bolsche0001 djvu

bolsche0001 djvu



Druk P. Laskauera i S-ki, Nowy-Swiat 41.

WILHELM BÓLSCHE.

POCHODZENIE CZŁOWIEKA

Z wieloma rysunkami p. CClil ly Planck.

Z io-tego wydania przetłumaczyła Iza Moszezeńska.

,BIBLI(k* ii..... n iiinjHBi!T'jmŁCENIA“

Nowy-Swiat 37.

Lwów Księgarnia Narodowa

Akademicka 8.

1904.

Jo^ecjeiio H,eH3ypoio BapmaBa, 12 Man 1904 roją.

Woj. 06r. Prnp. P^-ńief KW P:??.- yijo ic*

Nr 9 6 60

f

cD

5 7

Diiał /

PRZEDMOWA.

Każdy, kto pragnie być uważany za człowieka kulturalnego, tj. za człowieka myślącego, musi sobie przyswoić zarys współczesnych naukowych badań i hypotez o pochodzeniu człowieka. Rozmyślanie o samym sobie jest pierw-szem i najwyższem myśleniem, do jakiego jesteśmy zdolni. Można wątpić o wartości tych rzeczy, ale przedewszystkiem należy je znać; inaczej żadna dyskusja do niczego nie doprowadzi. W obec tych spraw znika różnica stanów. Ile razy w ciągu dziejów wypływały na powierzchnię wielkie umysłowe prądy, zawsze instynktywnie kierowały się one nie do królujących w świecie myśli, lecz przedewszystkiem do prostego ludu — tam, gdzie bije serce narodu. Dziś, gdy wiedza przyrodnicza dostarcza poważnych danych do całkiem nowego światopoglądu, spada na nią obowiązek skierowania się również na tę drogę. Jeżeli zaporą dla niej staje się specjalnie naukowy język i sposób rozumowania, to musi ona zdwoić starania i wysiłki, by stworzyć popularne tłumaczenie własnych twierdzeń i wywodów. Obecna książeczka zwraca się do możliwie jaknajszerszych mas, do tych zwłaszcza, które nie znają wielu znakomitych i bardziej wyczerpujących nowych prac, dotyczących tego samego przedmiotu. Zamykamy ją w tak niewielkich rozmiarach, że istotnie na przeczytanie jej dosyć będzie jednej wolnej godziny; sądzimy jednak, że jej treść dostarczy materjału na niejedną godzinę poważnych rozmyślań. Dla określenia jej naukowej podstawy wystarczy, bym wspomniał tylko nazwisko Darwina. Jeżeli komu się [zdaje, że z tern nazwiskiem już się załatwił, tego chciałbym zachęcić do zaznajomienia się z tą treściwą rozprawą, chwytającą jego naukę [tylko w najgłówniejszych zarysach. W szczegółach znaczna część moich wywodów opiera się na pewnych urywkach rozumowań Haeckla, a nie mogę pomijać również silnego wpływu niektórych nowych badań i spostrzeżeń Hermana Klaatscha z Heidelberga. Poza sferą faktów i ich zestawień, wyrażam własne głębokie przekonanie, że człowiek myślący wszystkie te związki, które go ze zwierzęcym światem łączą, uważać będzie dla siebie nie jako poniżenie, lecz jako nowy czynnik wzmacniający i podniecający jego świadomość własnej siły moralnej. Dopiero znając je, widzi, że tryumfuje nad swą zwierzęcością, wybija się przed ciemną suterenę swego istnienia.

Wilhelm 'Sc/sche.

I rzed oczami memi rozciąga się uroczy widok natury. Świeża łąka przed oknem mojem szmaragdową zielenią przyobleka doliny. Niby złote i liljowe płomyki błyskają wśród niej dzwonki i brodawniki. Szary granitowy wał — świadek zamierzchłej epoki —zamyka tę świeżą falę bujnego życia. Ponad nim wznosi się sosnowym lasem pokryty najbliższy stok górski, błękitnawą mgłą otulony, a bardzo daleko wyżej jeszcze, niby ciemniejszy cień błękitu nieba i niemal zlewający się z nim w jedną barwę, wielki grzebień łańcucha górskiego. Śnieżno-biały obłok, ozłocony słonecznym blaskiem, zwolna wznosi się ponad grzbietem gór, niby duch, przybyły z niezmierzonej dali i rozpływający się w fali słonecznego światła. W świetle tern kąpie się i kwitnąca łąka, i granit skał, i las górski; — jest ono symbolem wszechjedności, obejmującej i pochłaniającej wszystko.

Teraz dolatują do mnie dalekie głosy. Za szaremi odłamami skał idą ludzie po ścieżce. Są to ludzie obcy; nie widzę ich. Ileż takie rozlegające się zdała głosy ukrywać mogą dobrego lub złego! Słowo „człowieku jakąż może obejmować rozmaitość nieskończoną, ile podniosłości i szlachetności — albo jak nizkie brutalne popędy! A jednak myślę, że te słabe fale powietrzne, które do mnie dźwięki ludzkiego głosu donoszą, drżą nieraz prostą nauką ewan-gelji, że każdy człowiek bez różnicy jest moim bratem. Cywilizacja nasza postąpiła zatem tak daleko, że wpoiła w nas poczucie braterskiej łączności z wielogłową masą tysiąca pięciuset miljonów ludzi, zamieszkujących kulę ziemską, poczucie ogólnej świętości pojęcia „człowiek!" Ludzie ci stanowią jedność, jedną wielką rodzinę, która gotową jest wspólnie odpowiadać za swe występki i wybaczać je, wspólnie kosztować radości, iść ręka w rękę jedną drogą, wiodącą w pełen zagadek świat.

W gwarze głosów, dochodzących do mnie, rozróżniam dźwięk ostrzejszy, nie ujęty w wyrazy. To głosik maleńkiego dziecka, jednostajny, wesoły szczebiot bezbronnego pisklęcia, który tak za serce chwyta....

Każdy z nas rozwinął się niegdyś z takiego pączka ludzkiego, z takiego dziecięcia na człowieka wyrósł. I oto wzrok mój na nowo zmierza ku zielonej łące. Wszystkie te złote brodawniki i błękitne dzwonki również z pączka się rozwinęły. Każda z tych roślin z niewidzialnego kiełka wybujała i wyrosła w świetle słonecznem. Myślę też, że owo słoneczne światło jest dla jednego i drugiego równie niezbędne: dla różowego pączka ludzkiego w kołysce i dla brunatnego pączka kwiatów polnych. Gdyby dziś zagasło Owo słońce, które w odległości 20 miljonów mil krąży samotnie wśród mroźnej przestrzeni, ludzkość zaginęłaby tak samo, jak i nieprzejrzany tłum drobnych kwiatów polnych.

Z głębi ducha ludzkości, z tej samej krainy, z której doszły do nas słowa Ewangelji, dochodzi uszu moich i inna nauka. Po raz pierwszy zabrzmiała ona w księgach starych Indów i orzekła, że związek braterski nie kończy się na łączności człowieka z człowiekiem, że obejmuje on to wszystko, co wzrosło na ziemi, wszystko to, co w prawidłowem, niewzruszonem władaniu świętych praw przyrody pod promieniami słońca kiełkuje, rozwija się i wyrasta. Owa prosta nauka głosi: żadnego zwierzęcia nie masz dręczyć niepotrzebnie, żadnego kwiatka złamać, gdyż i one są ogniwami w łańcuchu życia, i one również w niezmierzonym obszarze przyrody są twymi braćmi. Kwiatek lub robaczek błyszczący spoczywa na jej łonie tak bezbronny, jak małe, szczebiocące dziecię; ale z dziecięcia człowiek wyrasta, a kto wie, co wyrośnie z tego kwiatka, z tego robaczka, i kto wie, co przed miljonem lat wyrosło i rozwinęło się z podobnych im istot!

Tego rodzaju uczucia, znane dziś chyba nam wszystkim w lepszych chwilach naszego życia, po winny by nas — sądzę — doprowadzić do takich zagadnień, jak zagadnienie „ Pochodzenia Człowieka. “

Tam, dokąd uczucie ludzkie zmierza, tam też bez lęku i wstydu może skierować i boską żądzę jego poznania. Kto ma tak dużo miłości, że obejmuje nią i świat zwierzęcy, ten z zupełnie czystem sumieniem może sobie zadać pytanie, czy pokrewieństwo, łączące go z całym światem ludzkim, nie rozciąga się dalej — czy nie łączy go ze zwie-Tzętami wspólność pochodzenia, czy on nie rozwinął się ze zwierzęcia. Śmiało może on spojrzeć w oczy prawdzie, gdyż fakt ten nie ma gorszego moralnego znaczenia, niż ten, który każda matka codziennie stwierdza i uświęca głębokim instynktem swej miłości, mianowicie, że każdy, choćby i największy człowiek powstaje z nierozwiniętego pączka ludzkiego, z niedołężnego dzieciątka, które ani chodzić, ani mówić nie umie, lecz najprzód kiełkuje wedle porządku natury tak samo, jak błękitny dzwonek kiełkuje i rozwija się pod gorącemi pocałunkami słońca. Jeśli tak powstaje jednostka, czemuż i cała ludzkość nie miałaby przechodzić podobnych kolei?

Działo się temu okrągły miljon lat.

Komuby wtedy było dano w roli wesołego myśliwego z łukiem w ręku przebiegać krainy dzisiaj ucywilizowanej Europy, byłby miał osobliwy widok. Wedle naszych pojęć byłby bezwarunkowo musiał myśleć, że znajduje się w Afryce podzwrotnikowej. W południowej Europie byłby mógł całemi tygodniami przebiegać nieprzejrzane, trawą pokryte równiny, na których tylko tu i owdzie

wyrastały gaje. Wpośród morza traw uganiały się liczne stada antylop, dzikich zwierząt, podobnych do koni i żyraf. W noc księżycową biwakując na brzegu strumienia, byłby mógł widzieć całe gromady kolosów, szukających tam napoju lub kąpieli, tak jak się to zdarzało pierwszym myśliwym, którzy z Kraju Przylądkowego do wnętrza Atryki wtargnęli. Byłyby tam słonie wszelkiego rodzaju o jednej lub dwóch parach kłów, grube nosorożce i ciężkie, niezdarne hipopotamy; z głębi rozlegałby się ryk lwów, panter i osobliwie uzbrojonych zębami w formie szabli olbrzymich kotów. Zwróciwszy się następnie cokolwiek na północ, do krain dziś najbujniejszą kwitnących kulturą, dostałby się do nieprzebytej dziewiczej puszczy, podobnej do tych, jakie we wnętrzu Afryki przebywał Stanley, doznając w nich całej grozy nieustraszonego podboju dzikich podzwrotnikowych krain. Ponad] gęstą" knieją nizkich zarośli strzelały, w górę korony palm wspaniałych. Pstre papugi wrzeszczały. Z pośród sklepienia zielonych liści na przerażonego intruza spoglądały bystro oczy ogromnej małpy człekokształtnej, podobnej do współczesnego goryla. To wszystko tonęło w żarze strefy gorącej. Jakżeby się zdumiał ówczesny wędrowiec, gdyby na dzisiejszej mapie drogę swą wyśledził i ze swemi wędrówkami porównał! Tam, gdzie dzisiaj morze Śródziemne błękitną płaszczyznę na niezmierzonej wzrokiem przestrzeni rozciąga tak daleko, że z okrętu widok najdalszych brzegów znika na skraju widnokręgu, tam on błądziłby suchą nogą po stepie trawą okrytym, po którym biegały żyrafy, lub po zaroślach, przez małpy zamieszkiwanych. Tam zaś, gdzie dziś zielonawy lód lodowców na zawrotnej wyżynie przełęczy górskich leży w sąsiedztwie czerwonych róż alpejskich, on widziałby tylko wzgórza lesiste, na których wzrok jego, gdyby był ze zjawiskami geologicznemi obeznany, odkryćby mógł jednak ślady stałego, choć powolnego podnoszenia się skorupy ziemskiej. Tam zaś, gdzie — jak w sercu Francji — dziś tylko żar

słoneczny grzeje nagie góry, w idziałby on w nocy krwawą łunę wrzącej lawy z gór, ogniem ziejących.

Dziwny świat zamierzchłej, nieskończenie odległej przeszłości!

t Miljon lat dla nas, co umiemy zaledwie o jakieś sześć tysięcy lat wstecz wyśledzić dzieje naszej cywilizacji ludzkiej, z pisanych dokumentów wyświetlone, — jest czemś potwornie wielkiem, czego myślą objąć nie umiemy. Tern, co ludzkość przeżyła w ciągu jednego tysiącolecia, zapełnić można całe bibljoteki. A tymczasem trzeba nam tysiąc tysiącoleci zliczyć, by miljon lat otrzymać. Czyż nareszcie dziwić się można, że w świetle badań, które nas do tej pierwotnej epoki przenoszą, widzimy Europę zupełnie różną od dzisiejszej, z całkiem odmiennym ustrojem mórz i lądów, klimatu i łańcuchów górskich?

Epokę tę nazywamy trzeciorzędową.

Dziejopis ziemi rozróżnia cztery wielkie okresy według zmian, jakie zachodziły w świecie roślinnym i zwierzęcym w ciągu miljonów lat. Epoka pierwszorzędowa jest najdawniejszą, w której istniało życie na ziemi. Wtedy zieleniły się te lasy, których skamieniałe szczątki stanowią węgiel kamienny, a w ich cieniu pełzafy osobliwie opancerzone salamandry. W morzu, nad którego brzegami szum;ałv te lasy, pływały dziś już nie znane gatunki ryb i raków. Potem nastąpiła epoka drugorzędowa, w której ogromne gady w rodzaju ichtjozaura groźnemi były na lądzie i na morzu. Po niej dopiero przyszedł okres trzeciorzędowy, kiedy to Europa miała klimat dzisiejszej Afryki i była ojczyzną słonia, żyrafy i małpy.

Dopiero później, gdy ten okres minął, nastąpiła epoka czwartorzędowa, w której rozwinęła się cała znana nam przeszłość historyczna, i która właściwie trwa do obecnej pory. Dopiero w tym ostatnim okresie wzrok nasz spotyka znane sobie obrazy. Powierzchnia ziemi staje się taką, jaką dziś widzimy; wszystko jest nam bliższe. Wszystko, co poprzedza ten okres, jest tak obce, jak gdyby dotyczyło cał-

kiem innego świata: jest to niby sen o jakiejś obcej planecie. A jednak w tej trzeciorzędowej epoce już żył na ziemi człowiek.

Nie wspomina o tern żadna pieśń, ani żadna powieść bohaterska. Tam jednak, gdzie milczy podanie, kronika świadomej ludzkości — przemawiają do nas kamienie.

Już w ciągu epoki czwartorzędowej tradycje ludzkości rozpływają się w pomroce wieków. W najodleglejszej chwili milkną nawet najstarsze podania piśmienne Chińczyków, Babilończyków i Egipcjan. Tracimy ślady pisma, a z niem i ostatni bezpośredni dźwięk z kolebki ludzkości. Jednakże z poza tej granicy piśmiennych pomników mamy jeszcze zabytki ważnego wydarzenia, wyraźnie wyryte w kamieniu. Tern wydarzeniem była wielka epoka lodowa. W ciągu tysięcy lat piętrzyły się nad Europą i Ameryką olbrzymie masy lodowców. Stada mamutów, wielkich słoni, okrytych czerwonem futrem, chroniącem je od zimna, pasły się na wybrzeżach tych lodowrców, jak dziś piżmowce i renifery w okolicach podbiegunowych. Z tych czasów doszły do nas również niewątpliwe ślady istnienia ludzi.

W piaskach, które pozostawały, gdy lodowce topniały, w jaskiniach, wydrążonych w skałach wapiennych przez strumienie spływających wód, dochowała się prosta, gruba broń kamienna, którą posługiwał się człowiek pierwotny, polując na mamuty. Na ścianach takich jaskiń odkryto we Francji kolorowe obrazy, na których człowiek z epoki lodowców bardzo wyraźnie nakreślił postać mamuta. Dokładność tych obrazów możemy dziś jeszcze sprawdzić, ponieważ w lodach Syberjf odnaleziono dobrze zachowane trupy mamutów ze skórą i sierścią. Odszukano również czaszki i kości ludzi ówczesnych, i dzięki temu dziś mamy o nich dość jasne wyobrażenie, jakkolwiek wszelkie ustne czy piśmienne podania dziś żyjących narodów ucywilizowanych zupełnie ich pamięć zatraciły, a nawet najwznioślejszy symboliczny obraz powstawania kultury, Biblja, nie czyni o nich nigdzie najmniejszej wzmianki.

Obronne narzędzia kamienne, noże i ostrza strzał z łatwego do obrabiania krzemienia, które świadczą o istnieniu współczesnego mamutowi człowieka, znajdują się niekiedy w warstwach skalnych, które już istniały, gdy się epoka lodowa ze swemi mamutami i lodowcami rozpoczęła. Ukazują się tam ślady pierwotnej kultury ludzkiej obok kości olbrzymiego słonia, nie tylko większego rozmiarami i odmiennego kształtem od mamuta, lecz i starszego niż on, — tak zwanego słonia południowego. Ten słoń południowy mieszkał we Francji i Niemczech w gajach laurowych i pod kwitnącemi magnoljami, nie zaś u brzegów lodowców wśród mchów i porostów.

Wraz z nim cofamy się do epoki trzeciorzędowej, ta zaś przenosi nas nie do zimniejszego, lecz przeciwnie do znacznie gorętszego klimatu. Obrazek, który powyżej nakreśliłem, odnosi się do jej połowy: Europa posiadała wówczas płaszczyzny z żyrafami i lasy dziewicze, zamieszkane przez małpy człekokształtne, jak Afryka dzisiejsza. Zdaje się więc, że najdawniejsze kamienne narzędzia człowieka sięgają granicy tego gorącego okresu, środka epoki trzeciorzędowej. Człowiek ówczesny dobrze przystaje do powyżej nakreślonej dekoracji. Istnieje on na ziemi już blizko od miljona lat—jako istota, która sporządziła sobie prostą, ale całkiem dogodną do walki z olbrzymierni zwierzętami broń i narzędzia kamienne, a zatem posiadała wyraźne zawiązki pewnej r kultury.u

Jeżeli jednak myślą tak daleko się zagłębimy, musi nam się samo przez się nasunąć pytanie dalsze, mianowicie: czy człowiek nie jest czasem znacznie starszym jeszcze?

Cofając się o miljon lat wstecz, znaleźliśmy go już i tak wśród niepojętych cudów pierwotnego świata w naj-osobliwszem towarzystwie zwierząt, poprzedników mamuta, w klimacie od dzisiejszego zupełnie odmiennym, w Europie, której Alpy dopiero się tworzą, która ma jeszcze całkiem niepewne i zmienne granice mórz. Właściwie niewielka byłaby różnica, gdyby się okazało, że występował wśród coraz starszych i coraz osobliwszych dekoracji w pierwo-tnj^ch dziejach ziemi. Co prawda, z dawniejszych czasów braknie nam wszelkich zabytków kultury. Z pierwszej połowy epoki trzeciorzędowej nie mamy ani kawałka krzemienia obrobionego ręką ludzką, tern mniej zaś z poprzednich epok. Jednakże rodzaj tych narzędzi kamiennych świadczy o pewnem stopniowaniu. Im bardziej wstecz, tern one są gorsze i surowsze.

Jakżeby to było, gdyby poza granicami tych odległych czasów człowiek istniał w przyrodzie, lecz nie posiadał nawet tyle kultury, by stworzyć najprostsze narzędzie kamienne? W takim razie nie pozostawiłby nam żadnych kamiennych zabytków.

Bądź cobądź jednak pozostaćby po nim musiały kości, jego własne kości skamieniałe w skałach łupkowych obok szkieletów ichtjozaura.

I ten zarzut jednak sam przez się nie byłby jeszcze decydującym.

Nie ulega wątpliwości, że nie po wszystkich istotach, zamieszkujących niegdyś powierzchnię ziemi, dochowały się do nas kości. Alogły one uledz zniszczeniu (właśnie ludzkie kości najtrudniej się przechowują), mogłyby również znajdować się w tych punktach ziemi, których do tej pory jeszcze nie badaliśmy wcale, naprzykład w tj^ch warstwach skalnych, które dziś na dnie morza leżą, albo które pokrywają lody stref podbiegunowych. W ciągu tych nieprzeliczonych wieków ileż razy powierzchnia ziemi doznawała zmian i wstrząśnień! Warstwy, niegdyś niewątpliwie z mułu morskiego utworzone, dziś jeszcze pełne muszli morskich, stanowią szczyty łańcuchów górskich; spotykamy je na przełęczach Alp. Naodwrót całe pasma górskie, starte na piasek, leżą w płaskich równinach piaskowca albo na dnie mórz. W ciągu tego dzikiego zamętu i niepokoju ileż to pozostałości pierwotnego świata mogło uledz zniszczeniu, zmiażdżeniu, starciu na proch i pył! Możemy sobie o tern wytworzyć pojęcie, jeśli uwzględnimy, że z niejednego z łych olbrzymich potworów owej przedhistorycznej epoki dochowała się czasem tylko jedna kość, goleń lub czaszka jednego tylko osobnika, przechowywane w muzeach. Ten osobnik zatem nawet nie cały pozostał, podczas gdy przecież na pewno wiele tysięcy podobnych jemu istniało!

Jeszcze jedno przypuszczenie, wiele ciekawsze zresztą, a również możliwe.

Mianowicie prawdopodobną jest rzeczą, że człowieka z owych odległych czasów nie poznalibyśmy wcale, gdyby nawet jego kości były się dochowały, i to dla tej prostej przyczyny, że był coraz mniej podobny do siebie, że nawet budowa jego kości się zmieniała.

Czy jego kości nie mogłyby wyglądać całkiem odmiennie, że przypisywalibyśmy je zupełnie innemu stworzeniu, nie przeczuwając, że w nich właśnie tkwiło to, czego tak skwapliwie poszukujemy?

W bajkach i podaniach spotykamy się zawsze z czemś podobnem. Mówią nam one bądźto, że ludzie przed wiekami byli karłami lub też odwrotnie olbrzymami, jednookimi cyklopami, ludźmi leśnymi o koźlich nogach, spiczastych uszach i ogonie. Gdy po raz pierwszy odnaleziono kości mamuta, sądzono, że należały one do jakiegoś olbrzyma, Goga czy Magoga, lub do św. Krzysztofa. Tym razem okazało się to niedorzecznością; mniemane kości ludzkie były kośćmi słonia i nie miały żadnego związku z człowiekiem pierwotnym. My jednak, ludzie współcześni, mamy już coś lepszego, niż takie domysły, mamy pewne naukowe dane na to, że nawet nie w tak odległej epoce istnieli ludzie, którzy rzeczywiście wyglądali odmiennie od wszystkich żyjących.

Posiadamy, jak wyżej wspomniano, szczątki kości ludzkich z epoki lodowców, z czasów mamuta. Ludzie ówcześni, którzy w stosunku do najdawniejszych epok są nam znacznie bliżsi, pod względem kultury nie stali wiele niżej, niż niektóre ludy dzikie czasów obecnych. Toż i dzisiaj w Ameryce południowej są plemiona, nie znające wcale

użytku metali, wyrabiające wszelkie swoje narzędzia i broń z kamienia, rogu lub drzewa, a zatem i one również żyją w okresie kamiennym, tak jak łowcy mamuta. Gdybyśmy jednak ujrzeli dziś przed sobą takiego człowieka z okresu lodowców, niewątpliwie doznalibyśmy przestrachu. Jego twarz, jogo postawa, jego członki wydałyby nam się dziwaczne i niepodobne do wszystkich znanych typów ludzi, nie wyłączając najdzikszych. Zapewne, i to jest człowiek; co do tego nie możnaby mieć wątpliwości; jednakże w tym typie człowieka lodowego dojrzelibyśmy coś obcego, co od zwykłego wyobrażenia człowieka rażąco odbija. Z układu kości możemy i dziś jeszcze przybliżony portret tego człowieka odtworzyć.

Po raz pierwszy w 1856 roku znaleziono takie kości ludzkie o bardzo osobliwych cechach i poddano je naukowemu badaniu. Było to pod Dusseldorfem w dolinie, zwanej Neanderthal. Robotnicy opróżniali starą jaskinię. Potrącili stary szkielet, częściowo spróchniały. Lekarz, dr Fuhlrott, przybył i uratował, co się dało, z pozostałych kości. Dziś znajdują się one w prowincjonalnem muzeum w Bonn. Ze zdumieniem widzimy tam czaszkę ludzką o niesłychanie plaskiem sklepieniu nad mózgiem, a natomiast nad oczodołami opatrzoną w dwa niekształtne a bardzo wydatne guzy kostne, jakich nie ma dziś na czole nawet najdzikszy australczyk.

Z tego zdumiewającego odkrycia nie wysnuto na razie właściwych wniosków, gdyż przez dłuższy czas nie można było dojść do porozumienia, z jakiego okresu pierwotnych dziejów pochodzi ta dziwna czaszka. Wypowiadano wątpliwości, czy ona istotnie może być aż tak starą, to jest pochodzić z epoki mamuta. Wśród tego zajął się sprawą Rudolf Virchow i orzekł, że kości te, choćby i z czasów mamuta pochodziły, nie mogły być w żadnym razie pozostałością normalnego człowieka, lecz chorobliwie zniekształconego, i właśnie te ślady anormalności czynią z nich cóś całkiem różnego od czaszki ludzi dzisiejszych. Mieszkaniec

Neanderthal musiał najprzód jako dziecko cierpieć na zmiękczenie kości, a jako starzec na podagrę, w dodatku pomiędzy jednem a drugiem musiał mieć niegdyś czaszkę niemal rozbitą i od biedy wyleczoną. Wypukłości nad brwiami, zarówno jak i inne potworności, tylko w ten sposób wyjaśnić można. Ten widocznie nawet w szczegółach nadzwyczaj śmiały domysł został obalony w r. 1887, gdy profesor Fraipont w podobnej jaskini w okolicy Namur, tak zwanej grocie w Spy, odkrył dwa szkielety ludzkie z zupełnie po-

Pochodzenie człowieka.

omorza


—    17    —



Dwie czaszki przedhistorycznych ludzi o uderzających guzach kostnych ponad oczodołami. Oba odłamki czaszki są przedstawione z profilu. Górny rysunek przedstawia części czaszki, wynalezionej w 1856 roku w Neanderthal pod Dusseldorfem. Dolny rysunek przedstawia dość dokładny zarys całej czaszki, znalezionej w Spy pod Namurem wraz z kośćmi współczesnego mamuta,-nosorożca i niedźwiedzia jaskiniowego. (Ten ostatni odtworzony według rysunku

Fraipont).


mg

dobnemi charakterystycznemu wyniosłościami czołowemi na czaszce. Niepodobna było przypuścić, by i tu powtórzyła się w podwójnem wydaniu taż sama nieprawdopodobnie żałosna historja. Później znowuż około Krapiny w Kroacji znaleziono cały stos kości ze szczątkami najmniej dziesięciu osobników różnego wieku, prawdopodobnie resztki jakiejś przedhistorycznej uczty ludożerców. Biedne tamże upieczone ofiary miały wszystkie bez różnicy taką samą budowę czaszki, jak mieszkaniec Neanderthalu. Na dobitkę Schwalbe i Klaatsch dowiedli ściśle naukowo, że czaszka z Neander-thal nie jest bynajmniej chorobliwie zniekształcona. Nie ulega więc wątpliwości, że istniał rzeczywiście rodzaj ludzi o tego rodzaju czaszkach. Wykopaliska w Spy i w Kra-pinie objaśniły nas również bardzo dokładnie, na jaką epokę istnienie ich przypadało; znajdowały się one bowiem obok kości mamuta i niedźwiedzia jaskiniowego, a zatem pochodziły z epoki lodowców. Otóż ludzie z czasu lodowców tak bardzo różnili się od dziś istniejącego typu człowieka.

Pomyślmy teraz, że te różnice budowy w tym samym stopniu zwiększają się, w miarę jak dalej wstecz się cofamy. Jak wiemy, w o owych odległych epokach wszelkie ślady cywilizacji giną. Człowiek ówczesny widocznie więc nie umiał jeszcze nawet sporządzać najprostszej broni i narzędzi krzemiennych. Z tego braku uzdolnienia możemy słusznie wnioskować o pewnych brakach budowy ciała. Człowiek z epoki lodowców uzbrajał się już krzemienną bronią, a jednak budowa jego czaszki była od naszej tak różną. O ileż niższy stopień przedstawiać musiał w budowie swrej czaszki człowiek, który się nawet jeszcze z krzemieniem obchodzić nie umiał!

Typ ludzki, odbiegając coraz bardziej od dzisiejszego — ginie i rozpływa się w pomroce przeszłości, aż przechodzi w całkiem nieznane istoty i ukrywa się pod postacią, którą trudno wyrazem „człowiek" określić.

Cofnijmy się o miljony lat istnienia pierwotnego świata, obejmijmy myślą ten bezmierny szereg wieków, wedle żelaznej konsekwencji praw przyrody, przedłużmy ten łańcuch stopniowych przemian w pewnym kierunku tak, jak linję biegu jakiejś gwiazdy, która z danego punktu wychodząc, nieustannie dąży naprzód po wytkniętej drodze!

1 Gdyśmy już jednak myślą odbiegli tak daleko, budzi się w nas nowe zaciekawienie i stawia nas w obec śmiałego pytania. Od chwili, gdy tę możliwość przemian uznajemy, nasz zmysł badawczy dalej jeszcze docierać pragnie i przeniknąć tajniki rzeczy na podstawie tak pojętej możliwości. Pod jaką postacią mógł się ukrywać ten dziwnypierwotny typ człowieka? Jakie osobliwe stworzenie, którego skamieniałe szczątki ^może jeszcze odnaleśćby można, stanowiło jego najprawdopodobniejsze przedwiekowe wcielenie?

Posiadamy już punkt wyjścia. Znaleźliśmy — że tak powiem, linję wytyczną, po której się te przemiany odbywały, dzięki właśnie owym czaszkom o grubych guzach czołowych, pozostałym z epoki lodowców. Czyż stąd nie można dalej wnioskować o rodzaju dalszych cielesnych przekształceń?

Na szczęście w tym punkcie spotykamy się z czemś, co już jest więcej warto niż czysto logiczny domysł, mianowicie z naukowo stwierdzonym faktem.

Piękna podzwrotnikowa wyspa Jawa z dawna znana jest ze swych gwałtownych wybuchów wulkanicznych. Już w epoce trzeciorzędowej jeden z jej wulkanów zasypał znaczny obszar ziemi takim samym popiołem, jak w czasach historycznych Wezuwjusz rzymskie miasto Pompei. Ten pył wulkaniczny 'zagrzebał mnóstwo istot żyjących; kości ich, w warstwie popiołu przechowane, zalane wodą, spłynęły w jedno określone miejsce. Miejscowość ta nazywa się dzisiaj Trinil, a wskroś dawnej warstwy wulkanicznego pyłu płynie dzisiaj rzeka Bengawan. W 1891 r. holenderski lekarz, Eugenjusz Dubois, rozkopał wybrzeża tej rzeki i wydobył ogromne mnóstwo dawnych kości, przeważnie zwierząt z epoki trzeciorzędowej, dziś już na wyspie nie istniejących, mianowicie słoni i hipopotamów. Wśród nich jednak znalazł Dubois kość udową, czaszkę i parę zębów trzono wych osobliwszego stworzenia, które widocznie również w owym czasie istniało, a zginęło podczas wybuchu wulkanu.

Stworzenie to musiało być z pewnej strony bardzo podobne do człowieka. Posiadało ono jego wzrost; jego udo świadczyło, że zwyczajem jego było chodzić w prostopadłej postawie. Jego podobieństwo do uda ludzkiego było zresztą tak widoczne, że niektórzy powszechnie cenieni anatomowie (np. Rudolf Virchow) bez skrupułów uznali, iż to jest „noga ludzka.u Inaczej się miały rzeczy z czaszką. Płaska, pozbawiona czoła, o wydatnych guzach nad brwiami, czaszka ta wydała się w ogólnych zarysach ogromnie przesadną podobizną czaszki z Neanderthal. Ta przesada jednak dochodziła tak daleko, że ludzki typ się zatracał, a nasuwało się całkiem nowe podobieństwo. Czaszka z Trinil mianowicie uderzająco była podobną do czaszki małpiej. Można było nawet wskazać ściśle rodzaj małpy, najbardziej podobieństwem zbliżonej, dziś jeszcze spotykanej w południowej Azji, tj. tak zwanego gibona. Gibon jest w ści-słem pokrewieństwie z orang-utangiem, gorylem i szympansem. Dziś żyjące małpy są w każdym razie o wiele mniejsze od tej osobliwej istoty z Trinil. Znaleziona czaszka była zreszą tak podobną do czaszki gibona, że niektórzy bardzo poważni specjaliści uznali ją poprostu za czaszkę przedhistorycznego gibona wielkości człowieka.

Nie wszystko jednak potwierdzało to przypuszczenie. Wnętrze czaszki zalano gipsem, aby wymierzyć, ile w niej było miejsca na mózg. Tym sposobem otrzymano cyfrę pośrednią między gorylem a najniższym typem australczyka, ale znacznie wyższą niż u gibona, choć znowu znacznie. niższą, niż u dzisiejszego człowieka lub nawet jego przodka-z okresu lodowego. Cóż to mógł być za rodzaj stworzenia? Badacze podzielili się na stronnictwa. „Jestto człowiek, bardzo do gibona podobny,“ mówili jedni. „Jestto gibon, bardzo podobny do człowieka u mówili drudzy. Sam odkrywca,

Dubois, obrał drogę pośrednią. Nazwał on swoją kreaturę Pitecanthropus, czyli mówiąc po polsku: małpo-człowiek.

Szczątki zagadkowego stworzenia, znalezionego w 1891 roku na wyspie Jawie p. Eugenjusza Dubois, Pitecanthropus erectus, prostopadle chodzący małpoczło-wiek. U góry narysowano wierzch czaszki z profilu i z góry widziany. Profil uderzająco przypomina wizerunek czaszki z Neanderthal. Poniżej widzimy kość udową lewą, z kilku punktów widzianą, oraz zęby trzonowe. Na wewnętrznej strome kości udowej widzimy nabrzmienie, widocznie wywołane przez skaleczenie, zagojone za życia tego stworzenia. (Według Dubois).

Właśnie ta chwiejność jest dla naszych badań bardzo pouczającą. Fakt ten mówi nam, że jeszcze w epoce trzeciorzędowej żyły istoty pośrednie między gibonem a człowiekiem. Podczas gdy czaszka posiadała w znacznem spotęgowaniu te cechy, jakie już człowieka z okresu lodowego od współczesnego wyróżniały, zbliżała się ona równocześnie do innego typu, dla nas zdawna jasno określonego — do małpy. Tym sposobem badania nasze dotarły do pierwszego celu, do odkrycia pierwszego „przebrania,u w jakiem się ukrył człowiek pierwotny, a które wyśledziliśmy na podstawie poszlak. Dotarliśmy do granicy, poza którą człowiek zupełnie był odmiennym od dzisiejszego.

Czy może w pewnej określonej fazie dziejowego rozwoju nie powstał on poprostu z małpy?

Tutaj badaniu przyrodniczemu przychodzi w pomoc bardzo szacowny i starodawny pogląd.

Działo się to w roku 1735. Wówczas znakomity badacz spełnił czyn zasadniczego znaczenia. Lineusz utworzył pierwszy jasny system podziału tworów natury. Podzielił on przyrodę na trzy królestwa: mineralne, roślinne i zwierzęce. W obrębie tych królestw uporządkował jednostki w szeregi według ich cech zewnętrznych. Tym sposobem dostarczył ściślejszego systemu roślin, zwierząt, a mimo pewnych błędów i braków stanowiło to pierwszą podstawę do porównawczego zestawienia, do logicznego uporządkowania tworów przyrody, według którego można wyśledzić w ogólnych zarysach naturalny związek, jaki je między sobą łączy.

Przy tej pożytecznej i genjalnie pomyślanej pracy z natury rzeczy musiał się Lineusz spotkać z pytaniem: gdzie umieścić człowieka? Nie wahał się ani chwili: wedle budowy jego ciała umieścił go w królestwie zwierzęcem, ściślej biorąc, między ssakami, a w szczególności w tej samej grupie, co małpy.

W rzeczy samej, i dziś jeszcze, o ile tylko chcemy w ogóle jakiś system zbudować, jestto jedyny logiczny sposób wyjścia. Człowiek nie jest prostym minerałem, lecz istotą żyjącą. W braku pożywienia umiera. Posiada więc formę istnienia, właściwą istotom żyjącym, zależną od ciągłego przyjmowania pokarmu, ściśle związaną z przemianą materji. Uszczypnięty w ramię — krzyknie, a zatem «czuje», ma taką naturalną właściwość, którą przywykliśmy wiązać z wyrazem «życie», t. j. zdolność podmiotowego odczuwania. Odżywianie jego odpowiadać musi pewnym warunkom: nie może się żywić czystemi minerałami, potzebuje już przerobionego materjału roślinnego lub zwierzęcego. Potrzeba mu chleba, zamiast kamieni, z powietrza zaś może pochłaniać tylko tlen przez oddychanie. Wszystko to każe go zaliczać do zwierząt, w przeciwieństwie do ziemiożernych roślin.

Pośród tych zwierząt dostrzegamy najprzód dwie główne grupy, których nawet Lineusz nie umiał jeszcze rozróżniać: nauczyliśmy się tego dopiero później. W pierwszej grupie ciało zwierzęce składa się z jednej tak zwanej komórki, tworzy jeden kawałek ożywionej materji zwierzęcej. W drugiej grupie składa się ono z wielu takich komórek, tworzących między sobą niby stowarzyszenie, oparte na podziale pracy.—Ciało człowieka utworzone jest z miljardów komórek o cudownej budowie, niby z żywych cegiełek, które wchodzą w skład jego mięśni, jego krwi, skóry i kości. Należy on zatem do grupy istot wielo-komór-kowych, nie do jedno-komórkowych; nie jest on mikroskopijnie małym wymoczkiem. W tej wyższej grupie znowuż spotykamy się z pewną liczbą jeszcze ściślejszych podziałów, między któremi trzeba uczynić wybór. Mamy tam gąbki, polipy, meduzy (chełbie), robaki, rozgwiazdy i jeżowce morskie, raki i owady, ślimaki i małże, w końcu grupę, wyróżniającą się od innych rdzeniem pacierzowym ponad przewodem pokarmowym, oraz mniej lub więcej twardem rusztowaniem ochronnem tego rdzenia:—kręgosłupem. Tę ostatnią grupę nazywamy kręgowcami; żadna z grup poprzednich nie posiada tej charakterystycznej budowy, i już na

pierwszy rzut oka jest rzeczą jasną, że człowiek jedynie do niej należeć może, gdyż ma zarówno rdzeń pacierzowy, jak kręgosłup. Z pośród Kręgowców wyróżniamy ryby: oddychają one w wodzie tak zwanemi skrzelami zamiast płuc. Człowiek oddycha płucami, zatem do nich zaliczać się nie może. Potem następują płazy: salamandry i żaby, które oddychają naprzemian płucami lub skrzelami, np. żaba, jako kijanka, oddycha skrzelami, a potem dopiero płucami. U człowieka nie widzimy nic podobnego do tego podwójnego oddychania. Gady, np. jaszczurka, krokodyl, żółw i inne pokrewne, mają zmienną Ciepłotę krwi, tj. mają krew zimną, gdy powietrze jest zimne, a ciepłą, gdy je słońce ogrzewa. Nie posiadają w swem ciele żadnego przyrządu do ogrzewania. Ciało ludzkie samo się ogrzewa, ma temperaturę stałą, zatem człowiek gadem nie jest. Stałą temperaturę posiadają dwie ostatnie grupy zwierząt kręgowych' ptaki i ssaki. Ściślejszy wybór musi paść na jedną z tych grup. Ptaki nie karmią swych młodych mlekiem z piersi, jak to czynią matki ludzi i wszystkie samice ssaków. A zatem należymy do ssaków! Ssaki odrazu rozpadają się na dwa działy. Jedne z nich jeszcze składają jaja, mianowicie australskie dziobaki, inne pozbyły się tego zwyczaju i wydają na świat dzieci w wiele dojrzalszej fazie — rodzą je żywe. Tak samo czynią matki ludzi. Teraz dokonać trzeba ostatecznego wyboru; rozpatrujemy ręce i szczęki człowieka. Człowiek nie jest wielorybem, u którego ręka zamienia się w płetwę. Nie jest zwierzęciem drapieżnem, u którego zęby jednostronnie rozwinęły się w kły i siekacze, ani kopytowem, u którego najważniejsze są zęby trzonowe, ani gryzoniem, u którego najważniejszemi są siekacze, ani leniwcem bezzębnym, ani też nietoperzem, którego ręce przeobrazjły się w skrzydła. Tylko jedna jedyna gromada zwierząt ma podobne do niego ręce i zęby—a tą są małpy.

Ma się rozumieć, że gdy Lineusz w systemie swoim z całym spokojem człowieka pomieścił obok małpy, nie myślał on o czem innem, jak o porządku, o zwykłem uszerego-

*

waniu obok siebie mniejszych lub większych różnic, tak jak w zbiorach owadów umieszcza się jedne przy drugich, podobne bliżej, mniej podobne dalej od siebie. Od czasów Lineusza jednak głębiej myślące a nieuprzedzone głowy zadawały sobie wciąż na nowo pytanie: czy ten system nie ma istotnie poważniejszego znaczenia w przyrodzie?

Stary Orang-utan. Twarz zeszpecona jest osobliwemi nabrzmieniami policzków.

Widzimy, że badania nasze, napotkawszy typ mał-po-człowieka, podsunęły nam to znaczenie, jako coraz prawdopodobniejszą możli jtość. Szukamy postaci, pod którą się człowiek pierwotny w czasach najdawniejszych mógł ukrywać; z punktu widzenia systemu musimy przyznać, że z pomiędzy wszystkich istot, zamieszkujących ziemię,

żadno tak się do tego nie nadaje, jak małpa, zwierzę, które mimo wzzelkich różnic w budowie kości jest w każdym razie podobniejsze do nas, niż wszystkie inne stworzenia razem wzięte,

Mówiliśmy już nie o małpie w ogóle, lecz o jej szczególnej odmianie, o gibonie. Dziełem wiele dawniejszej systematyki było, że z pomiędzy wielu małp wyróżniono niektóre i określono nazwę małp człekokształtnych, antropoidów. Sam wyraz już zaznacza ich bliższe pokrewieństwo z człowiekiem. Jestto najbliższy nam stopień w systemie ogólnym. Dziś rozróżniamy cztery takie gatunki małp: w Afryce goryla i szympansa, w Azji orangutana i gibona. Już sam ich wygląd zewnętrzny uderzająco człowieka przypomina. W szczególności zwraca to uwagę każdego, że nie posiadają one widocznego ogona; to jednak trafia się również i u małp niższego rzędu, nie jest zatem cechą przekonywającą. Najosobliwszą wskazówką, która może prze konać najupartszego sceptyka, jest następująca.-

Kto kiedykolwiek przez mocno powiększające szkło rozpatrywał kroplę krwi, wie, że w ten «osobliwy płyn» J) wchodzą dwa składniki:    jest tam właściwa ciecz krwi,

a w niej pływają tak zwane ciałka krwi. Jeżeli kolejno rozpatrujemy krew różnych zwierząt, okazuje się, że kształt czerwonych ciałek krwi przedstawia pewne odmiany. Są one bądźto podłużne, bądź okrągłe, bądź większe, bądźmniejsze, słowem, wyraźnie inne u ryby, salamandry, ptaka, ssaka. Nic dziwnego, gdyż zwierzęta te w ogóle różnią się między sobą. Ta odrębność krwi u każdej grupy zwierząt sprawia, że nie można żywej krwi zwierzęcej bezkarnie wprowadzać do systemu krwionośnego innego zwierzęcia. W takim wypadku dzieje się tak, jak gdyby dwa' rodzaje krwi ze sobą walczyły. Płyn krwisty jednego niszczy ciałka krwiste drugiego; zwierzę, którego krew sztucznie obcą zastąpimy, odczuwa wkrótce przykre następstwa tej walki w swych żyłach:

') Wyrażenie z Fausta Goethego: „ein ganz besonderer Saft“. (Prz. Red.).

wpada w kurcze i całkiem ginie, tak jak miasto, w którem wybuchnie wojna domowa. Tak się dzieje u tych zwierząt, które zresztą są sobie dość blizkie, np. pośród ssaków. Zastrzyknięcie krwi kociej zabija królika, i na-odwrót. Jest tu jednak pewna granica. Krew kocia naturalnie nie zabija kota. Jednakże już i przedtem stwierdzić można stan pokojowy. Zwierzęta bardzo blizko z sobą spokrewnione znoszą wzajemnie swą krew. Pies i wilk okazują się tak blizko spokrewnione, że można bez niebezpieczeństwa żywą krew jednego z nich z krwią drugiego zmieszać. Toż samo dzieje się z koniem i osłem. Niedawno pewien badacz, Friedenthal w Berlinie, zmieszał krew ludzką z krwią małpią. Początkowo krew okazała się dla krwi trucizną, póki prób dokonywano na człowieku i niższym gatunku małpy. Dopiero gdy krew ludzką zmieszano z krwią szympansa, nastąpił pokój. Przekroczono granice przeciwieństwa! Krew ludzka i krew małpy do człowieka zbliżonej okazały się tak podobne, że się wzajemnie znosiły. Czemuż to? Tutaj już nie porównywano kości z kością. Odpowiedź otrzymano ze świata żyjącego. Tajemnicze życie, skład chemiczny krwi zaświadczyły o bliz-kiem pokrewieństwie—pokrewieństwie w całem znaczeniu tego słowa! To nas znowu szybko naprzód posuwa. Wzrasta bowiem prawdopodobieństwo, że człowiek mógł się ukrywać w takiej istocie, jaką jest obecna małpa człekokształtna. Eksperyment z krwią czyni to wielce prawdopodobnem, że wszystkie cztery dziś żyjące gatunki małp antropoidów pozostają w jakimś bezpośrednim związku z owemi tajemnicami pierwotnego świata. Pytanie tylko, w jakim?

Najprzód zachodzi pytanie, czy w nich nie mógł zachować się jeszcze poszukiwany przez nas stopień wstępny.

Czy małpy te nie są czasem poprostu rzeczywistymi ludźmi pierwotnymi, którzy się do tej pory we właściwych ludzi nie zdołali przeobrazić?

Warto sobie przypomnieć zabawne opowiadanie murzynów, którzy mówią o gorylu i szympansie, że to są

właściwie ludzie, ale ponieważ nie chcą pracować, więc udają małpy. Czyżby w tej bajce miało tkwić tyle prawdy, że chodziłoby tu istotnie o niedobrowolnie zacofanych.. ludzi pierwotnych, którzy dzięki swemu krańcowemu konserwatyzmowi, jeszcze teraz są dla nas obrazem małpiej fazy ludzkiego rozwoju?

Możnaby wprawdzie zapytać, jak to się stać mogło, by . w czasie, gdy rzeczywisty człowiek dzisiejszy oddawna się wykształcił i rozwinął, równocześnie w tych kilku dziewiczych kniejach istniał jego małpi protoplasta, jako typ stały? Jednakże w obrębie ludzkości samej spotykamy się z czemś zupełnie podobnem. Czemuż nagi australczyk ze swą kulturą okresu kamiennego żyje jeszcze w zaroślach, podczas gdy obok niego człowiek cywilizowany osiągnął tak wspaniałą wyżynę rozwoju? Bliżej nas spotykamy także zjawiska pokrewne. Na równinie, gdzie wielkie miasto wre i kipi, postęp posuwa się siedmiomilowemi butami, w odległej wiosce górskiej dziś jeszcze kwitną stare obyczaje i pojęcia. To więc nie stanowi poważnego zarzutu.

Przyjrzyjmy się tymczasem dokładniej małpom antro-poidom. Mamy ich cztery odmiany, różniące się między sobą, a niektóre nawet w sposób uderzający. Czyżby one miały przedstawiać cztery stopnie przedhistorycznego człowieka? Każda próba uszeregowania ich wedle zwiększającego się stopnia ludzkiego podobieństwa najzupełniej chyl 'a. Prawda, że każda z nich sama przez się ma dużo cech tego podobieństwa; zdaje się jednak, jak gdyby się one niemi podzieliły w sposób tak subtelny, że wzajemnie się dopełniając, mogłyby wytworzyć pierwowzór ludzki; łańcucha przeobrażeń nie stanowią.

Gdy sobie przypomnimy owo osobliwe stworzenie z Trinil, zwracamy się ze specjalnem zainteresowaniem do gibona, Czy nie on czasem jest istotnym pierwowzorem, natomiast orang-utang, goryl, szympans tylko bezpłodnerri bocznemi odroślami? Trudno zaprzeczyć, że gibon ma rzeczywiście rysy bardzo osobliwe i wiele znaczące. Wydaje się, jakby on nas o krok zbliżał do rozwiązania zagadki pochodzenia. Nie jest to brutalny goryl, lecz istota łagodna, duchowo wyższa. Umie on śpiewać gamę, co jest rzeczą zupełnie wyjątkową u ssaka; przypomnijmy sobie bowiem, że Maśnie człowiek dopiero śpiew i mowę stworzył i rozwinął. Jeśli gibon (co prawda bardzo niechętnie) z drzewa schodzi na samą ziemię, to zazwyczaj biegnie na dwóch nogach, a równocześnie ramionami bardzo zręcznie nad głową lub przy bokach kołysze. Jednakże właśnie te ramiona dają nam do myślenia. W stosunku do tułowia i nóg są one niesłychanie długie. Każde zestawienie z człowiekiem rozbija się o te ramiona, niedochodzące u żadnego ssaka do tak nieproporcjonalnej długości. Obserwując tryb życia gibona, pojmujemy ich znaczenie. Gibon z pomiędzy wszystkich małp antropoidów najzręczniej wdrapywać się umie; dzięki swym ramionom jest on niezrównanym akrobatą. Stanowią one nadzwyczajny okaz przystosowania, doskonały dla jego specjalnych celów. Od dzisiejszego człowieka jednak oddalają go bardzo. Zachodzi pytanie, czyżby i człowiek pierwotny miał posiadać takie długie, pająkowate ramiona? Goryl, szympans, orang-utang mają również bardzo długie ramiona, ale nie dające się bynajmniej z niemi porównać; znacznie bardziej zbliżają się one do ludzkich. Nawet większość niższych małp, każdy koczkodon (magot) i pawian w tym punkcie są znacznie do człowieka podobniejsze.

Te zdumiewające sprzeczności pozostawiają nam tylko jedno rozwiązanie. Mianowicie trzeba wyznać, że te żyjące małpy człekokształtne są wprawdzie bardzo podobne do pierwowzoru człowieka, ale nie są jego żywem wcieleniem. Wtedy, gdy człowiek z owegó pierwowzoru rozwijał się w znaną nam dziś ludzką postać, i one do pewnego stopnia przeobrażały się również, każda na swoją rękę. Nie daleko zaszły w tym rozwoju, ale każda stworzyła swój odrębny dzisiejszy typ. Każda z nich ze swego pierwowzoru zacho- . wała rysy bardzo wybitne, zatraciła niektóre z nich, a roz-

winęła inne. Najmniej przeobra żeń, ogólnie biorąc, doznał gibon, ale i on dorobił się swych ogromnych ramion.

Ciekawą jest rzeczą, że na poparcie tego prawdopodobieństwa możemy znowuż przytoczyć argument, który je niemal w pewność zamienia. W świecie żyjącym dostrzegamy szc zególniejsze prawo, lub przynajmniej coś zbliżonego do prawa. Młode zwierzęta w wielu wypadkach podobniej-sze są do protoplastów całego rodu, niż osobniki dorosłe. Żaba, jako kijanka, podobna jest jeszcze do ryby i oddycha skrzelami. Bardzo wiele zwierząt wyższych, rozwijając się w jaju lub w łonie matki, przechodzi kolejno przez takie przeobrażenia kształtu, jakie spotykamy na niższych, dawniejszych stopniach rozwoju. Ptak w jajku posiada jeszcze kręgi ogonowe, które posiadał niegdyś, dziś już zaginiony ptak archaeopteryx, stanowiący przejście między jaszczurką a ptakiem. Ten osobliwy fakt, powtarzający się w olbrzy-miem mnóstwie przykładów i świadczący o jakimś prawidłowym związku, został nazwany przez Haeckla „zasad ni-czem prawem biogenetycznem, “ a nazwa ta obecnie stała się już poniekąd popularną. I oto już nawet najdawniejsi spostrzegacze zauważyli, że goryl, szympans, orang-utang, tern są podobniejsze do człowieka, im są młodsze. Olbrzymi goryl, który, gdy się zestarzeje, z pomiędzy wszystkich małp antropoidów najbardziej zwierzęcy ma wygląd, w dzieciństwie tak jest podobny do ludzkiego dziecka, że uderza każdego, choćby się nawet flajmniej nad temi kwrestjami zastanawiał (Por. rys. na str. 38). W myśl powyższego prawa, zdaje się to dowodzić, że małpa ta miała w swem drzewie genealogicznem przodka podobniejszego do człowieka, niż ona sama. Uwieńczeniem sprawy jest okoliczność, dotycząca gibona, a świeżo stwierdzona przez zasłużonego badacza Emila Selenkę. Młody gibon w łonie matki posiada jeszcze całkiem proporcjonalne ramiona, jak gdyby miał zostać dzieckiem ludzkiem; dopiero powoli — st«jpniowo rozrastają się one u młodej małpeczki do rozmiarów olbrzymich akrobatycznych haków. (Patrz rys. na str. 32). Tutaj zatem, o ile

prawo jest trafne, mielibyśmy ścisły dowód, że przodkowie młodego gibona również jeszcze nie posiadali tych ramion akrobaty, a zatem stanowczo podobniejsi byłi do człowieka, niż on sam.

Gibon. Małpy człekokształtne z grupy gibona zamieszkują obecnie Azję południową i wyspy Sundzkie, ale niegdyś i w Europie się trafiały. Odznaczają się swemi niesłychanie długiemi ramionami, dłuższemi od nóg. Właśnie gibon ma najwięcej cech podobieństwa z człowiekiem.

Wszystko zatem składa się na wniosek, który zabłysnął już w myśli Darwina, gdy tenże przed trzydziestu laty po raz pierwszy próbował wyświetlić tę sprawę.

Istniał niegdyś gatunek zwierząt ssących, w którym tkwił w zawiązku nietylko człowiek, lecz również goryl, orang-utan, szympans i gibon. One wszystkie pochodzą od niego, jako różne dzieci jednego ojca. W każdym razie istota owa była bardziej zbliżoną do dzisiejszej małpy człekokształtnej, niż do dzisiejszego człowieka, najbliższą zaś była gibona. Jednakże i od gibona takiego, jakim jest dziś, gdy dorośnie, różniła się pewnemi bardziej ludzkiemi rysami. Gdybyśmy tę istotę z tej racji, że od niej pochodzi człowiek, człowiekiem nazwali, to możnaby o dzisiejszej małpie antropoidzie powiedzieć, iż ona pochodzi od człowieka, w przeciwieństwie do utartego wśród niewykształconego ogółu przekonania, że człowiek pochodzi od goryla, orangutana i t. p. Takie sprostowane zdanie zupełnie trafiałoby w myśl Darwina, który w swoim czasie wyjaśnienie to głośnem uczynił.

Owa postać pierwotna nie istnieje już na ziemi. O ile-by nie uczyniono jakiego niespodziewanego odkrycia w niezbadanych dotąd kniejach wnętrza Afryki, to możnaby nad tą sprawą przejść do porządku dziennego. W tym razie musimy znowuż zwrócić wzrok wyłącznie w stronę świata pierwotnego. Jakże się rzeczy mają z temi odwiecznemi kośćmi, które zupełnie przystają do obrazu, jaki sobie wytworzyliśmy obecnie? Trzeba nam znowu powrócić do sławnego „pitecanthropusa" z Trinil. Jest on na wpół gibo-nem, na wpół człowiekiem, — czyżby to miał być właśnie ów pierwowzór człowieka i małpy?

Embrjon gibona na dość wysokim stopniu rozwoju. Uderzającem jest jego podobieństwo do człowieka. (Według Selenki).

Czas, z którego on pochodzi, musi nam dawać do myślenia. Dziś już niema prawie wątpliwości, że istnienie właściwego człowieka sięga środka epoki trzeciorzędowej, zatem było współczesne owym podzwrotnikowym lasom afrykańskiego typu w Europie. We Francji odkryto znowuż w warstwach, pochodzących z owej epoki (którą uczeni ściślej biorąc, mioceniczną zowią), kunsztownie obrobione krzemienie, zupełnie podobne do trochę późniejszych narzędzi kamiennych, o których nikt wątpić nie może, że są dziełem ręki ludzkiej. W tych pięknych lasach okresu miocenicz-nego żyły już także i małpy człekokształtne: w Austrji, Śzwajcarji i Francji gibony, we Francji gatunek, zbliżony do szympansa, ale poniekąd znowuż odmienny, choć wcale do człowieka nie podobniejszy. Trochę później ukazały się właściure szympansy i orangutangi. Świadczą o tern pozostałe po nich kości. Widocznie więc w owym czasie już dawno rozrodziły się były i wyodrębnił}' odnogi, pochodzące od wspólnego korzenia, i już się ustaliły typy pochodne: z jednej strony małpy antropoidy, z drugiej człowiek.

Tymczasem kości pitecanthropusa pochodzą, jak się zdaje, z sam ega końca epoki trzeciorzędowej, wydają się o wiele tysięcy lat młodsze niż kości z okresu mioce-nicznego. Gdyby w istocie z Trinil tkwił ów wspólny pierwowzór, musiałby współcześnie ze swymi rozmaitymi synami żyć jeszcze przez wiele tysięcy lat na wyspie Jawie.

Nie byłoby to wcale niemożliwem. Zachodziłoby jednak wtedy pytanie, czy w ciągli tego długiego czasu utrzymał on pierwotny właściwy sobie typ. Niektóre zwłaszcza jego cechy nasuwaćby mogły przypuszczenie, że i on się potro-sze w dalszym ciągu samodzielnie rozwijał i przystosowywał, choć mimo to stanowi jeszcze względnie najwierniejszy obraz wspólnego początku, znacznie wierniejszy, niż jakakolwiek małpa współczesna.

Możnaby również postawić pytanie, czy pitecanthro-pus nie był epigonem, «ostatnim z Mohikanów* jakiejś

Pochodzenie człowieka.    postaci przejściowej między istotnym protoplastą, a rzeczywistym człowiekiem. Zależy to od tego, jakie znaczenie przyznamy jego specyficznie ludzkim cechom. O ilebyśmy głównie brali pod uwagę jego podobieństwo do dzisiejszego gibona, moglibyśmy tak rzecz obrócić, żeby pitecanth-ropusa uważać za formę przejściową od pierwotnego człowieka do gibona. To ostatnie przypuszczenie mogłoby zyskać bardzo silne poparcie, gdybyśmy znaleźli jego ramiona i przekonali się, że one już wtedy wydłużały się na podobieństwo ramion gibona. Jest nadzieja, że dalsze mozolne poszukiwania na wyspie Jawie przyczynią się do rozwiązania tych zagadek.

Dotychczas ustaliła się pewność, że rzeczywisty wspólny przodek, conajmniej z budowy czaszki i nóg do pitecanth-ropusa podobny, istnieć musiał już przed okresem mioce-nicznym, t. j. w pierwszej trzeciej części epoki trzeciorzędowej. Był to «człowiek» ówczesny, istota zdolna dać początek prawdziwemu człowiekowi, ale również mogąca spłodzić szympansa, goryla i oranga. Niewątpliwie większa część jego ciała była gęsto włosem pokryta, co po nim odziedziczyły małpy antropoidy, jako prawTdziwre «Ezawy» tej rodziny.

Chociaż Jakób «człowiek» teraz zaledwie na niektórych częściach ciała posiada delikatny porost włosów’, pozostałość z daw-niejszej sierści, to jednak wyżej wspomniane biogenetyczne prawo o podobieństwie istot nierozwinię-tych do ich przodków dostarcza nam ciekawych danych o naszym przodku. Mianowicie dziecko ludzkie w łonie matki jest na całem ciele obrosła gęsto włosami (lanugo). Nawet twarz jego jest niemi pokryta, tak jak dziś u dorosłego gibona, tylko wewnętrzne płaszczyzny rąk i nóg są nagie: widocznie nie były one też porośnięte u przedhistorycznego przodka. Dopiero na czas pewien przed urodzeniem znika ta kosmata powłoka człowieka; tylko w pewnych bardzo wyjątkowych wypadkach zauważono, iż utrzymała się stale w ciągu całego żyda. Wyjątki te były sławne, jako okazy czło-wieka-pudla, t. j. człowieka o kudłatej sierści.

Któż spłodził owego przodka? W jakich dalszych metamorfozach możnaby wstecz jego istnienie wyśledzić?

W klasyfikacji wszystkie pozostałe małpy wiążą się z czterema człekokształtnemi. Dzielimy je conajmniej na cztery kategorje. Do jednej należą małpy ogoniaste Azji i Afryki, magoty, pawiany itp., stanowiące większość najbardziej znanych małp w naszych ogrodach zoologicznych. Drugi rodzaj mieszka wyłącznie w7 Ameryce, a jako przykład przytoczymy mądrą małpę kapucyna. Trzeci, również tylko w Ameryce żyjący, obejmuje mnóstwo małych małpek, które u palców nóg i rąk przeważnie zamiast paznogci szpony posiadają i podobniejsze są do wiewiórek, niż do prawdziwych małp. Do nich należy małpeczka.

Te trzy grupy zresztą nie stanowią bynajmniej stopniowego łańcucha rozwToju, tak samo jak małpy antropoidy. Mimo to z czysto anatomicznych względów dochodzimy do przekonania, że najbliższa faza rozwoju człowieka musi znajdować się gdzieś blizko nich.

Już pierwsi zoologowie, którzy opisywali gibona, zauważyli, że on obok blizkiego pokrewieństwa z innemi małpami człekokształtnemi i z człowiekiem, zachowuje szczególniejsze cechy powinowactwa z małpami ogoniastemi z rodziny koczkodonów7. Cechy te mógł on tylko odziedziczyć po wspólnym przodku, a ten musiał je znowu przejąć od jakiegoś dawniejszego osobnika w fazie, gdy bliższy stopień pokrewieństwa i podobieństwa łączył małpy między sobą.

Sam człowiek jest dow7odem, że istniał taki protoplasta, który posiadał jeszcze długi ogon zewnętrzny. Nie-tylko posiada on jeszcze, jako dorosły, kręgi ogonowe na zewnątrz niewidoczne (są one u niego jeszcze lepiej rozwinięte niż u małpy człekokształtnej), ale jako embrjon w łonie matki — zawsze zgodnie z owem przedziwnem prawem, ma istotny i widoczny ogon. W wyjątkowych przypadkach zachowuje ten ogon po urodzeniu, a wtedy zjawiają się istoty monstrualne, ludzie ogoniaści, których istnienie podawano w wątpliwość, lecz dziś już ostatecznie stwierdzono.

Nic nam nie przeszkadza przypuszczać, że istniały przedludzkie postacie stworzeń, do koczkodona podobnych, które przekazywały potomstwu ten ogon przodków. Wnosząc ze skamieniałych szczątków kości, w owym środkowym okresie trzeciorzędowej epoki istniały obok człowieka i małp człekokształtnych, również i małpy ogoniaste z grupy, zamieszkującej Azję i Afrykę. Jeden ich rodzaj, zwany Me-sopithecus, w wielkiej liczbie zamieszkiwał wówczas Grecję; tam znaleziono po nim bardzo wiele kości. Owa małpa grecka miała porządnej wielkości ogon. Przytem jednak kształt jej nosa i układ oczu przypominał rysy ludzkie w znacznie wyższym stopniu, niż cały dzisiejszy ludek jej ogoniastych krewnych.

Z drugiej strony wśród niego znajdują się postacie, jednostronnie rozwinięte w kierunku odwrotnym od ludzkiej, odmiany tak ^zezwierzęcone*, jak naprzykład krańcowy okaz małpi, pawian, (przypominam tu też pociesznego mandryla). Musi to koniecznie nasuwać przypuszczenie, iż istniała jakaś linja pierwotna, jeszcze bardzo blizka człowieka, a z niej rozwinęły się linje boczne zupełnie odrębne, i stopniowo coraz bardziej zatracając rysy familijne, wydały całe bogactwo małpich gatunków, zaludniających Afrykę i Azję. Należy sobie zatem wyobrazić jakąś postać pierwotną, która wydała na świat dzieci, różniące się między sobą: obok protoplasty człowieka i małpy człekokształtnej również i grecką małpę (Mesopithecus), a potem w kilku gałęziach afrykańsko-a^jatyckie małpy ogoniaste. Naturalnie, że ta postać pierwotna musiała być znacznie starszą; najwcześniej mogła ona istnieć w pierwszym okresie epoki trzeciorzędowej. Prawdopodobnie wyglądała ona na prawdziwą małpę i tylko subtelne cechy anatomiczne odkryćby mogły oku rzeczoznawcy, że niejestto jeszcze małpa późniejszego ustalonego typu, lecz taka, w której tkwił takie i zaród powstać mającego człowieka.

Dziwnem zrządzeniem losu z pierwszego okresu epoki trzeciorzędowej doszły nas istotnie szczątki zwierząt małpowatych. Odkrył je hiszpański badacz Ameglimo w Patagonji, a zatem na ostatnim krańcu Ameryki południowej, w warstwach skalnych, które powstały ku końcowi pierwszego okresu tej epoki. Ten pierwszy okres nazywamy eocenicznym, czyli zorzą epoki nowszej. Gdy Ameglimo po raz pierwszy badał taką małą patagońską czaszkę małpią, wydała mu się tak podobną do ludzkiej, że jej właściciela poprostu «homunculusem» nazwał. Zdaje się jednak, że podobieństwo to nie występuje tu wcale wyraźniej niż u dzisiejszej amerykańskiej małpy typu kapucyna, a niezawodnie małpę eoceniczną do tej grupy zaliczyć wypada. Trudno jednak zaprzeczyć, że ten rodzaj małp zarówno fizycznie, jak i psychicznie, bardzo człowieka przypomina. I jego również łączy jakieś tajemnicze pokrewieństwo z gibonem, a stąd z pierwotnym Pithecanthropusem. Nie jest zatem bezpod-stawnem przypuszczenie, że te ładne, łagodne i bardzo inteligentne amerykańskie małpy kapucyny najbliższe są pierwotnej małpowatej postaci człowieka (która także w eocenicznym okresie żyć musiała), że są jej bliższe, niż wszystkie ogoniaste małpy starego świata.

Natomiast małe wiewiórkowate małpeczki—jako gałąź boczna, zupełnie się od pnia oddaliły; są one widocznie zupełnie jednostronną, do specjalnie południowo-amerykańskich warunków przystosowaną odmianą.

Gdy dochodzenie nasze doprowadziliśmy do tego punktu, dalsze pytania nasuwają nam się same przez się. Człowiek, tak ściśle związany z rodem małpim, musiał jego losy podzielać. Dalsze pochodzenie ich musi być wspólne. Ten sam typ zwierzęcy, z którego powstała małpa, dał początek i człowiekowi.

Przytoczony powyżej system podziału stanowi długą drabinę, której szczytem jest małpa, a niższe szczeble—małpo-

Trzy czaszki zestawione dla porównania: u góry młody goryl, we środku stary goryl, u dołu tiłoiu.ek. Można zauważyć, o ile czaszka młodego goryla podo-bniejszą jest do ludzkiej niż czaszka starego. (Według Ray-Łankaster).


Trzy czaszki różnych zwierząt ssących, zestawione dla porównania: u góry zwierzę drapieżne kot, we środku gryzoń zając, u dołu jednokopytne, koń.


zwierze, nietoperze, owadożerne (np. jeż), drapieżne, gryzonie, wielka i różnolita grupa kopytowych i t. d. Drabina ta jednak tylko pozornie posiada historyczne znaczenie. Nie należy sądzić, że człowiek kolejno przechodził wszystkie te przeobrażenia. Ktoby porównał szczękę zająca ze szczęką małpią, temu byłoby szalenie trudno uwierzyć, że małpa od zająca pochodzi.

Dzieje się tu tak, jakgdybyśmy w architekturze dwa style porównali: jeden prosty i szlachetny, drugi stanowiący dziwaczną, zmanierowaną karykaturę pierwszego. Nie łatwo przyjdzie nam na myśl, by styl prosty rozwinął się z dziwacznego. Uzębienie małpy i człowieka przedstawia się, jako prosta budowa w szlachetnym stylu; wszystko stanowi dość jednolicie i harmonijnie rozwiniętą całość. Uzębienie zająca, konia lub kota wygląda niby fantastyczna warjacja tego prostego tematu: jedno w niej opuszczono, drugie przesadzono.

Z drugiej strony trudno byłoby również przyjąć porządek odwrotny, mianowicie, że wszystkie inne grupy ssaków pochodzą pierwotnie od małpy. Proste dokumenty historyczne już temu przeczą.

Szczątki kości zwierząt przedhistorycznych nie świadczą bynajmniej, aby najprzód istniały same zwierzęta kopytowe, potem same gryzonie, następnie same drapieżne, a w końcu małpy, ani też naodwrót, by szereg zwierząt rozpoczęły małpy, a po nich inne gatunki zjawiały się kolejno. Przeciwnie, mamy takie wrażenie, jakoby w pewnej określonej chwili rvvmocześnie rozmaite grupy zjawiły się na widowni.

Coraz dokładniejsza znajomość zaginionych zwierząt ssących na szczęście wskazuje nam punkt wyjścia z pomiędzy tych sprzecznych domysłów.

Wszystkie grupy ssaków zjawiają się już w pierwszym okresie epoki trzeciorzędowej, w wielokrotnie wzmiankowanym okresie eocenicznym. Jak widzieliśmy, nie braknie już i wtedy małp. Jeżeli zatem chcemy wyśledzić ich pochodzenie, musimy sięgnąć głębiej, do po^^ątku eoceniczne-go okresu.

W dwuch bardzo oddalonych od siebie punktach kuli ziemskiej — we Francji pod Cernays w okolicy Reims i w Ameryce północnej w Nowym Meksyku — odkopano kości starożytnych ssaków z tego właśnie okresu, i one najwidoczniej rozjaśniły zagadkę. Posiadają one z jednej strony budowę bardzo prostą i bardzo jednorodną, jeśli tak powiedzieć można: zasadniczy zarys budowy. Posiadają uzębienie proste, bez osobliwych cech zmanierowania, a dzi siejszy układ zębów człowieka i małpy łatwo można z niego wyprowadzić. Posiadają również po cztery nogi, a raczej cztery ręce o prawidłowych pięciu palcach i bardzo ruchliwym kciuku, a zatem i tutaj spotykamy pierwotny zarys ręki małpiej lub ludzkiej, a zatem tak bardzo odmiennej od łapy lwa lub kopyta końskiego. Palce te opatrzone były czemś pośredniem między pazurami a kopytem, tak że mogło się z nich równie dobrze rozwinąć wszystko: kopyto, pazur lub paznogieć.

Z drugiej strony jednak, w pewnych szczegółowych rysach, zaczynają się u tych zwierząt ukazywać zawiązki różnic. Jedne z nich zbliżają się już poniekąd do drapieżnych, inne do gryzoniów, inne wreszcie do tej lub owej odmiany kopytowych. Nie ulega wątpliwości, że mamy tu do czynienia z jakąś grupą główną, z której jako równoległe gałęzie pochodne, biorą początek wszystkie współcześnie znane rzędy ssaków. I to również wątpliwości nie podlega, że jedną z tych gałęzi były właśnie małpy. Co prawda, ta gałąź właśnie budową zębów i ręki najmniej odbiegła od głównego pnia i może uchodzić najsłuszniej za jego bezpośrednie przedłużenie. Tern to się tłumaczy, dlaczego małpa i człowiek, posiadające dziś jeszcze normalne uzębienie i pierwotną rękę, teraz (gdy stara grupa pierwotna oddawna wyginęła), robią takie wrażenie, jakgdyby drapieżne, kopytowe i inne były jej zwyrodnia-łerni dziećmi.

Ponowne badanie owych starych kości z Cernays i Nowego Meksyku świadczy zresztą, że i małpy były tylko latoroślą owego pierwotnego pnia (choć może najbardziej bezpośrednią). Nietylko bowiem dostrzegamy w nich już pewne odchylenie cd zasadniczego typu w kierunku drapieżnych, gryzoniów i kopytowych, lecz widzimy również jedną gromadkę zwierząt, która powoli, lecz stanowczo do małp naszych się zbliża. Nie są to jeszcze małpy właściwe, ale okazują już niezaprzeczalne podobieństwo do jednej grupy ssaków, którą oddawna w klasyfikacji umieszczono obok małp, albo nawet zaliczano do nich, jako osobliwe odrośle tej rodziny. Są to tak zwane małpozwierze.

I obecnie jeszcze na wyspach Sundzkich, a zatem tam, gdzie żyją gibon i orangutang, a niegdyś Pithecanthropus we własnej osobie się przechadzał, żyje szczególniejsze stworzonko, niby małpka, podobne do skaczącej na wysokich nóżkach myszki, tak zresztą pocieszne w swem zachowaniu się, że ją żabką ssaków nazwano. Urzędowe nazwisko tego cudnego potworka jest małpiątko (Tarsius spectrum). W klasyfikacji umieszczają je w rzędzie małpo-zwierzów cz. lemurów. Tutaj zaliczamy również znaczną liczbę zwierząt wielkości kota, znanych w naszych zoologicznych ogrodach, jako pochodzących z Madagaskaru, dalej małpiatki galagosy i bardzo osobliwe palczaki. Niegdyś istniały na Madagaskarze gatunki lemurów wielkości człowieka.

Mały Tarsius spectrum posiada zarazem jedną właściwość, która go jaknajściślej zbliża do prawdziwej małpy, a w szczególności do am< rykańskiej małpy kapucyńskiej.

Ktokolwiek miał sposobność obserwować przyjście na świat dziecka, pamięta ów krwawy przedmiot, który się wydziela po połogu.. Jestto łożysko. Póki mały człowieczek pozostaje w łonie matki, „łożysko" stanowi ważny dla niego organ, gdyż w niem gromadzą się soki odżywcze z krwi matki i stąd do organizmu dziecka przechodząc, karmią go. Sposobem tworzenia się tego „łożyska" w łonie

Tarsius spectrum. Ta mała do żaby podobna roałpiatka z południowo azjatyckich wysp pozostaje w tajemniczem powinowactwie z pniem genealogicznym człowieka.

*


matki różnią się między sobą dość znacznie różne grupy wyższych ssaków. Człowiek i małpa człekokształtna mają w tern swoją całkiem odrębną metodę, a w tern leży jeszcze jeden doskonały dowód ich ścisłego pokrewieństwa. W tem znaczeniu było to dla nauki bardzo ważną zdobyczą, gdy wielki badacz Selenka wykazał u orang-utanga i gibona przebieg zupełnie ludzki, tj. poza tem w przyrodzie tylko u człowieka spotykany. Trochę inaczej odbywa się to u małp ogoniastych z rodzaju magotów, a jeszcze inaczej, stanowczo bardziej pierwotnie, u małp amerykańskich. Ciekawą jest rzeczą, że właśnie ten ostatni sposób tworzenia się łożyska powtarza się również u małpiatki

Tarsius spectrum, podczas gdy prawie cała reszta jej pokrewnych lemurów ma swoje własne i całkiem odmienne sposoby. Ponieważ posiadamy już amerykańskie szczątki dawnych lemurów, staje się coraz prawdopodobniejszą rzeczą, że tego rodzaju małpiatki stanowiły bezpośrednich przodków małp amerykańskich. Byłby to zatem zarazem najbliższy etap genealogiczny człowieka. Te lemury z epoki trzeciorzędowej stanowią widocznie w powyżej określonem znaczeniu dalszą fazę rozwoju zwierząt przedhistorycznych z Cernays i Nowego Meksyku, pewne odchylenie od typu pierwotnego w kierunku dzisiejszych małpozwierzów. W nauce tego rodzaju małpozwierze nazywamy lemurami, stąd owe przedwiekowe zwierzęta nazwano Pachylemuridae.

Tutaj nadmienić należy, że niektórzy przedstawiciele pewnej zwierzęcej grupy posiadają również „łożysko" całkiem podobne do lemurów, mianowicie owadożerne, do których należy z najlepiej nam znanych jeż, kret i ryjówka. Właśnie u jeża spotykamy tego rodzaju łożysko. Trudno się oprzeć przypuszczeniu, że i jeże muszą pochodzeniem swem zbliżać się do tego punktu, w którym pień genealogiczny małpy i człowieka od pierwotnego zwierzęcego typu się wyodrębniał. Istotny stan rzeczy nie jest jednak jeszcze wyjaśniony. W każdym razie zdaje się, iż ród jeżów jest ogromnie stary, a być może, że z pomiędzy wszystkich żyjących ssaków, one nawet swym zewnętrznym wyglądem najwyraźniej odtwarzają istotną postać całej owej grupy, którą odkryliśmy w Cernays i w Nowym Meksyku.

Gdy zaś postawimy pytanie, skąd pochodzić może cała owa pierwotna grupa wyższych ssaków, zaraz nabierze poważnego znaczenia nowy fakt dziejowy.

Jesteśmy u początku epoki trzeciorzędowej. Cofnijmy się o krok, a znajdziemy się w epoce wielkich jaszczurów.

Ziemia ukazuje nam się znowuż w odmiennej postaci. Wkroczyliśmy do drugorzędowej epoki dziejów ziemi, tej niesłychanie długiej epoki, w której powstawały skały kredowe Rugji, jurajskie łupki Szwabii, czerwony piaskowiec.

z którego zbudowano zamek heidelberski i tum strasbur-ski. Większość skamieniałych kości z owej epoki pochodzi od wielkich, a nawet olbrzymich gadów, podobnych do smoków. Pływały one po Oceanie, niby nasze wieloryby, tarzały się w mule nadbrzeżnym, jak hipopotamy; jak krowy pasły się one na stepach, podobne z postaci do olbrzymich kangurów, skakały na tylnych nogach, a nawet najśmielsze z rodu, posługując się skrzydłami w rodzaju skrzydeł nietoperza, wzlatywały w powietrze nakształt bajecznych smoków. Dopiero stopniowo w ciągu tego długiego okresu dziejów ziemi, trwającego niewątpliwie wiele miljonów lat, zjawiać się zaczęły ptaki. Pierwszy był Archaeopteryx (pra-ptak), którego budowa wyraźnie jeszcze okazuje, że ptaki w ogóle są boczną linją, gałęzią wielkiej rodziny gadów — owych przedhistorycznych smoków.

Pozostałe z owych czasów kości świadczą jednak, że i w owej epoce istniały już ssaki. Nie grały óne widocznie wówczas jeszcze bardzo poważnej roli. Do tej pory tylko w niektórych miejscowościach, w skałach drugorzędowei epoki, szczątki ich odkryto, a i te drobne pozostałości pochodzą widocznie od niewielkich zwierząt. W każdym razie te skamieniałości bardzo są łatwe do rozpoznania i uczą nas rzeczy doniosłego znaczenia.

Cofając się od epoki trzeciorzędowej do drugorzędo-wej, zdaje się, jakoby na ich przełomie nagle niknęły wszelkie ślady wyższych ssaków, nie wyłączając owej pierwotnej grupy cernejskiej i nowo-meksykańskiej. Natomiast wszędzie, gdzie tylko kości ssaków odkrywano, spotykano przedstawicieli pewnej znanej grupy niższych ssaków, mianowicie „workowatych.14

Najogólniej znanem zwierzęciem tej grupy jest kangur. Prócz niego jednak istnieje cały szereg dziś jeszcze żyjących jej członków, mieszkających przeważnie w Australji, lecz częściowo też i w Ameryce. Zwierzęta workowate prócz innych cech charakterystycznych, posiadają kość haczykowatą u dolnej szczęki, przez co szczęka ich stale

Ł

Perameles (borsuk workowaty). Należy on do osobliwej niższej grupy workowatych, tworzy jednak już rodzaj łożyska dla zarodka, co go zbliża do grupy wyższych

ssaków.

odróżnia się od szczęki innych zwierząt ssących. W skamieniałych kościach zwierząt epoki drugorzędowej znajdujemy zawsze ową specjalną kość haczykowatą, co dowodzi, że mamy tu do czynienia z grupą ssaków, którjch osta-tniemi epigonami są dzisiejsze workowate. Kości tego rodzaju spotykamy w Afryce, Azji i Europie, a to świadczy, że ród workowatych był wówczas po całej ziemi rozpro-szon)\

Choćby z tak ogólnego stanu rzeczy wnosić wolno, że mamy tu znów przed sobą starszą postać ssaków, z której prawdopodobnie mogła wziąć początek pierwotna rodzina zwierząt epoki trzeciorzędowej. Tym sposobem odkrywamy tu znowuż o jeden stopień wstecz przeobrażenie, pod którem ukrywał się późniejszy człowiek; — istotę workowatą, współczesną ichtjozaurom. Taki ogólny wniosek można jeszcze poprzeć szczegółowemi dowodami,

Nazwę workowatych dajemy tym zwierzętom z racji okoliczności, którą każde dziecko w ogrodzie zoologicznym sprawdzić może: mianowicie, matka nosi przez pewien czas młode, zrodzone w stanie zupełnie niedojrzałym, stale rodzące się przedwcześnie — jeśli tak wyrazić się można, w ochraniającej je fałdzie skóry, w tak zwanym worku. W worku tym mają one brodawkę mleczną, z której wysysają pokarm. I dzisiaj jeszcze u embrjonów wyższych ssaków, nie wyłączając człowieka, dostrzegamy w pobliżu brodawek mlecznych drobne oznaki, świadczące o owem pierwotnem przebywaniu w worku. Zapewne jest to dowodem, że wspólni przodkowie ich wszystkich niegdyś do workowatych należeli. Drugim dowodem są dziś jeszcze żyjące workowate i ich odrębne stanowisko w obec tego ważnego organu płodowego t. j. łożyska. Mówiliśmy powyżej, że owo łożysko u różnych ssaków rozmaicie się kształtuje; otóż zdaje się, że dzisiejsze workowate zatrzymały się na tym szczeblu rozwoju, w którym ono dopiero powstawało.

Kolczatka (Ech id na hystriz). Ów pierwotny ssak australski znosi jeszcze jaja, tak jak gady i ptaki, jednakże karmi piersią młode, z mch wylęgłe. Obok znajduje się rysunek jaja naturalnej wielkości.

U większości workowatych niema bowiem w ogóle łożyska, a musi to pozostawać w związku z istnieniem owego worka i z przedwczesnem rodzeniem młodych. Dostają się one tak wcześnie do brodawki mlecznej, że nie potrzebują wcale odżywiającego je krwią matki łożyska. Tylko u niewielu gatunków australskich workowatych, mianowicie u tak zwanego peramelesa, tworzy się zupełnie nieznaczne i niewykształcone łożysko, jakgdyby na dowód, że ten ważny organ dopiero wśród rodu workowatego powstał, że jest on zatem formą przejściową od niższych do wyższych ssaków. Musimy przyjąć, że przejście od workowatych, tworzących łożysko, do wyższego typu, tj. do owych pierwotnych zwierząt z Cernays i Nowego Meksyku, dokonało się w okresie kredowym, a zatem w ostatnim długim okresie epoki drugorzędowej. Należy przytem spamiętać ważny szczegół, mianowicie, że ręka pięciopalcowa o ksiuku zwrotnym, to zatem, co małpę, małpozwierza, małpę antropoida i człowieka aż do obecnej pory cechuje, ukazuje się i u wspinających się na drzewa workowatych, w szczególności zaś u amerykańskiego oposa.

Zanim u ludzkiego embrjona w łonie matki wykształcą się zewnętrzne brodawki piersiowe, pozostaje pod skórą gruczoł mleczny. Gdy wspomnimy prawo biogenetyczne, mamy stąd takie wrażenie, jakoby u przodków człowieka musiały najprzód istnieć gruczoły mleczne, a potem dopiero brodawki zewnętrzne. Widzimy również u embrjona ludzkiego we wczesnej fazie jego rozwoju dziwne ukształtowanie tylnego otworu ciała: droga dla wydzielin pęcherza i organów płciowych wpada do kiszki odchodowej tak, że istnieje właściwie tylko jeden wspólny otwór dla ekskrementów, uryny i produktów płciowych. Dopiero w trzecim miesiącu w kiszce odchodowej powstającego człowieka powstaje przegroda, która następnie otwór ten dzieli na dwa kanały z dwoma osobnemi ujściami, jednem dla uryny i produktów płciowych, drugiem dla ekskrementów. Oba te fakty nasuwają przypuszczenie, że i tu możemy mieć do czynienia z objawem szczątkowym. Może istniały kiedy ssaki, posiadające gruczoły mleczne, lecz pozbawione brodawek, i opatrzone jednym wspólnym tylko otworem dla ekskrementów, uryny i funkcji płciowych?

Takie ssaki istnieją i obecnie! Są to sławne australskie dziobaki (stekowce). Dziobak lądowy (kolczatka) czyli Echidna, podobnyjestdo wielkiego jeża i jak on ostremi kolcami uzbrojony. Mieszka w Australji, Tasmanji i Nowej Gwinei. Dziobak wodny czyli Ornithorhynehus z futerka i trybu życia przypomina naszą wydrę, pływa wybornie a zamieszkuje małe rzeczki i stawy australskiego lądu. Oba te dziobaki brodawek jeszcze nie posiadają, ale mają już całkiem normalne gruczoły mleczne. Mleko sączy się przez dziurkowane na kształt sita miejsce skóry. Również i tylny otwór ciała dziobaka przedstawia tylko ów wspomniany jedyny otwór dla uryny, produktów płciowych i ekskrementów. Nazywamy go stekiem, i stąd cała ta grupa zwierząt nosi nazwę stekowców.

Dziobak wodny. (Ornithorhynehus paradozus) ssak australski, znoszący jaja i bardzo blizko spokrewniony z protoplastami zwierząt ssących.

W klasyfikacji stekowce stoją bezwarunkowo poza workowatemi. Oba dziobaki nie tworzą już bowiem wcale łożyska. Nie potrzebują go z bardzo ważnego powodu, mianowicie znoszą one jaja w dosłownem znaczeniu. Młode rodzą się w jaju, objętem niby pergaminową oponą, tak samo mniej więcej, jak młode żółwie i jaszczurki. Dopiero, gdy wypełzną z tej opony, niby pisklęta ze skorupki, sięgają do matczynych piersi, jak małe ssaki. Prócz tego dziobak lądowy ma ten sam zwyczaj, co workowate. Nosi on mianowicie zarówno jaja, jak i małego ssaka w worku na brzuchu. Dziobak wodny tego nie czyni; w swej jamie nad-

Pochod.enie człowieka.    brzeżnej buduje całkiem prawidłowe gniazdo i składa w niem jaja, jak ptak.

Sani przez się narzuca nam się wniosek, że te dziobaki stanowią jeszcze dawniejszy szczebel, niż workowate. Australja dostarcza nam więc znowuż okazów ostatnich Mohikanów, świadków pewnej fazy powstawania zwierząt ssących, a zatem także powstania człowieka w odległych, zamierzchłych czasach. Potrzeba tu tylko świadectwa historycznego, tj. szczątków kości prastarych dziobaków, takich, jakie pozostały po workowatych. Przez długi czas dowodów takich brakło. Odkrywano wprawdzie w warstwach skalnych wielkiej epoki jaszczurów nawet z pierwszego okresu, tak zwanego trjasowe-go, rozmaite ząbki i odłamki kości małych ssaków, nie należące do żadnej znanej nam grupy, ani nawTet do workowatych. Były to jednak przeważnie tylko zęby. Tymczasem oba dziobaki wcale zębów nie mają. Nazywamy je dziobakami, gdyż ich bezzębne szczęki pokryte są rogową skórą nakształt ptasiego dzioba. Zwłaszcza dziobak wodny posiada zupełnie prawidłowy dziób kaczy. Wreszcie prawo biogenetyczne dostarczyło i tu znowuż pożądanego rozwiązania. Młody dziobak posiada zrazu istotnie rodzaj mlecznego uzębienia o bardzo charakterystycznie ukształtowanych zębach trzonowych. Kształtu takiego nie posiadają zęby u żadnego z dziś żyjących lub zaginionych ssaków, z jedynym wyjątkiem owych skamieniałych zębów z epoki jaszczurów! Wnioskujemy stąd, że bezzębne dzioby dziobaków, bardzo ciekawy okaz u ssaków, nie są bardzo dawnem dziedzictwem. Są one względnie nowym nabytkiem, są przystosowaniem, którego się australscy epigonowie od tego czasu dorobili. Przodkowie ich w czasach jaszczurów, istotni protoplaści dzisiejszych ssaków, posiadali zęby tego rodzaju, jakie odkrywamy w stanie skamieniałości. Te «zębate dziobaki*, jeśli użyć można takiego wyrażenia, zawierającego sprzeczność samo w sobie, noszą w nauce nazwę Allotheria.

Gdy po raz pierwszy poznano dziobaki, przedewszyst-kiem oczywiście zauważono ich dzioby. Nadawały one zwierzętom, zresztą wyraźnie podobnym do ssących, taki uderzający pozór mieszańców, że dawno już zastanawiano * się, czy te dziwadła nie stanowią istotnie punktu zwrotnego między ssakiem a ptakiem. Wobec powyższych objaśnień dziób ich sam przez się już nam tak dalece nie imponuje, gdyż przedstawia się jako coś drugorzędnego i dodatkowego, jak fiszbiny u podniebienia wieloryba lub szpony u leniwca. Tern więcej natomiast dają nam do myślenia inne właściwości dziobaków. Przedewszystkiem wymieniamy tu dawniej nieznane znoszenie jaj. Ono to właściwie zdawałoby się wskazywać pochodzenie ssaków od niższych kręgowrców. Nie mówimy tu specjalnie o ptakach, gdyż gady, płazy, ryby — również znoszą jaja. Jaje dziobaka już z pozoru okazuje się podobniejszem do jaja gadu, jaszczurki lub żółwia, niż do jaja ptaka. Rozpatrując zaś budowę kości, stwierdzamy również wyższy stopień podobieństwa do gadu, niż do ptaka. Dziobak, jako współczesny jaszczurom, zwraca nas odrazu do tych ostatnich, nie dotykając ptaków. Prosty schemat naszego systemu i tu również prowadzi nas na błędne ścieżki. Ptak jest potomkiem gadu, który się jednostronnie w swoim kierunku rozwinął. a nic nie ma wspólnego z rozwojem ssaka. I on wprawdzie ma trwale ciepłą temperaturę krwi, tak samo jak zwierzę ssące, to podobieństwo zaś zapewniło im obojgu w klasyfikacji blizkie siebie miejsce. Temperatura jego krwi jest nawet wyższa. W każdym razie jestto właściwość, świadcząca wprawdzie o wyższym szczeblu rozwoju, lecz mogła się wytworzyć u każdego z tych gatunków niezależnie. W podobny sposób przedstawiciele zupełnie odmiennych grup zwierzęcych nauczyli się latać, każde na swoją rękę: muchy, pszczoły, ważki, motyle (zatem owady), ryby—(ryby latające), żaby (żaba latająca z wysp Sundzkich, posiadająca błony między palcami nóg), jaszczurki (latająca jaszczurka australska), wreszcie ptaki, a z pośród ssaków

nietoperze i wiewiórki latające. W tych wypadkach nie można bynajmniej twierdzić, by jedne zwierzęta po drugich zdolność latania odziedziczyły: każde pod naciskiem konieczności przystosowało się do warunków i sztukę latania na nowo ^odkrywało». Pewna liczba zaginionych jaszczurów, (wiele dinozaurów i pterodaktyle czyli smoki latające) wedle wszelkiego prawdopodobieństwa posiadała również krew stale ciepłą. Niektóre węże (mianowicie pyton) dziś jeszcze bywają ciepło-krwiste w tej epoce, gdy po złożeniu jaj muszą je dla wylęgania ciepłem swego ciała ogrzewać. Wobec tego jest rzeczą możliwą, że i ptak rozwinął w sobie tę właściwość i utrwalił na całe życie, właśnie jako potomek gadu. Osobliwy mieszaniec Archaeopteryx jest dla nas anatomicznie niewątpliwą formą przejściową między jaszczurką a ptakiem. Natomiast nie znamy żadnego widocznego ogniwa między ptakiem a ssakem. Nie stanowi go bynajmniej nietoperz, tak samo jak wieloryb nie stanowi przejścia od ssaka do ryby; w obu tych wypadkach bowiem nastąpiło tylko u względnie wysoko rozwiniętych ssaków specjalne, warunkami podyktowane przystosowanie. Wieloryb nauczył się pływać, a nietoperz latać.

Łatwo zrozumieć, że pióro ptaka wytworzyło się z łuski jaszczurki. Trudno jednak pomyśleć, by bądź to łuska, bądź pierze mogło w ten sposób przekształcić swą wewnętrzną budowę, żeby się przeobrazić w charakterystyczne pokrycie ssaka, we włos lub sierść. Zarówno łuska, jak i pierze były początkowo ochroną skóry, pancerzem, a następnie u ptaków zasłoną od zimna. U niektórych ssaków spotykamy się znowuż z tego rodzaju pancerzem ochronnym: na-przykład u pancernikowi łuskowców; również niektóre walenie posiadały dawniej coś w tym rodzaju. Właściwem jednak i powszechnie znanem okryciem ssaków są włosy. Zdaje się, że właśnie włosy pierwotne bynajmniej nie służyły do ochrony,tak jak pancerz naprzykład, lecz pozostawały w związku z inną cechą, właściwie również mającą na celu ochronę, mianowicie z czuciem. Były to najcieńsze włókna dotykowe, po-

niekąd niby macki skóry. Dopiero z czasem, gdy ssaki stały się ciepłokrwiste, zaczęły one grać nową rolę, jako zabezpieczenie od zimna. Szukając zaś wśród niższych kręgowców takich narządów skórnych, z których byłyby mogły się rozwinąć włosy, musimy pominąć łuską okryte gady i odrazu przejść do gołoskórnych płazów.

Do płazów zaliczamy w przeciwieństwie do gadów: jaszczurek, wężów, krokodylów i żółwi, salamandrę i żabę. Wprawdzie u zwierząt tych nie widzimy jeszcze wcale włosów, ale właśnie w tej warstwie skóry, w której u ssaków włosy wyrastają, znajdujemy osobliwe organy czucia, które dość dokładnie odpowiadają układowi istotnych włosów embijona ludzkiego, a zatem wedle wielkiego biogenetycz-nego prawa stawiają nam przed oczy prawdziwie pierwotną postać u włosienia, To mogłoby nas naprowadzić na domysł, że najstarsze ssaki, a zatem owe stworzenia z rodzaju dziobaków, występujące już za czasu jaszczurów, w tak zwanym trjasowym okresie, nie pochodziły od jaszczurów samych, lecz od niższej jeszcze grupy płazów.

U niektórych dziś żyjących przedstawicieli tych płazów dostrzegamy istotnie przy bliższej obserwacji pewne cechy, wskazujące ich związek z ssakami. U wielu żab i ropuch ze zdumieniem dostrzegamy bardzo znaczące objawy tego rodzaju troskliwości o płód, że samiec i samiczka na-przemian noszą ze sobą jaja. U naszej swojskiej ropucho-żaby, dzieje się tak, że samiec odbiera samiczce sznur jajek cz. skrzek, owija go sobie wkoło tylnych nóg i nosi je ze sobą. U południowo-amerykańskiego grzbietoroda dzieje się na odwrót: samiczka nosi jaja na plecach, gdyż znajdują się tam w skórze małe torebki, w których jaja dojrzewają i z których później wypełzają młode. U niektórych żab i ropuch torebki przechodzą w duże worki, wjktórych obnoszone bywają jaja, a później młode, tark samo jak u kolczatek i workowatych. U tego rodzaju płazów różne gruczoły skórne grają dużą rolę. Każdy wie, że dla ropuchy stanowią one narzędzie obronne, gdyż wydzielają ostry płyn.

Gruczoły te grają również ważną rolę w tworzeniu się torebek u ropuchy grzbietoroda, i nie byłoby zbyt śmiałem przypuszczenie, że młodym, wzrastającym w torebce, wydzieliny owych gruczołów, (nie zawsze i nie koniecznie gryzące), mogłyby służyć za pierwsze pożywienie. W tern miejscu zbliżylibyśmy się właśnie do dziobaków, gdyż i u nich

Embrjon człowieka w połowie piątego tygodnia. Jest on bardzo powiększony, gdyż wielkość naturalna w tyra okresie nie przechodzi jednego centimetra. Należy zwrócić nwagę na szpary skrzelowe u szyi, członki pletwowate i wyraźnie rozwinięty ogon.

Embrjon małpy z tegoż okre.=u co powyższy embijon człowieka. Można zauważyć uderzające podobieństwo (według Selenki).

młode, w worku przechowywane, tak samo liżą soki, wydzielające się z gruczołu potowego.

Embrjon kolczatki (Echidna), Zwracamy uwagę na uderzające podobieństwo z embijonem człowieka i małpy na tymże stopniu rozwoju (według Ryszarda

Semona).

Trudno jednak z drugiej strony zaprzeczyć, że całość budowy dziobaka zdradza liczne cechy podobieństwa do gada i jaszczura. To tylko uderza w budowie szkieletu, że sposób przyczepienia dolnej szczęki do głowy jest całkiem odmienny u gada i ssaka, a nawet stanowi zupełnie krańcowe przeciwieństwo dwuch różnych systemów.

Tylko dokładna obserwacja skamieniałych szczątków istot przedhistorycznych może nam udzielić niejakiego wyjaśnienia tych sprzeczności. Należy nam szukać historycznej chwili wytwarzania się najstarszych ssaków typu dziobaków z jakiejś najbliższej im postaci zwierząt niższych na przełomie między epoką pierwszorzędową a drugorzędową, a zatem między okresem węgla kamiennego a pierwszym wielkim okresem jaszczurów. Otóż właśnie z tego czasu, dzięki skamieniałościom, posiadamy pewne dane, dosyć ważne, a dotyczące naszego zagadnienia.

Dziś żyjące przedstawiciele płazów, salamandry, ropuchy, żaby, o ile się zdaje, wówczas wcale nie istniały.

Zapewne są one dopiero późniejszemi odroślami głównego pnia płazów. Natomiast istniały wówczas liczne bardzo osobliwe płazy, przeważnie wielkości krokodyla, o mniej lub bardziej twardych pancerzach kostnych, posiadające już niejedne cechy gadów, tak jakoby stanowiły przejście od płazów do gadów.

Obok nich jednak żyły już niektóre gady: małe jaszczury, przypominające płazy w wielu zasadniczych punktach, a zatem stanowiące również grupę mieszańców i będące niby drugim przyczółkiem mostu, łączącego te dwa rodzaje. Dzięki szczęśliwemu zrządzeniu losu i w naszych czasach jeszcze żyje w Nowej Zelandji potomek tych płazo-gadów przedhistorycznych: tak zwana jaszczurka mostowa (Hatteria punc-tata). Nazwy tej nie zawdzięcza — mówiąc nawiasem — swemu pośredniemu stanowisku, lecz pewnym właściwościom swej budowy. Cały kształt jej ciała jest istotnie znakomitym okazem formy przejściowej, mieszanej; widzimy

Jaszczurka mostowa (Hetteria punctatai. Ten osobliwy gad, ostatni z Mohikanów, pozostały po najdawniejszej rodzinie przedhistorycznych jaszczurów, żyje dziś jeszcze na wyspie Nowej Zelandji.

w niej jakby jaszczurkę i salamandrę, zlewające się w jedną neutralną całość.

Jako trzecia grupa zwierzęca, żyły w owej przedwiecznej epoce prawdziwe wielkie gady, przeważnie bardzo dziwacznego kształtu. Z jednej strony były one gadami w całem znaczeniu tego słowa, z drugiej miały niejakie podobieństwo do ssaków, mianowicie pod względem bu-wy zębów. Są to tak zwane teromorfy których kości odkrywano głównie w południowej Afryce, w Kraju Przylądkowym. Ich podobieństwo do ssaków było tak zdumiewające, że i dziś jeszcze niektórzy specjaliści niezachwianie wierzą, iż tu właśnie mamy formę przejściową od gadu do ssaka. Z drugiej strony jednak charakterystyczne cechy gadu są tu tak widoczne (np. przyczepienie szczęki dolnej zupełnie na wzór jaszczurów), że należy to zbyt pospieszne objaśnienie z poważnemi zastrzeżeniami przyjmować. Trudno byłoby uwierzyć, że w ogólnym procesie rozwoju najprzód wykształcił się tak całkowicie typ gadu ze wszystkiemi jego oryginalnemi cechami, a dopiero potem przeobraził się w typ ssaka.

Rzuciwszy okiem na wszystkie powyżej zestawione fakta, dochodzimy raczej do wniosku bezwarunkowo najprawdopodobniejszego, że w owym czasie, w końcu epoki pierwszorzędowej, istnieć musiała znowuż jakaś grupa mieszańców, w której cechy płazu, gadu i ssaka mogły powstać w zarysie, tak jak owa najdawniejsza grupa ssaków z trzeciorzędowej epoki mogła dać początek drapieżnym, kopytowym, gryzoniom i małpozwierzom.

Istoty te mogły się zbliżać do dzisiejszych salamander swą nagą, bogato w gruczoły i organa czucia uposażoną skórą, przez swój tryb życia i inne szczegóły. Ich szczęka dolna może była tak ukształtowaną, że mogła się z niej rozwinąć równolegle i szczęka charakterystyczna gadu i krańcowo odmienna ssaka. Budowa kości mogła się zbliżać częściowo do jaszczurki mostowej, częściowo do dziobaka. Noga miała niewątpliwie prawidłowe pięć palców,

a może nawet ksiuk zwrotny, była zatem pierwotnym zaczątkiem ręki. Uzębienie zapewne było w takim rodzaju, jak u ssaków. Dopiero z tej grupy mieszanej mogły się wyłonić rozmaite odrębne, a nam znane, z których każde zachowało niektóre cechy dawnej postaci: tu wciąż naga salamandra, tam zaginione, opancerzone płazy, do gadów podobne, dalej właściwe gady, najprzód może w postaci zbliżonej do dzisiejszej jaszczurki mostowej, a w dalszym ciągu dające początek ptakom, — dalej jeszcze teromorfy z Kraju Przylądkowego, w ogóle do gadów podobne, lecz posiadające zęby i inne pomniejsze cechy, które pozatem tylko ssaki odziedziczyły i rozwinęły — w końcu zaś równolegle do wszystkich innych ssaki prawdziwe. Nic nam nie przeszkadza uważać tych ssaków za gałąź główną i zarazem koronę całego pnia pierwotnego: one przecież widocznie najdalej rozwój posunęły i doszły aż do człowieka. Bezwarunkowo pod względem inteligencji gałąź ta góruje nad innemi, — być może, że i fizycznie została uprzywilejowaną, że najmniej zwyrodniała w jednostronną krańcowość.

Cały materjał faktyczny naszych badań stwierdza logiczność tego domysłu. Odnaleziono skamieniałe szczątki owej przypuszczalnej grupy mieszańców, dotychczas jednak nie sprawdzono ich w sposób wyraźny i niewątpliwy. I to przecież należy uwzględnić, że w miarę posuwania się naszych badań, zagłębiamy się w coraz odleglejsze epoki dziejów ziemi, i że w mroku tak odwiecznej przeszłości wszystko staje się coraz ciemniejszem i mglistszem. Coraz bardziej poprzestawać musimy na słabych «poszlakach» i coraz rozleglejsze im przypisywać znaczenie. Nie można wymagać, by one dokładnie odwierciadlały wszystkie stopniowania i wszystkie komplikacje; należy się zadawalać pe-wnemi przybliżonemi linjami wytycznemi. Na szczęście dla wytknięcia tych linji posiadamy jednak jeszcze istotnie wystarczającą ilość ^poszlak?-.

Sięgnęliśmy już daleko poza epokę jaszczurów, aż do tak zwanej epoki pierwszorzędowej. Zbliżamy się do naj-

dawniejszej z tych, z których doszły nas skamieniałości, jako bezpośrednie świadectwo istniejącego na ziemi życia. Widzimy więc olbrzymie warstwy skalne, które niegdyś morze naniosło jako muł, a w nich tylko tu i owdzie skamieniałe szczątki ryb, jako jedynych ówczesnych przedstawicielek całego pokolenia kręgowców.

Czyni to takie wrażenie, jakoby wówczas zarodki wszystkich wyższych gromad zwierzęcych, począwszy od płazu i gadu aż do człowieka, tkwiły w rybie, ponieważ inne kręgowce wcale jeszcze nie istniały.

To historyczne odkrycie zgadza się tym razem doskonale z koleją klasyfikacji, gdyż tam poniżej płazu i gadu, jako najbliższy szczebel poprzedzający, pomieszczono ryby.

Rybę odróżnia od dorosłej salamandry lub żaby, jaszczurki albo żółwia, ptaka lub ssaka i człowieka jej sposób oddychania. Wszystkie te zwierzęta oddychają płucami na otwarłem powietrzu. Ryba przeciwnie przystosowaną jest wyłącznie do życia w wodzie. Ponieważ zaś i ona potrzebuje powietrza do oddychania, wytworzyła sobie organ, który stale oblany wodą, służy do wyzyskania z niej powietrza i pochłaniania go; są to skrzele, znajdujące się u szyi ryby.

Jest ogólnie znanym faktem, o którym nawet uczeń każdy wie, że z jaj salamandry, żaby i ropuchy lęże się najprzód kijanka, która z początku zupełnie tak jak mała rybka żyje w wodzie. Oddycha ona również zupełnie pra-widłowemi skrzelami na wzór ryby. Dopiero gdy salamandra lub żaba wyrosną ze swej młodzieńczej postaci, zaczynają oddychać płucami, a tracą skrzela tak samo, jak np. nasze dzieci tracą zęby mleczne. Kijanka nie jest wszakże niczem innem, tylko embrjonem, żyjącym na swobodzie. Według znanego nam prawa, które orzeka, .że embrjon odtwarza wizerunek swych przodków, wnioskujemy. że salamandry i żaby pochodzą od istot oddychających skrzelami—a zatem od ryb, gdyż między kręgowcami niema innego wyboru.

Gdy jednak według poprzedniego naszego przypuszczenia owe żaby i salamandry są tylko jedną gałęzią pierwotnego phia, z którego przed wiekami i ssaki wzięły początek, to nie pozostaje nam nic innego w dalszym ciągu, jak przyjąć, że wszystkie razem pochodzą od istot, oddychających skrzelami, jak ryby.

Czytelnik mógłby tu postawić zarzut, dlaczego wszystkie inne rodzaje zwierząt, od tych wspólnych przodków pochodzące, a zatem gady i ptaki, a przedewszystkiem ssaki, nie wyłączając człowieka, nie posiadają w pierwotnym okresie rozwoju skrzeli, dlaczego ich embrjon nie jest najprzód kijanką, zanim wyrośnie na ptaka, ssaka lub człowieka? Prawo biogenetyczne nie jest absolutnem. Miejscami działanie jego zanika. Różne późniejsze przyczyny, jak przystosowanie i potrzeba ochrony, sprawiają, że nawet u młodych pewne objawy szczątkowe zatracają się. Użyteczność zawsze bywała czynnikiem decydującym, i tam gdzie naśladowanie przodków byłoby zbyt długiem i kło-potliwem, pewne szczeble rozwoju skracano, a w końcu pomijano. Na cóżby się przydało ptakom lub ssakom przechodzić przez postać żyjącej w wodzie kijanki? Widzimy, że u niektórych żab i salamander istnieje już dążność do zatrzymywania kijanki w jaju póty, póki już gotowe młode nie wypełznie.

Takie uproszczenie procesu rozwoju zauważono mianowicie u pewsej żabki drzewnej na wyspie Martynice. Jej kijanka wcale nie wychodzi z jaja. W takim razie jednak należałoby się spodziewać, że embijon w łonie matki lub w jaju u ssaka, gadu i ptaka okazuje choć ślad postaci kijanki lub ryby. Najlepszem potwierdzeniem naszych domysłów jest fakt, że tak się dzieje istotnie.

Jakikolwiek embijon obserwować zechcemy, bez względu na to, czy należy on do jaszczurki, węża, krokodyla, jaszczurki mostowej, czy żółwia, strusia, bociana, kury czy kanarka,—wreszcie dziobaka, kangura, wieloryba, królika, konia, małpy ogoniastej, małpy człekokształtnej: każdy z nich

til

w pewnej fazie swego rozwoju wyraźnie przypomina kijankę lub rybę. U szyi posiada on łuki skrzelowe i charakterystyczne szpary, przez które u ryby woda krąży i powierzchnie skrzeli obmywa. Nawet tworzące się właśnie w tym okresie kończyny mają początkowo postać do płetwy podobną. Wyrastają one zrazu, jako zaokrąglone blaszki, z których dopiero po długim szeregu przeobrażeń tworzy się bądźto płetwa wieloryba, bądź noga konia, skrzydło ptaka lub błoniaste skrzydło nietoperza,. Gdyby chodziło o niezbity dowód, że wszystkie wyższe kręgowce mają wspólne pochodzenie, niemożnaby przytoczyć bardziej przekonywającego nad to wspólne dziedzictwo po przodkach: tj. skrzele i płetwy embrjona w jajku lub w łonie matki. Ono właściwie wskazuje, że wspólni przodkowie tych wszystkich grup zwierzęcych pochodzili od stworzenia, posiadającego skrzele i płetwy, t. j. od ryby.

Najważniejszem jest pytanie, czy tak samo mają się rzeczy u człowieka? Każdy podręcznik anatomji udziela nam na nie odpowiedzi. Ludzki embrjon tak samo, jak każdy inny, w pewnej fazie swego istnienia posiada szpary skrzelowe i rodzaj płetw, z których później rozwijają się ręce i uogi. Jestto tak niezawodne, jak twierdzenie Kopernika, że ziemia obraca się naokoło słońca. Ktokolwiek choć trochę szanuje prawdę, nie ośmieli się temu przeczyć. Ludzie, dla których to oczywiste odkrycie embrjologji jest niedogodnem, usiłowali je niejednokrotnie piętnować, jako fałsz. A jednak pierwszy lepszy podręcznik uniwersytecki, znajdujący się w ręku każdego słuchacza medycyny i służący za podstawę do egzaminu państwowego, zawiera ten prosty fakt, i student, któryby mu chciał przeczyć na egzaminie, ściągnąłby na siebie poważną naganę. Ktoby tego rodzaju niezbite, naukowo stwierdzone prawdy chciał nazwać fałszem, ten sam daje sobie świadectwo, że moralnie nie dorósł do naukowych badań.

A zatem i człowiek również niegdyś wziął początek od ryby!

Napytanie, jak się to stać mogło, i pod upływem jakich czynników w zamierzchłej pierwotnej epoce z oddychających skrzelami ryb powstały oddychające płucami zwierzęta lądowe, znajdziemy najlepsze objaśnienie w postaci pewnego, dżiś jeszcze istniejącego zwierzęcia. Odkryto mianowicie w jednej z rzeczek wschodniej części austral-skiego lądu stworzenie, które na pozór robi zupełnie wrażenie wielkiego łososia lub karpia, sądząc z łuski, płetw i skrzeli. Badane wewnątrz, okazuje, że oprócz skrzeli ma również całkiem rozwinięte płuca. Śledząc jego tryb życia, zrozumiemy logiczne uzasadnienie tego podwójnego organu. W czasie pory suchej rzeki tamtejsze zupełnie wysychają. Pozostają tylko tu i owdzie płytkie kałuże lichej wody, w której cisną i kłębią się ryby, walcząc o powietrze do oddychania. W czasie takiej posuchy dziwne to stworzenie wypływa na powierzchnię, chwyta powietrze do płuc i oddycha tak samo, jak zwierzęta lądowe, którym woda

Coratodus, ryba dziś jeszcze żyjąca w Queensland w Australji, posiadająca zarazem skrzela i płuca, a zatem narząd oddechowy dorosłej salamandry, żaby, gadu, ptaka

i ssaka.


jest zupełnie zbyteczna do oddychania. Owo dwoiste stworzenie, mające do wyboru tryb życia ryby i salamandry, nazwano po łacinie Ceratodus.

Nazwę tę jednak pierwotnie wymyślono dla określenia stworzeń z rodzaju ryby, których skamieniałości w całym szeregu odmian odkrywano w warstwach pierwszorzę-dowej epoki, aż do najdawniejszych. Odznaczają się one badzo osobliwemi zębami u podniebienia. Właśnie takie same zęby ma i żyjący Ceratodus. Stąd wysnuto dość uzasadniony wniosek, że swoją umiejętność dwojakiego oddychania zawdzięcza on dziedzictwu z bardzo dawnej epoki pierwotnych dziejów ziemi. Uważają go za epigona istotnej rodziny przejściowej między rybami oddychającemi skrzelami, a pierwszemi zwierzętami, które płucami oddychały, a zatem tą grupą mieszaną, co dała początek płazom, gadom i ssakom. Szczątki tych przedhistorycznych krewniaków Cera-todusa przypisuje się także wprost tej grupie przejściowej mieszańców.

Żarłacz cz. rekin. Żarłacze stanowią odwieczną grupę, od której pochodzą inne ryby, a która pozostaje w związku z pniem genealogicznym człowieka.

W każdym razie australski Ceratodus okazuje nam jasno, w jakich warunkach zewnętrznej konieczności może się rozwinąć płuco: mianowicie wtedy, gdy wody jest mało Inb gdy ona niedosyć powietrza zawTiera.

Naturalnie nasuwa się pytanie, jak może powstawać na zawołanie nowy organ, niby na jakieś czarodziejskie zaklęcie. Czary przyrody w ten sposób się nie dokonywają.

lecz zawsze wiążą się z jakimś szeregiem zjawisk. Płuco Ceratodusa przy dokładniejszem rozpatrzeniu okazuje się przekształceniem pewnego organu, właściwego rybom, mianowicie tak zwanego pęcherza pławnego. Pęcherz pławny jestto w organizmie ryby umieszczony rodzaj balonu, wypełnionego powietrzem. Zrazu służył tylko nato, by ciężar ryby w wodzie zmniejszać, utrzymywać równowagę między ciężarem wody a ciężarem ryby. Był on niezbędnym przyrządem do podnoszenia się w górę i opuszczania na dół, w tym celu zaś musiał posiadać regulującą ilość powietrza klapę. U wielu ryb był on połączony z ustami i kiszką, dla łykania i wypluwania powietrza. Stąd wytworzyło się płuco.

Minóg, przedstawiciel prastarej grupy ryb, stanowiącej przejście od lancetnika do .    żrrlacza.

Pęcherzyk przy przewodzie pokarmowym, dowolnie napełniany powietrzem i opróżniany, spożytkowano dla zasilania żył jego ściany tlenem, i tym sposobem utworzył się przyrząd, zastępujący skrzela w razie potrzeby. W dalszym ciągu stary pęcherzyk pławny przekształcił się na zupełne płuco; skrzela mogły zaniknąć, pozostając już tylko organem szczątkowym u embrjona — i powstało zwierzę lądowe.

Rzucając okiem na cały łańcuch przemian, możemy powiedzieć: — z człowieka, zaklętego w rybę, zdjęto czar, i wyzwolił się ze swej postaci Meluzyny.

Patrząc na ceratodusa, jako na żywy most między jednym a drugim gatunkiem zwierząt, szukamy drugiego przyczółka tego mostu, mianowicie pytamy się, od jakiego rodzaju ryb ten most się rozpoczyna. Między jedną rybą a drugą zachodzą bowiem poważne różnice.

Przeciętny czytelnik naturalnie zastanowić się zechce nad różnemi gatunkami, wchodzącemi w skład jego jadłospisu; są mu one bowiem lepiej znane, niż odmiany zoologiczne. Większość stanowią tutaj tak zwane ryby kościste, armja właściwych ryb ościstych o mniej lub więcej twardym szkielecie. Do nich należą wszystkie nasze europejskie ryby rzeczne: pstrąg i szczupak, karp, leszcz i sum, a także najwięcej znane z ryb morskich: śledzie i flądry, łupak, stokfisz i inne.

Gdy jednak ujrzymy na stole baryłkę kawioru, albo jeśli dla uwieńczenia smacznej uczty podadzą nam ruskiego sterleta, to już spotkamy się z nową grupą ryb, z tak zwanemi kostołuskiemi. Ich najsławniejszym przedstawicielem jest jesiotr, którego ikrę jadamy jako kawior. Kosto-łuskie odznaczają się tern, że szkielet ich jest najczęściej miękki i tylko z chrząstek złożony.

Taki chrząstkowy szkielet spotykamy zawsze u trzeciej grupy, wprawdzie nie mającej zastosowania w naszej kuchni (tylko w kuchni chińskiej), ale zresztą jeszcze dość znanej — mianowicie u rekinów. Dość znaczny odstęp dzieli tę grupę od innej istoty rybiego rodzaju, mianowicie od znanego smakoszom minoga.,

W końcu, jako zupełnie odrębny okaz osobliwej ryby, istnieje jeszcze tak zwany Amphioxus czyli lancetnik, odróżniający się od wszystkich ryb niezwykle prostą budową.

Porównanie tych pięciu grup rybich daje nam następujący wynik, jako przyczynek do drzewa genealogicznego człowieka.

Pochodzenie człowieka.    5

Jeżeli ceratodus istotnie jest jednem z ogniw łańcucha, wiodącego od niższych zwierząt do człowieka, to poprzedzającego ogniwa nie należy szukać wśród ryb kościstych, lecz tam, gdzie szkielet jest jeszcze chrząstko-waty, a zatem najprzód wśród jesiotrów. Ceratodus sam bowiem ma szkielet chrząstkowaty. Wprawdzie później u płazów, gadów i ssaków szkielet stał się twardy, twardszy niż u pstrąga lub śledzia. To jednak wydaje się również samoistną zdobyczą. Pokrewieństwo ceratodusa z głównym pniem genealogicznym sięga głębiej, a cały tłum ryb kościstych musimy uważać za. gałąź boczną, która ukształtowała się, przystosowała i rozwinęła w odrębnym kierunku.

Związek między ceratodusem, a rybami kostołuskiemi chrząstkowemi jest zresztą bardzo uderzający. Historycznem potwierdzeniem naszego przypuszczenia jest fakt, że niegdyś, w epoce pierwszorzędowej, ryby chrząstkowe były niezmiernie liczne, Było ich takie mnóstwo, tak różnego rodzaju, że przez pewien czas stanowiły one niemal wyłącznych przedstawicieli narodu rybiego na ziemi. Ile razy zatem w muzeum spotykamy ich piękną lśniącą łuskę, możemy sobie powiedzieć, że patrzymy na jedno więcej przedhistoryczne przebranie człowieka, i to tym razem sięgające początku epoki pierwszorzędowej.

Jeżeli nicią przewrodnią ma się teraz stać dla nas miękki, chrząstkowaty szkielet, to jest rzeczą dość widoczną, że najbliższy szczebel drabiny rozwoju stanowić muszą żarłacze. W odległej przeszłości graty one bardzo w^ażną rolę, a dziś należą do najgroźniejszych, a zarazem do najinteligentniejszych ryb. Wiele subtelnych cech charakterystycznych czyni żarłacza pierwowzorem wyższych kręgowców u? świecie rybim Pletwry jego stanowią już prosty zarys czterech kończyn, które w późniejszych stadjach tak wielkie posiadają znaczenie. Zęby. stanowiące tak ważny szczegół w budowie ssaków, a tak ważną cechę wyodrębnienia człowieka, u żarłacza dostrzegamy pod

postacią narządu, którego obecność zdumiewa nas i wykazuje, z jakiego logicznego łańcucha przemian anatomicznych one się wytworzyły. Żarłacz posiada bowiem uzębienie przerażająco ostre. Jest on właśnie cały okryty kolcami w rodzaju zębów, tylko w paszczy są one silniej rozwinięte, zapewne dla tej przyczyny, że to ułatwiało mu chwytanie i trzymanie żywności. Jestto jednak dla nas najlepszem objaśnieniem genezy zębów, nad którą sobie tak często głowę łamano.

A oto dalsze punkty wytyczne. Żarłacz ma, jak wyżej powiedziano, już cztery kończyny pod postacią płetw; minóg niema ich wcale. Minóg posiada już rodzaj torebki ze skóry i chrząstek, stanowiącej pierwszy zawiązek czaszki; amphioxus lancetnik i tego nie posiada. Mamy tu więc cały łańcuch poszlak: od lancetnika przez minoga do żarłacza. Inne szczegóły potwierdzają to.

Wpośród tych zwierząt dostrzegamy sporadycznie różne takie szczegóły, które pojąć możemy jedynie tylko przez obserwowanie ich w stanie udoskonalonym na wyższych stopniach rozwoju. Tak np. w życiu embrjona niektórych żarłaczy ni stąd ni zowąd spotykamy rodzaj łożyska, do którego przyczepiony jest embrjon. Jestto jakoby drobny błysk pierwszej próby wytworzenia nowego organu, wywołanego potrzebą przystosowania, próby luźnej, w znacznie późniejszej fazie wytworzonej na nowo, i tym razem już trwałą zdobyczą uwieńczonej. Rozwój jaj minoga zno-wuż jest pierwszem zastosowaniem metody, następnie u płazów stale panującej. Wszystko to przemawia za tern, że mamy tu do czynienia z przedwiecznemi zasadniczemi grupami mieszańców, w których istniały już w zawiązku wszystkie kierunki historycznych przemian — ze zbiornikami wszystkich przyszłych możliwości.

Tu jednak zbliżamy się już widocznie do całkiem nowego a doniosłego punktu zwrotnego: do punktu wyjścia zwierząt kręgowych.

Co jest cechą kręgowca — nie wyłączając człowieka? Kręgosłup, ów wewnętrzny wielki filar ciała. Widzieliśmy u ceratodusa, jesiotra, żarłacza, że kręgosłup stawał się coraz miękciejszy, jakoby w dalszym ciągu miał zanikać. U minoga i lancetnika można uważać zanik ten za rzecz niemal dokonaną. Ze sztywnej „deski w plecachu prze-

Najniższy ze wszystkich kręgowców: Lancetnik cz. Amphioxus. Na lewo całe zwierzę, na prawo stopnie jego rozwoju w jaju (według Hatscheka). W rozwoju tym dostrzegamy w poprzecznem przecięciu tworzenie się pęcherzyka pustego, z pewnej lczby komórek (tak samo jak u korala na str. 81), następnie wklęśnięcie tego pęeherzyka, który tworzy rodzaj kielicha, a w końcu prawie zamknięte ciało o dwuch warstwach komórek (żołądek i skóra) i o jednym tylko otworze ust. W tym ostatnim stopniu widzimy gastrulę, której doniosłe znaczę-

nie omówiono w tekście.

twarza się on w coraz subtelniejszą chrząstkowatą łodyżkę, jakgdyby kręgosłup topniał i kurczył się, nakształt kawałka cukru, zamoczonego w kawie. Rdzeń nie znajduje się już wewnątrz twardego kanału kostnego, lecz ciągnie się niby odkryty sznur nerwów wzdłuż tułowia, jak u owada lub robaka. Tylko jego położenie ponad prętem struny grzbietowej i ponad kanałem pokarmowym świadczy o budowie jego, zgodnej z normą, stale cechującą kręgowce w przeciwieństwie do owadów na przykład, u których sznur nerwów leży zawsze pod żołądkiem. Pręt chrząstkowy nazywamy teraz już „chorda dorsalis,u struną grzbietową; jasna rzecz, iż jesteśmy u tego punktu, gdzie zwierzę kręgowe przechodzi w bezkręgowe.

Nic nie przeszkadza nam mniemać, że człowiek pochodzeniem swem sięga poza kręgowce, jeżeli już przyjęliśmy, iż istnieje on w zawiązku pod postacią minoga i lan-cetnika. Już wielki Linneusz zaliczył do robaków pewien rodzaj minoga (Myxine glutinósa), który się wwierca w ciało ryb żywych i pasorzytniczo z nich żyje, a odkrywca lancetni-ka, Pallas, u wrażał go za rodzaj ślimaka, gdyż jego błyszczące, kształtu lanceta, ciałko czyni go istotnie podobniejszym do tego stworzenia, niż do ryby, zwłaszcza gdy go się wygrzebie z jego ulubionego ukrycia, z piasku.

Wszak istotnie nic nam nie może' przeszkadzać zstąpić jeszcze o krok niżej, do zupełnie bezkręgowych zwierząt. Jednakże tu właśnie spotykamy się ze spotęgo-wanemi praktycznemi trudnościami, zwłaszcza gdy chodzi o poszlaki. Bardzo ważne źródło wskazówek geologicznych zupełnie ustaje. Musielibyśmy sięgnąć do czasów najdawniejszych, poprzedzających jeszcze epokę pierwszorzędową. Tu jednak wszelkie bezpośrednie ślady nikną. Skamieniałości żadnych już niema. Skały z tych epok dziejów ziemi tak się zmieniły skutkiem procesu krystalizacji, wywołanego przyczynami nam nieznanemi, lecz niewątpliwie przy współdziałaniu ciśnienia i ciepła, że nie mogły się w nich przechować żadne odciski ani odlewy. Z drugiej strony jednak

tak zwane łupki krystaliczne były pierwotnie oczywiście także osadem wody, skamieniałym mułem morskim, a nie można sądzić, ażeby w morzu, które je wytworzyło, nie miały istnieć żadne istoty żyjące. Przeciwnie, bardzo poważne racje za tern przemawiają. Zwierzęta pierwszo-rzędowej epoki są zawsze jeszcze organizmami zbyt rozwi-niętemi, by można je było uważać za pierwsze, jakie się na kuli ziemskiej zjawiły, — jeżeli tylko w ogóle uważać mamy rozwój jako najprawdopodobniejsze wyjaśnienie zjawisk, a nie wierzyć po staremu, że cała flora i fauna nagle i w stanie zupełnie skończonym z nieba na ziemię zstąpiły. Jest jednak faktem, że od tego punktu począwszy, nie posiadamy już żadnych szczątków roślin ani zwierząt. Wszystkie zatem dalsze wnioski musimy opierać na obserwacji niższych zwierząt dziś istniejących, uzupełniając je obserwacją rozwoju embrjona zwierząt wyższych.

Dalsze punkty wytyczne, jakie posiadamy, są następujące:

Pośród wszystkich znanych nam żyjących zwierząt poniżej lancetnika znajdujemy jedną tylko maleńką grupę, posiadającą pewien zarys kręgosłupa, mianowicie tak zwane osłonice, specjalnie żachwy. Są to małe zwierzątka morskie, okryte twardym kościstym płaszczem, niby skorupką ślimaka. Sądząc z budowy, zaliczyćby je można bądź to do robaków, bądźto do małży. Osłonice posiadają w okresie embrjonalnym, a niektóre nawet w ciągu całego życia rodzaj cienkiego pręta chrząstkowatego, umieszczonego zupełnie tak samo, jak struna grzbietowa u lancetnika. Jest zatem wielce, prawdopodobną rzeczą, że osłonice są blizko spokrewnione z przodkami kręgowców: stoją one poniekąd znacznie niżej niż lancelnik, na tym samym nieomal szczeblu co robaki, z drugiej strony jednak ich struna grzbietowa uważana być może jako pierwszy zawiązek kręgosłupa. Ponieważ u większości struna ta pojawia się tylko w okresie embrjonalnym, sądzić nam wolno, że przodkowie ich posiadali ją w stanie bardziej rozwinię-

tym, azatem zbliżali się bardziej do kręgowców, niż ich potomstwo, prawdopodobnie zwyrodniałe w ciągu wieków. Lancetniki i osłonice stanowiły zapewne dwie gałęzie z jednego wspólnego pnia, u którego poraź pierwszy zjawiła się struna grzbietowa. Ich wspólny przodek musiał jednak w każdym razie pozatem posiadać postać, podobną do robaka, inaczej bowiem nie możnaby wytłumaczyć dzisiejszej żachwy. I oto odkryliśmy początek człowieka—w robaku.

Wyrazem «robak * określamy ogromne mnóstwo bardzo rozmaitych istot. Istnieją setki grup różnych robaków. Niektóre, należące do wyższych gatunków, posiadają krew, narządy zmysłów i porządny centralny układ nerwowy. Od nich spróbujemy wywieść pochodzenie kręgowców. W przeciwieństwie do lancetnika i minoga wyobraźmy sobie robaka, pozbawionego jeszcze struny grzbietowej, lecz posiadającego już sznur nerwów, który może się następnie u ryby przeobrazić w rdzeń pacierzowy, żołądek, który jest niby torbą, ukrytą w ciele, z przednim otworem od strony ust i tylnym w zadzie, a przytem wszystkiem brak kończyn i zewnętrzną postać zupełnego robaka. Istotnie niektóre z żyjących robaków wyższych odpowiadają temu szkicowi.

Obok nich mamy jeszcze niższe grupy robaków, widocznie nie sięgające powyższego typu, pozbawione skomplikowanego mechanizmu nerwowego, oraz krwionośnego systemu. Co do nich, przyuszczamu, że stanowią jeszcze dawniejszy i niższy szczebel. Zatem w obrębie grupy robaków spotykamy człowieka na kilku stopniach, w kilku kolejnych przemianach, aż do całkiem prostych i pierwotnych form życia zstępując.

Należy tu jeszcze jedno nadmienić. W systemie obok kręgowców spotykamy jeszcze kilka grup bezkręgowych, które umieszczamy powyżej robaków, jakkolwiek kręgów nie posiadają. Po pierwsze zaliczamy tu raki, pająki i owady, po drugie mięczaki (ślimaki, małże i głowonogi), a w końcu szkarłupnie (rozgwiazdy, jeżowce i inne). Naj-

bujniejsza fantazja anatoma nie zdoła wysnuć pochodzenia którejkolwiek z tych trzech grup od dwu innych ani też dowieść, iż od którejkolwiek z nich pochodzą kręgowce. Trudno pomyśleć, aby lancetnik rozwinął się z rozgwiazdy lub mątwy. Teoretycznie próbowano wykazać pokrewieństwo ryby z rakiem, ale na to trzeba wykonać taki skok karkołomny, na jaki się żaden rozważny człowiek zdecydować nie mógł. Właściwie tutaj stwierdzić raczej należy rażące przeciwieństwo. Co dziwna jednak, oto jest rzeczą całkiem możliwą wywieść naodwrót pochodzenie każdej z tych trzech grup od wyższego typu robaka. Robak, od którego wziął początek- ród raków i owadów (do tego rodzaju zaliczyć można pijawkę i dżdżownicę) jest wprawdzie bardzo różny od osłonicy. Widocznie w wyższej klasie robaków nastąpiło już pewne rozszczepienie i zróżniczkowanie rozwoju. W ogóle jednak przekonywającem jest przypuszczenie, że najwyższy stopień robaka rozrodził się na odrębne szczepy: owady, mięczaki, szkarłupnie i kręgowce, jakoby na cztery kierunki «możliwości» dalszego rozwoju, z nich zaś tylko jeden kierunek dobiegł do punktu kulminacyjnego: do człowieka. Ta najwyższa klasa robaków ze swej strony pochodzi od klasy niższej, ta więc staje się przez to najbliższym wspólnym pniem rodzinnym dla całego robaczego potomstwa, a więc i dla człowieka.

Skoro zechcemy sobie utworzyć obraz robaka najniższego rzędu, dojdziemy w końcu do istoty zdumiewająco prostej. Wyobraźmy sobie, że człowiekowi odejmujemy kolejno wszystkie członki, wszystkie narządy wewnętrzne: ręce i nogi, -czaszkę, kręgosłup, rdzeń pacierzowy nawet, a wreszcie i system krwionośny, wszystkie organy, leżące między żołądkiem a skórą, tak, by w końcu pozostała tylko skóra i w niej pomieszczony żołądek. Nawet zadek, który wyższym robakom nadawał jeszcze postać rury, zarasta, pozostaje tylko jeden otwór, stanowiący razem i usta i odbyt.

Rzeczywiście na najniższym stopniu w szeregu robaków istnieją takie nieskomplikowane istoty. W niektórych chełbiach cz. meduzach żyje pasorzyt maleńki, Pemmatodiscus, który literalnie nie jest niczem więcej, tylko takim podwójnym workiem, ze skóry i żołądka złożonym. (Patrz rys. str. 80). Zresztą zwierzątko bardzo znane z naszych wód słodkich niewiele się ponad ten poziom wznosi: mówię tu o stułbi słodkowodnej czyli hydrze. U niej tylko kielich jest dołem przyrośnięty, wokoło ust zaś znajdują się cienkie macki chwytne, a co do pewnych szczegółów jest ona trochę dalej w rozwoju posunięta. Czyżby wreszcie początek człowieka aż tak głęboko sięgał?

Mówimy nieraz o człowieku, że składa się tylko ze «skóry i kości*. Taki człowiek byłby jeszcze w każdym razie kręgowcem. Musimy to jeszcze zredukować. Człowiek ma się składać tylko ze skóry i żołądka. W tych dwuch organach ma tkwrić zawiązek wszystkiego, co późniejszy udoskonalony organizm człowieka zawiera: systemu nerwowego, krwionośnego, pokarmowego, oddechowego, płciowego itp. Niejednemu już przypuszczenie to wydało się zbyt śmiałem, jakkolwiek proste systematyczne badania do tego wniosku nas doprowadzają. Skoro tylko zawsze istoty proste od jeszcze prostszych wywodzimy, z konieczności musimy dojść do hydry słodkowodnej. Tego logicznego wyniku ominąć nie można, o ile ktoś w ogóle zechce się puścić na tę drogę poszukiwań, idąc ślad w ślad za poszlakami, jakie się nasuwają. One to same przez się wskazują nam kierunek konsekwentny tego wTyniku. Istnieję jeszcze inna droga poszukiwań i, co zasługuje na szczególną uwagę, ona również do tego samego rezultatu nas doprowadza.

Od pewnego czasu straciliśmy z oczu embrjon, ale teraz musimy się znowu na jego świadectwo powołać.

Jestto anatomicznie całkiem prawdopodobne (dowieść takich rzeczy nie można inaczej, jak przez wykazanie ich prawdopodobieństwa), że z takich żyjątek o skórze i żołądku, jak stułbia słodkowodna, pomijając tym razem linję roba-

ków, można jeszcze wywieść początek ostatniej grupy bezkręgowych, mianowicie gąbek, niższych polipów i chełbi. To byłoby uzupełnieniem łańcucha przeobrażeń. Wszystkie bardziej rozwinięte istoty tej samej najniższej klasy zwierząt miałyby wspólne pochodzenie, wzięłyby początek od żyjątka, złożonego z żołądka i skóry. Teraz powołujemy się na biogenetyczne prawo, wedle którego w embrjonie widzimy kolejno wizerunki jego przodków. O ile chodziłoby o potwierdzenie świadectwa poszlak, musielibyśmy w embrjonie wszystkich zwierząt, począwszy od chełbi do kręgowca, odkryć portret istoty, posiadającej tylko żołądek, skórę i usta, wierny wizerunek Pemmatodiscusa lub stułbi słodkowodnej. I oto tutaj właśnie ustają wszelkie wątpliwości. Istotnie w całym świecie zwierzęcym, u wszystkich gatunków wyższych widzimy właśnie tę postać embrjona. Ten stopień rozwoju Haeckel nazwał gastrulą. Trudno sobie wyobrazić większą rozmaitość, jak koral, wyższy robak, jeżowiec, rak, ślimak w stanie rozwiniętym. A jednak wszystkie te zwierzęta żyją pierwotnie w postaci gastruli. Im niżej sięgamy w drabinie zwierząt, tern częściej spotykamy się z gastrulą w zupełnie pierwotnej postaci pływającego swobodnie embijona o skórze, żołądku i ustach. Na wyższych szczeblach spotykamy najrozmaitsze modyfikacje tej postaci, ale jak wyżej powiedziano, biogenetyczne prawo wcale ich nie wyłącza. Naj-ważniejszem jest to, że nawet wśród najrozmaitszych modyfikacji można wykazać ich ścisły związek z postacią gastruli: tam, gdzie nie tworzy się kielich we właściwem znaczeniu, istnieją w każdym razie dwie warstwy komórek, z których wykształca się ciało: jedne stanowią ściankę żołądkową czyli gastrulę właściwą, drugie skórę zewnętrzną.

U kręgowców również to samo się powtarza. Osło-nice, tak samo jak lancetniki posiadają jeszcze całkiem typową gastrulę, swobodnie pływającą kijankę pierwotną, złożoną ze skóry, ust i żołądka. (Por. rys. str. 68). W szeregu przeobrażeń dalszych spotykamy toż samo zjawisko

w formie zmodyfikowanej w życiu embrjona wszystkich kręgowców, nawet najwyższych, nie wyłączając człowieka. U ssaków widzimy również okres gastruli, jakkolwiek podobieństwo zewnętrznej postaci embijona w tej fazie nie jest tak uderzające, lecz występuje na jaw dopiero po do-kładniejszem badaniu.

Trzydzieści lat temu Haeckel pierwszy wpadł na myśl, że to nieustanne zjawianie się postaci gastruli u embrjona zwierząt wyższych, należy tłumaczyć poprostu przypuszczeniem, iż wszystkie zwierzęta, od chełbi do człowieka, pochodzą od pewnej postaci pierwotnej, stojącej na najniższym szczeblu w drabinie rozwoju, od istoty, która przez całe życie pozostawała gastrulą. Jakże to wówczas piorunowano na tę hypotezę! Później jeden zoolog po drugim przekonywał się, jak praktyczną i pożyteczną okazuje się pojęcie gastruli, jako nitka przewodnia w labiryncie przyrody. Teorja Haeckla przeniknęła wszędzie, a dziś i wyraz i rzecz sama należą do elementarnych wiadomości embrjo-logicznych. W każdym podręczniku szkolnym czytamy

0    gastruli. Istnieje cała literatura, dotycząca tworzenia się gastruli u zwierząt ssących, a o „gastrulacji1* u człowieka

1    małpy mówi się poprostu, całkiem naturalnie używając technicznego określenia.

Dalsze wnioski Haeckla zależą od stanowiska, jakie zajmujemy względem teorji naturalnego rozwoju. Jeżeli przyjmiemy, że jest ona prawdopodobną nawet w tych swoich ostatecznych zastosowaniach, to nie znajdziemy dla niej formy bardziej uchwytnej i przekonywającej. W zaraniu życia zwierzęcego na ziemi istniały istoty o prostej budowie dzisiejszych swobodnie pływających poczwarek — gastruli, albo też owych „Pemmatodiscus,“ które do dzisiejszego dnia prawdopodobnie życie całe pod tą postacią przepędzają. Łatwo nam przypuścić razem z Haecklem, że te pierwotne gastrule już za najdawniejszych czasów próbowały dwuch kierunków rozwoju. Jedne zamkniętym końcem kielicha przytwierdzały się do dna morskiego i two-

rzyły stułbie czyli hydry. Z nich wzięły początek wszystkie zwierzokrzewy: gąbki, korale i t. d. Inna grupa zakosztowała życia pełzającego. Ciało ich zbliżyło się postacią do symetrycznego, dwukońcowego worka. Na tej drodze wytworzyły się robaki, a z nich wykształciły się kręgowce i człowiek. Tymczasowo nie posiadamy prostszego ani logiczniejszego wyobrażenia o drodze przemian, które nas do dziś istniejącego stanu rzeczy doprowadziły. Musimy się bardzo ściśle liczyć z logiką, gdy chcemy poszlak, jako argumentów, używać.

Na zakończenie musimy jeszcze przebiedz jeden niedługi łańcuch wniosków. Będzie on na naszym widnokręgu niby ostatni jasny wierzchołek, opromieniony jutrzniowym blaskiem, zanim mgła zamierzchłej przeszłości zasłoni wszystko.

Powrócimy znowu do embijologji, która nam przed chwilą tak poważną oddała usługę.

Jak powstaje gastrula? Weźmy najprostszy przykład, gdy gastrula, jako zwykła poczwarka, jako beczułka z jednym otworem ustnym, pływa swobodnie. Beczułka ta w naszych oczach powstaje wedle bardzo prostego wzoru. Punktem wyjścia jest zapłodnione jajko. Poczwarka-gastrula składa się już z wielu komórek, niby z drobnych cegiełek. Na budowę dorosłego zwierzęcia składają się miljony takich komórek. Jajko właściwe (zwykle dopiero po zapłodnieniu), z którego rozwija się embrjon, przedstawia tylko jedną jedyną komórkę. Zawsze tylko jedną. Tak się dzieje u zwierząt, zarówno jak i u człowieka. Jak jest niezawodną rzeczą. że człowiek bierze początek z jaja, które wzrosło w jajniku kobiety, a następnie połączyło się z ciałkiem nasiennem mężczyzny w akcie zapłodnienia, tak nie ulega wątpliwości, że każdy człowiek pochodzi od jednej jedynej komórki. (Patrz rysunek na str. 81).

Przejście od tej pojedyńczej komórki jajowej do postaci gastruli odbywa się z niewzruszoną, żelazną konsekwencją w sposób następujący. Komórka jajkowa rozszczepia się,

r

i powstają dwie komórki. Pr zez dalsze rozszczepianie się powstają z tych dwuch cztery, ośm i więcej, póki się nie utworzy cały pęczek komórek. Wewnątrz tego pęczka jest wolna przestrzeń, i powstaje zamknięty na zewnątrz pusty pęcherzyk. W jednym punkcie tego pęcherza powstaje wgłębienie coraz większe, tak jakgdyby na niego kto palcem naciskał. Zwolna tworzy się z niego kielich o dwóch ścianach, wciśniętych jedna w drugą, z szerokim zewnętrznym otworem. Komórki ścianki wewnętrznej stają się komórkami żołądkowemi, zewnętrznej skórnemi, otwór kielicha ustami, i oto gastrula gotowa. (Patrz rys. str. 81).

Cały ten proces jest typowym, powszechnym i powtarza się wszędzie, tam nawet, gdzie gastrula ma cokolwiek odmienną postać. Zaczyna się nieodmiennie od podziału komórki jajkowej na dwie i więcej, tworzą one zawsze kulę w postaci morwy, zawsze dążą do utworzenia pęcherzyka czyli kuli wydrążonej i zawsze w końcu dochodzą do postaci gastruli lub czegoś podobnego przez dwuwarstwowy układ komórek, przez pierwszy podział masy jednorodnej na dwie warstwy budowy.

• Embrjologiczne prawo oczywiście dosięgać musi tutaj szczytu swej konsekwencji i nie dopuszczać wyjątków, jeżeli w ogóle ma mieć jakieś znaczenie. Te pierwsze ruchy mechanizmu życiowego są i dziś zupełnie jednakowe u wszystkich zwierząt, nie wyłączając człowieka. Cóż to znaczy?

Haeckel i tu podał wyjaśnienie stanowcze: Wszystkie zwierzęta, od najniższych do najwyższych, jako osobniki pochodzą od jednej komórki. To dowodzi, że pierwotne zwierzę, od którego wszystkie inne wzięły początek, było jednokomórkowe. Nie potrzeba zbyt bujnej fantazji, by sobie takie jednokomórkowe żyjątko wyobrazić. I dziś jeszcze żyją tysiączne rodzaje stworzeń, u których na każdą jednostkę przypada tylko jedna komórka. Dlaczegóżby zatem nie miały istnieć na ziemi wtedy, gdy się dopiero rozwój rozpoczynał?

U wszystkich zwierząt rozwój embrjona zaczyna się od rozpadnięcia się jednej komórki na dwie i więcej. Obecnie żyjące zwierzęta jednokomórkowe właśnie w ten sposób się rozinnatają. Gdy takie żyjątko ma mieć dzieci, rozszczepia się poprostu na dwa, cztery lub dwadzieścia kawałków, a z tych każdy staje się całą komórką czyli całkiem nową jednostką. Zdaniem Haeckla tak samo radziły sobie owe pierwotne jednokomórkowce. Mnożyły się. Później zaś tworzyły pierwsze pęczki komórek, gdy ich dzieciom zdarzyło się żyć gromadnie. I dziś jeszcze znamy żyjątka tego rodzaju, postępujące tak samo. Początkowo były to zapewne, tak jak dziś się czasem zdarza, proste zbiorowiska. Stopniowo jednak w tych gromadkach komórek wytwarzał się coraz ściślejszy związek społeczny. Powstał między niemi pewien podział pracy. Przyszło to samo przez się pod naciskiem zewnętrznych okoliczności. Każda komórka danego pęczka chciała jeść. Gdy więc pęczek pływał w wodzie, wszystkie cisnęły się na zewnątrz. Tym sposobem powstał pęcherzyk, komórki ułożyły się na powierzchni kuli, a wnętrze pozostało próżne. Przejście do tego stopnia możemy najlepiej obserwować na magosferze (rys. str. 80). To jednak nastręczyło pole do pierwszej przemiany, wywołanej na razie nierównym udziałem w żywności. Pusty pęcherzyk również pływał w wódzie i przy współudziale wszystkich wynalazł sobie pewien rodzaj ruchu, mianowicie toczył się pod prąd wody. Od strony prądu najwięcej otrzymywał żywności i dlatego komórki tej strony były najlepiej odżywiane. Ich soki komórkowe jednak przenikały przez przepuszczalne ścianki do komórek sąsiednich i odżywiały je. Tym sposobem pewna część pęczka spełniała ważne względem reszty zadanie. Tymczasem reszta komórek nie pozostała bezczynną, Żywione, choć zwolnione od jedzenia, troszczyły się one o obronę i kierowały ruchem całości. Ze względów praktycznych należało teraz umieścić komórki odżywcze pod osłoną ochronnych. Nie mniej jednak należało im pozostawić bez-

pośrednią styczność z napływającą żywnością. Skutkiem tego ścisnęły się wewnątrz, pogrążały się w głąb, tak jak wywrócony koniec palca od rękawiczki.

Zaznaczam, że w ten sposób mniej więcej można sobie proces przemiany wyobrazić. Na pewno jednak wynikiem jego było umieszczenie komórek odżywczych czyli żołądkowych wewnątz, ochronnych czyli skórnych zewnątrz. Tak powstała gastrula.

Jeśli zaś takim był początek wszystkich żyjących istot w zaraniu rozwoju, nie innym musiał być i początek człowieka. Były to pierwsze kroki na jego drodze od jednokomórkowego pierwotniaka do wielokomórkowej gastruli, istoty znacznie niższego rzędu niż chełbia, dżdżownica lub rozgwiazda, lecz zdolnej do nieograniczonego doskonalenia się, mogącej stać się czemś wiele wyższem niż one: lancetnikiem, żarłaczern, salamandrą, dziobakiem, pitecanth-ropusem i człowiekiem.

Doprowadziwszy genealogję człowieka aż do jednokomórkowego pierwotniaka, dotarliśmy do ostatecznej granicy znanych nam form życia. Wszak można równolegle do zwierząt wywieść i pochodzenie roślin od takich jednokomórkowych żyjątek. Dziś także mamy w ich rodzinie dwa rodzaje stworzeń: jedne żyją z pożerania innych żyjątek, drugie żywią się bezpośrednio materją nieorganiczną, „kamienie gryzą," jeśli tak wyrazić się wolno, gdy tamte mięso i chleb zjadają. Pierwsze są prototypem zwierzęcia, drugie rośliny.

Łatwo zrozumieć, że system roślin musiał poprzedzić, a system zwierzęcy mógł się rozwinąć dopiero później, jako rodzaj pasorzytnictwa i rozbójnictwa, t. j. życia cudzym kosztem. Organizm roślinny jadł czystą ziemię i powietrze, a przy pomocy promieni słonecznych wypiekał z nich „chleb," czyli odżywczą substancję roślinną. Organizm zwierzęcy powstał zapewne w ten sposób, że pojedyncze osobniki poczęły swych bliźnich pożerać i na tej drodze otrzymywały „chleb" w stanie gotowym. W każdym razie musiało się *

Te dwa zestawione obok siebie szeregi figur przedstawiają poglądowo wyjaśnione bliżej w tekście przypuszczenie Haeckla, dotyczące najdawniejszych szczebli rozwoju, między pierwotnem zwierzęciem, składającem się początkowo z jednej komórki, a pierwszem zwierzęciem wielokomórkowem, w zasadniczej jego postaci kielicha, złożonego z dwuch warstw komórkowych (skóra i żołądek). Na prawo widzimy, w jaki sposób i dziś jeszcze u żyjących korali, Monozenia Darwinii, każdy osobnik rozwija się z pojedynczej komórki (komórka jajowa) w dwuwarstwowy kielich. Komórka jajowa rozszczepia się na dwie, potem na cztery, w końcu (na prawo u góry) na cały pęcherz komórek. Z tego pęka na

zewnątrz rozwijają się cienkie nitki (wici) przy których pomocy porusza się w wodzie. Równocześnie wewnątrz staje się wydrążonem, staje się zatem pęcherzykiem o jednowarstwowej komórkowej ścianie (drugi rząd na prawo). Gdy ten pęcherzyk górą staje się wklęsłym, jak przekłuta piłka (rysunek w trzecim rzędzie) powstaje z jednowarstwowego pęcherzyka dwuwarstwowy kielich o skórze, żołądku i ustach (najniższy rząd na lewo, na prawo w przecięciu). Dopiero z tego kielicha (tak zwanej gastruli) rozwija się gotowy koral. (Rysunki według Haeckia). Ten rozwój jaja porównać należy z obrazkami na lewej stronie. Tam widzimy najprzód w sześciu wyżej umieszczonych figurach rozszczepianie się jednokomórkowej ameby (według Schulzego) a zatem zwierzęcia, które i dziś nie dochodzi dalej niż dostadjum Pochodzenie człowieka.    6

jednej jedynej komórki, ale regularnie mnoży się w ten sposób, że dzieli się na dwie komórki, podobnie do komórki jajowej na prawo. Dwie następne figury (w trzępim rzędzie) przedstawiają dziś jeszcze żyjące zwierzę z morza Niemieckiego ('według Haeckla): norweską Magosphaera planula. Zwierzę to przez całe życie pozostaje pęczkiem komórek z nitkami czułkowemi i zaczątkiem wewnętrznego wydrążenia (widać to na prawo w przecięciu). Zwierzę to zatem jest uderzająco podobne do korala w stadjum pęcherzyka. W końcu w trzecim rzędzie mamy wizerunek trzeciego zwierzęcia w przecięciu (według Monticellego). Jestto Femmatodiscus gastrulaceus. Tutaj zwierzę dorosłe przedstawia się jako dwuwarstwowy otwarty kielich, a zatem łudząco przypomina koral w fazie gastruli. Zdaniem Haeckla tego rodzaju rozwój jaja, jak u korala, odtwarza dziś jeszcze przedwieczny, historyczny proces pierwszych stopni zwierzęcego rozwoju. Uważa on również amebę, magosferę i pemmatodiscusa za trzy przechowane do naszych czasów ogniwa tego pierwotnego łańcucha rozwoju.

to dokonać już wśród jednokomórkowców. Rozwój roślin poszedł zupełnie samodzielną i odrębną drogą. Wprawdzie zwierzę w dalszym ciągu stale używało rośliny na pokarm, nie mówiąc już o tern, że później w trzecim rzędzie i swym braciom zwierzętom nie darowało, lecz pozatem roślina i zwierzę rozwijały się niezależnie od siebie. Proces tego rozwoju u rośliny niewiele nas tu obchodzi. Wystarcza wzmianka o tern, że i z nią łączy człowieka pewne pokrewieństwo, choć bardzo dalekiego stopnia. I dziś zresztą zjada ją on.

Pozostaje nam jeszcze tylko jedno pytanie. Wiemy już, że zawiązek człowieka tkwił już w najprostszej, najpierwotniejszej postaci życia na ziemi. Jak daleko sięga życie — aż do najdrobniejszego atomu życia — tak daleko sięga jego pochodzenie. Czy istnieje pozatem jeszcze możliwość wyjaśnienia początku życia w ogóle, wyprowadzenia go od czegoś „innego"?

Nad tern pytaniem muszę się bliżej zastanowić. Dla bardzo wielu ludzi, którzy się w ogóle zastanawiali nad pochodzeniem rodzaju ludzkiego, stanowi ono rodzaj rozdroża, a w wielu nienaukowych kołach z pewnem tenden-cyjnem upodobaniem nadaje mu się ten charakter. Podnosi się i zaznacza, że i przedstawiciele poglądów Darwina na tym punkcie w zapatrywaniach swych różnią się i wahają. Ludzie, trzymający się stale teorji zwierzęcego pochodzenia człowieka, w tym ostatnim punkcie granicznym znacznie cd siebie wzajemnie odbiegają. Prosty widz łatwo doznać może wrażenia, że kwestji początków życia w ogóle nie rozstrzyga dziś żadna teorja naukowa. Dlatego też ten punkt, jako jeszcze nie obronny, bywa na rozmaity sposób wyzyskiwany. Przyznaję, że aż dotąd wszelkie argumenty przemawiają na korzyść rozwoju naturalnego, ale tu właśnie „wszystko jest możliwem." Początek życia mógł zostać „stworzonym0 t. j. powstać bez przyczynowego związku, bez wystarczającego logicznego powodu.

To słówko „stworzyć0 posiada pewne ciekawe i osobliwe właściwości. Jeżeli ja, jako człowiek, stwarzam coś, nie czynię tego nigdy bez dostatecznych powodów. Każdy wie, że nie można armji wydobyć z pod ziemi, ani pola zboża wyczarować z dłoni. Najmniejszy chłopczyk, gdy z drewna łódeczkę wyrzyna, wie, że potrzebuje na to drzewa, noża, siły rąk i innych warunków. W całem naszem prak-tycznem życiu hołdujemy wyobrażeniu przyczynowości; przenika nas poczucie ścisłego związku faktów i zawarun-kowania jednych przez drugie w tern wszystkiem, co czynimy i do czego dążymy. Jeśli więc tylko to potoczne, ogólnie przyjęte wyobrażenie tworzenia przeniesiemy na kwestję powstania człowieka i życia, to przy ilekolwiek jaśniejszem zastanowieniu ujrzymy, że jest ono jednoznaczne z koleją naturalnego rozwoju rzeczy od szczebla do szczebla.

Jeżeli zasadniczą siłę natury pojmiemy jako coś, co w naszem znaczeniu mogło tworzyć i w końcu człowieka stworzyło, to własne doświadczenie poucza nas, że nie mogło się to stać na żadnej innej drodze, jak postępując krok za krokiem, koleją ścisłego przyczynowego związku. Naj-konsekwentniejszy darwinizm i takie stworzenie świata bynajmniej nie wyłączają się wzajemnie; owszem, w ciągu całej drogi najzupełniej do siebie przystają. W takiem

znaczeniu „rozwój “ jest jedynie logicznym kierunkiem twórczości, jestto wewnętrzna, konsekwentna metoda tworzenia. Tak jednak nie pojmują tego wyrazu ludzie, dla których u kolebki życia nagle darwinizm się kończy, a w jego miejsce wstępuje „stworzenie świata." Wyobrażają je oni sobie jako coś, na co doświadczenie nie daje żadnego przykładu poty, póki czary nie zostaną przez ludzkość uznane jako fakt realny: mianowicie jako początek, jako powstanie czegoś bez przyczynowego związku, bez powodu, bez warunków. Zycie w swej najpierwotniejszej formie miało powstać cudem. Bardzo wielu ludzi sądzi, że tym sposobem uratuje cały światopogląd przez zredukowanie wiary w cud do tego jednego jedynego faktu. Co prawda, większość z pomiędzy nich sądzi również, że godzić się można z teorją rozwoju i zwierzęcem pochodzeniem człowieka aż od komórki tylko» za cenę drugiego jeszcze cudu na najwyższym szczeblu. Jak pierwsza żyjąca komórka, tak i pierwszy błysk świadomości na szczycie, tj. w człowieku, miały się pojawić cudem, bez przyczyny, niezależnie od przyczynowości, rządzącej pozatem wszyst-kiemi innemi zjawiskami. Ten ostatni pogląd jest sam przez się i z owego punktu widzenia całkiem zbyteczny. Zasadniczy objaw świadomości leży mojem zdaniem już w każ-dem prostem czuciu. Odczuwam coś jako jasne lub ciemne, przyjemne lub nieprzyjemne, — a to, sądzę, objęte już jest w prostem określeniu: „jestem czegoś świadomy." Nie ulega zaś wątpliwości, że już pierwotna żyjąca komórka taką najprostszą świadomość posiadała; dostrzegamy ją już na najniższych szczeblach życia, a dla nowoczesnych badań jest ona nieodłączną właściwością tego wszystkiego, co żyjącem nazywamy. Ma się rozumieć, że jednokomórkowy pierwotniak, ameba albo promieniak, nie odczuwają jeszcze przy pomocy wysubtelnionego mechanizmu myślowego świadomości ludzkiej. Jednakże zasadniczą formę świadomości posiadają i one pod postacią prostego czucia, gdy albo unikają światła, albo kurczą się za dotknięciem.

Zachowują się przytem nie refleksyjnie, ale intuicyjnie; reagują bezpośrednio. Dalsze stopniowanie aż do człowieka jest i tu tylko rzeczą całego nieskończonego i nieprzerwanego łańcucha rozwoju. Jeśliby zatem pierwsza forma życia, prakomórka pod postacią jednokomórkowca miała powstać cudem, to cud ten już przez to samo stworzył i świadomość, a cały następny rozwój mógłby się dokonać bez interwencji, zgodnie z teorją Darwina.

Zachodzi tylko pytanie, czy można «cud>> taki przyjąć choćby w tym jednym punkcie, jako wybieg rozumowy, czy można go przynajmniej tolerować, (więcej się nawet zwykle nie wymaga), czy należy go dopuścić jako hypotezę, nawet z punktu widzenia darwinistycznej wiedzy przyrodniczej. Najprzód co do mnie samego, zaznaczyć muszę, że od wielu lat sumiennie unikałem rozstrzygania tej kwestji na podstawie jakichkolwiek uprzedzeń. Zadawałem sobie poważne pytanie, czy niemożnaby tutaj przez drobniutkie ustępstwo usunąć strasznie dręczącego i hamującego kulturalny rozwój zatargu między dwoma światopoglądami i pogodzić dwuch stronnictw, z których każde posiada wielu przedstawicieli moralnie nieposzlakowanych i czcigodnych i niezmordowanie dążących do rozświetlenia pełnego tajemnic labiryntu naszego istnienia. Muszę wyznać otwarcie i niezachwianie, że ze wszystkich tych rozmyślań żelazną konsekwencją wynikał zawsze jeden tylko rezultat—nie. Inaczej zresztą być nie mogło. Kto wierzy w przyczynowy łańcuch naturalnego rozwoju człowieka z istoty jednokomórkowej nie może się czuć logicznie uprawnionym do przypuszczania zupełnej zmiany metody dla powstania pra-komórki i nagłego usunięcia na bok zasady przyczynowości dla postawienia w jej miejscu zasady cudowności.

Nasza myśl logiczna, zbudowana na zasadzie przyczynowości, domagałaby się tu cudu we własnym łańcuchu rozumowań, gdyby w ten sposób miała sobie radzić,—cudu dokonanego dziś, jutro, we mnie i w każdym innym ba-

daczu. Dziś jednak cuda się nie zjawiają, a zatem i wówczas próżnobyśmy byli na nie czekali.

Położenie nie jest bowiem całkiem tak beznadziejne jak je przedstawiają częstokroć obrońcy cudu, gdy chodzi o możność wykrycia dalszego przyczynowego związku. Przeciwnie istnieje cały szereg możliwości przyczynowych, nie zaś cudownych, które przedewszystkiem należy roztrząsać, gdy chodzi o powstanie prakomórki. Może są one między sobą sprzeczne, może się wzajemnie wyłączają— ale nie mniej istnieją, a większość ich stanowi, ogólnie biorąc silną podporę, której lekceważyć nie można.

Powiedzieliśmy, że życie musiało bezwarunkowo istnieć na ziemi dawniej, niż w tych okresach, z których pozostały najdawniejsze skamieniałości. Musiało się ono rozpocząć o miljony lat wcześniej, by dosięgnąć tego szczebla rozwoju, o jakim świadczą jego skamieniałe szczątki. Bezpośrednio nic nam nie pzeszkadza rozciągnąć ten przeciąg czasu do dowolnych rozmiarów, aż do tej metody, która dla nas ludzi wedle miary naszych wyobrażeń o czasie «wieczność» stanowi. Ziemia sama trwając wiecznie, mogła od nieskończonych czasów być schronieniem najniższych żyjątek, może ameb jednokomórkowych, może laseczników lub praroślin, które dopiero z czasem w terminie bliżej określonym, pod wpływem jakiejś osobliwszej przyczyny, zjawiającej się wówczas, zostały posunięte na drogę wyższego rozwoju i doszły aż do człowieka. Nie możtiaby przeciw temu przypuszczeniu postawić żadnego logicznego zarzutu. Żyjąca komórka byłaby na ziemi formą odv ieczną w tern znaczeniu, w jakiem każdy fizyk przywykł mówić o cieple, jako o odwiecznej formie siły. Jednakże idea taka napotyka opór ze strony przyrodoznawczego argumentu, wynikającego z niemal ogólnie dziś przyjętego poglądu geologów na najdawniejsze dziejowe przejścia ziemi. Mianowicie dla bardzo wielu poważnych przyczyn przypuszczamy, że ziemia w najdawniejszych czasach była w swej całości ciałem roz-żarzonem, niesłychanie gorącem i świecącem, tak jak do

tej pory słońce, którego skład materji niezmiernie jest podobny do składu ziemi, lecz posiada też same ciała rozżarzone do białości lub nawet w stanie lotnym. Nie wszystkie z tych poważnych przyczyn utrzymały się do dnia dzisiejszego; jednakże i dziś jeszcze ich część zasadnicza posiada dawną doniosłość, i zaledwie maleńka garstka geologów odrzuca hypotezę pierwotnej źazy ziemi w stanie słonecznego rozżarzenia. Hypoteza ta zaś zupełnie zmienia przypuszczenie odwiecznego życia. Mogło ono istnieć miljony lat przed datą pierwszych skamieniałości, w końcu jednak musimy sięgnąć do epoki rozżarzonej pra-ziemi, a w temperaturze słońca, gdy wszystkie metale unoszą się w postaci rozżażonych gazów, żadna ameba żyć nie może i nigdy nie mogła. Niektóre rośliny żyją w gorących źródłach i znoszą temperaturę 80 stopni, a suche zarodki laseczników jeszcze trochę wyższą temperaturę wytrzymują nie ginąc. Bezwarunkowo jednak nie można przypuścić, aby ameba jakoś żyć mogła jeszcze w świecie, w którym nie może się utworzyć woda, gdyż gorąco utrzymuje stale wszystkie pierwiastki w stanie pary, tak że nawet żelazo istnieje tylko jako metalowa, para. Dopiero gdy z lodowatej przestrzeni świata kula ziemska tak ostygła, że okryła się stałą korą, pokrytą pierwszemi opadami wodnemi, powstały warunki umożliwiające istnienie istot żyjących. Na mocy tego wymagania nie można jednak jeszcze głosić praw cudu. Nastręczają nam się bowiem odrazu dwie możliwości naturalnego, przyczynowego zaludnienia ziemi przygotowanej dla przyjęcia istot żyjących.

Alożnaby najprzód zapytać, czy najdawniejsze i najpierwotniejsze formy życia nie przywędrowały zzewnątrz na ostygłą ziemię. Wiemy, że prawie nieustannie z przestrzeni spadają na ziemię mniejsze lub większe szczątki materji, t. zw. metoryty. Gdyby też tak przypadkiem, podobnie jak one, spadły na naszą ziemię zawiązki życia? Wystarczyłyby, jako taki zaród życia na wszystkie szczeble jego rozwoju aż do człowieka, najprostsze zarodki lasecznika,

jakich mnóstwo krąży około nas w powietrzu. Takie zarodki znoszą zimno 2000 — temperatura przestworu chyba nie jest niższą—znoszą długo zupełny brak powietrza— i w tym punkcie zatem przestrzeń pozbawiona powietrza niesta-nowiłaby dla nich przeszkody w drodze od planety do planety. Przypuszczenie to nie wymaga bynajmniej, aby właśnie jaki meteoryt przyniósł z sobą zawiązki życia (wiemy, że meteory skutkiem tarcia o atmosferę ziemską rozżarzają się); atmosfera ziemska mogła bezpośrednio « zakazić się» unoszącemi się w przestrzeni zarodkami. I ta hypo-teza prowadzi nas do pojęcia «odwieezności» pierwotnych form życia. Możnaby łatwo wyobrazić sobie, że od wieków krążą w przestrzeni, tak jak pył żelaza i inne pierwiastkowe cząstki materji, również i zarodki najprostszych żyjątek,—pogrążone w pewnego rodzaju śnie dopóty, póki przebywają w zimnie, zdała od wody i powietrza; budzą się jednak do właściwego życia i stopniowego postępowego rozwoju, skoro tylko dostatecznie ostudzone ciało niebieskie dostarczy im wody i powietrza. Zbijaćby to można zarzutem, że nigdy jeszcze nie wykazano dotychczas istnienia takich «kosmicznych laseczników», a przecież musiałyby one i dziś niekiedy się zjawiać. Któżby jednak zdołał stwierdzić pochodzenie każdego z tych mirjad zarodków, które nas otaczają przy pomocy współczesnych środków naukowych, kiedy cała kwestja bakterji dopiero w ostatnim okresie roz-wóju wiedzy na porządku dziennym się zjawiła. Tymczasem jednak położenie rzeczy nie zmusza nas koniecznie do przyjęcia tej hypotezy, dla uratowania ciągłości przyczynowego łańcucha. Istnieje inna jeszcze hypoteza, mająca zawsze znacznie więcej zwolenników, a byłaby ich miała jeszcze więcej, gdyby ją zawsze formułowano tak, jak należy, gdy się chce wszelkich grubszych zarzutów uniknąć.

Utrzymywano, że życie powstało na ziemi w pewnym określonym czasie, gdy wytworzyły się odpowiednie dla niego warunki, z materji nieorganicznej, zupełnie w ten sam sposób, jak w danych warunkach powstaje związek che-

miczny, np. woda z tlenu i wodoru, albo kryształ. Pogląd ten w swej nagiej formie ma pewną olśniewającą prostotę. Nawet na rozżarzonej do białości planecie martwa materja istniała. Gdy planeta stygła, każde z ciał przechodziło pewne przeobrażenia. Woda na przykład stanowiła pewien szczebel rozwoju, dopiero wówczas możliwy. Dlaczegóżby i życie nie miało być tylko takim szczeblem, który dopiero wówczas mógł z materji nieorganicznej powstać? Tak z grubsza sformułowana idea pociągnęła już wiele jasnych i przezornych umysłów i uznaną została za całkiem dostateczne rozwiązanie. Podczas gdy pozatem w zakresie naszego widzenia zawsze życie tylko życie rodzi, w owych przedwiecznych dniach pierwsze życie miało się zrodzić z materji nieżyjącej, i to nazwano „samorodztwem.u Tutaj pozosta-

Jaje ludzkie w prz ucięciu i znacznem powiększeniu. Rzeczywista wielkość nie przewyższa wielkości punktu dostrzegalnego golem okiem. Wydzielając się w tej postaci z jajnika kobiety, jaje stanowi pojedyńczą komórkę. Zzewnątrz zamknięte jest ono błoną, przez którą podczas zapłodnienia przedostaje się do niego komórka nasienna. W wewnętrznej masie protoplazmatycznej mieści się duże jądro.

wiano kwestję otwartą, czy naprawdę tylko wówczas na początku samorodztwo istniało, czy też ono jeszcze i później, a nawet i dziś (obserwacja nigdy go nie stwierdziła) obok zwykłego rodzenia, przynajmniej u najniższych żyjątek istnieje.

Trudno jednak zaprzeczyć, że tego rodzaju rozwiązanie nie wytrzymuje jeszcze poważnej krytyki. Jest ono proste w tym sensie, jak historja węzła gordyjskiego, gdzie uderzenie mieczem właściwie wcale zadania nie ujmuje, a zatem i nie rozwiązuje. W pojęciu rozwoju tkwi, że dla tego, co się rozwija, to z czego się ono rozwija, stanowi dostateczną przyczynę. Między jednem a drugiem musi istnieć pokrewieństwo, takie jak między ojcem a synem, głębokie podobieństwo obok cech odrębnych, stanowiących postęp. Między pewnemi fizycznemi i chemicznemi właściwościami i składnikami żyjącej ameby a jakiegoś chemicznego związku tak zwanych ciał nieorganicznych istnieje wprawdzie pewne pokrewieństwo i podobieństwo; jednakże charakterystycznej cechy ameby, mianowicie odnoszenia czucia do swego własnego „ja," braknie zupełnie ciałom chemicznym. Tutaj zyskuje znowu moc dawne filozoficzne twierdzenie, że nie można wyprowadzać pochodzenia „czucia" od prostego „ruchu.u Prawda, i w zakresie czucia rządzi absolutnie i ściśle prawo przyczynowości i wyłącza wszelkie zjawiania się cudu. Jednakże dlatego właśnie nie podobna wywodzić jakiegokolwiek zjawiska czucia z rzeczy tak zupełnie odmiennej, jak zjawisko ruchu w fizyce lub chemji. W łańcuchu przyczyn i skutków wiąże się zawsze tylko czucie z czuciem i ruch z ruchem, nigdy zaś ogniwo jednego szeregu z ogniwem drugiego. Zbyt daleko zaprowadziłoby nas bliższe uzasadnianie tego twierdzenia; na to tylko musimy zwrócić uwagę, że ten rozdział między jednem a drugiem musi stanowić podwalinę każdej subtelniejszej i istotnie użytecznej teorji poznania, a pominięcia jej prowadzi do niebezpiecznego zamętu pojęć. Na pierwszy rzut oka wydać się może, że to twierdzenie rozbija całkowicie ideę

samorodztwa. Tak jednak bynajmniej nie jest. Ono tylko stanowi zaprzeczenie jej w jej grubej formie. Chcąc jej dać formę subtelniejszą a nie podlegającą zarzutom, należy tylko rozszerzyć pojęcie materji nieorganicznej, a zatem przyrody poniżej pierwszej komórki życiowej. Możemy spokojnie pozostać przy twierdzeniu, że pierwsza komórka; pierwsza prawdziwa pra-istota powstała na ziemi skutkiem naturalnego rozwoju w chwili, gdy kula ziemska ostygła; powstała zaś z jedynie wówczas na ziemi istniejących materji nieorganicznych. Musimy tylko dodać, że materje te do owej pory jeszcze wprawdzie żadnej komórki życiowej nie stworzyły, posiadały jednak w sobie dostateczne warunki utworzenia takiej komórki, przy stopniowem spadaniu temperatury. W tych ostatnich słowach zawierać się musi myśl, że posiadały one nietylko składniki fizyczno-chemiczne i pierwiastki ruchu, z których powstać mógł specjalny twór czyli nkomórJca“ w jej znaczeniu fizyczno-chemicz-nem,—lecz posiadały również pewien podstawowy pierwiastek czucia, z którego wzięło początek czuciowe życie tej komórki. Innemi słowy: musimy się zgodzić na proste założenie, że w tej lub owej formie czticie stanowi zasadniczą właściwość wszelkiej materji, a zatem i nieorganicznej, a ta zasadnicza właściwość trwa nienaruszona we wszelkich temperaturach i od nich jest niezależna. Do uznania tego nieustannie dochodzić musiały najdzielniejsze umysły, na tern polu (często z różnych punktów do niego dochodząc), a z pomiędzy nowszych wymienię tu tylko Haeckla i Fechmera. Haeckel, który energiczniej niż ktokolwiek bronił samorodztwa i spopularyzował je, bardzo silnie zresztą w różnych miejscach swoich dzieł zaznaczał, że przypisuje wszelkiej materi we wszechśw'ecie najprostszą formę czucia, jako jej nieodłączną właściwość. Jeżeli tak jest, to nic już nie stoi na przeszkodzie pierwotnemu rozwojowi życia na ziemi samej. Zycie nie byłoby bowiem niczem in-nem, jak punktem zbornym, zogniskowaniem tej właściwości przyrody: zdolności czucia. Byłoby ono poprostu wytwo-

rem koncentracji, tak jak ze względu na inną, fizyczną właściwość, ciążenie, produktem koncentracji jest słońce lub ziemia. Ten wytwór koncentracji mógł posiadać swą własną, stałą sieć przyczyn. Ponieważ poznajemy go rzeczywiście tylko w połączeniu z pewnemi stanami chemicz-nemi, które żaru ognia nie znoszą, możemy bez przesady przypuszczać, że i on sam, swym własnym prawom podlegając, dopiero wtedy zjawić się mógł, gdy pierwotny żar kuli ziemskiej ostygał. Należy jednak także nadmienić, że Fechner zarówno, jak później Preyer, wyraźnie liczyli się z możliwością pojmowania znanego nam życia komórkowego, jako wytworu przystosowania do niższych temperatur. Może w czasie dawnego słonecznego żaru czucie koncentrowało się w innych formach, przystosowanych dó ówczesnych warunków. W zasadaie jest to jednak rzecz dość obojętna, gdyż życiem nazywamy tylko znane nam życie komórkowe w granicach między amebą a człowiekiem, to żaś w każdym razie powstać mogło dopiero wtedy, gdy ziemia przestała płonąć żarem. Ten moment rozwoju, gdy dla jego powstania wytworzyły się odpowiednie warunki, nazywamy „samorodztwem."

Nie mogliśmy pominąć tych trudniejszych nieco rozumowań, gdyż zamęt pojęć, panujący w tej kwestji, jest zbyt powszechny i zbyt niebezpieczny. Na razie nikogo nie obowiązuje przyjęcie jednego lub drugiego z tych poglądów. Jedno tylko jest jasnem, mianowicie, że nie braknie nam idei, tłumaczących rzecz w sposób jasny i prosty, i nie potrzebujemy się uciekać do „cudu".—Bylebyśmy się trzymali rzeczy „przyrodzonych", a nie uciekali do „nadprzyrodzony chu, to zresztą szczerze przyznać możemy, że nasza znajomość istoty życia jest jeszcze bardzo niedoskonałą, i że skutkiem tego na wielu drogach szukać jeszcze możemy rozwiązania. Jest całkiem możliwą rzeczą, że -posuwając dalej swoje badania, dożyjemy jeszcze ogromnych niespodzianek, a z nich wezmą początek nowe hypotezy. Przecież wewnętrzne procesy w komórce są nam bardzo

mało znane. Leży przed nami cały świat zagadnień, a my ledwie jego brzegi oglądamy. Nietylko świat żyjący ukrywa tajemnice, nieogranicznej przyrody również nie znamy jeszcze dokładnie, choć się o tern wiele mówi. Zwykły proces krystalizacji, w którym zgodnie z pewnem wewnętrz-nem prawem powstaje określona, indywidualna postać, jest nam nie wiele lepiej znany, jak istota i początek żyjącej komórki. Prosty mechaniczny proces przyciągania i odpychania nie przedstawia się nam wiele jaśniej, niż zasadniczy prosty proces „czuciau. Gdy pozostawiamy człowieka wobec tych tajemnic na granicy pra - życia, pierwszej na ziemi komórce, wiemy to sami doskonale, że zwróciliśmy go do granicy dzisiejszego zakresu naszego poznania. Po-zatem nie jesteśmy do niczego obowiązani. Nie uważamy jednak bynajmniej, by w niej urywał się łańcuch przyczynowy, a marny do tego takie samo prawo, jak astronom, który nie wątpi, że prawo ciążenia rządzi i tam, gdzie zawodzi go siła wzroku i działanie jego szkieł powiększających.

Stan obecnej naszej wiedzy o początkach życia na ziemi jest ściśle związany z naszym poglądem na prawa rozwoju życia. Cofając się wstecz, dostrzegliśmy powolne powstawanie człowieka pod postacią różnych forrn zwierzęcych. Formy te w miarę naszego cofania się w przeszłość stawały się coraz prostsze, coraz niedoskonalsze, aż do jednokomórkowego pierwotniaka. Nie ulega wątpliwości, że przed naszemi oczami leży obraz wspaniałego rozrostu, wielkiego drzewa życia, a jego najwyższy, a zarazem centralny konar stanowi człowiek. Wobec tego całkiem naturalnie powstaje pytanie, co było właściwym motorem tego rozwoju, jakiem wewnętrznem prawem stawania się i potęgowania mógł się on rządzić i kierować? Czemu prakomórka nie pozostała prakomórką, dlaczego w ciągu miljonów lat nie wydawała ona na świat samych prako-mórek? Dlaczego raczej niektórzy jej potomkowie wstępowali coraz wyżej aż do tryumfalnej wyżyny człowieka? Pytanie to istotnie jest nieuniknione; ono panuję nad znaczną częścią tego, co w dzisiejszem znaczeniu darwinizmem zowiemy.

Jednakże trudno zaprzeczyć, że jest to nowe pytanie, istniejące samo przez się.

Możemy przyjąć wszystkie wyżej wyłożone fakta, począwszy od ameby do człowieka, a jednak sądzić, że do tej pory nie wiemy nic pewnego o prawach, rządzących rozwojem. Możemy spokojnie przyznać, że o powstaniu i prawach życia wiemy dziś jeszcze zbyt mało, by wolno nam było domagać się zupełnego wyjaśnienia praw rozwoju życia, wystarcza nam, że widzimy gotowy wytwór tego rozwoju i nieprzerwany łańcuch stworzeń od ameby do człowieka.

Jeśli już nie zajdziemy tak daleko, to conajmniej wyznać musimy, że wszystkie nasze domysły, dotyczące tych praw, tymczasem wobec dzisiejszej wiedzy mogą być tylko luźnemi, zmiennemi hypotezami, podlegającemi krytyce i sprostowaniom. Niestety nieraz i z tego położenia rzeczy nie zdajemy sobie sprawy.—Nieraz słyszymy, że dziś „dar-winizm11 upada. Rozprzęga się on—jak mówią—wśród przeciwieństw poglądów między specjalistami, wkrótce z jego pierwotnych zasad kamień na kamieniu nie pozostanie. Twierdzenie takie uważać należy że lekkomyślną niedorzeczność poty, póki chodzi o główny zarys faktów, tutaj wyjaśnionych, o połączenie wszystkich istot żyjących w jedno naturalne drzewo genealogiczne, w którem i człowiek sam bez reszty się mieści. Przeciwnie takie uszeregowanie faktów z dniem każdym staje się coraz bardziej niezwalczonem i niezachwia-nem, i można je śmiało wśród ludu rozpowszechniać, jako nienaruszalny dorobek badań naukowych. Prawdą jest tylko to, co zresztą wcale dziwić nie powinno, że istotnie poglądy nasze na istotę praw rozwoju są chwiejne i niedostatecznie uzasadnione. Jeżeli ten ściślejszy i dodatkowy dział brany bywa za jedno Z darwinizmem, tłumaczy się to może okolicznością, iż właśnie Darwin zapuszczał się takie i w spekulacje, dotyczące tych praw. Jednakże ci, co o tych kwestjach piszą za lub przeciw i in-

nych pouczać próbują, powinniby przynajmniej rozróżniać rozmaite motywy.

Darwin próbował dać jasną formułę prawa rozwoju, prawa, które nie dowodziłoby dopiero, żc istoty żyjące rozwijały się jedna z drugich, lecz miało wykazać, dlaczego się właśnie rozwijały. Samo się przez się rozumie, że prawo to musiałoby również obejmować człowieka i wykazywać, dlaczego i on także musiał się rozwijać. Podstawą poglądów Darwina było następujące rozumowanie.

Mamy oto prosty i pierwotny rodzaj zwierząt. Jest on o tyle przytosowany do stosunków zewnętrznych, jego uzdolnienia tak im odpowiadają, że może on istnieć i mnożyć się. Tymczasem upływa znaczny przeciąg czasu. Na miejscu owego gatunku zwierzęcego spotykamy nowy, znacznie lepiej przystosowany do tychże samych warunków. Albo też dzieje się inaczej: stosunki zmieniły się w ciągu tego czasu, i ze zdumieniem odkrywamy nowy zwierzęcy gatunek, w wielu punktach jeszcze do dawniejszego podobny, ale jednak do tych nowych warunków przystosowany. Co się tu stało? Obraz ten—zdaniem Darwina—obejmuje zasadę całego rozwoju. W pojęciu lepszego przystosowania zawiera się również wszelki postęp umysłowy, postęp mózgu. Droga taka mogła prowadzić od ameby do człowieka, a zatem mogła przebiegać przez cały łańcuch istot, których kolejne następstwo stwierdzaliśmy. Tłumaczyć tą drogą znaczyłoby istotnie tłumaczyć przejście od ameby do człowieka. Darwin próbuje wyjaśnienia udzielić.

Pierwsza forma zwierzęca wydała potomstwo. Potomstwo to z tej lub owej przyczyny nie było całkiem do siebie podobne. Każde z nich miało pewne indwidualne cechy odrębności, tak jak się dziś jeszcze między rodzeństwem zdarza, jak latorośle rośliny różnią się między sobą, jak jeden pomiot królików ma różną barwę sierści. W tych odrębnościach ujawniało się to zmniejszenie, to spotęgowanie cech rodzicielskich. Jedni z potomków przedstawiali pewną nadwyżkę, byli genjuszami rodu, inni byli przeciętni, inni

wreszcie upośledzeni. Potomkowie ci zaczęli współzawodniczyć między sobą wobec zewnętrznych warunków życia i z warunkami temi walczyć. Rozpoczęli,jednem słowTem, «walkę o byt». Widoki ich były bardzo nierówne. Geniusze, najlepiej przystosowani, trzymali się najlepiej, najobficiej i najpewniej się rozmnażali; przeciętni, a przede-wszystkiem upośledzeni ginęli. Tym sposobem został tylko sam dobór. On sam tylko kierował istnieniem gatunku, on go doskonalił. Pomiędzy jego potomkami znowu dokonał się dobór najlepszych i tak dalej. W szeregu pokoleń musiało się ujawniać stałe doskonalenie się, ulepszona hodowla, zmierzająca do coraz dokładniejszego przystosowania i spotęgowania zdolności do życia. Przybywa tu zresztą jeszcze jedna możliwość. Następuje zmiana warunków zewnętrznych, która nagle domaga się całkiem nowej linji. Wówczas pierszeństwa nie mają już genialni spadkobiercy rodzicielskich uzdolnień, lecz ci z młodych, którzy posiadają pewne inywidualne cechy, odbiegające bardzo daleko od familijnego typu, lecz właśnie szczęśliwie odpowiadające nowym wymaganiom. Zmieniał się naprzy-kład klimat. Równina, dawniej stale brunatna, okrywała się śniegiem. Na brunatnej płaszczyźnie żyły brunatne króliki. Do owej pory w walce o byt utrzymywały się najlepiej te z pomiędzy młodych, które były najwięcej brunatne, gdyż na brunatnem tle stawały się dla swych nieprzyjaciół niedostrzegalne. Ale naraz atutem stał się biały kolor. Gdzie skutkiem indywidualnej odmiany zrodziło się parę białych królików, posiadały one największe widoki bezpieczeństwa. Utrzymywały się przy życiu, rozmnożyły się, spłodziły wciąż wzrastającą gromadę potomstwa. wśród którego stale białe z białem i zawierały małżeństwo, a po latach całych ród królików stał się białym, przystosował się do barwy śniegu.

To rozumowanie Darwina zniewala swą logiką, o ile przyjmiemy, że indywidualne odrębności zawsze dostarczały dostatecznego dla doboru materjału, że zatem stale zja-

wiały się coraz to wyższe genjusze w dostatecznej obfitości, a w danym wypadku także odmiany talentów, jakich potrzeba było na nowych drogach rozwoju. Reszta staje się prostem zadaniem matematycznem; młyn musi mleć. Kwestja genjuszów i talentów zawiera jednak węzeł głębszych zagadnień,—to przyznawał już sam Darwin. Co stanowiło o ilości genjuszów i talentów, co zabezpieczało ich zjawianie się w każdym odrębnym wypadku? Na ten temat rozwinęła się dyskusja, która trwa do tej pory i bynajmniej nie zbliża się do końca. Czy można wierzyć, aby tryb życia rodziców sam przez się wywoływał konieczność zjawiania się pewego rodzaju genjuszów wśród potomstwa? Oilebym przez całe życie stale zajmował się grą w piłkę, czy możliwą jest rzeczą, by jedno z moich dzieci posiadało z urodzenia talent do gry w piłkę? Próbowano tego wybiegu. Wyćwiczenie rodziców miało torować drogę dzieciom. W dalszym ciągu prowadzi nas to do kierunku, który na dłuższy czas przed Darwinem wytknął Lamark. W końcu okazuje się dobór w walce całkiem zbytecznym dla potęgowania takich uzdolnień, i wszyscy potomkowie stają się genju-szami dzięki wyszkoleniu rodziców. Nie mówiąc już o tern, że to wyjaśnienie nie tłumaczy drugiego faktu i pozatem często zawodzi (np. jakim sposobem króliki mogą zmieniać barwę dzięki wyszkoleniu?), najważniejszy punkt tej teorji nastręczał poważną trudność. Zaprzeczono mianowicie, by cechy, nabyte przez rodziców dzięki ćwiczeniu, mogły się przekazywać dziedzicznie. Choćbym i trzydzieści lat grał w piłkę, a muskuły moje i nerwy nabrały w tern wielkiej wprawy, jest rzeczą niemożliwą, by dziecko ze mnie zrodzone było lepiej uzdolnione do gry w piłkę, niż jakiekolwiek inne. August Weismann doprowadził tę wątpliwość do krańca. Nie można zresztą powiedzieć, by jego argumenty były zupełnie szczęśliwe. W każdym razie zarzuty jego wykazały co najmniej, jak trudno w tym razie wyjaśnić najprostsze fakty.

Pochodzenie człowieka.    7

Z drugiej znów strony Hugo de Vries próbował wykazać, że owo stwarzanie odmian, produkcja genjuszów i talentów w przyrodzie w znaczeniu wyżej określonem, istotnie dokonywa się na wyższą skalę, w rozmiarach znacznie bardziej imponujących, niż przypuszczał Darwin — mniejsza o to, czemu je mamy przypisać. De Vries utrzymuje, że obok drobnych odmian wśród potomstwa, istnieje jeszcze wielki, perjodycznie powracający u gatunków proces wytwarzania olbrzymiego bogactwa nowych kształtów. Z owego wielkiego błogosławieństwa walka o byt wyłącza najprzód tylko najniższe, bezwartościowe typy, i tym sposobem powstają odrazu nowe gatunki. (Teorja mutacji). Tego również nie wyjaśniono jeszcze dostatecznie, choć niewątpliwie daje to dużo do myślenia. I tak zdania są podzielone i chwiejne, gdyż najwidoczniej istnieje jeszcze dużo logicznych i faktycznych możliwości w zakresie zasadniczych poglądów Darwina. Niewątpliwie wszystkie te zagadnienia, dotyczące pytania .,jak“? mają wielką wagę dla pochodzenia człowieka. Mieszczą się one jednak obok kwestji drzewa genealogicznego, tak jak ją rozwinęliśmy tutaj; bynajmniej nie potrzeba czekać na ich ostateczne rozstrzygnięcie. Tak samo, jak w kwestji samorodztwa, dochodzimy tu do tymczasowej granicy poznania, ale istnienie jej nie stoi nam bynajmniej na przeszkodzie do radowania się tern, co w obrębie tej granicy już zdobytem zostało.

Takim obszarem, już zdobytym, jest pochodzenie człowieka; ani narzekanie, ani powątpiewanie nic tu już zmienić nie może. Najlepiej śmiało spojrzeć w oczy faktom. Człowiek pozostaje tern, czem jest. Nikt mu tego nie odbierze, nikt go nie pozbawi jego ideałów. Kto w swem najgłębszem rekgijnem życiu jest istotnie silny, nie wzdrygnie się na myśl, że jego przodek w odległych czasach nietylko okryty był futrem zwierzęcem, jak dzisiejsi dzicy, którzy je na nagich ramionach noszą, lecz wreszcie i sam posiadał takie futro, które na jego własnej skórze rosło. Poezja nie umarła, gdy wykazano, że słońce nie wschodzi

istotnie na wschodzie, lecz ziemia obraca się naprzeciw niego, i nie umarła, gdyśmy w to uwierzyli. Prawdziwe religijne uczucie jest zbyt ludzką rzeczą w swem najgłęb-szem i najżywotniejszem znaczeniu, aby je zachwiać mogła szara rzeczywistość faktu z dziejów człowieka na ziemi. Jestto niemały tryumf naszej współczesnej potęgi ludzkiej, gdy wskrzeszamy odległą przeszłość z jej miljony lat trwającego grobu. Jestto podniosła strona tych odwiecznych obrazów. Nie bylibyśmy jednak godni tego tryumfu, gdybyśmy nie posiadali dostatecznej siły, na zaklęcie tych duchów ze spokojem mistrza, który mówi: wy byliście, waszem jest to co zniknęło, to coście wywalczyli; ale ja jestem, a na-demną sci moje gwiazdy.


Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
bolsche000301 djvu WILHELM BÓLSCHE.POCHODZENIE CZŁOWIEKA Z wieloma rysunkami p. CClil ly Planck. Z
BOLSCHE W. — BRENSZTEIN M. Głos 1900—1905 BOLSCHE WILHELM Rec. Pochodzenie człowieka — [Szczawińska
WYDAWNICTWO M. ARCTA W WARSZAWIE, NOWY-ŚWIAT Nr. 53. BIBLJOTECZKA NARODOWA. 9.
img24601 djvu 249Kowal. 249 ki rb .*• i— 1. Je-stem so - bie ko-wał, mam za-wsze ro - bo - tę, rq::
POLSKIE TOWARZYSTWO KRYMINOLOGICZNE im. prof. Stanisława Batawii ul. Nowy Świat 72, 00-330 Wars
IMGT27 42 swoista luka cywilizacyjna. Przeciętny człowiek stara się pojąć nowy świat, korzystając ze
IMGd44 Rychło jednak ta radość i spokojność poczeł się kmazyć. Czas płynął, a nowy świat nie ch
IMGx39 reprezentowany przez adw. Romana Giertycha Kancelaria Adwokacka ul. Nowy Świat 35 lok. 4 00-0
WYDZIAŁ I - NAUK SPOŁECZNYCHARCHIWUM PAN. BIBLIOTEKA 00-330 Warszawa, ul. Nowy Świat 72 tel. (0-22)
WYDZIAŁ I - NAUK SPOŁECZNYCH 241ZAKŁAD KRAJÓW POZAEUROPEJSKICH. BIBLIOTEKA 00-330 Warszawa, ul. Nowy
img150 (4) działania podejmowane w eelu bezstresowego wprowadzenia dziecka w nowy świat. Twórcy prog
fj r*«ki r4
p0139 210 NAJWYŻSZAIZBA OBRACHUNKOWA KRÓLESTWA POLSKIEGO. (w domu Rząd. przy ulic} Nowy-Świat Nr.
27 (503) N> UKŁAD NAUK NA SZKOŁY POWIATOWE (DRUK. 1777)* KI*m ! Rok pierwszy

więcej podobnych podstron