lei człowiekowi świat, którego sens, sens wyższy może dopiero nadać sens cierpieniom człowieka?
Psychoterapia musi tedy poruszać się z tej strony wiary objawionej. Kto bowiem uznaje w ogóle objawienie jako takie, podjął już decyzję wiary. Jest więc zupełnie nieskuteczne, gdy wskazujemy niewierzącemu, że istnieje objawienie; gdyby uznawał je za objawienie, byłby już wierzący.
Ale chociaż religia może być dla logoterapii „tylko” przedmiotem, jak powiedzieliśmy na początku, ma ona dla niej bardzo ważne znaczenie, a to z całkiem prostego powodu: w kontekście logoterapii logos znaczy tyle co sens. Byt ludzki rzeczywiście zawsze wykracza poza siebie, zawsze wskazuje pewien sens. W tym sensie człowiekowi w jego bytowaniu nie chodzi o przyjemność ani o moc, ale też nie o samourzeczywistnienie. Chodzi mu raczej o wypełnienie sensu. W logoterapii mówimy tu o „woli sensu”.
Sens jest niczym mur, poza który nie możemy się już cofnąć, który musimy przyjąć. Dlatego musimy przyjąć ów ostateczny sens, że nie możemy wykroczyć poza niego w zapytywaniu, a nie możemy wykroczyć, ponieważ próba odpowiedzi na pytanie o sens bytu zawsze już zakłada byt sensu Krótko mówiąc, ludzka wiara w sens jest kategorią transcendentalną w rozumieniu Kantowskim. Tak jak nie ma sensu, jak wiemy od czasów Kanta, wykraczać w pytaniach poza kategorie przestrzeni i czasu, po prostu dlatego, że nie możemy myśleć, a więc również zapytywać, nie zakładając zawsze przestrzeni i czasu, tak też byt ludzki jest zawsze bytem skierowanym ku sensowi, choćby go prawie nie znał. Mamy tu coś takiego jak przedwiedza o sensie, a przeczucie sensu leży u podstaw „woli sensu”. Człowiek dopóki żyje, wierzy w sens, czy chce, czy nie chce, czy przyznaje to, czy też nie. Nawet samobójca wierzy w sens, jeśli nie życia, dalszego trwania, to przecież wierzy w sens umierania. Gdyby rzeczywiście nie wierzył w żaden sens, nie mógłby ruszyć palcem, a więc zdecydować się na samobójstwo.
Widziałem umierających którzy przez całe życie z łatwością odrzucali wiarę w „wyższą istotę” czy w coś podobnego, w wyższy, co do wymiaru, sens życia, ale na łożu śmierci osiągali coś, czego nigdy w ciągu dziesięcioleci nie byli w stanie przeżyć, osiągali w „godzinie śmierci” bezpieczeństwo, nie poddające się rozumieniu i racjonalizacji. Coś podnosi się z głębi, przedziera się, wyłania się bezwzględna ufność, nie wiedząca, komu ma być okazana ani czego dotyczy, ufność mimo znajomości bezlitosnej prognozy. W ten sam ton uderza Walter v. Baeyer, pisząc: „Zatrzymajmy się na spostrzeżeniach i myślach, które wypowiedział Plugge. Biorąc obiektywnie, nie ma już tu żadnej nadziei. Chory, który jest przy zdrowych zmysłach, musi sam zauważyć, że uznano go za nieuleczalnego. Ale ciągle jeszcze ma nadzieję, ma nadzieję do końca. Na co? Nadzieja takiego chorego — pozornie iluzoryczna, mogąca kierować się na ozdrowienie w tym świecie i pozwalająca przeczuwać w głębokim ukryciu jej transcendentny sens — musi być zakorzeniona w bycie ludzkim, który bez nadziei nie może istnieć, i wskazywać na przyszłe spełnienie, w które wierzyć jest rzeczą właściwą i naturalną dla człowieka, nawet bez dogmatów”.1
1 W. v. Baeyer, Psychologie am Krankenbett, w: „Gesundheitsfiirsorge — Gesundheitspolitik”, 7 (1958), s. 197.
81
8 — Nieuświadomiony Bóg