Rozdział 18 Pechowi goście18 Pechowi goście18 Pechowi goś


18. Pechowi goście

Kiedy pedantyczny buchalter mknął taksówką, aby
u celu swej podróży zobaczyć urzędujący garnitur, z wagonu
numer dziewięć pierwszej klasy (z miejscówkami) ^a^owskiege-
pcrciągu, który właśnie przyjechał tarMnskazy, wysiadł wraz z
innymi dostojnie wyglądający pasażer z fibrową walizeczką w
ręku. Pasażerem tym był wujek nieboszczyka Berlioza we własnej
osobie, Maksymilian ; Andriejewicz Popławski - ekonomista-
planista, mieszkamy w Kijowie, na byłej ulicy Instytuckiej.
Przyczyną przyjazdu Popławskiego do Moskwy była otrzymana
przezeń przedwczoraj wieczorem depesza następującej treści:
"przed chwilą na patriarszych przejechał mnie tramwaj pogrzeb
piątek godzina trzecia przyjeżdżaj berlioz".
Popławski był uważany - i słusznie - za jednego z
najmądrzejszych ludzi w Kijowie. Ale nawet najmądrzejszy
człowiek otrzymawszy tego rodzaju depeszę znalazłby się w
kropce. Skoro ktoś telegrafuje, że został przejechany, to chyba
jasne, że nie został przejechany na śmierć. Ale |; takim razie,
dlaczego mowa o pogrzebie? Może jest w tak ciężkim stanie, że
przewiduje nieuniknioną śmierć? oczywiście jest możliwe, ale
nawet wtedy co najmniej dziwne jest to dokładne oznaczenie
terminu - skąd Berlioz może wiedzieć, że pochowają go akurat w
piątek i to akurat o trzeciej? Zdumiewająca depesza!
Jednakże mądrzy ludzie w tym właśnie celu mają rozum, żeby się
nim posługiwać w podobnie skomplikowanych przypadkach.
Wszystko jest proste. Skutkiem niedopatrzenia treść depeszy
została zniekształcona. Słowo "mnie" niewątpliwie trafiło do niej z
innego telegramu zamiast słowa ,,Berlioza", a to z kolei
zamieniono na ,,Berlioz" i przesunięto na koniec depeszy. Z taką
poprawką sens depeszy stawał się jasny, chociaż naturalnie tragi-
czny.
Kiedy osłabła rozpacz, której wybuch zdumiał małżonkę
Popławskiego, wujek Berlioza niezwłocznie zaczął się zbierać do
wyjazdu.
Musimy tu ujawnić pewną tajemnicę wuja Maksymiliana. Bez
wątpienia przykro mu było, że siostrzeniec żony 'póleTgł w
kwiecie wieku. Jako człowiek trzeźwy rozumiał jednak, że jego
obecność na pogrzebie Berlioza nie jest konieczna. Niemniej wuj
Maksymilian bardzo się spieszył do Moskwy. O co więc chodziło?
Chodziło o mieszkanie. Mieszkanie w Moskwie - to nie byle co!
Nie wiadomo dlaczego, Kijów nie podobał się Popławskiemu, i
myśl o tym, żeby przenieść się do Moskwy, nękała go ostatnimi
czasy tak uparcie, że zaczął źle sypiać po nocach.
Nie cieszyły go wiosenne rozlewiska Dniepru, kiedy wody
zatapiając łachy na niskim brzegu zlewały się z horyzontem. Nie
cieszył go z niczym nieporównywalny przepiękny widok, jaki
roztaczał się u podnóża pomnika knia-zia Włodzimierza. Nie
sprawiały mu radości słoneczne plamy tańczące wiosną na
wyłożonych cegłą alejkach Władimirskiej Górki. Chciał tylko
jednego - przenieść się do Moskwy.
Ogłoszenia w gazetach o zamianie mieszkania na Insty-tuckiej na
mniejsze w Moskwie nie dawały rezultatu. Chętnych nie było, a
jeśli nawet z rzadka się pojawiali, to ich propozycje były
niesolidne i podejrzane.
Depesza wstrząsnęła Popławskim. Taką okazję grzech byłoby
pominąć. Rozsądni ludzie wiedzą, że taka okazja się nie powtarza.
Jednym słowem, nie bacząc na trudności należało odzie-
25U

dziczyć mieszkanie siostrzeńca na Sadowej. Tak, było to
przedsięwzięcie trudne, nawet bardzo trudne, ale trudności te
należało za wszelką cenę przezwyciężyć. Doświadczony wuj
Maksymilian wiedział, że pierwszym krokiem do tego celu
powinno być następujące posunięcie -należało zameldować się
przynajmniej na pobyt czasowy w trzech pokojach zmarłego
krewniaka.
Tak więc w piątek wuj Maksymilian wszedł do lokalu, w którym
mieściła się administracja domu numer 302-A na ulicy Sadowej w
Moskwie.
W wąskim pokoju, w którym na ścianie wisiał plakat w
obrazowej formie pouczający, jak należy ratować życie tonących w
rzece, przy stole siedział w całkowitym osamotnieniu nie ogolony
człowiek w średnim wieku, a w jego oczach czaił się strach.
- Czy mogę się widzieć z prezesem spółdzielni? -|. uprzejmie
poinformował się ekonomista-planista uchylane kapelusza i
stawiając walizeczkę na wolnym krześle. To najzwyklejsze
wydawałoby się pytanie nie wiedzieć zemu tak wytrąciło
siedzącego z równowagi, że aż zmie-[ił się na twarzy. Zezując ze
strachu niewyraźnie wymam-Dtał, że prezesa nie ma.
- A może jest u siebie w mieszkaniu? - zapytał Popław-. - Mam
do niego wyjątkowo pilną sprawę. Siedzący znów bardzo
niejasno powiedział coś, z czego eakże można było zrozumieć,
że w mieszkaniu prezesa ynież nie ma. f A kiedy będzie?
|Ta to pytanie siedzący przy stole w ogóle nie odpowie-tł, tylko
z udręką popatrzył w okno. Aha!... - mruknął do siebie mądry
Popławski i zapy-I sekretarza.
|iwny człowiek przy stole aż zaczerwienił się z wysił-mowu
powiedział niewyraźnie, że sekretarza także .. że nie
wiadomo kiedy przyjdzie i że... sekretarz jest
251

- Aha!... - mruknął znów do siebie Popławski. - Ale przecież
ktoś musi być w zarządzie?
- Ja jestem - słabym głosem odparł nie ogolony.
- Widzi pan - stanowczo zaczął Popławski - jestem jedynym
spadkobiercą mego zmarłego siostrzeńca Berlio-za, którego, jak
panu wiadomo, przejechał na Patriarszych Prudach tramwaj, i
prawo zobowiązuje mnie do objęcia spadku znajdującego się w
naszym mieszkaniu...
- O niczym nie wiem... - smętnie przerwał Popławskie-mu nie
ogolony.
- Bardzo przepraszam - dźwięcznym głosem powiedział Popławski
- pan jest członkiem zarządu i jest pan zobowiązany...
W tym momencie do pokoju wszedł jakiś obywatel. Siedzący na
jego widok zbladł.
- Członek zarządu Piatnażko? - zapytał siedzącego przybyły.
- Tak jest - ledwie dosłyszalnie odpowiedział Piatnażko.
Przybysz szepnął coś siedzącemu, kompletnie załamany Piatnażko
wstał z krzesła i za chwilę Popławski został sam w pustym pokoju
zarządu.
,,A to komplikacja! Trzeba było trafu, że ich wszystkich od razu..."
- myślał niezadowolony Popławski idąc przez asfaltowe podwórko
do mieszkania numer pięćdziesiąt.
Skoro tylko ekonomista-planista zadzwonił do drzwi, otworzono
mu i wszedł do mrocznego przedpokoju. Zdziwiła go nieco
okoliczność, że nie wiadomo było, kto mu właściwie otworzył - w
przedpokoju nie było nikogo poza siedzącym na krześle
olbrzymim czarnym kotem.
Popławski odkaszlnął, poszurał nogami, i wówczas otworzyły się
drzwi gabinetu i wyszedł do przedpokoju Korowiow. Wuj
Maksymilian skłonił się uprzejmie acz z godnością i powiedział:
- Moje nazwisko Popławski. Jestem wujkiem...
252

Ale nie zdążył skończyć, kiedy Korowiow wyszarpnął z
kieszeni brudną chustkę, wtulił w nią nos i zapłakał.
- ...nieboszczyka Berlioza...
- A jakże, a jakże! - przerwał mu Korowiow odejmując
chustkę od twarzy. - Jak tylko na pana spojrzałem, od razu ,
domyśliłem się, że to pan! - przy tych słowach zatrząsł się ? od
szlochu i zaczął wykrzykiwać: - Cóż za nieszczęście,
nieprawdaż? Co to się na tym świecie wyprawia!
- Tramwaj? - szeptem zapytał Popławski.
- Na amen! krzyknął Korowiow i potoki łez popłynęły mu
spod binokli. - Na amen! Widziałem na własne oczy! Może mi pan
wierzyć - raz - i leci głowa! Prawa noga -chrust, i na pół! Lewa -
chrust, i na pół! Oto do czego doprowadziły te tramwaje! - i nie
mogąc się najwidoczniej | opanować wstrząsany łkaniem
Korowiow wparł nos ^w ścianę obok lustra.
Wujaszek Berlioza był szczerze wzruszony zachowałem
nieznajomego. ,,A mówią, że w naszych czasach nikt |ię już
niczym nie przejmuje!" - pomyślał Popławski ijąc, że jemu
samemu również zbiera się na płacz. Ale nocześnie nieprzyjemna
chmurka osnuła mu duszę atychmiast przez głowę prześlizgnęła się
jak żmijka Śl - czy też ten tak serdeczny człowiek nie zameldował
już aby w mieszkaniu nieboszczyka? Zdarzały się lobne
wypadki....
r Przepraszam, czy pan był przyjacielem mego nieza-nnianego
Miszy? - zapytał Popławski ocierając ręka-Bi lewe suche oko,
prawym zaś obserwując zrozpaczo-fo Korowiowa. Ale ten tak się
rozszlochał, że z jego słów ^Sposób było nic zrozumieć, oprócz
,,chrust i na pół!" lakawszy się do woli Korowiow odkleił się
wreszcie od ay i powiedział:
Nie, nie mogę już dłużej! Pójdę i zażyję trzysta kropel riany
na eterze... - tu zwrócił w stronę Popławskiego )letnie zalaną
łzami twarz i dodał: - Ach, te tram-
253

- Przepraszam, czy to pan do mnie depeszował? -zapytał wuj
Maksymilian zachodząc w głowę, kim też może być ten
zdumiewająco płaczliwy facet.
- On depeszował - odpowiedział Korowiow wskazując palcem
na kota.
Popławski wytrzeszczył oczy sądząc, że się przesłyszał.
- Nie, siły mnie już opuszczają, tracę zmysły -pociągając nosem
mówił dalej Korowiow - jak tylko sobie przypomnę: noga pod
kołem... takie koło waży z dziesięć pudów... Chrust!... Pójdę,
położę się, może sen mi ześle zapomnienie. - I momentalnie
zniknął z przedpokoju.
Kot zaś poruszył się, zeskoczył z krzesła, stanął na tylnych
łapach, podparł się pod boki, otworzył paszczę i powiedział:
- No, więc to ja wysłałem depeszę. I co dalej? Popławskiemu
zawirowało w głowie, stracił władzę
w rękach i nogach, wypuścił z ręki walizkę i opadł na
krzesło naprzeciw kota.
- Zdaje się, że zapytałem wyraźnie i po rosyjsku -surowo
powiedział kot: - Co dalej?
Ale Popławski nie udzielił żadnej odpowiedzi.
- Dowód osobisty! - wrzasnął kot wyciągając puchatą łapę.
Niczego nie pojmując i nie widząc niczego, prócz dwu iskier
płonących w kocich ślepiach, Popławski wyrwał z kieszeni dowód
osobisty niczym sztylet z pochwy. Kot wziął ze stolika pod lustrem
okulary w grubej czarnej oprawie, włożył je na mordę, co
sprawiło, że wyglądał jeszcze godniej, po czym wyjął dowód z
drżącej dłoni Popławskiego.
,,Ciekawe - zemdleję czy nie?..." -pomyślał Popławski. Z oddali
dobiegało pochlipywanie Korowiowa, przedpokój wypełnił zapach
waleriany, eteru i jeszcze jakiegoś mdlącego paskudztwa.
- Który komisariat wydał ten dowód? - zapytał wt
254

wpatrując się w otwarty dokument. Odpowiedź nie nastąpiła.
- Czterysta dwunasty - powiedział kot sam do siebie, s
przesuwając łapą po trzymanym do góry nogami dowozie. - No,
tak, oczywiście! Znam ten komisariat, tam wydają dowody, komu
popadło. A ja bym, na przykład, nie wydał dowodu takiemu jak
pan. Za nic bym nie wydał! Tylko raz bym spojrzał na pańską
twarz i momentalnie bym odmówił! - kot tak się rozgniewał, że
cisnął dowodem o podłogę. - Pańska obecność na pogrzebie
zostaje odwołana - oficjalnym głosem mówił dalej kot. - Będzie
pan łaskaw powrócić do miejsca stałego zamieszkania -i wrzasnął
w drzwi - Asasello!
Na to wezwanie do przedpokoju wbiegł niski kulawiec w obcisłym
czarnym trykocie, z nożem za pasem, rudy, z żółtym kłem, z
bielmem na lewym oku.
Popławski poczuł, że brak mu powietrza, wstał z krzesła
.trzymając rękę na sercu zaczął się cofać.
- Asasello, wyprowadź pana! - polecił kot i wyszedł K
przedpokoju.
1 - Popławski - cicho i przez nos powiedział rudy - mam Nadzieję,
że już wszystko jest jasne? w Popławski kiwnął głową.
l"' - Natychmiast wracaj do Kijowa - mówił dalej Asasel-Eb - siedź
tam cicho jak mysz pod miotłą i niech ci się nawet fcie śni o
żadnych mieszkaniach w Moskwie. Jasne? Ten niski, który swoim
kłem, nożem i białym okiem prawiał Popławskiego w śmiertelne
przerażenie, sięgał konomiście zaledwie do pasa, ale działał
energicznie, arawnie i w sposób zorganizowany. Przede wszystkim
podniósł dowód osobisty i podał go [aksymilianowi
Andriejewiczowi, który przyjął doku-tent zamarłą ręką. Następnie
ten, którego nazwano Asa-BIem, jedną ręką wziął walizkę, drugą
otworzył drzwi, jął pod ramię wujaszka Berlioza i wyprowadził go
na lody. Popławski oparł się o ścianę. Asasello zaś bez
255

żadnego klucza otworzył walizkę, wyjął z niej zawiniętą w
przetłuszczoną gazetę olbrzymią pieczoną kurę bez jednej nogi i
ułożył ją na podłodze. Następnie wyjął dwie zmiany bielizny,
pasek służący do ostrzenia brzytwy, jakąś książkę, jakiś futerał i
wszystko to - oprócz kury -strącił nogą w czeluść klatki
schodowej. W ślad za tym poleciała opróżniona walizka. Słychać
było, jak wylądowała na dole - sądząc po odgłosie, który stamtąd
dobiegł, odleciało od niej wieko.
Następnie rudy opryszek ujął kurę za udo i całym ptakiem tak
mocno i tak straszliwie uderzył Popławskiego na płask w ucho, że
tułów kury oderwał się, udko zaś pozostało w dłoni Asasella. ,,W
domu Obłońskich zapanował kompletny zamęt" - jak to
sprawiedliwie zdefiniował znakomity pisarz Lew Tołstoj. Z
pewnością nie inaczej wyraziłby się i w tym przypadku. W głowie
Popławskiego zapanował właśnie kompletny zamęt. Najpierw
przebiegła mu przed oczyma długa iskra, potem jej miejsce zajął
jakiś żałobny wąż, który na moment przyćmił majowy dzień, i
Popławski zleciał ze schodów trzymając w rękach swój dowód
osobisty.
Dotarłszy do półpiętra wybił nogą szybę i usiadł na stopniu.
Pędząca w podskokach beznoga kura wyprzedziła go i spadła na
parter. Asasello, który pozostał na górze, w mig ogryzł kurzą nogę,
kość wsadził do bocznej kieszeni trykotu, zawrócił do mieszkania i
zatrzasnął za sobą drzwi.
Tymczasem na dole rozległy się ostrożne kroki wchodzącego na
górę człowieka.
Popławski zbiegł jeszcze pół piętra w dół i, aby nabrać tchu, usiadł
na drewnianej ławce na podeście.
Jakiś malutki, niemłody już człowieczek o niezwykle smutnej
twarzy, w staromodnym garniturze z czesuczy, w słomkowym
kapeluszu z zieloną wstążką, idąc na górę zatrzymał się obok
Popławskiego.
- Najmocniej przepraszam - smutno zapytał człowie-
256

czek w czesuczy - gdzie tu będzie mieszkanie numer pięćdziesiąt?
- Wyżej - krótko odparł Popławski.
- Najuprzejmiej dziękuję, obywatelu - równie smutno
powiedział człowieczek i poszedł na górę. Popławski zaś wstał i
zbiegł na dół.
Mógłby ktoś zapytać, czy to aby nie na milicję spieszył 'wuj
Maksymilian chcąc poskarżyć się na rozbójników, którzy w biały
dzień obeszli się z nim tak bezceremonialnie? Nie, skądże,
bynajmniej, to można stwierdzić ponad wszelką wątpliwość. Pójść
na milicję i powiedzieć, że oto, kochani moi, przed chwilą kot w
okularach studiował mój dowód osobisty, a potem facet w
trykocie i z nożem... - o, nie, obywatele, wuj Maksymilian był
naprawdę mądrym człowiekiem.
Był już na dole, kiedy tuż obok drzwi wejściowych zobaczył
drzwi jakiejś komórki. Szyba w tych drzwiach była wybita.
Popławski schował dowód osobisty do kieszeni i rozejrzał się w
nadziei, że zobaczy wyrzucone rzeczy. Ale nie było po nich nawet
śladu. Popławski nawet sam się zdziwił, jak mało go to obeszło.
Opanowała go teraz interesująca myśl - zobaczyć, co się stanie z
tym człowieczkiem, i w ten sposób raz jeszcze sprawdzić, co się
dzieje w owym przeklętym mieszkaniu. Bo istotnie, jeżeli tamten
pytał o mieszkanie numer pięćdziesiąt, to znaczy, że wybierał się
tam po raz pierwszy. A zatem zmierzał teraz wprost w łapy szajki,
która rozgościła się pod pięćdziesiątym. Coś podpowiadało
Popławskiemu, że człowieczek ów bardzo szybko opuści to
mieszkanie. Na żaden pogrzeb żadnego siostrzeńca Maksymilian
Andriejewicz oczywiście już się nie wybierał, a do kijowskiego
pociągu miał jeszcze sporo czasu. Ekonomista rozejrzał się i dał
nura do komórki.
Właśnie wtedy na górze stuknęły drzwi. ,,To tamten wszedł..." -
pomyślał Popławski i serce mu zamarło. W komórce było
chłodno, śmierdziało myszami i obuwiem.
17 - Mistrz i Małgorzata 257

Wuj Maksymilian usiadł na jakimś pieńku i postanowił, że
zaczeka. Pozycja była wygodna, z komórki było widać wejściowe
drzwi klatki schodowej numer sześć.
Oczekiwanie trwało jednak dłużej, niż przypuszczał ekonomista.
Przez cały ten czas na klatce schodowej, nie wiedzieć czemu, nie
było żywego ducha. Słychać było każdy dźwięk. Wreszcie na
czwartym piętrze stuknęły drzwi. Popławski zamarł. Tak, to jego
kroczki. ,,Schodzi..." Otworzyły się drzwi piętro niżej. Kroczki
ucichły. Kobiecy głos. Głos smutnego człowieczka, tak, to jego
głos... Powiedział coś w rodzaju: ,,Odczep się, na miłość boską..."
Ucho Popławskiego sterczało w rozbitej szybie. Dobiegł do tego
ucha kobiecy śmiech. Żwawe, szybkie kroki kogoś, kto schodzi.
Mignęły kobiece plecy. Kobieta z zieloną ceratową torbą wyszła z
klatki schodowej na podwórko. Znowu słychać kroki tamtego
człowieczka. ,,Dziwne! Wraca do mieszkania? Może też należy do
gangu? Tak, wraca. Znowu otworzyły się drzwi na górze. No cóż,
poczekajmy jeszcze chwilę..."
Ale niedługo trzeba było czekać. Trzasnęły drzwi. Kroczki. Kroki
umilkły. Rozpaczliwy krzyk. Miauczenie kota. Szybkie,
drobniutkie kroczki na dół, na dół, na dół!
Popławski doczekał się. Żegnając się znakiem krzyża i mamrocząc
coś pod nosem przemknął obok niego ów smutny człowieczek w
zupełnie mokrych spodniach, bez kapelusza, z obłędem w oczach i
ze śladami pazurów na łysinie. Szarpnął klamkę drzwi
wejściowych, był tak przerażony, że nie mógł się zorientować, jak
też się one otwierają - na zewnątrz czy do środka. Wreszcie
pokonał je i wyskoczył na dwór, na słońce.
Mieszkanie zostało sprawdzone. Nie myśląc dłużej ani o zmarłym
siostrzeńcu, ani o mieszkaniu, wzdrygając się na samą myśl o
niebezpieczeństwie, na które się naraził, wuj Maksymilian szepcąc
tylko dwa słowa: ,,Wszystko jasne, wszystko jasne!" wybiegł na
podwórze. W parę
258

l minut później trolejbus unosił ekonomistę-planistę w kierunku
dworca Kijowskiego.
Tymczasem, kiedy ekonomista siedział w komórce na dole,
małemu człowieczkowi przydarzyła się wyjątkowo nieprzyjemna
historia. Człowieczek ten był bufetowym w Varietes i nazywał się
Andrgpj Fnkicz Soków. Dopóki wTarietes trwaTo śledztwo,
Andrzej Fokicz trzymał się na uboczu i zauważano tylko, że był
jeszcze smutniejszy niż zwykle, zauważono także, że wypytywał
gońca Karpowa o adres maga.
A więc bufetowy, minąwszy na schodach ekonomistę, wszedł na
czwarte piętro i zadzwonił do mieszkania numer pięćdziesiąt.
Otworzono mu natychmiast, ale Andrzej Fokicz wzdrygnął się,
cofnął i nie od razu wszedł do środka. Było to zrozumiałe.
Otworzyła drzwi dziewoja, która nie miała na sobie nic oprócz
kokieteryjnego koronkowego fartuszka i białego czepeczka. Gwoli
prawdy dodać tu trzeba, że na nogach miała złote pantofelki.
Dziewczyna zbudowana była bez zarzutu, a za jedyny defekt jej
urody można było uznać purpurową bliznę na szyi.
- No, cóż, skoro pan dzwonił, to niech pan wchodzi -powiedziała
dziewczyna wlepiając w bufetowego rozpustne zielone oczy.
Andrzej Fokicz jęknął, zamrugał oczami, zdjął kapelusz i wszedł
do przedpokoju. W tejże chwili zadzwonił w przedpokoju telefon.
Bezwstydna pokojówka oparła nogę na krześle, podniosła
słuchawkę i powiedziała:
- Halo!
Bufetowy nie wiedział, gdzie ma oczy podziać, przestę-pował z
nogi na nogę i myślał:,,Patrzcie no, jaką pokojówkę ma ten
cudzoziemiec! Tfu, co za ohyda!" I odwrócił oczy, aby nie
oglądać tych obrzydliwości.
Wielki, mroczny przedpokój był całkowicie zawalony dziwnymi
przedmiotami i ubiorami. Z oparcia krzesła
259

zwisał na przykład czarny płaszcz na płomieniście czerwonej
podszewce, ha stoliku przed lustrem leżała długa szpada o lśniącej
rękojeści ze złota. Trzy szpady o srebrnych rękojeściach stały w
szaragach, zupełnie jakby to były jakieś parasole czy laski. Zaś na
jelenich rogach wisiały berety z orlimi piórami.
- Tak - mówiła do słuchawki pokojówka. - Kto? Baron Meigel?
Słucham pana. Tak. Pan artysta będzie dziś w domu. Tak, będzie
mu bardzo miło powitać pana. Tak, goście... Frak albo czarny
żakiet. Co? O dwunastej w nocy. - Pokojówka skończyła
rozmowę, odłożyła słuchawka i zwróciła się do bufetowego: -
Czym mogę panu służyć?
- Muszę się koniecznie zobaczyć z obywatelem artystą.
- Tak? Koniecznie właśnie z nim?
- Z nim właśnie - smutnie odpowiedział bufetowy.
- Zapytam - powiedziała z widocznym wahaniem pokojówka,
uchyliła drzwi do gabinetu nieboszczyka Berlio-za i zameldowała:
- Rycerzu, przybył tu jakiś malutki człowieczek, który mówi, że
musi się zobaczyć z messerem.
- A niech wejdzie - dobiegł z gabinetu skrzekliwy głos
Korowiowa.
- Proszę wejść do salonu - powiedziała dziewczyna tak
zwyczajnie, jak gdyby była ubrana po ludzku, uchyliła drzwi do
salonu, sama zaś wyszła z przedpokoju.
Kiedy bufetowy wszedł tam, dokąd go zaproszono, zapomniał
nawet o sprawie, z którą przyszedł, tak bardzo zadziwiło go
urządzenie pokoju. Przez witrażowe szyby wielkich okien (kaprys
zaginionej bez śladu wdowy po jubilerze) wpadało niezwykłe,
jakby cerkiewne, światło. Mimo że dzień był ciepły i wiosenny, w
wielkim staroświeckim kominku płonęły polana. Ale w pokoju
bynajmniej nie było gorąco, przeciwnie, owionęła wchodzącego
jakaś piwniczna wilgoć. Na tygrysiej skórze przed kominkiem,
dobrodusznie mrużąc oczy w blasku ognia, siedział czarny kot.
Był tu także stół, na widok którego bogobojny bufetowy
wzdrygnął się - stół nakryto cerkiewnym złoto-
260

głowiem. Na obrusie ze złotogłowiu stało mnóstwo pękatych,
omszałych, zakurzonych butelek. Pomiędzy butelkami lśnił
półmisek, od razu było widać, że półmisek ten jest ze szczerego
złota. Przed kominkiem niski, rudy, z nożem za pasem przypiekał
na długiej stalowej szpadzie kawałki mięsa, krople soku spadały w
ogień i dym buchał w przewód kominowy. Pachniało nie tylko
pieczystym, ale również jakimiś wyjątkowo mocnymi perfumami i
kadzidłem, na skutek czego bufetowemu, który wiedział już z gazet
o śmierci Berlioza - z nich to dowiedział się adresu nieboszczyka -
przyszło do głowy, że być może odprawiano tutaj mszę żałobną za
duszę Berlioza, ale Andrzej Fokicz z miejsca odpędził od siebie tę
myśl jako całkowicie idiotyczną.
Oszołomiony bufetowy niespodziewanie usłyszał niski bas:
- Czym zatem mogę panu służyć? I wówczas ujrzał w półmroku
tego, którego szukał. Profesor czarnej magii spoczywał na
niezwykle rozległym tapczanie pełnym porozrzucanych poduszek.
Bufetowemu wydawało się, że artysta był tylko w czarnej bieliźnie
i w równie czarnych pantoflach o spiczastych nosach.
- Jestem - znękanym głosem zaczął bufetowy - kierownikiem
bufetu w teatrze Yarietes...
Artysta jakby zatykając usta bufetowemu wyciągnął
upierścienioną, połyskującą szlachetnymi kamieniami rękę i
przemówił z wielkim zapałem:
- Nie, nie, nie! Ani słowa więcej! Nigdy, w żadnym | wypadku !
Niczego do ust nie wezmę w pańskim bufecie! | Przechodziłem
wczoraj, szanowny panie, obok pańskiego ^bufetu i do tej chwili
nie mogę zapomnieć ani jesiotra, ani wyndzy! Łaskawco! Zielona
bryndza nie istnieje, ktoś lusiał pana oszukać. Bryndza powinna
być biała. A her-ata? Przecież to pomyje! Widziałem na własne
oczy, jak iiś niechlujna dziewczyna wlewała z wiadra surową
261

wodę do waszego wielkiego samowara, a herbatę tymczasem
nalewano w dalszym ciągu. Nie, mój drogi, tak być nie może!
- Przepraszam - przemówił oszołomiony tą niespodziewaną
napaścią Andrzej Fokicz - przyszedłem w innej sprawie i-.jesiotr
nic tu nie ma do rzeczy...
- Jakże to, jesiotr nie ma nic do rzeczy, skoro jest zepsuty?
- Przysłano nam jesiotra drugiej świeżości - oznajmił bufetowy.
- Kochaneczku, to nonsens!
- Co nonsens?
- Druga świeżość to nonsens! Świeżość' bywa tylko jedna -
pierwsza i tym samym ostatnia. A skoro jesiotr jest drugiej
świeżości, to oznacza to po prostu, że jest zepsuty.
- Proszę mi wybaczyć, ale... - zaczął znów bufetowy, nie
wiedząc, jak się odczepić od napastliwego artysty.
- Wybaczyć nie mogę - stanowczo odparł tamten.
- Przyszedłem w innej sprawie - powiedział kompletnie
skołowany bufetowy.
- W innej sprawie? - zdziwił się zagraniczny mag. -A jakież to inne
sprawy mogły pana do mnie sprowadzić? Jeśli mnie pamięć nie
myli, to z osób zbliżonych profesją do pana znałem tylko pewną
markietankę, a i to było dawno, kiedy pana jeszcze nie było na
świecie. No cóż, rad jestem panu. Asasello! Taboret dla pana
kierownika bufetu!
Ten, który piekł mięso, odwrócił się, przeraził bufetowego swym
kłem i zręcznie podsunął mu jeden z ciemnych dębowych zydlów.
Innych służących do siedzenia sprzętów w pokoju tym nie było.
Bufetowy wykrztusił:
- Dziękuję najuprzejmiej - i opadł na stołek. Tylna nóżka mebla
natychmiast złamała się z trzaskiem i bufetowy z lekkim
okrzykiem boleśnie uderzył siedzeniem o podłogę. Padając
zaczepił o sąsiedni taboret i wylał sobie na
262

spodnie stojący na tym taborecie puchar pełen czerwonego wina.
Artysta wykrzyknął:
- Och! Czy pan się nie potłukł?
Asasello pomógł bufetowemu wstać i podał mu inny taboret.
Pełnym żałości głosem bufetowy nie zgodził się na propozycję
gospodarza, aby zdjąć spodnie i wysuszyć je przed kominkiem i,
bezgranicznie zmieszany, w mokrych spodniach i mokrej bieliźnie
nieufnie przysiadł na nowym taborecie.
- Lubię siedzieć nisko - powiedział artysta - upadek nie jest
wówczas tak niebezpieczny. Tak, stanęliśmy zatem na jesiotrze.
Kochaneczku, świeżość, świeżość, świeżość! - oto co powinno
stanowić dewizę każdego bufetowego. Ale a propos, czy nie byłby
pan łaskawy poczęstować się...
W purpurowym świetle kominka błysnęła przed bufetowym
szpada i Asasello położył na złotym talerzu syczący kawałek
mięsa, skropił je sokiem z cytryny i podał bufetowemu złoty
dwuzębny widelec.
- Ja... najuprzejmiej...
- Nie, nie, proszę spróbować!
Bufetowy przez uprzejmość włożył kawałeczek do ust i od razu
zrozumiał, że mięso, które je, jest naprawdę bardzo świeże i, co
najważniejsze, niezwykle smaczne. Ale zajadając wonne,
smakowite, soczyste mięso, omal nie udławił się i nie spadł po raz
drugi z taboretu. Z sąsiedniego pokoju wleciał wielki ciemny ptak
i leciutko musnął skrzydłem łysinę bufetowego. Kiedy usiadł na
gzymsie kominka obok zegara, okazało się, że to sowa. "Boże
wszechmogący!... - pomyślał nerwowy jak wszyscy bufetowi
Andrzej Fokicz. - To dopiero mieszkanko!"
- Pucharek wina? Białe, czerwone? Wina jakich krain zwykł pan
pijać o tej porze?
- Najzupełniej... jestemniepijący...
- Szkoda! Zatem ma pan może ochotę na partyjkę
263

kości? Czy też woli pan jakąś inną grę? Karty, domino?
- Nie gram - odrzekł umęczony już bufetowy.
- To bardzo źle - stwierdził gospodarz. - Cóż, jeśli wolno,
przyzna pan, że kryje się coś niedobrego w mężczyznach, którzy
unikają wina, gier, towarzystwa pięknych kobiet i ucztowania.
Tacy ludzie albo są ciężko chorzy, albo w głębi duszy nienawidzą
otoczenia. Co prawda zdarza j ą się wyjątki! Wśród tych, z którymi
wypadało mi ucztować, zdarzali się od czasu do czasu niewiary-
godni szubrawcy!... Słucham więc, co pana sprowadza9
- Wczoraj był pan łaskaw pokazywać sztuki...
- Ja? - zawołał zdumiony mag. - Pan daruje! Raczy pan chyba
żartować Mnie to przecież nawet nie przystoi!
- Proszę mi wybaczyć - powiedział speszony bufetowy
- Ale przecież... seans czarnej magii...
- Ach, no tak, no tak! Mój drogi, wyjawię panu tajemnicę. Wcale
nie jestem artystą, zachciało mi się po prostu popatrzyć na
mieszkańców Moskwy w masie, a najwygodniej mi to było zrobić
w teatrze. No więc moja świta -kiwnął głową w kierunku kota -
zorganizowała ten seans, ja zaś przecież siedziałem tylko i
patrzyłem na publiczność. Ale niechże się pan tak nie zmienia na
twarzy, proszę mi raczej powiedzieć, co sprowadza pana do mnie
w związku z tym seansem?
- Przepraszam najuprzejmiej, ale ośmielam się przypomnieć, że
między innymi poleciały tam z sufitu papierki... - Bufetowy zniżył
głos i obejrzał się z zażenowaniem.
- No i wszyscy je łapali. Przychodzi więc do mnie do bufetu młody
człowiek, daje czerwońca, ja mu wydaję osiem pięćdziesiąt
reszty... Potem drugi...
- Też młody?
- Nie, starszy. Przychodzi potem trzeci, czwarty... A ja
wszystkim wydaję resztę. A dzisiaj sprawdzam kasę -a w kasie
zamiast pieniędzy kawałki papieru. Na sto dziewięć rubli nacięli
bufet.
- Aj-ja-jaj! - zawołał artysta. - Czyżby oni naprawdę
264

sądzili, że to są prawdziwe pieniądze? Nawet nie dopuszczam do
siebie myśli, że mogli to zrobić świadomie.
Znękany bufetowy spojrzał zezem, ale nic nie powiedział.
- Czyżby kanciarze? - zapytał gościa zaniepokojony mag. -
Czyżby wśród mieszkańców Moskwy mogli się znaleźć
kanciarze?
W odpowiedzi bufetowy uśmiechnął się tak gorzko, że wszelkie
wątpliwości zostały rozwiane - tak, niewątpliwie w Moskwie
zdarzają się kanciarze.
- To podłość! - oburzył się Woland. - Pan jest człowiekiem
ubogim. Prawda? Pan jest ubogi?
Bufetowy wciągnął głowę w ramiona i od razu stało się jasne, że
jest on ubogim człowiekiem.
- Ile wynoszą pańskie oszczędności?
Pytanie zadane było życzliwym tonem, niemniej jednak pytania
takiego nie można uznać za taktowne. Bufetowy zmieszał się.
- Dwieście czterdzieści dziewięć tysięcy rubli w pięciu
oddziałach kasy oszczędności - rozległ się z sąsiedniego pokoju
pęknięty głos - a w domu pod podłogą dwieście złotych
dziesiątek.
Bufetowego jakby przy lutowało do taboretu.
- No, to rzeczywiście nie są pieniądze - lekceważąco powiedział
do swego gościa Woland - chociaż szczerze mówiąc nawet tyle
nie jest panu potrzebne. Kiedy ma pan zamiar umrzeć?
Tego bufetowy już nie zniósł.
- Nikt tego wiedzieć nie może i nikogo nie powinno to
obchodzić - powiedział.
- Powiedzmy, że nikt nie wie - rozległ się z gabinetu ten sam
wstrętny głos. Też mi dwumian Newtona! Umrze on za
dziewięć miesięcy, w przyszłym roku, w lutym, na raka wątroby
w klinice Pierwszego Moskiewskiego Uniwersytetu Państwowego
na sali numer cztery.
Bufetowy zżółkł na twarzy.
265

- Dziewięć miesięcy... - w zadumie liczył Woland. -Dwieście
czterdzieści dziewięć tysięcy... Po zaokrągleniu wypada
dwadzieścia siedem tysięcy na miesiąc... niewiele, ale na skromne
utrzymanie wystarczy... Do tego jeszcze te dziesiątki...
- Dziesiątek nie da się upłynnić - wtrącił się znowu ten sam głos
mrożący krew w sercu bufetowego. - Po śmierci Andrzeja Fokicza
dom natychmiast zostanie zburzony, a monety zostaną przekazane
do Banku Narodowego.
- Zresztą nie radziłbym panu kłaść się do kliniki -mówił dalej
artysta. - Co za sens umierać na szpitalnej sali, gdzie słychać tylko
jęki i rzężenie śmiertelnie chorych? Czy nie lepiej wydać ucztę za
te dwadzieścia siedem tysięcy, a potem zażyć truciznę i przenieść
się na tamten świat przy dźwiękach strun, wśród oszołomionych
winem pięknych kobiet i wesołych przyjaciół?
Bufetowy siedział nieruchomo, bardzo się postarzał. Ciemne kręgi
otoczyły jego oczy, policzki mu obwisły, a dolna szczęka opadła.
- Zresztą, dość tych marzeń! - zawołał gospodarz. - Do rzeczy!
Niech pan pokaże te kawałki papieru.
Zdenerwowany bufetowy wyciągnął z kieszeni paczkę, wyciągnął
ją i osłupiał - zawinięte w gazetę leżały czerwonce...
- Mój drogi, jest pan istotnie niezdrów - wzruszając ramionami
powiedział Woland.
Bufetowy uśmiechając się dziko wstał z taboretu.
- Aa... - powiedział jąkając się - a jeżeli one znowuz... tego...
- Hm... - zamyślił się artysta - wtedy niech pan znowu do nas
przyjdzie. Serdecznie prosimy, jestem niezmiernie rad, że pana
poznałem...
W tym momencie wyskoczył z gabinetu Korowiow, wczepił się w
dłoń bufetowego, począł nią potrząsać błagając przy tym Andrzeja
Fokicza, aby wszystkim, ale to
266

^wszystkim przekazał jego najserdeczniejsze pozdrowienia.
Z trudem zbierając myśli bufetowy ruszył do przedpokoju.
- Helia, odprowadź pana! - krzyczał Korowiow. Znowu ta ruda i
goła w przedpokoju! Bufetowy wślizgnął się w drzwi, pisnął ,,Do
widzenia!" - i poszedł jak pijany. Zszedł trochę niżej, usiadł na
stopniu, wyjął paczkę, sprawdził - czerwonce były na miejscu.
Wtedy z mieszkania na tym piętrze, na którym przysiadł, wyszła
kobieta z zieloną torbą. Kiedy zobaczyła człowieka siedzącego na
schodach i tępo wpatrzonego w czerwonce, uśmiechnęła się i
powiedziała z zadumą:
- Co za dom! Ten też od samego rana pijany... Znowu wybili
szybę na schodach! -Przyjrzała się bufetowemu uważniej i dodała:
- E, niektórzy, jak widzę, to 'siedzą na pieniądzach! Podzieliłbyś
się ze mną, co?
- Odczep się, na miłość boską! - przeraził się bufetowy i raz-dwa
schował banknoty. Kobieta roześmiała się.
- Całuj psa w nos, liczykrupo! Zażartowałam... - i poszła na dół.
Bufetowy powoli wstał, podniósł rękę, żeby poprawić kapelusz,
i przekonał się, że na głowie go nie ma. Okropnie mu się nie
chciało wracać, ale żal mu było kapelusza. Wahał się przez
moment, zawrócił jednak i zadzwonił.
- Czego pan jeszcze chce? - zapytała przeklęta Helia.
- Zostawiłem kapelusz... - wyszeptał bufetowy wskazując swoją
łysinę. Helia odwróciła się. Bufetowy splunął w myśli i zamknął
oczy. Kiedy je otworzył, Helia podawała mu kapelusz i szpadę z
ciemną rękojeścią.
- To nie moje... - szepnął bufetowy odpychając szpadę i
pośpiesznie wkładając kapelusz.
- Czyżby pan przyszedł bez szpady? - zdziwiła się Helia.
267

Bufetowy coś odburknął i szybko poszedł na dół. W tym kapeluszu
było mu, nie wiedzieć czemu, niewygodnie, za gorąco w głowę.
Andrzej Fokicz zdjął kapelusz, podskoczył ze strachu i wydał
cichy okrzyk - trzymał w ręku aksamitny beret z wyleniałym
kogucim piórem. Bufetowy przeżegnał się. W tejże sekundzie beret
zamiauczał, przemienił się w czarnego kodaka, wskoczył z
powrotem na głowę Andrzeja Fokicza i wszystkimi pazurami wpił
się w jego łysinę Bufetowy wydał histeryczny okrzyk zgrozy i
popędził na dół, kociak zaś spadł mu z głowy i prysnął po
schodach na górę.
Kiedy bufetowy znalazł się pod gołym niebem, pobiegł truchtem
do bramy i na zawsze opuścił piekielny dom numer 302-A.
Dokładnie wiadomo, co się dalej działo z bufetowym Kiedy
wydostał się na ulicę, dziko rozejrzał się dokoła jak gdyby czegoś
szukając. Po chwili był już po drugiej stronie ulicy, w aptece.
Skoro tylko wyrzekł:
- Proszę mi powiedzieć...
Kobieta za ladą zawołała: - Przecież pan ma całą głowę we krwi!
W pięć minut później bufetowy był już zabandażowany. wiedział
już, że za najlepszych specjalistów od chorób wątroby uważa się
profesorów Bernadskiego i Kuźmina, zapytał, do którego z nich
bliżej, oczy zapłonęły mu radością, kiedy dowiedział się, że
Kuźmin mieszka w sąsiednim podwórku, w maleńkiej białej willi, i
w dwie minuty później znalazł się w owe] willi.
Domek był staroświecki, ale bardzo, bardzo sympatyczny.
Bufetowy pamiętał, że pierwszą spotkaną tam osobą była
zgrzybiała niania, która chciała zaopiekować się jego kapeluszem,
ponieważ jednak Andrzej Fokicz takowego nie posiadał, niania
poruszając bezzębnymi szczękami gdzieś sobie poszła.
268

Zamiast niej, pod lustrem, zdaje się że w łukowato sklepionym
przejściu, objawiła się kobieta w średnim wieku i z miejsca
oświadczyła, że zapisać do profesora może dopiero na
dziewiętnastego, nie wcześniej. Bufetowy błyskawicznie znalazł
jedyne wyjście. Spojrzał gasnącym wzrokiem gdzieś poza
przejście, tam gdzie w niewątpliwej poczekalni siedziały trzy
osoby, i wyszeptał:
- Jestem śmiertelnie chory...
Kobieta ze zdumieniem popatrzyła na zabandażowaną głowę
bufetowego, zawahała się i powiedziała:
- Skoro tak... - i wpuściła bufetowego do poczekalni. W tejże
chwili otworzyły się drzwi naprzeciwko i zabłysły w nich czyjeś
złote binokle, Kobieta w fartuchu powiedziała:
- Obywatele, ten chory zostanie przyjęty poza kolejką.
Bufetowy nawet nie zdążył mrugnąć, jak znalazł się w gabinecie
profesora Kuźmina. Podłużny pokój nie miał w sobie nic
lekarskiego, uroczystego ani strasznego.
- Co się panu stało? - przyjemnym głosem zapytał profesor
Kuźmin, z niejakim niepokojem patrząc na zabandażowaną głowię
Sokowa.
- Przed chwilą dowiedziałem się z wiarygodnego źródła -
odpowiedział bufetowy, zdziczałym wzrokiem wpatrując się w
oszklone zdjęcie jakiejś grupy - że w lutym przyszłego roku umrę
na raka wątroby. Błagam, niech pan powstrzyma tego raka.
Profesor Kuźmin opadł na wysokie gotyckie oparcie skórzanego
fotela.
- Pan daruje, ale nie rozumiem... Czy pan... był u lekarza?
Dlaczego ma pan zabandażowaną głowę?
- U jakiego lekarza?... Zobaczyłby pan tego lekarza... -
odpowiedział bufetowy i zaczął nagle szczękać zębami. -A na
głowę proszę nie zwracać uwagi, głowa nic do tego nie ma...
Niech pan plunie' na głowę, ona nie ma z tym nic wspólnego...
Rak wątroby - proszę go powstrzymać...
269

- Pan wybaczy, ale kto to panu powiedział!?
- Niech mu pan wierzy! - płomiennie poprosił bufetowy. Już
on dobrze wie, co mówi!
- Nic nie rozumiem! - wzruszając ramionami i odjeżdżając z
fotelem od biurka mówił profesor. - Skądże ktoś może wiedzieć,
kiedy pan umrze? Tym bardziej że, jak rozumiem, to nie jest
lekarz!
- Na sali numer cztery - odpowiedział Andrzej Fokicz. Wtedy
profesor popatrzył na swego pacjenta, na jego
głowę, na wilgotne spodnie i pomyślał: ,,Wariat, no, tego
mi tu jeszcze brakowało..." Zapytał:
- Pije pan wódkę?
- Nigdy do ust nie wziąłem - odpowiedział bufetowy. W chwilę
później leżał rozebrany na ceratowej kozetce, a profesor ugniatał
mu brzuch. Należy tu dodać, że Andrzej Fokicz znacznie
poweselał. -Profesor zapewnił go kategorycznie, że teraz, a w
każdym razie w obecnej chwili, nie ma żadnych objawów
nowotworu, ale jeżeli... jeżeli nastraszony przez jakiegoś
szarlatana pacjent tak bardzo się obawia raka, to trzeba zrobić
wszystkie analizy...
Profesor pisał coś, wyjaśniał, dokąd należy pójść i co tam należy
zanieść... Poza tym dał Andrzejowi Fokiczowi karteczkę do
neurologa, profesora Bourre'a, twierdził bowiem, że system
nerwowy bufetowego jest w fatalnym stanie.
- Ile jestem panu winien, profesorze? - subtelnym, drżącym
głosem zapytał bufetowy wyciągając gruby portfel.
- Ile pan uważa - oschle odpowiedział profesor. Bufetowy wyjął
trzydzieści rubli, wyłożył je na stół, a następnie nieoczekiwanym
miękkim ruchem, jak gdyby posługiwał się kocią łapką, postawił
na czerwońcach pobrzękujący słupek owinięty w starą gazetę.
- A to co takiego? - zapytał Kuźmin i pokręcił wąsa.
270

- Niech pan nie wzgardzi, panie profesorze - wyszeptał
bufetowy. - Błagam, niech pan zatrzyma raka!
- Proszę natychmiast zabrać to złoto - powiedział dumny z siebie
profesor. - Niech pan lepiej leczy nerwy. Proszę od razu jutro
oddać mocz do analizy, proszę nie pić zbyt wiele herbaty i jeść
zupełnie bez soli.
- Nawet zupy nie solić? - zapytał bufetowy.
- Niczego nie solić - polecił profesor.
- Ech! - czule patrząc na profesora, zabierając dziesiątki i sunąc
tyłem w kierunku drzwi smętnie wykrzyknął bufetowy.
Pacjentów profesor tego wieczora miał niewielu, z nadejściem
zmierzchu wyszedł ostatni z nich. Zdejmując fartuch profesor
spojrzał na to miejsce, na którym bufetowy zostawił czerwonce, i
zobaczył, że nie ma tam żadnych banknotów, leżą natomiast na
biurku trzy etykietki z butelek ,,Abrau-Durso".
- Diabli wiedzą, co to takiego! - zamruczał Kuźmin ciągnąc za sobą
po podłodze fartuch i studiując papierki. -Okazuje się, że to był nie
tylko schizofrenik, ale także oszust! Ale nie mogę zrozumieć,
czego on mógł chcieć ode mnie? Czyżby przyszedł po skierowanie
na analizę moczu? Oo! Na pewno ukradł palta! - i profesor rzucił
się do przedpokoju zapominając włożyć w rękaw fartucha drugą
rękę. - Pani Kseniu! - przenikliwym głosem krzyknął w drzwiach
przedpokoju. - Niech pani sprawdzi, czy są palta?
Okazało się, że palta są. Ale za to, kiedy profesor zrzuciwszy
nareszcie z siebie fartuch wrócił do biurka, stanął jak wryty nie
mogąc oderwać oczu od biurka. Tam, gdzie przed chwilą leżały
etykietki, siedział teraz czarny kociak-sierotka, pyszczek miał
nieszczęśliwy i miauczał nad spodeczkiem mleka.
- Co to takiego, o Boże?! To przecież... - i Kuźmin poczuł chłód
na karku.
271

Na cichy i żałosny okrzyk profesora przybiegła Ksema_
Nikitiszna i z miejsca uspokoiła go zapewniając, że to któryś z
pacjentów musiał podrzucić kotka, co się często przydarza
profesorom.
- Powodzi się im na pewno nie najlepiej - wyjaśniła Ksenia
Nikitiszna - n6,a u nas, oczywiście...
Zaczęli się zastanawiać, kto by to mógł zrobić. Podejrzenie padło
na staruszkę z wrzodem żołądka.
- Ona, oczywiście - mówiła Ksenia Nikitiszna - myśli:
tak czy owak śmierć mi pisana, a kodaka szkoda.
- Przepraszam! - krzyknął Kuźmin. - A co z mlekiem?... Też
staruszka przyniosła? Razem ze spodeczkiem, tak?
- Przyniosła w buteleczce, a tu wylała na spodek -wytłumaczyła
Ksenia Nikitiszna.
- W każdym razie proszę zabrać i kodaka, i spodek -powiedział
Kuźmin i odprowadził Ksenię Nikitisznę do drzwi. Kiedy wrócił,
sytuacja uległa już zmianie.
Wieszając fartuch na gwoździu profesor usłyszał śmiech na
podwórku. Wyjrzał i oczywiście osłupiał. Przez podwórko biegła w
stronę oficyny dama w samej tylko koszuli. Profesor wiedział
nawet, jak się owa dama nazywa -Maria Ałeksandrowna. Jakiś
chłopiec śmiał się.
- Co to ma być? - powiedział z dezaprobatą Kuźmin.
W tym momencie za ścianą w pokoju jego córki patefon zagrał
fokstrota ,,Alleluja" i w tejże chwili za profesorskimi plecami
rozległo się ćwierkanie wróbla. Kuźmin odwrócił się i zobaczył, że
po jego biurku skacze sobie ogromny wróbel.
,,Hm... tylko spokojnie! - pomyślał profesor - ptak wleciał, kiedy
odchodziłem od okna. Wszystko w porządku!" - zalecił sobie
czując, że wszystko jest w najzupełrtie-jszym nieporządku, i to
głównie z powodu tego wróbla. Kiedy profesor przyjrzał mu się, od
razu spostrzegł, że
272

róbel ten to nie jest zwyczajny wróbel. Obmierzły ptak Ichromał na
lewą łapkę, najwyraźniej wymałpiał się, po-| włóczył nogą, wybijał
synkopy, jednym słowem, tańczył 1 fokstrota przy dźwiękach
patefonu niczym pijany przy barze, zachowywał się tak po
chamsku, jak tylko potrafił, i obelżywie patrzył na profesora.
Dłoń Kuźmina spoczęła na aparacie telefonicznym, profesor miał
zamiar zadzwonić do swego kolegi Bourre'a, chciał go zapytać, o
czym też mogą świadczyć tego rodzaju wróbelki w wieku lat
sześćdziesięciu i co to znaczy, jeżeli do tego nagle człowiekowi
zaczyna się kręcić w głowie?
Tymczasem wróbel usiadł na ofiarowanym niegdyś profesorowi
kałamarzu, napaskudził do niego (ja nie żartuję!), następnie wzbił
się w górę, zawisł w powietrzu, po czym z rozpędu, dziobem
niczym ze stali, uderzył w szkło fotografii przedstawiającej grono
absolwentów uniwersytetu z roku 1894, rozbił to szkło na drobne
kawałki i wyfrunął przez okno.
Profesor zmienił decyzję i zamiast zadzwonić do profesora
Bourre'a, zadzwonił do wypożyczalni pijawek, powiedział, że mówi
profesor Kuźmin, i poprosił, by mu niezwłocznie przysłano pijawki
do domu. Odłożył słuchawkę, znów odwrócił się do biurka i
wrzasnął. Za biurkiem w czepku siostry miłosierdzia siedziała
kobieta z torbą, a na torbie napisane było: ,,pijawki". Krzyk wyrwał
się profesorowi, kiedy spojrzał na usta kobiety -były to męskie usta,
wykrzywione od ucha do ucha i sterczał z nich kieł. Oczy siostry
były martwe.
- Pieniążki się schowa - męskim basem powiedziała siotra. - Po
co mają się tu poniewierać - ptasią łapą zgarnęła etykietki i powoli
rozpłynęła się w powietrzu.
Minęły dwie godziny. Profesor Kuźmin siedział na swo- im łóżku
w sypialni, pijawki wisiały mu na skroniach, za , uszami i na szyi.
W nogach łóżka siedział na jedwabnej kołdrze siwowąsy profesor
Bourre, patrzył na Kuźmina ze
18 - Mistrz i Małgorzata 2 7 o

współczuciem i pocieszał go, że wszystko to głupstwo. W oknie
była już noc.
Nie wiemy, jakie jeszcze przedziwne rzeczy działy się w
Moskwie tej nocy, i oczywiście nie zamierzamy tego dociekać,
tym bardziej że czas już, abyśmy przeszli do drugiej części tej
jakże prawdziwej opowieści. Za mną, czytelniku




Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
P C and Kristin Cast Dom Nocy Ujawniona (Revealed) rozdział 18
rozdzial (18)
rozdzial 18
Rozdział 18 Rozwój społeczny i rozwój osobowości w okresie późnej dorosłości
Wings of the wicked rozdział 18
19 rozdział 18 2i5rflcqd4jdzgndhtttgix24e7y6ityrcsocoq
Pan Wolodyjowski Rozdzial 18
Dom Nocy 09 Przeznaczona rozdział 18 19 TŁUMACZENIE OFICJALNE
Rozdział 18
rozdzial (18)
rozdzial (18)
Rozdział 18
Rozdział 18 (tł Kath)
rozdział 18 Arcyfantazja

więcej podobnych podstron