LP VII IX Orzeszkowa Eliza Tadeusz


Orzeszkowa Eliza - Tadeusz
Eliza Orzeszkowa
Tadeusz
Chwedora, \ona parobka Klemensa, zamiotła glinianą podłogę izby, śmiecie
zgarnęła do kąta, nie myśląc wcale o wyrzuceniu Ich za próg, obierzyny kartofli
wsypała do cebrzyka napełnionego pomyjami, a umieściwszy pod ławą to po\ywienie
przeznaczone dla krowy, drewnianą deską zasunęła otwór pieca, w którym
dwa spore garnki zawierały zgotowany ju\ obiad dla niej i dla jej rodziny. W
jednym z tych garnków znajdował się barszcz z boćwiny i burakowego kwasu;
w drugim - krupnik jęczmienny z kartoflami, czyli - wedle zwyczaju chłopów tych
okolic - jedna potrawa kwaśna, druga przaśna. Spo\ytymi one być miały w
godzinie południowej, teraz zaś ranek był jeszcze wczesny. Ale Chwedora wnet
musiała wyjść z chaty, bo najęła się na dzień ten do pełcia dworskich ogrodów
warzywnych, a mą\ jej, Klemens, od godziny ju\ w pobli\u dworu orał ziemię pod
zasiew jesienny.
Była to chłopka młoda, wysoka, silna, ze skórą twarzy i rąk grubą i ciemną, lecz
w tej porze dnia czystą jeszcze, bo tylko co po wodę poszedłszy umyła się
pod studnią. Przez tę grubą i ciemną skórę jej policzków przebijały się silne
rumieńce; z niskim czołem, małym, zadartym nosem i grubymi wargami, jako
te\ z szerokimi bary i du\ymi, płaskimi stopy-nie była wcale piękna, lecz biły z
niej zdrowie, siła i ho\ość. Strój jej składał się z krótkiej i pstrej
spódnicy, z szarawej, grubej 'koszuli ł pasiastego, szerokiego fartucha
przewiązanego, kilkakrotnie stan okalającą, w domu z ró\nobarwnych nici utkaną,
sztywną taśmą. U szyi jej błyszczał brązowy, poświęcony medalik, a głowę
okrywała chustka w czerwone kwiaty tak z tyłu czaszki zawiązana, \e nad czołem
widać było dwa szerokie, pasma włosów gęstych, czarnych, ale zrudziałych i bez
połysku.
Gdy na czas nieobecności swej urządziła ju\ swe gospodarstwo, pochyliła się nad
stojącymi na ziemi glinianymi naczyniami i z jednego z nich nalewając mleko
do małego garnka wołać zaczęła:
- Tadeusz! Tadeusz!
Trudno było zgadnąć, do kogo stosowało się to wołanie, bo na pozór nikogo prócz
niej w izbie nie było. Ale był to tylko pozór. Po chwili na szerokim tapczanie
słu\ącym tu za łó\ko, pod radnem, czyli wielkim kawałem szarego płótna
okrywającym siennik i sianem wypchaną poduszkę, poruszać się zaczęła \ywa jakaś
istota. Zrazu obecność jej zdradzały tylko szelesty poruszanego siana oraz
wydymanie się i opadania grubych zgięć radna. Potem nad tapczanem i radnem wzbił
się czarny rój niezliczonych brzęczących much, a spod płótna wydobywać się
zaczęły dwie małe, ciemne stopki i dwie równie\ małe, okrągłe rączki, a\ rąbek
radna uchylił się całkiem i w spływającym na tapczan wąskim pasie słonecznego
światła ukazało się dziecko, którego pierwszym gestem było zatopienie obu
rąk w rozczochranych włosach, a pierwszym krzykiem wpółpłaczliwym, wpółśmiejącym
się:
- Mamo!
Gdyby jej był zaraz przy sobie nie zobaczył, byłby najpewniej wrzasnął płaczem
na całą izbę; poniewa\ jednak szła właśnie ku niemu z garnuszkiem w ręku,
zdecydował się na śmiech głośny i radosny.
- Dajcie, mamo! dajcie! dajcie!
W słonecznym świetle i brzęku much, których mnóstwo na nim i nad nim latało,
siedział na poduszce wypchanej sianem, utopiony w grubych zwojach radna.
Czuprynka
jego, jasna jak len i bardzo rozczochrana, je\yła się w strony wszelkie, oczy
świeciły jak turkusy, a pływały jeszcze we mgłę rozespane, usta pąsowe wierzchy
warg miały czarne, jak u Murzyna. Wczoraj, dla rozrywki zapewne, tłustą, lgnącą
ziemia umalował sobie na czarno wargi, brodę i koniec nosa. Policzki dziwnym
trafem zostały niekniętymi i spod ogorzelizny swej, okrągłe i pulchne, tryskały
rumieńcem ró\owym jak zorza. Urodził się na Gromniczną i miał dwa lata
i dwadzieścia dwa tygodnie wieku swego. Od roku przeszło nie ssał ju\ piersi
matczynej, natomiast codziennie, jak w tej chwili, przypinał się z całej mocy
do brzegu garnka, który matka przy ustach mu trzymała, i pił mleko powoli, z
lubością, z rozstawionymi i krótkimi palcami rąk, z wydobytym spod radna nagim
kolanem i z głuchym postękiwaniem objawiającym doskonale zadowolenie i głęboko
uczuwaną błogość.
Był to Tadeusz.
Wypiwszy mleko miał widoczny zamiar zanurzyć się znowu. z głową w grube fale
radna, ale Chwedora krzyknęła nań, aby natychmiast wstawał, bo je\eli nie,
to wybije go dziahą. Wprawdzie gdy tak surowym głosem krzyczała, w siwych jej
Strona 1
Orzeszkowa Eliza - Tadeusz
oczach migotała pieszczota, a kąty ust drgały uśmiechem; niemniej przecie\
Tadeusz w mgnieniu oka zsunął się z tapczana i wyskoczył na środek izby,
albowiem dziaha była jedyną znaną mu dotąd klęską ziemskiego \ywota.
Narzędzie to przedstawiało się przecie\ w dość wdzięcznej postaci owej
ró\nobarwnej i sztywnej taśmy, która po kilkakroć owijała grubą kibić jego
matki,
lecz gdy tylko Chwedora rozwiązywać ją i odwijać zaczynała, Tadeusz gotów był
wnet uczynić wszystko, czegokolwiek by tylko odeń \ądano. Bosy tedy i w krótkiej
koszuli, rozczochrany i z uczernionym końcem brody i nosa, wyskakiwał on teraz
po izbie rozpędzając dokoła siebie roje much i zabiegając wcią\ przed matkę,
która starannie nakrywała garnki z mlekiem i z du\ego bochna krajała małą porcję
chleba. Chowając porcję tę za koszulę rzekła:
- Nu chadziem (pójdzmy), synku!
- Do taty? - zapytał.
- Do sadu - odpowiedziała.
Brała go z sobą zawsze do \niwa i pełcia. Có\ z nim uczynić miała? W chacie
pozostawiać? Musiała przecie\ izbę zamknąć, a dziecko więzić trudno. Na
dziedziniec
folwarczny puścić go samego, aby jak piesek bez dozoru czołgał się po
pokrzywach, \al jej było. Więc zabierała go z sobą; ale o robieniu mu
jakiejkolwiek
toalety przy wyprowadzaniu go w świat szeroki ani pomyślała. Toaleta Tadeusza
dokonywała się najregulamiej w świecie raz na tydzień w poranek niedzielny
i wtedy ju\ nadzwyczaj energicznie, starannie, z pomocą balii pełnej wody i
ogromnego grzebienia, nie bez obustronnych krzyków syna i matki, a czasem i
interwencji dziahy. Dziś zaś był piątek, więc czystość tak koszuli jak twarzy i
całego ciała Tadeusza rozpoczynała szósty dzień swego istnienia i naprawdę
ju\ wcale nie istniała. Nic to. Czepiając się spódnicy matczynej biegł on przez
dziedziniec folwarczny dziwnie drepcąc małymi stopkami, aby dorównać szerokiemu
krokowi matki, a wcią\ po drodze ciesząc się to kogutem, który rozgłośnia w
ogniste skrzydła uderzając przeciągle zapiał; to kotem, który na okapie strzechy
łamane sztuki pokazywał; to sznurem kaczek, które ku ziemi pochylając szerokie
dzioby zwolna ciągnęły po trawie; to gołąbkiem, który frunął znad strzechy
czworaku i latał nad nią w kółko, w kółko; to indyczką ćwierkającą na indyczęta,
aby szły za nią w gęsty klomb z bzu i głogów; to starym Rubinem, kundlem
z ogromnym, kiciastym ogonem, który przyjaznie otarłszy się o spódnicę Chwedory
szedł za matką i dzieckiem powoli, z głową schyloną i łagodnie pozwalał
dziecinnej rączce głaskać się po wełnistej, mokrej od rosy szerści.
Perlista rosa błyszczała jeszcze na krzewach i trawie folwarcznego dziedzińca,
który pomimo zamieszkujących go ptaków i zwierząt pogrą\ony był w ciszy i
wyglądał pusto. Wszyscy ludzie wyszli ju\ stamtąd do roboty. Szerokie wrota
stodoły, stajen i obór szczelnie były pozamykane, tu i ówdzie zaledwie nad
jakim-kominem wzbijał się słupem dym, złoty od słońca, albo jakaś pozostała w
domu gospodyni w progu stanąwszy na trawę i rosę buchnęła z balii strugę
pomyj czy mydlin lub donośnie zawołała na kury, aby im rzucić wymiecioną gdzieś
z kąta garść przeszłorocznego pośladu.
Na obszerne, szczelnie pozamykane budynki, na trawę zroszoną i wzdymającą się
szorstkimi krzakami łopuchu, chrzanu i ostu, na klomby z przekwitłych bzów
i kwitnących głogów, na białe ście\ki w ró\ne kierunki śród zieleni wydeptane i
otaczające dziedziniec niskie płotki spadała olbrzymia, jednolita, złota
płachta słonecznego światła, cała drgająca miriadami iskier i w głębokiej ciszy
powietrza rozśpiewana głosami niewidzialnie prawie poruszających się liści
i niewidzialnych śród liści ptaków i owadów. Prędko idąc Chwedora ozwała się:
- Bóg miłosierny piękną pogodę daje!
Tadeusz nie odpowiedział nic na tę uwagę matki, bo nie myślał wcale o tym, \e
pogoda była piękną. On tylko czuł ją w sobie. Całe jego dziecinne ciało pojąc
rozkoszą wzbierała w nim ona \ądzą \ycia i ruchu. Tote\ opuściwszy spódnicę
matki zaczął jak zrebię wierzgać nogami i tarzać się po trawie; gdy oddalała
się nieco, zrywał się i dopędzał ją ze swą lnianą grzywą rozwianą na cztery
wiatry, z głośnym krzykiem i śmiechem, z oczami rozpalonymi od słońca i
szczęścia.
Za bramą szli przez chwilę drogą wysadzaną topolami, a\ stanęli oboje i
spowa\nieli nagle. Na twarzy Tadeusza spowa\nienie to odmalowało się przez
nadzwyczajne
wytrzeszczenie oczu i szerokie otworzenie się na czarno umalowanych ust. Ale
twarz matki jego wyra\ała pokorę i pobo\ność. Stali u stóp kapliczki zło\onej
z wysokiego podmurowania i wznoszącej się na podmurowaniu drewnianej niszy. U
brzegu niszy wśród bukietów ze sztucznych i świe\ych kwiatków stał posąg
Strona 2
Orzeszkowa Eliza - Tadeusz
Najświętszej Panny z drzewa niezgrabnie wyrzezbiony, z jaskrawo pomalowaną
twarzą, bardzo stary. Nad głową posągu połyskiwała korona z posrebrzanej blachy,
a od szyi a\ do stóp spływał mu płaszcz z czerwonego aksamitu, pozłocistą taśmą
dokoła oszyty. Kapliczka ta była wysoką i w ten sposób zbudowaną, ze ku
drodze zwracała się profilem, a otworem niszy ku dworowi, nad którym z wysokości
swej panowała na ka\dym niemal punkcie jego widzialną będąc.
Chwedora z pobo\nie schyloną głową prze\egnała się trzy razy i coś z cicha
poszeptała, potem schyliwszy się wzięła Tadeusza na ręce i podniosła go ku
niszy.
- Bozia! - trwo\nie jakoś wymówiło dziecko.
- Aha! - odpowiedziała matka - prze\egnaj się, synku.
Ale \e sam jeszcze by tego uczynić nie potrafił, wzięła rękę jego w swoją i
przenosząc ją ze spoconego czoła na odkrytą pierś synka ze skruchą i prośbą
w głosie mówiła:
- W imię Ojca i Syna...
Przez parę minut stali oboje ze wzrokiem utkwionym w posąg. W oczach dziecka
malowała się ciekawość połączona z zadziwieniem; na ogorzałą, ciemną twarz
Chwedory wybił się wyraz pokornej, gorącej prośby, napełnił oczy jej wzniesione
w górę i głęboką zmarszczką przer\nął niskie czoło. Podnosiła wcią\ dziecko
wysoko, najwy\ej, jak tylko mogła, i nie mówiąc nic niewyrazną mo\e myślą
błagała Najświętszą, aby je miała w swojej opiece.
Jedynym było, po kilku latach mał\eństwa przyszło na świat jak anioł pokoju, bo
Klemens, odkąd miał syna, szanować zaczął jego matkę i nigdy ju\ pomiędzy
nimi ani kłótni nie bywało, ani nawet trwogi o przyszłość. Ojciec dla miłości
dziecka zaprzysiągł, \e wódki ustami nie dotknie, i dotrzymał przysięgi.
Chłopi zazwyczaj kochają bardzo swe dzieci, szczególnie zaś i najbardziej synów.
Wtem gdzieś w pobli\u rozległ się głos męski:
- Hooo! hooo! nu\e! hooo!
Wołanie to płynęło cichym, złotym powietrzem basową przeciągłą nutą. Chwedora
oderwała wzrok od niszy i spojrzała na pole. W pobli\u płotu rozdzielającego
ogrody warzywne z polem wysoki, silny chłop, naprzód nieco podany, szedł za
pługiem ciągniętym przez parę koni i basowo, przeciągłe, trochę ponuro wołał
na konie:
- Hooo! hooo! nu\e! hooo!
Matka i syn poznali od razu Klemensa. Tadeusz począł wierzgać, zrywać się i
wrzeszczeć:
- Do taty! do taty! do taty!
- Nie mo\na, synku! nam trzeba do sadu!
Jeszcza tych słów nie domówiła, gdy twarz dziecka jak ziemia ulewnym deszczem
zalaną została łzami. Tylko co szczęśliwy był i wesoły jak młode zrebię pośród
bujnej łąki, teraz płakał ulewą łez, a wrzeszczał tak, \e a\ wróble na topolach
przelękły się i ze strachu rozszczebiotały się przerazliwie. Okropnie,
namiętnie zachciało mu się taty. Jednak Chwednra dla poskromienia zachcianki
syna nie udała się tym razem do argumentu dziahy. Owszem, szczęśliwy uśmiech
rozwarł grube jej wargi i przycisnęła do piersi wrzeszczące i wierzgające
dziecko.
- Dobre ju\, dobre! - mówiła - oj, ty durniu maleńki! Zawołam ja do ciebie taty,
poczekaj, zawołam! Niechaj do synka przyjdzie!
Stanąwszy przy płocie warzywnego ogrodu donośnie zawołała:
- Klemens! hej, Klemens!
Kilkanaście tylko zagonów dzieliło ją od orzącego chłopa, który podniósł głowę i
równie\ donośnie zawołał:
- Chwedora? a czeho choczesz? (czego chcesz?)
- Chadzi! - wołała -jednym ramieniem przytrzymując u piersi dziecko, a drugim
dając mę\owi wzywające znaki - chadzi tutki, chutko! (prędko) chadzi!
Konie pośród zagonu zatrzymał i cię\kim, szerokim krokiem przebywszy małą
przestrzeń stanął z przeciwnej strony płotu.
- Czeho? - zapytał.
Lecz Chwedora odpowiedzieć jeszcze nie zdą\yła, gdy Tadeusz wyrwawszy się z jej
objęcia, nogami o płot zaczepiony, rękami chwytał koszulę ojca. Akrobatyczne
to ćwiczenie nią odbyło się bez sprowadzenia znacznych nieporządków w skromnej
toalecie malca. Pomiędzy dwojgiem wysokich i silnych ludzi nagie ciałko
dziecinne przez chwilę świeciło na słońcu jak posą\ek z pozłacanego brązu.
Klemens zdjął dziecko z płotu, wziął je w \ylaste ramiona i z pochyloną nieco
głową patrzył mu w twarz. Rozszczebiotany, z uradowanymi gestami, Tadeusz
opowiadał ojcu, \e krówka Białuśka poszła na paszę, kiedy jeszcze on spał, a
kundel Rubin tak szczekał na jakiegoś \ebraka, tak szczekał, \e a\ pan
wekonom... pan wekonom (ekonom)... i zupełnie ju\ nie wiedział, co by takiego
Strona 3
Orzeszkowa Eliza - Tadeusz
powiedzieć
chciał o panu wekonomie, natomiast pytać zaczął, czy go tak\e dziś na konia
posadzi, tak jak to był uczynił jutro, nie! wczoraj, nie ani jutro, ani wczoraj,
tylko za dwa tygodnie...
Patrząc na syna Klemens zapytał \onę:
- Czeho klikała? (czego wołałaś?)
- Ot! czego? naparł się do tatka tak, \e niech Pan Bóg broni! Ani mnie jego na
ręku utrzymać, ini aa ziemię puścić, bo sam w pole poleci. To i zawołałam,
\ebyś ty tu przyszedł. Co mnie z nim robić! Paskrdnik taki! szałun (swawolnik.)!
- W szkórę jemu za to, \e taki... - zamruczał chłop, ale szczególnym
przeciwieństwem z tymi słowami \ylaste ramię mocno cisnęło dziecię do widzialnej
zza
rozwartej koszuli kosmatej piersi a wśród twarzy, kosmatej tak\e od szorstkiego,
gęstego zarostu, w szerokim, błogim uśmiechu błysnęły dwa rzędy śnie\nych
zębów. Z drugiej strony płotu taki\ uśmiech rozsunął grube, czerwone policzki
kobiece.
Mą\ i \ona mieli piękne, zdrowe, białe zęby. Nad dzieckiem, które pomiędzy nimi
szamotało się i szczebiotało, spojrzenia ich spotkały się z sobą przyjaznie
i wesoło. Jednak\e Klemens miewał zwykle powierzchowność trochę ponurą.
Zasmucało go to, \e własnej ziem] nie miał i po dworach za parobka sługiwać
musiał.
Miał te\ w przeszłości swej nieszczęścia i grzechy, które, gdy sobie
przypominał, wzdychał albo w złość wpadał. Du\o pieniędzy stracił był na
przeklętą
wódkę i ze stryjecznym bratem przegrał proces o trzy morgi gruntu. Teraz
przecie\ nikt nie domyśliłby się w nim tych cię\arów i smutkw \ycia. Wyciągnął
nad płotem ręce, \onie dziecko oddając, i pod gęstym, szorstkim wąsem błyskając
wcią\ w uśmiechu białymi zębami gniewnie niby mówił:
- Bóg wie, po co tu przyszli oboje i jeszcze człowieka od roboty odwołują! Czy
ja tu z wami cały dzień baraszkować będę? Na, masz! zabieraj sobie tego
paskudnika
i do roboty ruszaj!
Całus tak głośny, jak wystrzał małego pistoletu, rozległ się nad płotem, a na
tłustym, ogorzałym karku malca, tu\ pod jasnymi jego włosami, od energicznego
przyciśnięcia ust ojcowskich powstała czerwona plama. Klemens odwrócił się
zwolna i cię\ko stąpając dą\ył ku opuszczonemu pługowi. W połowie drogi obejrzał
się i dostrzegł jeszcze czerwoną chustkę Chwedory migocącą w coraz gęstszej
zieleni ogrodu. Tadeusza nie zobaczył, bo malec na własnych ju\ nogach
przedzierał
się u boku matki przez zielska zarastające ogrodową miedzę, ale nad gąszcz
zielony wzbił się i do ucha chłopa doleciał głos dziecka, cienki, przenikliwy,
prawiący o czymś nieustannie i w tej letniej pogodzie wydający się nieskończoną,
przenikliwą pieśnią ptaszęcą.
* * *
Rozległy i z urodzajności swej słynny ten ogród warzywny z dwu stron swych
stykał się z polem i tą drogą, przy której wznosiła się święta kapliczka, a
dwoma
innymi - słał się do stóp odwiecznych, rozło\ystych lip, które tam stały długimi
rzędami, i teraz całe w pachniącym kwiecie, jakby tysiącem przytłumionych
harf, brzęczały rojami latających nad nimi pszczół. Tam gdzie przerzedziły się
gałęzie lip, widać było sad owocowy pocięty w regularne kwadraty pełne drzew
złocących się od dojrzewających owoców, porysowany w długie szeregi krzewów
czerwonych ju\ od jagód. Z drugiej strony lipy rozstępowały się szeroko i jak
na dłoni widzialny odkrywał się ogród spacerowy, okryty gładkim trawnikiem i
siecią krętych ście\yn połyskujących białymi mostkami łączącymi brzegi wąskich
kanałów, których woda tu i ówdzie rzucała na trawniki nieregularne tafle
kryształu. Tam w małych, cienistych gajach mieszały się ró\ne odcienie
zieloności
ró\nych gatunków drzew i ró\ne barwy okrytych kwiatami krzewów. Nad murawą i
wodą powietrze napełniały niezliczone roje białych i blado\ółtych motyli;
w głębi zaś tego pięknego miejsca stał dom jednopiętrowy, ale na podmurowaniu
swym wysoki, tak biały, \e w słońcu a\ srebrny, z rzędem du\ych pootwieranych
na oście\ okien i du\ym gankiem, ocienionym gęstwiną pnących się i zwikłanych
powoi. Kapliczka z wysoko umieszczoną niszą i ten ganek obszerny i cienisty
znajdowały się wprost naprzeciw siebie i nad rozległą przestrzenią patrzały na
siebie przez szerokie okno utworzone w rozerwanym szeregu lip.
Do południa brakowało ju\ tylko jednej godziny; na warzywny ogród spadał skwar
Strona 4
Orzeszkowa Eliza - Tadeusz
lipcowy, cię\ki i palący. Niemniej kipiało tam gorące i przyśpieszone \ycie
roślinne i ludzkie. Nad zajmującymi obszerną przestrzeń zagonami nisko rosnących
warzyw pochylało się ze dwadzieścia kobiet, których głowy w jaskrawych
chustkach wyglądały na słońcu jak bajecznej wielkości piwonie. Spomiędzy
rozło\ystych buraków, delikatnie wyciętych liści marchwi, czołgających się łodyg
ogórków wyrywały one pokrzywy, lebiody, mokrzyce, marchewnik, psiemięty i pełno
tego zielska nabierając w pasiaste fartuchy zanosiły je w jeden z rogów
ogrodu, gdzie go ju\ wzbierała się du\a góra. Wyrywanie i odnoszenie zielska
odbywało się \wawo i w zupełnym prawie milczeniu, niemniej, w cieniu lip i
na małym podniesieniu gruntu umieszczony nadzorca, młody i rześki chłopak,
noszący tytuł pana namiestnika, poczuwał się do obowiązku gromienia bab i
wołania
na nie o pośpiech i gorliwość. Czynił to bez gniewu, bo i nie było za co się
gniewać; ale gdy tylko dostrzegł, \e dwie głowy zbli\yły się do siebie w celu
poszeptania o czymś, czy dwie ręce opadły na pasiasty fartuch, wyciągał ramię
ubrane w szary płócienny rękaw i donośnie wołał:
- Dzieuczata! ej, dzieuczata! (dziewczęta) nie pró\nujcie! Czas darmo tracicie!
To\ heto hrech! (to grzech)
Albo:
- Baby! ej, baby! Nie rozpuszczajcie języków! Czy wam nie wstyd! Pieniądze
wezmiecie darmo! to\ heto hrech!
Myślałby kto, \e mu wiele zale\ało na zbawieniu dusz tych kobiet, bo wcią\ je
argumentem jednym do gorliwości napędzał. Ale na te głowy wyglądające w słońcu
jak bajecznej wielkości piwonie snadz ten argument działał skutecznie, bo twarze
chłopek oblewały się potem, brązowe i do kolan obna\one ich nogi \wawo
biegały po miedzach, gąszcze zielone przerzedzały się szybko i coraz więcej
ciemnej ziemi ukazywało się na zagonach.
Chwedora pracowała tak jak inne, więcej mo\e od innych, bo była niepospolicie
silną i pracowitą. Kilka razy jednak przerywała na chwilę swą pracę dla dwu
przyczyn: naprzód, srebrzący się w słońcu dom ze swym cienistym gankiem wydawał
się jej pięknością nad pięknościami i nie mogła sobie odmówić przyjemności
rzucenia nań od czasu do czasu zachwyconego spojrzenia. Przed godziną na
cienistym ganku ukazały się trzy kobiece postacie i ju\ tam pozostały. Z oddali
nie mo\na było rozró\nić ich rysów i dojrzeć, czym były zajęte, ale w ramach
splecionych z gęstwiny powojów i w jasnych swych sukniach przypominały Chwedorze
święte obrazki. Raz jedna z nich zbiegła po szerokich wschodach i sc'mac zaczęła
z wysokich krzewów jaskrawe georginie i drzewiaste ró\e. Suknia jej wyda-
wała się złocistą, a twarz i ręce białymi jakoby śnieg. Lecz więcej jeszcze od
tego obrazka pracę Chwedory przerywał Tadeusz. Trzy razy ju\ od przybycia
w to miejsce wybuchał on wrzaskliwym płaczem. Chciało mu się do ojca, którego
basowe wołania czasem go dolatywały, chciało mu się do matki, która wcią\
z miejsca na miejsce przechodziła wzbraniając mu za sobą włazić na zagony, i Bóg
wie, czego jeszcze. Było mu zbyt gorąco czy nudno, czy go w nagie nogi
pokrzywy srodze piekły. Trzeci raz ju\ wrzeszczeć zaczynał.
Za pierwszym razem Chwedora zaniosła mu kawał chleba i po głowie go pogłaskała.
- Cicho, synku, cicho! Kiedy będziesz grzeczny, tatko dziś na konika posadzi!
Pocieszony, gębę sobie chlebem zapchawszy umilkł.
Lecz gdy po raz drugi płacz jego rozszedł się po ogrodzie, Chwedora głowę znad
zagonu podniosła i krzyknęła:
- Cicho ze! bo jak dam dziahą!
Umilkł znów.
Za trzecim razem daremnie przez kilka minut krzyczał. Chwedora odnosiła zielska
na róg ogrodu i znajdowała się daleko, pod lipami, pan namiestnik donośnie
wołał:
- Baby! ej, baby! a \wawiej! Bóg jest na niebie, a wy czas marnujecie! Wszak
heto hrech!
Chwedora, a\eby grzechu nie popełnić, z wysoko podkasaną spódnicą \wawo na zagon
wracała, a Tadeusz bez obietnicy konika i dziahy tym razem pocieszył się
sam. Tak dalece pocieszył się, \e a\ zaśmiał się na całe swe małe gardło.
Rozśmieszyła go tak bardzo sikorka z \ółtym brzuszkiem i błękitnymi
skrzydełkami,
która Tu\ przed nim wyfrunęła z krzaczystej leszczyny i zniknęła w gęstwinie
maku.
I chłopca coś za tym ptaszkiem w mak pociągnęło. Wstał z trawy i prędko, prędko
pobrnął pomiędzy wysokie łodygi gęsto rosnące i u góry kwiatami wszelkich
odcieni czerwoności przyozdobione. Zaledwie kilka kroków uczynił, sikora znowu
zerwała się z ziemi, zafurczała tu\ przed nim i zniknęła. Zapewne wyleciała
ju\ z maku i ze znalezionym tam robaczkiem wracała do gniazda w krzaczystej
Strona 5
Orzeszkowa Eliza - Tadeusz
leszczynie, ale on o tym nie wiedział. Zachciało mu się ją dogonić, a mo\e
tylko zobaczyć. Brnął więc dalej łamiąc naokoło łodygi maku, ale nikt tego nie
widział i nie słyszał. Był on tak małym i szelest sprawiał niewiele większy
jak sikorka. Jednak podró\ stawała się coraz więcej utrudnioną. U spodu gęstwiny
znalazły się zielska, które oplątywały drobne jego stopy. Upadł, lecz
nie krzyknął, tchu głośniejszego z siebie nie wydał, tak mu się chciało wynalezć
i znowu spłoszyć sikorkę. Nie mogąc z powodu owego zielska i gęstości
iść, zaczął pomiędzy nimi pełzać, a czynił to po cichu, z wytrzeszczonymi oczami
i ruchami głowy czyniącymi go podobnym do kota czatującego na mysz lub
ptaka. Czasem z wysokich łodyg osypywały się kwiaty maku i chłodnymi,
delikatnymi płatkami spadały mu na plecy i głowę. Wtedy zatrzymywał się na
klęczkach
i rękami wsparty o ziemię, z otwartymi usty patrzał w górę. Sikorki nie widział,
ale za to mnóstwo czerwonych i ró\owych punkcików kołysało się nad nim
na tle nieba takim błękitnym, jakimi były patrzące w górę jego zrenice. Nagle
gdy na kolanach i rękach pełznąc jeszcze trochę przebył swej trudnej drogi,
roztworzył się przed nim mur wysokich łodyg, a ukazała się obszerna i widna
przestrzeń. Zarazem ogarnęły go mocne zapachy kopru, kminu, kolendry, pietruszki
i olśniła \ółtośc mnóstwa kwiatów, z których jedne nale\ały do ogórków, a drugie
do nasturcji. Nie wiadomo, jakim sposobem, było tam nawet parę wielkich
krzaków nagietek. Słowem, \ółtośc taka, jakiej nigdy jeszcze nie widział.
Olśniony zerwał się na równe nogi i z wyciągniętymi rękami biegł wprost ku
nagietkom,
,'ak przed chwilą sikorki, tak teraz zachciało mu się nagietek. Byłby je zapewne
rwał pełną garścią, ale o kilka kroków przed krzakiem stanął tak przelękniony,
\e do wrzaśnięcia zabrakło mu sił i czasu.
Przedmiot, który w nim taką trwogę obudził, był zarazem przedmiotem nadzwyczaj
zajmującym. Składał on się z wysokiej tyki, u której wierzchołka czerniało
kilka niewyraznych łachmanów i jak strzępiaste ramiona kołysały się dwie
słomiane wiechy. Był to strach wystawiony na wróble, ale Tadeusz nie znał
jeszcze
tego wojennego instrumentu ogrodników. Obie piąstki mocno ze strachu ściśnięte
przyciskając do obu policzków stał chwilę, na kołyszące się wiechy słomiane
patrzał w widocznej niepewności, czy uciekać mu wypada albo te\ szczególnemu
zjawisku dłu\ej przyglądać się mo\na. Zląkł się strachu najpewniej więcej
od wróbli, przeciw którym wzniesionym on został i które tak się ju\ z nim
oswoiły, \e wielką chmurą i z przerazliwymi krzykami to wznosiły się nad
owijającym
mnóstwo tyczek cukrowym grochem, to znów nań opadały.
Krzyki ich były tak przerazliwe i było ich tak wiele, \e jakkolwiek Tadeusz
zupełnie był oznajomionym z tym gatunkiem ptaków i nawet wiedział, \e nazywają
się one worobije, to jednak poniewa\ nigdy a\ tyle razem ich nie widział,
odwróciły mu one uwagę od wysokiej tyki ze słomianym strachem. Caluteńki
wskazujący
palec jednej z rąk zatopił w otwartych ustach i patrząc na latające, krzyczące i
groch objadające wróble zdawał się coś głęboko rozwa\ać. Wyraz zamyślenia
okrył mu twarz, która ju\ teraz od łez zmieszanych z piaskiem nie miała ani
jednego miejsca, które by nie było szarym albo czarnym. Śród tych gęstych plam
i rysunków widać było tylko trochę rumieńców na policzkach, brzegi warg pąsowe i
błękitne zrenice bardzo zamyślone. Długo z ust palca nie wyjmując dumał.
Có\? Kiedy wróble mogą latać około tego stracha, czemu\by on przelecieć nie
mógł? Zielone strąki grochu są bardzo smaczne. Wiedział o tym z doświadczenia,
bo mu raz ojciec, garść z pola przyniósł. Oho! takie rzeczy nie zapominają się
nigdy! Pamiętał dobrze, jaki to był smaczny ten groch. Tutaj niektóre strąki
wisiały wysoko, ale niektóre zupełnie nisko. "Nie, polecę!"
I puścił się rozorami przez kopr, kmin, kolendrę, pietruszkę, ogórki,
nasturcje... Ale za du\o tu było wszystkiego, aby mógł "lecieć". Zagony były
pełne,
a rozory wąskie i zarosłe zielskiem. Zamiast lecieć, szedł, czasem- padał,
czasem pełzł. Doszedł jednak i w chwili właśnie, gdy chmura wróbli z krzykiem
wzbijała się nad wierzchołki tyczek, on lazł spodem, tu i ówdzie zrywając
zielone strąki i chciwie potem niosąc je do ust.
Znajdował się ju\ teraz daleko od pielących kobiet. Rozdzielała go z nimi
znaczna przestrzeń i ukrywała ściana maku, gęstwina białych kminów i \ółtych
koprów^
na koniec cały las grochu i fasoli. Albowiem za grochem rosła fasola tak\e na
tyczkach, tylko \e pózniej od grochu rodząca owoce, teraz dopiero kwitła
czerwono, ró\owo i biało. Wróbli tam nie było, bo ziarn nie było, i Tadeusz
Strona 6
Orzeszkowa Eliza - Tadeusz
tak\e spostrzegł wkrótce, \e ju\ wyszedł z grochowego raju. Tyle jednak zjadł
strąków, \e było mu dosyć, a czując jeszcze na podniebieniu słodkawy ich smak,
czuł się te\ bardzo wesołym.
Fasola sadzoną była znacznie rzadziej ni\ groch, tote\ z łatwością i nawet
podskakując przebył ten miły gaik, a\ w skraju jego znalazł przestrzeń, na
której
ju\ nie było warzywa \adnego Był to skraj warzywnego ogrodu, łagodnym spadem
połączony z ogrodem spacerowym i rzędem lip ocieniony. Warzywa ju\ tu nie
było... ale co tak błyszczy tam między trawą?
Błyszczała tam woda, bardzo zresztą niewiele wody. Z owych kanałów zdobiących
spacerowy ogród przejściem jakimś, które sama sobie wytworzyła, zbiegała tu
ona do jakiejś jamy, mo\e przez nią samą wydrą\onej, mo\e kiedyś w jakimś celu
tu wykopanej. Słowem, było to nic więcej jak jama napełniona wodą. Ale na
gruncie spadzistym i od bliskości kanałów wiecznie mokrym rosły dwa wielkie
krzaki kaliny, zasiał się istny las niezapominajek, skakało w trawie mnóstwo
zielonych \ab.
Tadeusz obie ręce niosąc do włosów krzyknął:
- Aj! aj! niezabudki!
Znał on te kwiaty tak dobrze, jak wróble i groch. Pełno ich bowiem było w
parowie, nad rzeką, gdzie często prowadziła go Chwedora, gdy szła do swojej
ciotki
na drugą stronę parowu albo właziła do rzeczki, aby dokoła wystających z niej
kamieni raki łowić. Niedawno jeszcze narwał on z pomocą matki dwa pęki
niezabudek,
z których jeden zanieśli potem wspólnie do kapliczki i zło\yli u stóp świętego
posągu, a drugi przez kogoś ze dworu posłali tej panience, która teraz przed
cienistym gankiem rwała i układała w bukiety ró\e i georginie. Wiedział więc, \e
te śliczne kwiatki zrywać trzeba dla Bozi i dla panienki, pamiętał, \e
gdy ich wtedy zerwał wiele, matka go potem całą drogę do chaty na rękach niosła,
co bardzo lubił. Rzucił się więc do niezabudek i zaczął je z całej siły
drobnych swych rąk rwać, rwać... Jeden kwiatek zrywając szeptał:
- Hetyj dla Bozi! (hetyj - ten)
A drugi:
- Hetyj dla panienki...
Czasem wyrywał kwiaty z korzeniami lub z całej siły mocował się z łodygą, tak
była do zerwania trudną; wtedy sapał, stękał i gniewnie mruczał:
- Kap ciebie licho wziało... (\eby cię diabeł wziął)
Kap ciebie paralusz... (\eby cię parali\)
A potem znów:
- Hetyj dla panienki... hetyj dla Bozi...
Roztargnienie mu sprawiały \aby i ptaki. Pierwsze co chwilę wyskakiwały spod
czarnych, bo błotem oblepionych jego stóp i plusk w wodę! A malec patrząc na
to zanosił się od śmiechu. Ptaki znowu wylatywały z kalinowych krzaków i fruwały
mu tu\ prawie przy uszach.
- Kysz! - wołał machając więzią niezabudek - kysz! a kysz!
A potem znów rwąc niezabudki:
- Hetyj dla Bozi...
Wtem stanął i radośnie krzyknął. Sikorka, znowu sikorka, ta sama pewno, co tam w
maku była. Oh! siadła sobie teraz na kalinowej gałęzi i wraz ze śnie\nym,
okrągłym kwiatem kaliny kołysze się to w górę, to w dół, pomalutku... i \ółtą
główką kręci...
Na ustach malca urwały się wyrazy: "Hetyj dla panienki!..." Jedną ręką trzymając
pęk niezapominajek, drugą wyciągnął ku sikorce, krzyknął, pochylił się,
poskoczył... Delikatne kwiaty wr^az z łodygami i korzeniami swymi rozsypały się
nad brzegiem jamy, woda silnie plusnęła, Tadeusz zniknął.
Nic, ani krzyku, ani jęku, ani jednego zawołania na matkę lub ojca. Czasu nie
było. Mgnienie oka. Na dnie jamy, pod słupem stojącej, zielonawej wody synek
Chwedory i Klemensa le\ał na wznak i nieruchomo, a na umurzoną twarz i zabłocone
nogi jego kładły się długie, śliskie trawy koloru pleśni. Ptak z \ółtą
główką i błękitnymi skrzydełkami kołysał się na kalinowej gałęzi, to w górę, to
w dół, pomalutku... zielone \aby skakały po mokrej trawie, lipy pachniały
i jak tysiącem przytłumionych harf dzwoniły brzęczeniem zlatujących na nie
pszczół. Z przeciwnej strony ogrodu z dala dochodził głos namiestnika:
- Czy wam nie wstyd? Bójcie się Boga! to\ neto hrech!
Z innej strony, od pola, płynęło czasem basowe, głębokie wołanie idącego za
pługiem chłopai,
- Hooo! hooo! nu\e! hooo!
Nad kipiącym morzem kwitnącego, miłosnego, rozśpiewanego, olśniewającego \ycia
Strona 7
Orzeszkowa Eliza - Tadeusz
wznosił się z jednej strony cienisty ganek dworski, z drugiej kapliczka ze
świętym posągiem. Patrzały one na siebie przez szerokie okno rozerwanego szeregu
lip. Przed gankiem kobieta rwąca ró\e i georginie z dala świeciła licem
i rękami białymi jakby śnieg. W niszy k-apliczki korona świętego posągu jaśniała
i promieniała jak zawieszona w powietrzu gwiazda świetna i nieruchoma.
Strona 8


Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
LP VII IX Mickiewicz Adam Grażyna
LP VII IX Sienkiewicz Henryk Wspomnienie z Maripozy
Eliza Orzeszkowa Eliza Orzeszkowa Do Iwana Franki

więcej podobnych podstron