Nowiccy wybierali się w drogę z największą niechęcią,
która odbijała się wyraźnie w ich zmęczonych twarzach. Woleliby byli sto
razy pozostać w Warszawie, aby w dalszym ciągu naradzać się i działać. Ale
zrozumieli, że była to konieczność, którą stwierdzał w okrutny sposób widok
wychudzonej i stroskanej twarzy matki. Przy tym, gdy od kilku dni jakieś
dziwne i plugawe figury jęły chodzić za nimi po mieście i przechadzać się pod
ich mieszkaniem, matka poczęła tak rozpaczliwie nalegać na ten wyjazd, że
nie było możności zwlekać dłużej.
Ale właśnie ten zbieg biedy domowej z niebezpieczeństwem z zewnątrz i
ten przymus, któremu trzeba się było biernie poddać, były dla ich hardych
dusz czymś jakby upokarzającym. Towarzystwo, w którym jechali, nie raziło
ich w teorii bynajmniej, czuli jednakże, że między ich własną wewnętrzną egzaltacją
a tym napełniającym wagon ohydnym szwargotem, którego treścią
mogły być tylko zyski pieniężne, leży przepaść. Odrapane i brudne wnętrze
wagonu, mdłe światło okopconych olejnych lamp i duszna atmosfera napełniały
ich na wpół świadomym, ale gnębiącym poczuciem lichoty życia. Z tych
wszystkich powodów noc zapowiadała im się męcząca i nieznośna. W tłoku,
hałasie i zaduchu nie mogło być mowy o śnie. Poczęli więc rozmawiać o tym,

co będą przez pół roku robili w Zawadzie, a w rozmowie tej gorycz splatała
się z ironią. Stryj oto wymówił sobie, aby nie zawracali głowy ani jemu, ani
ludziom, a jednak sam nie omieszka na pewno rozwieszać przed nimi rozmaitych
spłowiałych chorągwi i jałowych ideałów. Na tę myśl rodził się w
nich bunt niepohamowany i tym dokuczliwszy, że zarazem podobny jakby do
wyrzutów sumienia, albowiem pamiętali, że takie same chorągwie rozwieszała
ze łzami w oczach przed nimi ich matka. Że zaś kochali ją ogromnie,
więc zdawało im się, że buntując się słusznie, buntują się jednakże przeciw
tym łzom. I to była nowa, niewypowiedziana gorycz. A oprócz tego tylko ich
mózgi pod wichrem nowych doktryn odjęły się dawnym ideałom, ale gdzieś
tam w głębi i na dnie serca była ukryta, jak owad w kokonie, mimowolna dla
tych ideałów cześć i jakaś wobec nich utajona trwoga, podobna do trwogi,
jakiej ludzie doznają wobec zaświatowych duchów albo świętokradcy nocą w
kościele. I od tego nie mogli się uwolnić. Nie czuli się też wcale szczęśliwi.
Zdawało im się, że w głowach ich pali się światło jasne i jedynie prawdziwe,
ale że nie promieniuje, nie rozświeca im życia i że chodzą jakby w zmierzchu.
Widywali wszakże kolegów z takimi samymi latarkami w głowach, ale były to
po części tępaki
prawdziwe gramofony, w które nagadano radykalnych frazesów

a po części charaktery niezmiernie liche. Wprawdzie i w nich obu te
stany duszy były tak zamącone i niewyraźne, że nie umieli się nawet wzajem
o nich rozmówić
odczuwali wszelako coś jakby wielki niepokój, który nie
opuszczał ich ani na chwilę, a obecnie towarzyszył im w drodze do Zawady.
Noc wlokła się: godzina płynęła za godziną, przynosząc coraz większe
utrudzenia. Pogrążone w półmroku, w półświetle postacie ludzkie zaczęły się
kiwać. Wrzaskliwy z początku szwargot cichł i ustawał. Zrywał się tylko
znów na chwilę wówczas, gdy przez zapocone okna błysnęły latarnie stacyjne
i gdy jedni podróżni wychodzili z wagonów, drudzy, poprzedzani falą zimnego
powietrza, wchodzili i zajmowali miejsca. Te fale trzeźwiły chłopców, którzy
nie mogli wprawdzie spać, ale których zmysły pod wpływem znużenia i jednostajnego

odgłosu maszyny poczęły dębieć. W ten sposób przebyli sporą
ilość stacyj, większych, pełnych gwaru, i mniejszych, tak cichych, że prócz
nawoływań urzędników kolejowych, chodzących po peronie, i świstawki
konduktora
nic nie przerywało milczenia. Nareszcie jednak okna z czarnych
poczęły się robić sine, a potem blade. Na świecie wstawał ociężale zimowy,
niewyraźny, posępny dzień. W wagonie wychylały się z cienia mroczne
kąty i siedzący w nich z pochylonymi głowami ludzie. Zakopcone lampy pogasły.

Gabriel, widno już!
ozwał się Felicjan.

I niedaleko
odpowiedział młodszy.

Bardzoś zmęczony?

Dosyć. A ty?

Ciasno było i niewygodnie.
Poczęli przecierać powieki, a następnie spoglądać to na się wzajem, to na
swoje tobołki, umieszczone w siatkach nad głowami. Obaj mieli twarze
zmięte, podkrążone oczy i nieco gorączki, jak zwykle bywa po bezsennie spędzonej
nocy. Jednakże gdy minęli przedostatnią stację, wagon opustoszał
prawie zupełnie. Tylko na przeciwległej ławce siedział jakiś stary człowiek z
twarzą suchotnika, który kaszlał okrutnie przez całą noc, a obecnie otrząsnął
się z odrętwienia i począł z nimi rozmawiać. Po zwykłych początkowych
pytaniach i odpowiedziach rozmowa rychło przeszła na ostatnie wypadki
warszawskie i krajowe. Stary człowiek potępiał niektóre objawy bardzo surowo,
chłopcy,zaś poczęli ich bronić, skutkiem czego odsłonił się ich sposób
myślenia. Ale nie zaniepokoili się tym, albowiem z zapadniętych, mistycznych
oczu suchotnika patrzyła nie zdrada, lecz jakby głęboka melancholia
człowieka, który jest u brzegu życia i który w dalszą, nieznaną drogę wybiera
się w trosce i niepokoju. Jednakże sam on po pewnym czasie zmienił przedmiot
rozmowy
a następnie dowiedziawszy się, dokąd chłopcy jadą, oświadczył
im, że pana Nowickiego i Zawadę zna od dawna, a jeszcze lepiej zawadzki
las, gdzie w sześćdziesiątym trzecim roku odbyła się bitwa, a raczej zagłada

powstańców, otoczonych przez siły dziesięćkroć większe.
Chłopcy w czasach wakacyjnych słyszeli nieraz o tej bitwie, ale niedobrze,
gdyż stryj ich nie był wówczas w domu, tylko wraz z rodzicami na emigracji
w Czechach, gdzie oddano go na praktykę gospodarską. Teraz dopiero usłyszeli
o niej dokładnie i z tego powodu szczegóły, które opowiadał podróżny,
wydały im się czymś ogromnie żywym. Czuć w nich było jakby zapach prochu
i krwi. Mówił, że wskutek wilgotnego dnia strzały karabinowe i armatnie
wówczas zadymiły cały borek, iż stało się w nim ciemno. Powstańcy potracili
się z oczu i, błądząc pojedynczo lub niewielkimi kupkami po omacku, z
krzyków tylko poznawali, gdzie kogo mordowano. W końcu wybito też prawie
wszystkich. Na chłopców dziwne wrażenie robiło to, że podróżny, który widocznie
brał udział w bitwie, choć o tym wyraźnie nie wspominał, opowiadał
o całej tej tragedii spokojnie, głosem zupełnie beznamiętnym, bez skargi na
dowódcę, który pozwolił się otoczyć
i bez żalu, a nawet jakby z tęsknotą za
rzeczami, które przeszły i zasunęły się w cień przeszłości. Zdziwienie ich
wzrosło jeszcze bardziej, gdy w końcu oświadczył, że były to jednak czasy od
dzisiejszych lepsze, a zwłaszcza szlachetniejsze.

Dlaczego?
zapytał Felicjan.

Naprzód dlatego
odpowiedział wolno i z naciskiem podróżny
że drzewo
nie próchniało od środka, po wtóre dlatego, żeś wiedział, kto swój, kto
cudzy, a wreszcie, że ludzie wiedzieli, dla jakiej sprawy i z czyich rąk giną.
Chłopcy chcieli rozpocząć spór, ale on wśród nowego napadu kaszlu
machnął tylko ręką na znak, że z góry wie, co chcą powiedzieć, a potem
odetchnął głęboko, popatrzył na nich jakimś szczególnym wzrokiem i zniżywszy
głos zapytał:

Powiedzcie mi, czy wy się nigdy nie boicie?

Czego?

A choćby tych, co leżą po wszystkich polach, lasach i ot tu także, w Zawadzie,
pod chojarami?

Nastało milczenie. Felicjan i Gabriel spojrzeli po sobie ze zdumieniem, a
następnie oczy ich zwróciły się na towarzysza podróży, ale on widocznie wyczerpał
się kaszlem i rozmową, albowiem oparł głowę na worku stojącym w
kącie ławki
i przymknął powieki. Wychudzona i zmięta jego twarz podobna
była do twarzy nieboszczyka. Przykre i dziwne wrażenie, jakie uczyniły na
chłopcach ostatnie jego słowa rozproszył dopiero świst lokomotywy.
Chory towarzysz widocznie jechał dalej, bo nie poruszył się i nie otworzył
oczu, wysiedli więc bez pożegnania. Na stacji czekały już konie z Zawady. Ale
pokazało się, że stary furman pana Mariana przyjechał z całym rejestrem
sprawunków, a przy tym musiał pilnować furmanek, które przywiozły drzewo
do fabryki giętych mebli. Z tego powodu oznajmił paniczom, żeby poczekali
"z godzinkę, ze dwie" albo żeby, jak to już nieraz robili, sami powieźli się
do Zawady, on zaś po załatwieniu sprawunków wróci z furami po drzewie.
Paniczom wcale nie śpieszyło się do Zawady, ale po całonocnym kołataniu
się w wagonie jeszcze mniej chciało im się czekać bez końca w nędznym
miasteczku, oznajmili więc, że wolą jechać sami. Jakoż w kwadrans później,
napiwszy się herbaty, ruszyli w drogę.
Koło stacji i fabryki było trochę ruchu, ale samo miasteczko, leżące o
wiorstę od stacji, nie rozbudziło się jeszcze całkiem, gdyż godzina była wczesna.
Na rynku przejechali koło kilku fur chłopskich, zaprzężonych w chude
konie z torbami uwiązanymi u głów; pod ścianami domostw przesuwały się
tu i ówdzie pojedyncze postacie, gdzieniegdzie otwierano dopiero skrzypiące
drzwi domów i okiennice sklepów. W senną szarość dnia i wilgotne powietrze
wpadał głos sygnaturki
uporczywy, ale jakby zmartwiony nędzą lichych
domów i marnością tego życia, do którego budził ociężałą mieścinę.
W ulicy, na którą wjechali z rynku młodzi Nowiccy, pustka była jeszcze
większa
i psy poszczekiwały jak na wsi. Minęli ją wkrótce i znaleźli się na
gościńcu wiodącym do Zawady. Śnieg leżał duży na polach i na drodze, ponieważ
jednak była odwilż, więc zmiękł i płozy sań sunęły się bez szelestu.

Dzień uczynił się już zupełny, ale mglisty. Z bliska można było widzieć dobrze
drzewa przydrożne, natomiast dal majaczyła jakby przesłonięta muślinem.
Miejscami gęstsze tumany wstawały na rozległych, białych polach i
wlokły się ku drodze, długie, leniwe, popychane nie wiedzieć jaką siłą, gdyż
nie było żadnego wiatru. Chwilami zakrywały całkiem okolicę, to znów rzedły
odsłaniając bliższe zadmy śnieżne, zasnute krzaki i polne grusze, śpiące na
dalekich miedzach pod okiścią. Kiedy niekiedy rozlegało się w górze stłumione,
smutne krakanie wron lecących stadami od lasu ku miasteczku.
Smutek był jednak nie tylko w tych głosach, ale wszędy
w posępnym
świetle dnia, w śnieżnych, milczących rozłogach, we mgle i w duszach chłopców.
Wydało im się, że z wrzącego życiem, walką i upojonego nadzieją zwycięstwa
otoczenia wysłano ich w jakąś bezkresną krainę odrętwienia i śmierci,
która zniemrawi ich, ubezwładni, zmorzy i uśpi. Ale właśnie dlatego ów
przenikliwy smutek zmienił się w taki sam gorzki wewnętrzny protest, z jakim
wyjeżdżali z Warszawy, a następnie w taki sam ostry bunt przeciw tym
warunkom, w jakich musieli żyć
i przeciw tej konieczności, która ciągnęła
ich jak na powrozie tam, dokąd nie chcieli iść. Opanowała ich silniej niż kiedykolwiek
myśl, która stale tkwiła w ich głowach, że jeśli to wszystko, co się
nazywa dzisiejszym życiem ludzkości i jego światłem przewodnim, nie da się
przewrócić i zdeptać, to lepiej niech przepadnie samo życie. Poza tym zadaniem
istniały w ich pojęciu tylko rzeczy marne lub zmurszałe, równoznaczne
z pleśnią i zgnilizną. Po bezsennie spędzonej nocy wpadli ze zmęczenia jakby
w gorączkę, która potęgowała tę wewnętrzną rozterkę. Próbowali o tym rozmawiać,
ale im nie szło. Felicjan bowiem powoził z kozła i musiał uważać na
drogę. Nie przeszkadzało mu to jednak szarpać się wewnętrznie i protestować
przeciw wszelkim wiązadłom, które tak unieruchamiają duszę ludzką u
pewnych brzegów, jak łańcuch kotwicy unieruchomia lotną łódź w przystani.
Było zaś to targanie się tym cięższe, że od tych pól zimowych, od tej mglistej
przestrzeni, od tej białej pustki, od grusz śpiących na miedzach i od tego

okolnego smutku coś szło i wołało na obu chłopców jakby po imieniu, coś
ogarniało ich jak swoich, coś wchłaniało ich w siebie. Gabriel, który był
wrażliwszy od Felicjana, odczuwał to mistyczne jakieś prawo przynależności
silniej, a nie zdając sobie z niego jasno sprawy walczył z nim jednak uparcie
i męczył się tym więcej oporem. Wreszcie wyczerpał się. Myśli i wrażenia poczęły
mu bezładnie napływać do głowy, drgać, zbiegać i rozbiegać się, mieszać
i przeskakiwać się nawzajem. W uszach huczał mu turkot kół wagonu,
oddech lokomotywy, szwargot podróżnych Żydów, a w te głosy wplatała się
rozmowa ze starym suchotnikiem. Słyszał teraz wyraźnie jego kaszel i jego
opowiadanie. Oto wjeżdżają właśnie w ów zawadzki borek, niegdyś zadymiony
od wystrzałów, pełen nawoływań się, krzyków i jęku. A teraz jak tu cicho i
mglisto! Zdawałoby się, że tu nikt nigdy nie krzyczał, prócz wron i pastuchów

i nikt by się nie domyślił, że tu leżą powstańcy.
A jednak ten dziwny suchotnik mówił, że to były szlachetniejsze czasy, że
ludzie wiedzieli, za co giną. A dziś co?
czy to niby nie wiedzą, czy dusza
ludzka nie rozokoliła się dziesięć razy szerzej? Tamto była przecie wojna o
jakąś jedną dość ciasną sprawę, a teraz chodzi o cały świat i o wolność tak
rozlewną i bezbrzeżną jak morze. Ej! stare dzieje niech śpią, a stare idee
niech się nie włóczą jak zmory po świecie. "Trzeba z żywymi naprzód iść, po
życie sięgać nowe..." Dziwny wszelako ten zakaszlany pan ze swymi pytaniami:
"Czy wy się nie boicie tych, co tam leżą pod chojarami?" Jakie głupstwo!
Są czasem wrażenia niewytłumaczone i męczące. Od niczego się łatwo
nie odchodzi, a gdy się coś przyrośniętego odcina, to zawsze boli, zwłaszcza
gdy i ktoś drugi na tym cierpi. Każdy miewa też chwili jakiegoś niepokoju

i... dobrze, że się ten borek już kończy, bo takie wspomnienia, jakie się z nim
łączą, to także swego rodzaju zmora.
Tu nagle ocknął się, albowiem sanki stanęły.

Feliś, czemuś stanął?
zapytał.
Ale głos jego zabrzmiał we mgle jakoś dziwnie, jakby mówił ktoś obcy i z

daleka.
A brat zwrócił ku niemu twarz i odrzekł równie nieswoim, zająkliwym głosem:

Nie wiem... konie sta... nęły...
Nastała chwila ciszy, tylko konie zaczęły przysiadać na zadach i chrapać
głośno.
Byli już u samego wylotu zawadzkiego borku i w pierwszej chwili nie ujrzeli
nic, co by dać mogło powód do niepokoju, a tym bardziej do strachu, ą
jednak w mgnieniu oka włosy zjeżyły się im pod czapkami, zęby poczęły
szczękać, a źrenice rozszerzyły się z trwogi.
Jakieś niepojęte przerażenie napełniło las, powietrze i mgłę, której białawy,
wydłużony obłok przesuwał się w poprzek drogi, wzdłuż sosen.
Nastała chwila zakrzepłej, trupiej ciszy.
A wtem z owej mglistej otoczy wychylił się oddział kosynierów.
Szli chłopi w sukmanach, z drągami osadzonych sztorcem kos na ramionach.
Przechodzili polem, tuż na skraju lasu i niedaleko od sanek. Ale kroki
ich, lubo strudzone i ciężkie, nie wydawały najmniejszego szelestu. Nie było
słychać ni brzęku kos, ni gwaru rozmowy. W pierwszym szeregu szedł ksiądz
w kapturze na głowie i z krzyżem w ręku. I on, i ci, których wiódł, mieli głowy
pochylone na piersi i przeciągali nie jak żołnierze w pochodzie, ale raczej
tak, jak ludzie idą na procesji lub za pogrzebem. Zdawało się, że wcale nie
widzą sanek i nie słyszą chrapiących koni, albowiem żaden nie odwrócił ku
nim twarzy. I w tej obojętności, w tych pochylonych postaciach, w tym zaświatowym
milczeniu było coś tak martwego, że patrzącym na nich chłopcom
ani na chwilę nie powstała w zlodowaciałych mózgach myśl, że to mogą
być ludzie żywi, nie zaś widma zmarłych, którym jakaś tajemnicza siła kazała
wrócić na świat i iść przez śniegi
w pośmiertnym zamyśleniu.
A jednak zjawa miała przeraźliwe pozory rzeczywistości. Tuż po kosynierach
przejechał martwich na koniu, widocznie dowódca. Chłopcy widzieli, że
biegł przy nim pies, który zdawał się wietrzyć po śniegu. Po czym począł

przeciągać oddział strzelców z bagnetami na lufach karabinów i z chorągwią,
w której zwisłych fałdach zaginał się orzeł biały. Ci szli również powolnie,
zatopieni w ciszy i śmiertelnym smutku. Szereg za szeregiem przekraczał
drogę leśną, a z nimi razem przetaczała się cicha, przezrocza mgła, ledwie
przesłaniająca kształty widziadeł. Doszedłszy do krańca borku naprzód kosynierzy,
a potem strzelcy zawrócili na rozległe pola i poczęli się oddalać, a
zarazem stopniowo zacierać. Tuman, gęstszy przy ziemi, jął pokrywać od
dołu ich postacie, tak że wkrótce tylko ramiona i głowy widoczne były nad
białawą topielą; potem ostrza bagnetów i kos zamajaczyły jak ciemniejsze
kreski w odległym oparze, a wreszcie wzięła ich w siebie dal milcząca
i
śnieżna przestrzeń, i pustka polna.
Pęd powietrza rozbudził chłopców jak ze snu. Nie było wcale wiatru, ale
konie poniosły i pędziły w szalonym, dzikim biegu do Zawady. Felicjan dlatego
tylko nie wypuścił lejców, że mu się dłonie zacisnęły konwulsyjnie. Nie
zdołał jednak powstrzymać pędu i pochylony na koźle, na wpół przytomny, z
oczyma w słup słuchał słów Gabriela, który targając go za ramiona powtarzał
zdyszanym, łkającym głosem:

Feliś!... widziałeś?...

Feliś! to krew woła!...
I nagle wybuchnął ogromnym płaczem.
Dopiero przed samą Zawadą potrafił Felicjan pohamować rozhukane konie.
Chłopcy przyjechali bladzi, milczący, z gorączką i tajemnicą w oczach.
Ale na próżno pan Marian wypytywał się, co im jest i dlaczego konie przyszły
w pianie. Usłyszał tylko odpowiedź, że przestraszyły się czegoś w lesie i poniosły.
Bracia nie mówili przez kilka dni o zjawisku nawet ze sobą. Felicjan,
który miał umysł trzeźwiejszy i bardziej badawczy, chodził czas jakiś głęboko
zamyślony i wreszcie doszedł do przekonania, że to były zapewne ich własne
wrażenia i uczucia, które jakąś tajemniczą i nie zbadaną jeszcze przez naukę
drogą wyszły z nich i zmieniły się w widzialne zjawisko zewnętrzne. Ale myślał

zarazem, że krew przelana, budząc takie uczucia i złudy, może istotnie
woła, że nie wolno o niej zapominać.
Lecz widzenie zapadło jeszcze głębiej we wrażliwą duszę Gabriela; więc gdy
go nieco ukoiła zimowa cisza Zawady, począł pisać wiersz: "Do Matki Bolesnej",
pod nagłówkiem zaś umieścił jako motto następujące słowa Dawida:
"O Jeruzalem! Jeruzalem! jeśli cię kiedy zapomnę, niech będzie zapomniana
prawica moja..."

KONIEC ROZDZIAŁU


Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
Nowele10
Scharakteryzuj nowelę jako gatunek typowy dla literatury~ECA
NOWELE
Nowele19
Konopnicka, Nowele
Nowele8
Nowele3
Om NoweleMariaKonopnicka
Nowele6
Nowele17

więcej podobnych podstron