plik


296 XVI Działa grzmieć poczynały; Szwedzi, nie dając poznać, że wielkie dwudziestoczterofuntowe kartauny i kolubryny* nadeszły im z Krakowa, powolnie strzelali do klasztoru, ustawując je tak, aby z Jasnej Góry widać ich nie było, chcąc potem nagle paszczami tych strasznych pomocników gwałtowny ogień rozpocząć. Wszystkie teraz nadzieje Millera były na tych działach, i Wejhard podtrzymywał je znowu, kręcąc się koło jenerała, potakując jego marzeniom, ręcząc, że za pierwszym wystrzałem poddadzą się zakonnicy. Miller milczał wzgardliwie. Na próżno usiłował go sobie znowu pozyskać niezwykłą gorliwością Wrzeszczewic; kręcił się, zabiegał, pracował; jenerał to obojętnie przyjmował, przypisując mu zawsze swoje strapienia i zawody. Nierychło wielkie owe śpiże ustawić potrafiono; zabrało to całe dwa dni czasu, choć dniem i nocą pracowano. Zasłaniając tymczasem robotę, z mniejszych puszczano kule ze sznurami i szmatami smolnymi dla zapalania dachów; ale straż i woda stały na nich ciągle; ledwie się płomyk ukazał; wnet go zalano. Przysposobiono co chyżej baterie z koszów, a nawet z worków wełną nabitych, dla wielkich dział krakowskich. Cóż, gdy i tu Millera wściekłość porywała, bo, rachując na zasoby jego, Wittemberg nie przysłał mu prochów, a działa wielkie tyle ich brały, że zapas jenerała nie na długo mógł wystarczyć. Cała nadzieja była w tym, że po jednym dniu szturmu albo się oblężeni zdadzą, albo się wyłom zrobi. Wachler ukazywał, gdzie mury były najsłabsze. Kordecki ze starszyzną jasnogórską wiedział już o nadciągających kartaunach, ale nie miał potrzeby głosić o nich załodze, by ją nimi więcej ustraszać; naradziwszy się więc po cichu, rozkazawszy co słabsze miejsca przygotować na wypadek wyłomu, aby natychmiast mógł być * Kartauny, kolubryny – wielkie działa oblężnicze zarzucony, czekał spokojnie woli Bożej. Ale przez dwa dni milczeli owi zastraszający przybysze; ustawiano je, sposobiono im łoża, sypano baterie, zwożono prochy i kule, urządzano dylowanie, a że zamarzłą ziemię niełatwo było ruszyć, szła robota opornie. Tymczasem smolne wieńce, kagańce, kule ogniste leciały na klasztor, aby zakryć przed zakonnikami gotującą się na nich niespodzianą napaść, stokroć od wszystkich poprzednich niebezpieczniejszą. W klasztorze spokój i pilność. Tak czwartek i piątek minęły; w sobotę rano wszyscy byli na jutrzni, gdy potężnym głosem ryknęły kolubryny, ustawione przeciw murom kościelnym. Kordecki był w chórze, zadrgnęło mu serce na ten huk straszliwy, ale nie z bojaźni; trwożył się o męstwo swoich towarzyszów, pewien będąc, że sam, łaską Bożą wsparty, wytrzyma. Czarniecki pierwszy, za nim Zamojski wypadli na mur. A już załoga przerażona stała zlękła, jakby ostatnią godzinę wybiły jej działa. Po trzy kartauny nieustannie zionęły ogień i kule od strony północy i południa. Pan Piotr, któremu odgłos ten dodawał serca, Zamojski, co się umiał podwajać czynnością, rozdzielili się, przewodnicząc ludowi do zagrożonych ścian. Widok dwóch mężnych wodzów, nie tracących odwagi, zawstydził, rozochocił; każdy chciał dowieść, że niebezpieczeństwem gardzi. – Kto żyw, na mury! Kto żyw, na mury! – rozlegało się wszędzie. I dzieci, kobiety, niedołęgi biegli niosąc kamienie, ziemię, belki, na zabijanie wyłomów w kortynie; wyrostki zbierali upadłe szwedzkie pociski i, dziwiąc się ich ogromowi, odnosili puszkarzom. Zamojski posłał po syna. Matka żegnała go, tuląc a błogosławiąc jedyne dziecko; ale stary wojak zażądał go mieć u swego boku i młodzian przyszedł ochotnie. – Nikt z nas od poświęcenia życia nie wolny – rzekł mu ojciec dajmy przykład... stój, Stefanie, na murach i służ, jak możesz. Za dzieckiem i matka przybiegła; z podziwieniem ujrzeli wszyscy dostojną matronę, stojącą u boku męża i syna. Nie pierwszy to był przykład podobny, ale łzy z oczu wycisnął, gdy poważna matka jęła w jedwabnej sukni razem z ludem nosić z podwórców kamienie i ziemię. Obejrzał się Zamojski, łza zakręciła mu się w oku, w sercu podwoił się zapał. Dzwony biły, muzyka grała... widok bohaterskiej garści był cudowny: ten lud, pobożnym uniesiony uczuciem i zagrzany odwagą nieludzką, ci mężowie pomieszani z kmieciem w obronie wspólnej świętości, obok w kaplicy w przestankach gromów rozlegający się donośnie śpiew nieustraszonych mnichów i modły bezsilnych. Najbojaźliwsi nawet nabierali serca i palili się w tym ognisku. Czarniecki wołał: – Czemuż i ja tu nie mam syna, czemuż nie mam z sobą żony; i oni by dali taki przykład jak Zamojscy! Ten człowiek we wszystkim mnie prześciga! Kordecki jeszcze się modlił; zdał władzę na dwóch dowódców, leżał krzyżem... to także był bój, ściągał on pomoc z niebios. Po mszy, po loretańskiej litanii, wystawiono Przenajświętszy Sakrament i Święty Boże rozległo się szeroko jękiem błagalnym... Przeor zbliżył się do ołtarza, ujął w ręce złocistą zygmuntowską monstrancję i szedł za kościół. Dokąd? – On z Panem Panów, z Bogiem dokoła twierdzy przechodzi, wojując chórami aniołów, które mu towarzyszyły. Zza dymów ujrzeli Szwedzi krzyż złocisty i chorągwie, i księży białym pasem idących za murami. Kordecki ze łzą w oku, z Bogiem w sercu, jak męczennik idący na stracenie za wiarę, powolnie postępował wśród dział grzmotu. Za nim nieliczni towarzysze, bo reszta była na murach i przy działach, szli równie podniesieni duchem jak on; niebezpieczeństwo ich upajało... Wszędzie po drodze procesji padali na twarz przed Bogiem obrońcy klasztoru... Kordecki błogosławił... Kule wzlatywały nad jego opromienioną głową; a gdy się zbliżył ku ścianie południowej, ogromne złomy murów, cegieł i gruzu poczęły się sypać na procesję. Nie zatrzymał się Kordecki: czuł on, że idzie z Wszechmocnym, i wśród rumowisk, wśród strzałów przeciągnął spokojnie i cało. Żadnego z ludzi ani padające dokoła cegły, ani kule, ani murów odłamy nie zadrasnęły nawet. Obszedłszy dokoła, przeor i jego towarzysze wrócili do kościoła, gdzie wystawiono Przenajświętszy Sakrament, aby Bóg nieustanną błagany modlitwą zlitował się nad nimi. Oprócz czuwających tu kilku starców wszyscy wyszli do dział, do baszt, na kortyny. Sam przeor, chcąc rękoma służyć i być przykładem, począł znosić w połach habitu kamień i ziemię nakopaną. – Ojcze przeorze! – zawołał ujrzawszy to Zamojski. – Do czego to czynicie? Obejdziemy się bez was, lepsza nam wasza modlitwa... – Modlitwa modlitwą, a praca pracą – odpowiedział powolnie Kordecki. – Niech i moje słabe ręce na coś się przydadzą; znają się one z robotą od dzieciństwa, bo nie próżnowały. I z cicha westchnął: musiał młodość wspomnieć. Starszyzna niespokojnie oglądała się na strony; mury w wielu miejscach pękały, kule, coraz lepiej kierowane, tu i ówdzie więzły w ścianach, rozbijały długie okna, wyszczerbiały szczyty; każdy krzyk zwracał oczy, oznajmiając jakąś stratę. Między dwiema mocnymi basztami kortyna, na którą całą swą siłę wywarli Szwedzi, choć od wierzchu nadtłuczona, od spodu jednak wytrzymywała; łatano ją worami ziemi, drzewem, gruzem i co się znalazło pod ręką. Trzech tylko ludzi stracili oblężeni, kilka koni w stajniach zabiły kule, a między nimi wierzchowca Krzysztoporskiego; dwa koła armatnie zdruzgotano od północy. Po tym pierwszym wybuchu, który trwał do południa, trąbka zwykła parlamentarzy zagrała u bram. Kordecki wystąpił na galerię. – Chcecie się poddać? – zapytał trębacz szwedzki. – Chcecie się poddać? – Musimy się namyślić do jutra – odparł przeor. – Dajcie nam czas do rana! Trębacz odjechał z odpowiedzią. Miller, zwiedziony raz jeszcze, bo poddania pragnął, myślał, że mu się już upokorzą. – A cóż? – spytał swego posła. – Proszą o czas do jutra. – Chcą swojej zguby! – zakrzyczał. – Więc ognia! Ognia! Po wszystkich bateriach rozległ się ten rozkaz zniszczenia i śmierci, stanęli u dział puszkarze, poczęły lecieć kule. Przeor stał z Zamojskim w miejscu, gdzie się najbardziej obawiano wyłomu, od północnej strony; kierowali wytrwale działami twierdzy, odpowiadającymi powolnie na wysilony ogień Millera. U dział tych był puszkarz Niemiec, druh Wachlera, niejaki Halmer Niemczynem zwany, który tylko że obowiązek swój spełniał; los przyjaciela ustraszał go nieco, wziął się był raźniej do dzieła, ale już znowu ostygał. Zamojski kilka razy go upominał nadaremnie; kule powierzonych mu armat padały, zdaje się, umyślnie skierowane tak, żeby szkody Szwedom nie czyniły. Na częste strofowania odpowiedział ponuro: – Alboż wszystkie trafiać mogą?... Szwedzi lepsi od nas strzelce, a widzicie, jak chybiają. Zamojski znowu dnia tego zagrzewał go, jak mógł; Niemiec pomrukiwał, a swoje robił, aż uprosił miecznik Kordeckiego, żeby do Niemca przyszedł. Przeor popatrzył na niego, a widząc jawną opieszałość i niechęć, uderzył po ramieniu Halmera, – Bracie, czy ci co Szwedzi obiecali za to, żebyś ich oszczędzał? – Mnie? Mnie? – spytał Halmer trochę przelękły. – Tak, tobie! Powiedz mi, może i my na podobną zdobędziemy się nagrodę... – Czego ode mnie chcecie? – opamiętywając się, rzekł Niemczyn. – Pan Bóg kule nosi. – Jeżeli się nie poprawisz, gniew też Boży dotknąć cię może. Ruszył ramionami puszkarz, stanął w milczeniu, a przeor, zostawując go myślom własnym, odstąpił z Zamojskim. Lecz zaledwie odeszli kilka kroków, gdy krzyk dał się słyszeć, kula padła niedaleko Niemczyna, rozpękła się i odłam jej silnie w nogę uderzył przekupionego puszkarza, który powalił się, chwytając za miejsce zranione. Wszyscy go natychmiast otoczyli, zaczęto opatrywać ranę, ale okazało się tylko silne stłuczenie. Kordecki sam przykląkł, rozwinął szmaty, przyłożył plaster z rozmarynu i wina. Aż tu i braciszek Jacenty, aptekarz, już z szarpią i słoikami biegł do niego. Troskliwe staranie wszystkich, pokora, z jaką sam przełożony pierwszy pośpieszył na posługę cierpiącemu, łzy mu wycisnęły z oczów... odważył się spojrzeć na nogę swoją, przekonał się, że znak tylko silny na niej pozostał od uderzenia, spróbował stąpić i począł gorąco prosić, żeby mu dozwolono na nogi powstać. Rozżarzony gniew malował się na jego twarzy, podsunął się ku działom, w milczeniu spojrzał na dylowanie pod nimi, kazał je podnieść wyżej, kwadrans przyłożył, ważkę obejrzał, i dał ognia... Pierwsza wypuszczona kula zabiła puszkarza na baterii nieprzyjacielskiej – pan Zamojski w ręce klasnął; drugą wysadzono wóz z prochem... Szwedzi stanęli strapieni... właśnie prochu im brakło! Miecznik nie posiadał się z radości, dobył sakwy i, odliczywszy na dłoni kilka sztuk złota, wsunął je w ręce Niemczynowi, ale ten, dziękując za nie, z lekka odsunął datek. – Za to nie godzi się brać zapłaty, że się spełnia powinność, choć późno – dodał po cichu. Zagrzany zemstą i gniewem, nie dał się odwieść, nie spoczął, dopóki wszystkich dział łoża nie poprawił i nie rozpatrzył ich kierunku. Dzień się ku zachodowi nachylał z wielką oblężonych pociechą, bo ciężki był dla nich i długi, pierwszy prawdziwie srogiej napaści i widocznie grożącego niebezpieczeństwa; Szwedzi jawnie gotowali się do szturmu, co po drabinach, po kozłach przyrządzonych i innych przyborach poznać było łatwo, zawiodły ich jednak nadzieje. Jakkolwiek szkody zrządzane w klasztorze i znużenie było wielkie, choć trzysta kilkadziesiąt kul narachowano wypuszczonych na klasztor, ranne nabożeństwo, dobry przykład starszych, gorliwość przeora dodawały serca. Już Szwed układał się na spoczynek po tym wysileniu, a w klasztorze spokoju nie było; tu trzeba było szczerby w murach załatać, na jutro się sposobić i czuwać. Pan Piotr Czarniecki nad wszystkich był rozgrzany i wesół: chodził, kręcił się, żartował, wydawał rozkazy z uśmiechem, uczył się działa mierzyć, ludem kierował, ściskał, zachęcał, słodził trud dobrym słowem i podziałem pracy. Ile razy kula klasztorna szarpnęła szeregu Szwedów, tyle razy plasnął w ręce, podskoczył i cieszył się jak dziecię, przemawiając dobitnie, jakby go nieprzyjaciel mógł słyszeć. Już zmierzchło, gdy Niemczyn Halmer przyszedł do niego o kiju. – Wiem – rzekł tajemniczo – tylko tego nikomu nie mówcie, od kogo macie, że jutro od zachodu będą bić; Wachler im rozgadał, że tam mur najsłabszy, da się ująć; zasposóbcie się z tamtej strony. – Pan Jezus przy dziecięciu! Skądże ta gorliwość? – zawołał Czarniecki. – Ale nie bałamucisz, Niemczuniu kochanku?... – Jutro zobaczycie i przekonacie się. Pan Piotr głową pokręcił, Niemiec się zbliżył i palcem na obozowisko wskazał. – Widzicie – rzekł – jak się Szwedzi u namiotów grzeją, ognie sobie porozpalali wygodnie... albo to nie można z dział do ognia uderzyć i trochę ich przepłoszyć? – Otóż to mi człowiek! – zawołał pan Piotr. – W to mi graj! Zaraz im tu zaśpiewam na dobranoc, dobry jesteś do rady. I z młodzieńczą ochotą posunął się do dział żywo, poczęli je zaraz z Niemcem razem nastawiać i gdy najmniej spodziewali się Szwedzi, strzał z twierdzy rozpędził ich od ogni i zmieszał spoczynek. Kordecki na pierwszy odgłos wybiegł na mury. – Co to jest, panie Czarniecki? – Nic, mości księże przeorze, igraszka; Szwedzi z nas kpią, musieliśmy im pokazać, że z nami po dziecinnemu wojować nie można. Gdzież to kto widział, żeby nieprzyjaciel pod działami twierdzy ognie sobie rozniecał; grzeją się, jakby w domu, musieliśmy ich trochę moresu nauczyć. Niech marzną, kiedy na Matkę Boską nastają. – Ale, panie Piotrze, toć noc, i nam by wytchnąć się godziło. – A waszmość to odpoczywasz? – spytał Czarniecki. – Prawda, że nie? Otóż i my, za jego przykładem, dziś przynajmniej spać nie będziemy. Mamy dosyć do roboty. – Cóż takiego? – Oto Halmer mi mówi, że z Wachlera namowy jutro od zachodu uderzą... trzeba zachód umocnić. – No! To potrzebujecie rąk, a więc i mnie z sobą weźcie – ochotnie odezwał się Kordecki – bylem północnego chóru nie chybił, służę, do czego mnie użyjecie. – Wasza rzecz kierować a modlić się, nasza spełniać rozkazy – odparł pan Piotr. – Bądźcie spokojni, tylko mi dajcie ludzi. – Nie zawadzi – rzekł Kordecki – gdy i ja z wami będę; słowem was rozgrzeję, zaśpiewamy sobie razem piosnkę jaką pobożną. – A! Uchowaj Boże! Szwedzi by naszą krzątaninę wyszpiegowali, a tego nam wcale nie trzeba... cicho! sza! i swoje zrobić. – No, to pomodlim się po cichu. – Tak, godzinki do Opatrzności. Gawędzili tak, a działa kilka razy po całej linii ścian zagrzmiały, dopóki pomarzli Szwedzi nie wygasili ogni przy namiotach roznieconych i nie usunęli się trochę w dolinę. KONIEC ROZDZIAŁU

Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
Kordecki1
Kordecki45
Kordecki49
Kordecki37
Kordecki32
Kordecki39
Kordecki9
Kordecki5
Kordecki19
Kordecki38
Kordecki7
Kordecki35
Kordecki52
Kordecki22
Kordecki31
Kordecki3

więcej podobnych podstron