img108

img108



chłopców niosących buty na głowach, by uchronić je od kon-laktu z błotem. Z ulgą stwierdziłem, że mówią po francusku. A więc była to jednak droga. Nie taka zła? Bywała lepsza. Dowiedziałem się później, że fundusze na jej remont zniknęły w tajemniczych okolicznościach. Miejscowy sous-prefet mniej więcej w tym samym czasie kupił sobie wielki, nisko zawieszony amerykański samochód. Uważano, że oddał sam sobie niedźwiedzią przysługę, gdyż stan drogi nie pozwolił mu jeździć owym autem do miasta. Chętnie zaoferowałem chłopcom podwiezienie do szkoły, która, jak mnie zapewniali, mieściła się niedaleko. Podskakując i trzęsąc się niemiłosiernie na wybojach, braliśmy jeszcze innych chłopców, póki nie miałem ich siedmiu czy ośmiu.

Spotkawszy wreszcie moich Dowayów, nie bardzo wiedziałem, jak rozpocząć rozmowę.

— Wszyscy jesteście Dowayami? — spytałem.

Zapadła zupełna cisza. Powtórzyłem pytanie. Jak jeden mąż zakipieli gniewem. Wyniośle odżegnali się od jakiegokolwiek pokrewieństwa z tym niewiele wartym plemieniem psich synów. Musieli widać należeć do plemienia Dupa. Dali mi jasno do zrozumienia, że tylko idiota może pomylić jednych z drugimi. Dowayowie mieszkali po przeciwnej stronie gór. Na tym rozmowa się skończyła. Po piętnastu kilometrach, albo i dalej, wysiedli przy szkole, wciąż trochę obrażeni, podziękowali jednak grzecznie. A ja wbrew trudnościom brnąłem naprzód.

Zgodnie z moją mapą Poli powinno być sporym miasteczkiem. Brakowało wprawdzie informacji o liczbie mieszkańców, ale wiedziałem, że to sous-prefecture ze szpitalem, dwiema misjami, stacją paliw i lądowiskiem. Nawet na angielskich mapach o dużej skali przedstawiało się pokaźnie. Kojarzyło mi się z miastem wielkości Cheltenham1, choć może nie z tak okazałą jak tamtejsza architekturą.

Tymczasem była to po prostu mała wioska. Jedyna ulica ciągnęła się na przestrzeni paruset metrów, z lepiankami albo chatami z aluminiowej blachy po obu stronach, i kończyła się niespodziewanie w plątaninie krzewów masztem na flagę. Zawróciłem, szukając dalszego jej ciągu; zwyczajnie go nie było. Mieścina przypominała miasteczko na Dzikim Zachodzie, gdzieś w Meksyku, podczas sjesty ..Kilka obdartych postaci snuło się ulicą i gapiło się na mnie. $zyld obwieszczał istnienie baru — chaty o przygnębiającym widoku, upstrzonej reklamami loterii krajowej i hasłami kampanii przeciw analfabetyzmowi, z mnóstwem okrągłych sformułowań w rodzaju: „Człowiek dorosły nie potrafiący czytać i pisać, pozbawiony informacji, stanowi przeszkodę w podejmowaniu inicjatyw służących podniesieniu ogólnego poziomu państwa”. Nie bardzo wiadomo, jak analfabeta miałby przeczytać to hasło. W ba-rze nie było żywego ducha, ale siadłem na stołku i czekałem, posępnie kontemplując morze błota upiększające ulicę.

Na całym świecie bary są miejscem, gdzie odczuwa się atmosferę miejscowości, ogólne jej położenie w danej chwili, i ten bar nie stanowił wyjątku. Po dziesięciu minutach pojawił się mężczyzna o chytrym spojrzeniu i powiedział mi, że nie mam po co siedzieć, bo piwo skończyło się przed trzema tygodniami. Następna dostawa spodziewana jest w ciągu dwudziestu czterech godzin. Tutejsza choroba na optymizm była mi już znana, wstałem więc i wyszedłem, kierując się ku misji protestantów.

Misja okazała się zbiorowiskiem domów krytych blachą ocynowaną — co, jak zauważyłem, było w stylu wszystkich misji — zgrupowanych wokół kościoła o żużlobetonowych ścianach z falistym, strzeliście zakończonym dachem. Wszystkim kierował amerykański pastor o dzikim spojrzeniu, który mieszkał tu z rodziną i pracował w misjach od dwudziestu pięciu lat. Była to filia misji z Ngaoundere, zaproponowano mi więc uprzejmie gościnę, póki nie zainstaluję się w swojej wsi. Jedno mnie tylko dziwiło: gdziekolwiek pytałem o misję w Poli, ludzie natychmiast uciekali ze wzrokiem lub odpowiadali wymijająco. Mówili o zmęczeniu buszem, o osamotnieniu, o upałach. Ledwie zobaczyłem pastora Browna, zrozumiałem wszystko. (Brown to nieprawdziwe nazwisko, mogą więc państwo uznać pastora za postać fikcyjną).

Wychynął z domu dziwaczny osobnik, obnażony do pasa, z wielkim brzuszyskiem. Na głowie miał topi, hełm tropikalny w kolonialnym stylu, który zdecydowanie kontrastował

39

1

Miasto wielkości Gniezna w południowo-zachodniej Anglii.


Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
100?32 Ruchomość miednicy "W płaszczyźnie strzałkowe] Na głowach kości udowych Uzależniona od
54635 skanuj0025 Mleczna droga Policz gwiazdy na kosmicznym szlaku. Ponumeruj je od 1 do 20.
str204 1 Trzeba by zatroszczyć się o to, iżby nieprawdziwe okazało się stwierdzenie, że „Szkoła przy
na rzecz tei kompetencji -»proklamowana w Konstytucji, uchwała (7) SN z 10.1.1990 r.. stwierdził, Ze
DSCF0025 gdyż nie -są już za przyjaciół uważani. Przyjaciele mówią, że zjadają ciało, by uwolnić je
79874 IMG`87 (2) Zachodzie albo, kto na studia wyjechać nie mógł, od sprowadzanych (nie zawsze najle
na chłopca A chłopiec A działa . na podłoże > chłopiec A działa . na chłopca By s siła. jaką
1(35) Raz pięciu chłopców poszło na łączkę, by na Wielkanoc szukać zajączka. Pierwszy, ten mały

więcej podobnych podstron