plik


ÿþRebecca Flanders DO TRZECH RAZY SZTUKA ROZDZIAA PIERWSZY Przystpujc do realizacji ka|dego nowego zadania, Dani zawsze si denerwowaBa, nie przypominaBa sobie jednak, aby kiedykolwiek wcze[niej miaBa a| tak trem. Nie potra- fiBa opdzi si od my[li, ile tym razem rzuca na szal: na pewno swoj opini; by mo|e swoj prac... ale nie tylko. MiaBa wra|enie, |e powodzenie bdz klska w tej konkretnej misji wpBynie powa|nie na jej poczucie warto[ci oraz wiar we wBasne zdolno[ci. A tu, jak na zBo[, los uwziB si na ni ju| od samego pocztku. PrzekonaBa si o tym, kiedy niespeBna pitna[cie kilometrów za Chicago jej wierny samochodzik wyzionB ducha. Dwie i póB godziny zajBo wezwanie pomocy drogowej i odholowanie go do caBodobowej stacji obsBugi, a nastpne póB godziny mechanicy szukali przyczyny. Jedyna agencja wynajmu samochodów czynna o tak wczesnej porze miaBa sw sie- dzib przy lotnisku, i tu czekaBa j druga denerwujca niespodzianka. OkazaBo si, |e firma nie dysponuje maBymi autami i Dani byBa zmuszona zadowoli si wielkim, paliwo|ernym cutlassem supreme. Manewrowanie tym monstrum kojarzyBo si Dani, przyzwyczajonej do maBego volkswagena garbusa, z prowadzeniem opancerzonego czoBgu. RuszaBa spod lotni- ska w caBodzienn drog do Indiany zmczona, zdenerwowana i z przygnbiajc [wiado- mo[ci, |e ma ju| za sob dwie wpadki. WiedziaBa, |e w takim stanie ducha najlepiej byBoby zamkn si na klucz w motelo- wym pokoju, zdj sBuchawk telefonu z wideBek i przeczeka t noc z nadziej, |e rano bdzie lepiej. Podejmujc si jednak ka|dego nowego zadania, miaBa w zwyczaju za- poznawa si ze specyfik terenu, w którym przychodziBo jej dziaBa. MusiaBa wczu si w miejscow spoBeczno[, w kultur i ludzi, z którymi bdzie miaBa do czynienia. ZakBadaBa, naturalnie, |e dojedzie tu wcze[niej i spokojnie, bez po[piechu spenetruje [rodowisko. A w tej sytuacji czasu pozostawaBo jej tylko na to, by przejecha si do Intercompu i wróci przed zmierzchem. Niewiele wyniosBa z tego wypadu. Niedzielne popoBudnie byBo chBodne i mgliste, a krajobraz pospny i przygnbiajcy. OkazaBo si, |e Indiana wcale nie jest tak malownicza, jak my[laBa. Kilometry torów kolejowych ze sBupami trakcji elektrycznej, przerywane co jaki[ czas peBnymi wagonów to- warowych bocznicami i spBowiaBymi tablicami informacyjnymi. Pod koniec marca krajobraz S R ten prezentowaB si szaro i niego[cinnie. Samo Somerset byBo zbiorowiskiem betonowych bloków mieszkalnych, rozrzuconych bezBadnie niczym tekturowe pudeBka po dziecinnym pokoju i wygldajcych tak, jakby za dBugo staBy na deszczu. Poza tym znajdowaB si tu jeszcze dom pogrzebowy, sklep wielobran|owy, obskurny bar, a w samym centrum budy- neczek dziewi na dwana[cie metrów z pBaskim dachem, który, sdzc po wozie patrolo- wym zaparkowanym przed wej[ciem, stanowiB zapewne siedzib posterunku policji. Wik- szo[ z dwóch tysicy sze[ciuset osiemnastu mieszkaDców Somerset utrzymywaBa si z pracy na roli. Po[rodku tego wyblakBego pejza|u, niczym klejnot na palcu szpetnej kobiety, skrzyB si kompleks zakBadów Intercompu - otynkowane na biaBo, przeszklone fasady rozcigaBy si na niemal dwóch hektarach Badnie urzdzonego terenu, ogrodzone wysok, prawie czte- rometrow siatk i chronione stosownym systemem alarmowym. Mimo póznego niedziel- nego popoBudnia parking byB zatBoczony samochodami pracowników, a przy bramie peBniB sBu|b stra|nik i Dani wolaBa si nie zatrzymywa, |eby nie [cign na siebie niczyjej uwagi. Bdzie miaBa na to mnóstwo okazji jutro rano. Wybudowanie tego rodzaju obiektu przemysBowego w samym sercu umierajcej oko- licy wydawa by si mogBo szczytem nierozwagi, jednak wyja[nienie byBo dziecinnie proste. Zanim Intercomp otworzyB przed rokiem swoje podwoje, jedynym liczcym si pracodawc w caBym okrgu byB producent cz[ci zamiennych do traktorów, którego fabryczka znajdo- waBa si dwadzie[cia kilometrów dalej. Niewykwalifikowanej siBy roboczej, jak Intercomp zamierzaB obsadzi swoje linie produkcyjne sprztu komputerowego, byBo wic na miejscu pod dostatkiem. Firma zatrudniaBa teraz ponad piset osób i nosiBa si z zamiarem rozbu- dowy. Mo|e sobie na to pozwoli - pomy[laBa z sarkazmem Dani zawracajc do motelu, w którym si zatrzymaBa - zwa|ywszy na fakt, |e osiemdziesit procent personelu pracuje za minimalne wynagrodzenie. Firma Intercomp zyskaBa prawo do u|ywania adresu Somerset tylko dziki temu, |e na jej lokalizacj wybrano teren, który cz[ciowo znajdowaB si w obrbie administracyj- nych granic miasteczka - to za[ staBo si mo|liwe tylko dlatego, |e jedynym bogactwem Somerset byB nadmiar wolnych terenów pod zabudow. Nie zapowiadaBo si na to, by do- brobyt, na jaki liczyBo miasteczko w zwizku z wej[ciem na ten teren firmy Intercomp, na- stpiB szybko, i to nie tylko dlatego, |e firma przycigaBa chtnych do pracy z caBej okolicy, S R ale i dlatego, |e pBace, jakie proponowaBa, byBy zbyt niskie, by pracownikom starczaBo pie- nidzy na zbytki. Nie zbudowano wic ani jednego nowego hotelu, |adnej restauracji ani lokalu rozrywkowego; w promieniu paru kilometrów nie byBo nawet kina czy baru McDo- nalda. Do motelu Dani trzeba byBo jecha dwadzie[cia kilometrów. MiaB ju| trzydzie[ci lat, ale dziaBaBa przy nim maBa kawiarenka, byB czysty i Dani z rado[ci ujrzaBa go znowu. Z przyjemno[ci pomy[laBa o gorcej kpieli i wieczorze, który zamierzaBa spdzi w towa- rzystwie telewizora nad opracowaniami na temat charakterystyki miejscowych warunków. Nie bdzie nawet musiaBa wychodzi na kolacj, zakBadajc, |e w takiej zabitej deskami dziurze tego rodzaju luksusowe zachcianki daBoby si w ogóle speBni. Wprowadzajc wielki wóz na wolne miejsce w samym naro|niku parkingu, przed ja- snozielonymi drzwiami do swojego pokoju, najechaBa przedni opon na kraw|nik. Klnc pod nosem wrzuciBa wsteczny bieg i zaczBa cofa, |eby spróbowa jeszcze jednego podej- [cia. Najpierw usByszaBa za sob przerazliwy ryk klaksonu, a zaraz potem przyprawiajcy o ciarki chrzst metalu i samochód zatrzymaB si w miejscu. Dani zamarBa przy kierownicy - nie mogBa uwierzy w to, co zrobiBa. Modlc si w duchu, by to nie byBa prawda, odwa|yBa si na pBochliwy rzut okiem we wsteczne lusterko i gBo[no jknBa. Nie najechaBa na |aden sBupek ani nawet na [cian budynku. RbnBa w jaki[ samochód. Trzecia wpadka. ByBo ju| za pózno na wyrzucanie sobie, |e nie spojrzaBa, gdzie jedzie, ani nie zwróciBa uwagi, |e kiedy ona manewrowaBa samochodem, tamten wóz wycofywaB si akurat ze sta- nowiska naprzeciwko. Zrzucanie winy za stBuczk na maBo zwrotny samochód czy na swoje roztargnienie nie miaBo sensu. Ale wysiadajc na mikkich nogach z wozu nie mogBa oprze si refleksji, |e musi j prze[ladowa niesamowity pech, skoro uderzyBa w jeden z czterech raptem pojazdów stojcych na parkingu. To byB zBy znak. Bardzo zBy. Stanwszy niepewnie przy drzwiczkach samochodu, spojrzaBa na wysiadajcego kie- rowc tamtego wozu. No jasne, m|czyzna, pomy[laBa z obaw. Nie wygldaB na zadowo- lonego. Z rkoma wci[nitymi w kieszenie be|owego pBaszcza zmierzaB ku niej z oczyma skierowanymi na miejsce kolizji. - Nic si pani nie staBo? - spytaB, nie zaszczycajc jej nawet spojrzeniem, kiedy dzieliB ich ju| tylko metr. PokrciBa gBow. S R - A panu? ObejrzaB tyB swego samochodu i spojrzaB na ni. Wyraz twarzy miaB uprzejmy i spo- kój, z jakim akceptowaB zaistniaB sytuacj, byB, zdaniem Dani, godny podziwu. Na oko miaB ze trzydzie[ci pi lat, ubrany byB zwyczajnie w sportowy pBaszcz i spodnie i wygldaB na komiwoja|era. Bo któ| inny jezdziBby buickiem regalem i zatrzymywaB si w takim miej- scu? Kropelki unoszcej si w powietrzu wilgoci zaczynaBy osiada na jego kdzierzawych, ciemnobrzowych wBosach i tworzy bByszczc warstewk na gBadkiej, oliwkowej twarzy. ByBa mu wdziczna za Bagodny ton: - Nie spojrzaBa pani w lusterko. UsiBowaBem pani ostrzec. - MógB si pan zatrzyma - burknBa. Rozwa|aBa ju| komplikacje prawne, jakie mog wynikn, gdyby facet uparB si robi z tego zaj[cia afer; sprawa mogBaby si cign miesicami, poniewa| oboje nie byli std. Nie takie wiadomo[ci chciaBa przekaza wieczorem przez telefon Joshowi. Jeszcze nigdy nie zdarzyBo si jej tak pechowo zaczyna misji. A na dodatek, podczas gdy tamtego kierowc chroniB przed wilgoci i chBodem pBaszcz, ona miaBa na sobie tylko cienki sweterek, który zarzuciBa na ramiona przed wypraw do kompleksu, i teraz dygotaBa z zimna. - ZatrzymaBem si - odparB spokojnie i odszedB, |eby obejrze uszkodzenia. To o[wiadczenie j dobiBo. Skoro zatrzymaB si, zanim w niego stuknBa, to caBa od- powiedzialno[ za stBuczk spada na ni. Po|aBowaBa teraz burkliwego tonu, jakiego u|yBa zwracajc si do niego przed chwil. To byBa przecie| jej wina, a on staraB si by dla niej miBy. - Przepraszam pana - rzekBa, podchodzc do m|czyzny. - To wynajty samochód. Nie jestem do niego przyzwyczajona. Na co dzieD je|d| mniejszym. Ja chyba rzeczywi[cie nie spojrzaBam w lusterko. To moja wina. Usta drgnBy mu lekko, ale nie oderwaB wzroku od dwóch zderzaków, które, jak do- piero teraz z przera|eniem zauwa|yBa Dani, sczepiBy si z sob. - Pani towarzystwo ubezpieczeniowe musi pani uwielbia - mruknB. - Podstawowa zasada: nigdy nie przyznawa si do winy na miejscu wypadku. - Zderzaki si sczepiBy! - wykrzyknBa pBaczliwie. PosBaB jej ironiczne spojrzenie. - Zauwa|yBem. S R - Innych uszkodzeD chyba nie ma - zaryzykowaBa, a potem, ze stanowczo[ci kobiety, która ma dosy, wdrapaBa si na sczepione zderzaki i, rzucajc na szal caBe swoje pidzie- sit par kilogramów, podjBa wysiBek rozkoBysania wozów z zamiarem ich rozdzielenia. PrzygldaB si jej sceptycznie. - Co pani robi? - WidziaBam to mnóstwo razy na filmach - wysapaBa, zapierajc si o baga|nik swo- jego wozu. - Niech pan wBazi z drugiej strony. - Nie zwracaBa uwagi na wyraz rozbawienia w jego oczach, kiedy obchodziB sczepione samochody, |eby wypeBni jej polecenie, ani na to, jak idiotycznie musz wyglda podskakujc na zderzakach niczym dwoje dzieci ba- raszkujcych na hu[tawce, dopóki nie poczuBa, |e zazbiony metal poddaje si i puszcza. Rozcignli si oboje na baga|nikach, ka|de swojego wozu, spogldajc na siebie z ko- micznym zaskoczeniem, Zmieszno[ sytuacji dotarBa do obojga jednocze[nie i wybuchnli [miechem. Kiedy si [miaB, oczy miaB bardziej czarne ni| brzowe, otoczone siateczk drobniutkich zmarsz- czek, która przydawaBa jego gBadkiej twarzy chBopicego wdziku. Jego zby poByskiwaBy ol[niewajc biel na tle [niadej cery, a [miech miaB serdeczny i dono[ny. Dani, zziajana po wysiBku, za[miewaBa si do rozpuku. Wreszcie nieznajomy zsunB si z baga|nika swego samochodu i wycignB rk, |eby pomóc si jej pozbiera. - Skoro nasze samochody zawarBy ju| swoj samochodzi znajomo[ - zaproponowaB m|czyzna, patrzc na ni roziskrzonymi wesoBo[ci oczami - to mo|e i nam wypadaBoby si przedstawi? StBumiBa kolejny napad chichotu. Tu naprawd nie byBo si z czego [mia. - Nazywam si Dani Miller - odparBa. - I pewnie chce pan obejrze moj polis ubez- pieczeniow. Odwracajc si, by wyj dokumenty ze schowka, nie zauwa|yBa wyrazu zdziwienia, jaki przemknB mu po twarzy. - To nie jest ko... - zaczB, ale w tym momencie zmieniB chyba zdanie, bo urwaB i bez oporów wziB od niej kopert z papierami wystawionymi przez agencj wynajmu samocho- dów. Marszczc w skupieniu ciemne brwi przeniósB wzrok z dokumentów na stojc przed nim drobn, piegowat brunetk. Wyraznie straciB humor i Dani pomy[laBa: Och, nie, teraz S R pewnie zacznie si targowa o ka|dego centa. Spu[ciB znowu oczy na papiery, zupeBnie jak- by konstatowaB fakt, |e ma do czynienia z wymienion w nich osob, a po chwili spojrzaB na ni znowu, tym razem gniewnie i z nie skrywan niechci. - Osobi[cie - odezwaBa si Dani, której m|awka, zib i pogarszajcy si nastrój nie- znajomego zaczBy si ju| dawa we znaki - nie widz, aby który[ z samochodów doznaB najmniejszej szkody, ale je[li tak panu zale|y, to niech pan sobie wynotuje niezbdne in- formacje i oszacuje koszty naprawy. Bd tu co najmniej przez dwa tygodnie. ZmierzyB j ponownie taksujcym spojrzeniem i zmru|yB oczy. W butach na niskim obcasie miaBa raptem metr sze[dziesit i ledwie sigaBa mu do ramienia, ale wyprostowaBa si na caB wysoko[ i bez drgnienia powieki wytrzymaBa t lustracj. Jego wzrok zatrzy- mywaB si co chwil... ciemne, krótko przycite wBosy, mrowie piegów na nosie i policz- kach, krgBe piersi wypychajce obcisBy, mikki, niebieski golf, wcita talia i pBynna linia bioder rysujcych si pod weBnianymi spodniami. Potem szybko pobiegB spojrzeniem w dóB, wzdBu| nóg do czubków mokasynów w wielbBdzim kolorze, i wreszcie zatrzymaB wzrok na ozdobionych pier[cionkami palcach, które zaciskaBa teraz na ramionach, przyjmujc wy- zywajc postaw. I nagle dotarBo do niej, dlaczego przyglda jej si w taki szczególny sposób. W dokumentach wynajtego samochodu widniaBo przecie| czarno na biaBym, kim jest i kto jest jej pracodawc, a wikszo[ osób na wie[ o tym, czym zawodowo trudni si Dani, reagowaBa zdumieniem. DoszBa do wniosku, |e chyba mu to wybaczy. Odetchnwszy z ulg, |e za tym bezczelnym taksowaniem nie kryj si |adne osobiste podteksty, potrz- snBa gBow i przygotowaBa na odparowanie jego nastpnego komentarza. Ku jej zdziwieniu, |adnego komentarza nie wygBosiB. Co dziwniejsze, skBadajc do- kumenty i oddajc je wBa[cicielce, u[miechnB si. - Nie sdz, aby to byBo konieczne - powiedziaB. - Nic takiego si nie staBo. W najgor- szym przypadku nadali[my przed chwil nowe znaczenie porzekadBu  góra z gór si nie zejdzie". Nazywam si Cavenaugh. Nick Cavenaugh. Czy mog postawi pani kaw? Dani roze[miaBa si troch nerwowo. - Czy przypadkiem nie powinno by na odwrót? - spytaBa, odkBadajc kopert z do- kumentami do schowka i zatrzaskujc drzwiczki samochodu. - Mimo wszystko to ja na pana wpadBam. WzruszyB ramionami. S R - Nie ma sprawy, zgodny ze mnie go[. Skoro tak bardzo chce mnie pani zabra z tego deszczu do przytulnej kafejki, nie bd si opieraB. Dani nie od dzisiaj podró|owaBa po kraju i a| za dobrze wiedziaBa, czym grozi ulega- nie pokusie zawierania znajomo[ci na parkingach stojcych w szczerym polu moteli. Ale tym razem byBo jej troch |al. ByB nawet przystojny. Te krcone wBosy, ta gBadka, miBa twarz... a sposób, w jaki w jego oczach odbijaBa si wesoBo[, podsuwaB jej my[l, |e nic ta- kiego by si nie staBo, gdyby spdziBa deszczowy wieczór w obcym mie[cie w towarzystwie tego m|czyzny. ZreflektowaBa si jednak. WiedziaBa, |e z wygldu nic jeszcze nie wynika, a nie byB to pierwszy atrakcyjny m|czyzna, jakiego spotkaBa podczas swych sBu|bowych woja|y. Na ogóB wymieniaBa z nimi tylko zdawkowe  dzieD dobry, do widzenia". - Mo|e innym razem - obiecaBa i, u[miechajc si z nie udawanym |alem, ponownie potrzsnBa gBow. Ten nawyk pozostaB jej po latach noszenia dBugich wBosów. ObciBa je dopiero przed tygodniem i wci| zapominaBa, |e nie ma ju| grubego warkocza, który mo- gBaby przerzuci przez rami. Po|aBowaBa teraz, |e go [ciBa. Wikszo[ m|czyzn lubi dBu- gie wBosy. - Przykro mi - dorzuciBa. Kiedy jednak Nick znowu na ni spojrzaB, odgadBa z jego u[miechu, |e podoba mu si, jaka jest, i przeszedB j lekki dreszcz, bo u[wiadomiBa sobie naraz, |e to zainteresowanie jest wzajemne. - Szkoda - powiedziaB z |alem. MiaB bardzo szerokie ramiona. OdwróciB si, podszedB do swojego samochodu, usiadB za kierownic, przekrciB kluczyk w stacyjce, po|egnaB j u[miechem i uniesieniem rki, a potem, okr|ajc ostro|nie jej wóz, wyjechaB na szos. Do- piero wtedy zauwa|yBa, |e ma tablice rejestracyjne stanu Indiana. ZastanowiBo j, co tu robi, czy mieszka w motelu, czy jeszcze go spotka. OdpdziBa od siebie te my[li z takim samym rozdra|nieniem, z jakim strzsnBa kro- pelki wody, które osiadBy na postrzpionych koDcach cieniowanej fryzury. WsiadBa znowu za kierownic i zaparkowaBa prawidBowo samochód. Bez tego ciemnookiego nieznajomego i tak miaBa dosy na gBowie, a ju| na pewno nie starczy jej czasu na zawieranie bli|szej zna- jomo[ci z komiwoja|erem. Kiedy z ponurego nieba odpBywaBy ostatnie bByski [wiatBa, Dani zmywaBa trudy ci|- kiego dnia w wannie z gorc wod. Potem, opatulona w dBugi, wBochaty szlafrok kpielo- wy, wBczyBa telewizor, wybraBa lokaln stacj nadajc do póBnocy powtórki starych, czar- S R no-biaBych komedii sytuacyjnych, usadowiBa si na zadziwiajco solidnym Bó|ku i nastpn godzin spdziBa nad papierami, |ujc krakersy z masBem orzechowym oraz batoniki kupio- ne w automacie. PamitaBa, |e musi zadzwoni do Josha i zBo|y pierwszy meldunek, ale celowo z tym zwlekaBa. Nie, nie miaBa dla niego |adnych niepomy[lnych wiadomo[ci. Sytuacja, jak tu zastaBa, nie odbiegaBa w zasadzie od tego, co zawieraBy opracowania wstpne, w które wy- posa|ono j na drog - ale zwyczajnie nie miaBa ochoty z nim rozmawia. Podejmujc si tego zadania |ywiBa nadziej, |e wyjazd pozwoli jej szybciej zapo- mnie o Joshu, zapomnie o wszystkich dotychczasowych pomyBkach, i najchtniej na czas misji przerwaBaby wszelkie nici Bczce j z Chicago i problemami, jakie tam zostawiBa. Zwiadomo[, |e przydzielono jej to zadanie tylko dziki protekcji Josha, gnbiBa j bardziej, ni| byBaby skBonna przyzna. ZdawaBa sobie spraw, |e klska, jak poniosBa w Denver, mocno nadszarpnBa jej reputacj, i nie rozumiaBa, dlaczego teraz Josh w ogóle ob- stawaB przy jej kandydaturze. Kiedy przed dwoma miesicami dobiegB koDca ich krótko- trwaBy romans, oboje uznali, |e byBoby najlepiej, gdyby zeszli sobie z drogi... co nie byBo takie proste, poniewa| Josh byB bezpo[rednim przeBo|onym Dani. Bez wikszego |alu, ale jednak ze smutkiem obserwowali, jak ich zwizek degraduje si powoli do czego[, co pew- nego dnia mo|e przerodzi si w luzn znajomo[, w której nie bdzie ju| miejsca na miBo[ i wzajemne zaufanie. PrzemknBo jej teraz przez my[l, czy to czasem nie poczucie winy albo lito[ kazaBy Joshowi interweniowa w jej sprawie, i poczuBa si ura|ona. MiaBa jednak na- dziej, |e po prostu chciaB w ten sposób pozby si jej na jaki[ czas ze swojego otoczenia. ZmiBa w koDcu puste celofanowe opakowanie po krakersach, cisnBa je do kosza i biorc si w gar[ wykrciBa numer w Chicago. ZmarszczyBa czoBo, kiedy w sBuchawce roz- legBo si opryskliwe burknicie. - Nie przeszkadzam ci? - spytaBa oschle. - Dani! - WyobraziBa sobie te ostro zarysowane brwi [cigajce si nad pBoncymi niebieskimi oczami, wystpujcy na twarz rumieniec podenerwowania i zaciskajce si gniewnie usta. Ten czBowiek kierowaB losem tysicy; nie miaB cierpliwo[ci do babskich fo- chów. - Gdzie[ ty, u diabBa, przepadBa? MiaBa[ zadzwoni zaraz po przyjezdzie! To znaczy... - zawiesiB gBos, spogldajc chyba na zegarek - prawie dwana[cie godzin temu! Czy wiesz, |e miaBem ju| powiadomi policje stanow? S R Dani zamknBa oczy, zacisnBa zby i policzyBa do dziesiciu. Gdyby ich zwizek nie rozpadB si z bardziej osobistych przyczyn, to na pewno umarBby gwaBtown [mierci wBa- [nie z tego powodu. Josh bardzo dobrze wiedziaB, |e jest samodzielna. ByBa samodzielna, zanim si poznali, i tak pozostaBa mimo jego nad opiekuDczo[ci i nieustannego pouczania. Po prostu tracc j z oczu natychmiast przestawaB jej ufa. OdetchnBa gBboko, otworzyBa oczy i powiedziaBa jadowicie sBodkim tonem: - Przejdziemy wreszcie do rzeczy, czy mam odBo|y sBuchawk nie podajc ci mojego numeru telefonu? UsByszaBa syk wciganego przez zaci[nite zby powietrza i wyobraziBa sobie, jak Josh przeczesuje nerwowo palcami przedwcze[nie posiwiaBe wBosy. Teraz to on liczyB do dziesiciu. - Przepraszam, kochanie - odezwaB si w koDcu znacznie spokojniej. - Mamy tu dzi- siaj urwanie gBowy. A jak tam u ciebie? OpowiedziaBa mu o kBopotach z samochodem i podzieliBa si wra|eniami, jakie wy- niosBa z przeja|d|ki po okolicy. O incydencie na motelowym parkingu nie wspomniaBa. Sama nie wiedziaBa, dlaczego. - Nie przewiduj |adnych problemów - podsumowaBa. - To miasteczko jest zabit de- chami dziur. Wikszo[ pracowników przedsibiorstwa mieszka w okolicznych okrgach, nie bdziemy si wic musieli martwi o negatywne reakcje czynników zewntrznych. Bd rozmawiaBa bezpo[rednio z pracownikami Intercompu i to oni bd decydowali, jak po- winno by. - Jakiej reakcji si spodziewasz? - spytaB. Dani nie odpowiedziaBa od razu. Jedn z jej najwarto[ciowszych cech byBo wystrze- ganie si po[piechu w ocenach i dziaBaniach. Mo|na byBo jej ufa, |e przed wykonaniem jakiegokolwiek ruchu dokona dogBbnej i dokBadnej analizy sytuacji. - Mam, naturalnie, nadziej - odezwaBa si po chwili - |e opracowania wstpne s rzetelne i spotkam si z dobrym przyjciem. Warunki s z pewno[ci korzystne, ale prowin- cjonalna mentalno[ chadza wBasnymi [cie|kami. Mo|na liczy na ka|dego, kto ma ju| ja- kie[ wyrobione zdanie o zwizkach zawodowych, czyli jest zdecydowanie za albo zdecydo- wanie przeciw. A poniewa| kierujemy nasze wysiBki na |eDsk cz[ zaBogi Intercompu, trzeba si liczy z tym, |e na opinie tych kobiet bd miaBy silny wpByw opinie ich m|ów... S R - MówiBa to z ci|kim sercem, wiedziaBa jednak, |e tak jest w istocie. - Josh, dobrze wiesz, |e dzisiaj nie mog ci jeszcze niczego powiedzie. Jutro porozmawiam z ludzmi i dopiero wtedy bd miaBa jakie[ zdanie. - Mnie interesuje to, co podpowiada ci instynkt - nie ustpowaB. - Nigdy mnie jeszcze nie zawiódB. SkrzywiBa si, bo oboje wiedzieli, jak sromotnie zawiódB j instynkt w Denver... a mo|e nie tyle instynkt, co umiejtno[ oceny sytuacji? ByBa wdziczna Joshowi, |e nie na- wizuje do tego nadal bolesnego tematu. - Co mi podpowiada instynkt? - spytaBa wesoBo. - To bdzie buBka z masBem. Mimo wszystko nie wchodz w ciemno w [rodowisko prymitywnych kopaczy doBów. Te kobiety s dosy dobrze wyksztaBcone i na tyle inteligentne, by zdawa sobie spraw, co jest dla nich najkorzystniejsze. - Niemal tych samych sBów u|yBa w Denver. ByBa tam taka pewna siebie... - Nie spodziewam si |adnych kBopotów - zakoDczyBa z przekonaniem. - Nie byBa- bym nawet specjalnie zaskoczona, gdyby mi si tu udaBo. - Postaraj si, sBoneczko - powiedziaB Josh. - Wiesz, jakie to dla nas wa|ne. WBa[nie dlatego wysBali[my tam ciebie. U[miechnBa si czule do czarnej plastykowej sBuchawki. Czasami, kiedy niespodzie- wanie wyrwaBo mu si co[ takiego, przypominaBa sobie, dlaczego niemal go pokochaBa. Po- trzebowaBa rozpaczliwie odbudowania poczucia wBasnej warto[ci, a on wiedziaB, jak to ro- bi. Oczywi[cie, zdawaBa sobie doskonale spraw, |e to tylko przejaw jego wielkiego do- [wiadczenia w manipulowaniu ludzmi za pomoc subtelnych bodzców psychologicznych, ale i tak byBa mu wdziczna. - Spokojna gBowa, szefie. Zadzwoni jutro. I kiedy miaBa ju| odBo|y sBuchawk, nieoczekiwanie Bagodnym gBosem powiedziaB: - Wiesz co? Zaczyna mi ci brakowa. - A potem szybko, jakby za|enowany wBasny- mi sBowami, dorzuciB oficjalnym tonem: - Informuj mnie na bie|co. DzwoD codziennie i podaj mi swój numer. PodyktowaBa mu numer i na tym zakoDczyli rozmow. Dani odBo|yBa sBuchawk, opadBa na poduszki i zapatrzyBa si w migoczcy ekran te- lewizora, my[lc o Joshu. Ona nie mogBa powiedzie, |e odczuwa jego brak. MiaBa nadziej, |e Josh nie zacznie teraz uderza w sentymentalne tony i nie zaproponuje pojednania. S R To smutne, co si im przydarzyBo. Byli dwojgiem samotnych fanatyków pracy skaza- nych przez los na nieustanny kontakt. Nawizali romans, tylko tak mogBo si to skoDczy. DokBadnie sze[ tygodni zajBo im doj[cie do przekonania, |e nie ma w nim absolutnie ni- czego. PozostaBo im po tej przygodzie skrpowanie w stosunkach sBu|bowych, dwuznaczna sytuacja w |yciu towarzyskim i mnóstwo przykrych, wewntrznych refleksji, z których wszystkie zaczynaBy si od irytujcego: Gdyby tylko... Podwójnym ciosem dla Dani byB fakt, |e klska w Denver zbiegBa si niemal dokBad- nie z jej klsk w |yciu uczuciowym. Mówi, |e do trzech razy sztuka. Ciekawe, co jeszcze szykuje jej los. Josh, widzc jej przygnbienie, zadecydowaB, |e bdzie dla niej najlepiej, je[li powró- ci do pracy w terenie. WzdragaBa si przed przyjciem jakiegokolwiek zadania na tego ro- dzaju warunkach, musiaBa jednak przyzna, |e jest mu nawet wdziczna. WiedziaBa, |e nie- powodzenie w tej misji przewa|yBoby szal. Ale kto wie? Mo|e odniesie tu najwikszy w swej karierze sukces. ZgasiBa [wiatBo i uBo|yBa si do snu. ByBa przyzwyczajona do obcych motelowych pokoików i nie przeszkadzaB jej szum przeje|d|ajcych szos pojazdów ani nieznajome Bó|ko. ZapadBa niemal natychmiast w gBboki sen ze [wiadomo[ci, |e musi by wypoczta, by z energi stawi czoBo problemom, przed jakimi stanie jutro. S R ROZDZIAA DRUGI Nazajutrz o szóstej rano Dani, z narczem ulotek, czekaBa przed bram Intercompu na pracowników koDczcych nocn zmian i tych, którzy o siódmej mieli zaj ich miejsca przy ta[mie. ObserwowaBa, jak para jej oddechu skrapla si w chBodnej porannej mgieBce, i chocia| miaBa na sobie weBniany pBaszcz, szalik, kapelusz i rkawiczki, dygotaBa z zimna. Pierwszym krokiem byBo zawarcie znajomo[ci ze stra|nikiem - za|ywnym, siwiej- cym m|czyzn w [rednim wieku, który siedziaB teraz w swoim ciepBym kantorku i, popija- jc z kubka parujc kaw, przebiegaB wzrokiem otrzyman od niej ulotk. Przejrzawszy pobie|nie jej tre[, oddaB karteczk Dani i rzekB obojtnie: - Nie pracuj w Intercompie. Jestem z prywatnej agencji. Wymarzona sytuacja. Neutralny, wynajty do ochrony obiektu facet, stojcy midzy ni a firm, nie bdzie ani zbyt skrupulatny, ani zBo[liwie opieszaBy w peBnieniu swych obowizków. Dziki temu przynajmniej z tej strony mo|e si nie obawia |adnych niepo- |danych konfliktów z kierownictwem. Stra|nik spojrzaB na ni z zadum, mru|c lekko przekrwione, piwne oczy. - Od kiedy to zwizek wysyBa do mskiej roboty takie chude podlotki? - spytaB. Dani byBa przyzwyczajona do podobnych komentarzy. - Od kiedy Intercomp zaczB zatrudnia chude podlotki do mskiej roboty przy swoich ta[mach - odparowaBa z u[miechem. Stra|nik odchrzknB dyplomatycznie i przeniósB wzrok na napBywajc ku bramie pierwsz fal pracowników rannej zmiany. - Niech pani stanie tam, z boku. - PoinstruowaB j ruchem gBowy. - Jak bdzie pani tamowa ruch, przegoni pani std. A jak spróbujesz pani przesmykn si przez bram bez przepustki, to wyldujesz w pace. Takie s przepisy. Dani skinBa gBow i zajBa miejsce w stosownej odlegBo[ci od wej[cia na teren Inter- compu, skd miaBa przemieszczajce si masy ludzkie w zasigu rki, a jednocze[nie nie przeszkadzaBa w ich przepBywie. ZnaBa przepisy. StaBa tam przez nastpn godzin, mijana przez szeregi gwarzcych midzy sob pra- cowników zmierzajcych raznym krokiem w stron zakBadu i wychodzcych stamtd m|- czyzn i kobiety o ziemistych twarzach i podkr|onych z niewyspania oczach. S R RobiBa, co mogBa, by nawiza kontakt wzrokowy z ka|dym, komu wrczaBa ulotk, ale po pewnym czasie jej gBos zaczB przypomina nagranie z ta[my magnetofonowej;  DzieD dobry pani, mo|e zechciaBaby pani po[wici chwil na przeczytanie tego w prze- rwie na kaw?... Prosz to przeczyta w przerwie [niadaniowej... Bd tutaj pod koniec zmiany i w porze lunchu... Witam pana, prosz wzi to do domu i przejrze... Je[li zechce mi pan zada jakie[ pytania, to bd tu dzi[ po poBudniu... {ycz miBego dnia". Reakcje byBy mieszane i takie jak zwykle. Wiele kobiet obchodziBo si z ulotk tak samo, jak z reklam wciskan do rki w supermarkecie - nie zwalniajc kroku ani nie prze- rywajc prowadzonej rozmowy wpychaBy j automatycznie do kieszeni pBaszcza. Inne, naj- wyrazniej [wiadome, w czym rzecz, rzucaBy Dani podejrzliwe albo zaintrygowane spojrze- nia, je[li za[ chodzi o m|czyzn, to co jaki[ czas który[ mrugaB do niej porozumiewawczo bdz witaB niewybrednym komentarzem. Poniewa| wikszo[ m|czyzn schodziBa z nocnej zmiany, byli zbyt znu|eni, by zwraca na ni w ogóle uwag, poranek wic minB raczej spokojnie. WiedziaBa jednak, |e zupeBnie inaczej bdzie wieczorem, kiedy wróci tu, by zBa- pa ich przed rozpoczciem nocnej zmiany. Pomimo braku zaczepek, ka|dy pierwszy poranek byB zawsze gorcy. MusiaBa by przez caBy czas w najwy|szym stopniu skoncentrowana i mie oczy szeroko otwarte, by próbujc wciska ulotki w rce jak najwikszej liczby osób, unika jednocze[nie typów z kierownictwa i chBon ka|dy szczegóB opBywajcego j, rozkoBysanego morza ludzi. Pró- bowaBa wyBuskiwa z tBumu twarze zdradzajce ewentualne predyspozycje przywódcze i z my[l o przyszBo[ci ju| teraz klasyfikowa reakcje poszczególnych osób jako pozytywne bdz negatywne. PróbowaBa wyczu ogólny nastrój zaBogi - czy ludzie s zadowoleni, czy zniechceni do swojej pracy, id do zakBadu z entuzjazmem, czy jak na [cicie, w jakim na- stroju schodz ze zmiany? NadstawiaBa uszu na strzpy rozmów, z których mogBa wywnio- skowa, na co skar| si ludzie. Oczywi[cie, przy takiej masie ludzkiej niemo|liwe jest do- tarcie do ka|dego z osobna. Ten poranek traktowaBa wBa[ciwie jako rozgrzewk. Bdzie tu wracaBa przed rozpoczciem ka|dej zmiany i koncentrowaBa si na ludziach przybywajcych do pracy, wyBapywaBa ich z tBumu, kiedy umysB maj jeszcze [wie|y. Bd mieli potem dziewi godzin na przemy[lenie oraz przedyskutowanie midzy sob tego, co przeczytaj w ulotkach. Bdzie tutaj pod koniec ka|dej zmiany, |eby oszacowa reakcje i odpowiada na pytania. Potrwa to co najmniej tydzieD, a potem rozpocznie si wBa[ciwa robota. S R Zadanie uBatwiaB jej nieco fakt, |e wikszo[ personelu administracyjnego rozpoczy- naBa prac o ósmej. Paru pracusiów, którzy przyszli na siódm, Batwo byBo pozna po trzy- cz[ciowych garniturach. Na ich grozne spojrzenia odpowiadaBa promiennym, niewinnym u[miechem. PotwierdziBy si jej przypuszczenia, |e wszyscy ci biurali[ci to m|czyzni. Nie- liczne lepiej ubrane kobiety na pewno byBy sekretarkami. Brygadzi[ci stanowili klas sam w sobie i nie tak Batwo byBo ich rozpozna. W hie- rarchii zawodowej plasowali si gdzie[ pomidzy kadr kierownicz a zwykBymi robotni- kami i Dani wiedziaBa z do[wiadczenia, |e kiedy dochodzi do organizowania zwizku, bry- gadzi[ci, wypatrujcy wci| awansu, który pozwoli im wBo|y garnitur i zasi[ przy biur- ku, zawsze staj po stronie firmy. PrzekonaBa si o tym na wBasnej skórze tu| przed godzin siódm, kiedy strumieD ludzi zaczynaB si ju| przerzedza. Kto[ nagle zBapaB j od tyBu za rami i wyrwaB z dBoni reszt ulotek. - A to co, u diabBa? - ryknB jej nad uchem czyj[ gBos. - {arty jakie[? Dani odwróciBa si na picie i stanBa twarz w twarz z olbrzymem o blond wBosach. WpatrywaB si w ni ze zBo[ci i niedowierzaniem spod przymru|onych powiek, a jego pal- ce wpijaBy jej si w Bokie. - Radz trzyma Bapy przy sobie - odparowaBa, wyrywajc rk z jego u[cisku. Tylko chwil zajBo mu zapoznanie si z tre[ci kartek, które jej skonfiskowaB. Potem chwyciB j znowu za rami i pchnB lekko. - No, koteczku, zabieraj std swoj pupci. I to te|. - CisnB plik ulotek na ziemi i wdeptaB je obcasem w bBoto. - Nie chcemy tu |adnego zwizkowego gówna. Dani nawet nie drgnBa. Oczy jej pociemniaBy i gotowa byBa walczy. - Chroni mnie prawo federalne... - Co ty powiesz? - Blondyn ze zBo[liwym u[mieszkiem zacisnB palce na jej ramieniu. BawiB si tak dobrze jak szkolny osiBek wymuszajcy pienidze na lunch od pierwszoklasi- stów. - A kto ci ochroni przed tym? - I wykonaB ruch, w którym Dani instynktownie wy- czuBa agresj. - Ja si tym zajm, Scott. Dani, chocia| wdziczna za interwencj temu chBodnemu gBosowi, który rozlegB si za jej plecami, nie odwa|yBa si jednak oderwa wzroku od napastnika. Wzrok blondyna po- wdrowaB ponad jej gBow i skupiB si na jakim[ punkcie. S R - Oczywi[cie, panie Cavenaugh - mruknB burkliwie, puszczajc j niechtnie i odst- piB krok do tyBu. Dopiero wtedy Dani odwa|yBa si odwróci. Scott oddaliB si mruczc co[ pod nosem o  tych cholernych zwizkach zawodowych" i  ich [wirnitym pomiocie", a Dani patrzyBa prosto w kawowoczarne oczy jedynego i nie- powtarzalnego Nicka Cavenaugha. Te same kdzierzawe, ciemne wBosy, gBadka, przystojna twarz i rozcignite w szczerym rozbawieniu usta. Dzielnie wytrzymaBa jego wzrok, poprawiBa odruchowo koBnierz pBaszcza i spytaBa Bagodnie: - Czy my[my przypadkiem ju| si gdzie[ nie spotkali? UniósB ciemne brwi z drwicym podziwem. - Widz, |e stawiBa si pani na wachcie. No có|, ju| wczoraj, gdy patrzyBem, jak pod- skakuje pani na tym zderzaku, pomy[laBem sobie: No, ta dziewczyna ma gBow na karku i krzep w mi[niach. UmysB jak |yletka. PrzyjBa ten komplement skromnym skinieniem gBowy i dodaBa tym samym miBym tonem: - A wic chyba si nie myliBam podejrzewajc, |e to wczorajsze spotkanie nie byBo zupeBnie przypadkowe? PrzyjB niedbaB postaw rozstawiajc nogi i, koByszc si tam i z powrotem na pi- tach, odgarnB poBy pBaszcza i wepchnB rce w kieszenie granatowych spodni. MateriaB na- pr|yB si na jego pBaskim brzuchu, napiB na muskularnych udach uwypuklajc ich zarys i Dani musiaBa szybko odwróci wzrok. PrzemknBo jej przez my[l, czy czasem nie zrobiB te- go, aby zbi j z tropu. - No có| - wycedziB powoli - to zale|y od tego, co pani rozumie pod sBowem  spotka- nie". Je[li mam by szczery, to jadc wczoraj do pani motelu nie miaBem zamiaru posuwa si do czego[ a| tak intymnego, jak samochodowa stBuczka, ale owszem, ostrze|ono nas o pani wizycie. - I zapewne pu[cili[cie ju| w ruch stosown machin propagandow? - spytaBa sucho. PokiwaB powa|nie gBow. - Ale| naturalnie - upewniB j. - Ona ju| si rozkrca. Kr| pogBoski o strajkach, za- mieszkach, zorganizowanej przestpczo[ci i snajperach na parkingu. Teraz z kolei ona uniosBa z podziwem brwi. S R - Dobra robota. Czy zechciaBby mi pan zdradzi, co pozwoliBo wam poczyni tak sta- ranne przygotowania? U[miechnB si póBgbkiem zaciskajc usta i w jego policzku, ku zachwytowi Dani, pojawiB si maBy doBeczek. - Och, wy macie swoich szpiegów - odparB swobodnie - a my swoich. Nie bd ukry- waB - przyznaB - |e kiedy usByszaBem nazwisko Miller, spodziewaBem si, naturalnie, ujrze jakiego[ zwalistego kulturyst z wytatuowanymi na bicepsach smokami i paczk cameli za- tknit w kieszonk podkoszulka. Prosz sobie wyobrazi moje zaskoczenie, kiedy zoba- czyBem pani. Nie spodziewaBem si, |e przy[l kogo[ tak... - Kobiecego? - podpowiedziaBa ironicznie. Oczy Nicka omiotBy powoli od stóp do gBów caB jej drobn posta i przekorne uzna- nie roz[wietliBo mu oczy tudzie| zaigraBo na jego wargach. - Niewyro[nitego - skorygowaB z kamienn twarz. Dani o maBo si nie u[miechnBa. - Mam prawo tu sta - przypomniaBa mu zawzicie. - Dopóki nie jestem na terenie In- tercompu, mog robi i mówi, co mi si |ywnie podoba. Nie pozwol sobie na |adne utrudnienia. - Ale|, panno Miller - zapewniB j z udawan szczero[ci - nie mamy najmniejszego zamiaru pogwaBca nale|nych pani praw. Prosz... - Zamaszystym gestem rki wskazaB na bram, w której poza stra|nikiem nie byBo ju| nikogo. - Zapraszam. Niech pani peBni sw powinno[. Dani u[miechnBa si do niego sBodko. - Nie omieszkam. ZmierzyB j jeszcze raz taksujcym spojrzeniem. Nagle wydaBo jej si, |e ciepBe odzienie mimo wszystko nie chroni jej dostatecznie przed zimnem. Z lekkim skinieniem gBowy, które mogBo oznacza zarówno aprobat, jak i dezaprobat, odwróciB si. - Niech si pani tylko nie wdaje w bójki z moimi brygadzistami - ostrzegB. - Nie wolno nam tego robi - zapewniBa go, z trudem powstrzymujc u[miech. - No wie pan, zBa prasa. ObejrzaB si i niespodziewanie pu[ciB do niej perskie oko. PatrzyBa, jak odchodzi, i nie mogBa ju| powstrzyma u[miechu. S R ZaspiBa si jednak troch na my[l o przygotowaniach, jakie poczyniBa firma, uprze- dzona o jej przyjezdzie. WBa[ciwie nie byBo to a| tak wielkim zaskoczeniem, ale stawiaBo j ju| na starcie w troch niekorzystnej sytuacji. Zastosowane zawczasu przez firm metody prania mózgów, jak równie| subtelne pogró|ki i taktyka zastraszania mogBy okaza si bar- dzo skuteczne. Nikt nie lubi przeciwstawia si kierownictwu, zwBaszcza je[li ma na utrzy- maniu rodzin. Zadaniem Dani byBo trafienie do pracowników Intercompu z argumentami, przekonanie tych ludzi, |e zwizek ma do zaoferowania wicej, ni| zatrudniajca ich firma. Nick Cavenaugh. Tej komplikacji Dani nie przewidziaBa. Jak wBa[ciwie pozycj zajmuje w Intercompie? Dlaczego wczoraj wyjechaB jej na spotkanie i dlaczego odjechaB nie przedstawiajc si? I dlaczego, pomy[laBa z bezsiln zBo[ci, jest taki przystojny, taki atrak- cyjny, taki... seksowny. Ale co z tego, zadecydowaBa ze wzruszeniem ramion, skoro w tej walce stoj prawdopodobnie po przeciwnych stronach barykady. Tylko tego by brakowaBo, |eby daBa si teraz zwie[ powierzchowno[ci i czarowi jakiego[ m|czyzny. Intercomp prowadziB zakBadow stoBówk dla pracowników i przerwa na lunch trwaBa tu tylko trzydzie[ci minut, wic Dani nie spodziewaBa si, by zbyt wiele osób wychodziBo z zakBadu w poBudnie. ZajBa jednak swoje stanowisko pod bram i ju| po dziesiciu minutach jej wysiBki zostaBy nagrodzone. Tymczasem niebo si przetarBo, przybierajc barw jasnego bBkitu, i Dani musiaBa przymru|y oczy, by rozpozna w sBoDcu zbli|ajc si ku niej posta. Dziewczyna nad- chodziBa spacerowym, pewnym krokiem osoby, która wie, czego chce. Dani nastroiBa si na nieuniknion, ale nie wiadomo czy przyjazn, czy konfliktow wymian zdaD. ZrobiBo si troch cieplej, ale nie zdejmowaBa pBaszcza. Zauwa|yBa te|, |e chude przedramiona dziew- czyny, wystajce z podcignitych rkawów jej granatowej bluzy, pokrywa gsia skórka. Dziewczyna miaBa na gBowie zmierzwion szop jasnych loków, byBa wysoka i tak chuda, |e spBowiaBe d|insy zwisaBy jej na siedzeniu jak pusty worek. {ujc zapamitale gu- m i mru|c oczy przed refleksami [wiatBa odbijajcymi si od szyb samochodów stojcych na parkingu, zatrzymaBa si przed Dani z kciukami wetknitymi w przednie kieszenie spodni. Dani czekaBa cierpliwie, a| nieznajoma dobrze j sobie obejrzy. Lustracja wypadBa chyba pomy[lnie, bo po chwili dziewczyna odezwaBa si z charakterystycznym nosowym, [rodkowozachodnim akcentem: - To ty jeste[ ta dziewczyna, któr przysBaB zwizek? S R - Tak. - Dani wiedziaBa, |e nawet gdyby wycignBa rk, nieznajoma i tak by jej nie u[cisnBa, trzymaBa wic rce w kieszeniach pBaszcza, patrzc dziewczynie prosto w oczy. - Nazywam si Dani Miller. Dziewczyna przygldaBa jej si przez chwil spod przymru|onych powiek. - Liza Ames - mruknBa wreszcie i odwróciBa wzrok. - PrzeczytaBa[ moj ulotk? - Tak. - Gdyby Liza |uBa nie gum, a tytoD, teraz byBby odpowiedni moment, |eby splun na ziemi. - Mój tata byB zwizkowcem - dorzuciBa nie patrzc na Dani. - O maBo nie zginB. I tak w Dani zgasBa nadzieja, |e zyskaBa sprzymierzeDca. Liza znowu spojrzaBa na ni z zaciekawieniem. - A wBa[ciwie, to dlaczego przysBali tu kobiet? - Poniewa| - odparBa Dani - siedemdziesit pi procent zaBogi Intercompu to kobiety. Pracujce kobiety maj specyficzne problemy, a ja je znam i rozumiem. Liza parsknBa [miechem. - Czy|by? No i co ty takiego wiesz o problemach kobiet pracujcych? - Po pierwsze - odparBa spokojnie Dani - wiem, |e prawdopodobnie mogByby[cie ko- rzysta z dobrego programu opieki zdrowotnej obejmujcego opiek nad matk i dzieckiem oraz przewidujcego do sze[ciu miesicy urlopu macierzyDskiego. Na Lizie nie wywarBo to chyba zbytniego wra|enia. - BroD mnie Panie Bo|e przed wpakowaniem si w to jeszcze raz. Do diabBa, wystar- czyBoby mi ubezpieczenie, |ebym mogBa zapBaci za szpital, jak zachoruj. Dani zapamitaBa sobie ten postulat. - ZaBo| si, |e mnóstwo pracownic byBoby zainteresowanych przyzakBadowym |Bob- kiem i przedszkolem. Teraz Liza nadstawiBa ucha. RzuciBa Dani baczne spojrzenie. - Fajnie by byBo zosta z chorym dzieckiem w domu i nie ba si, |e si straci prac. - W jedno[ci siBa, Lizo - powiedziaBa Dani. - Je[li nie bdziecie trzyma si razem, nie osignicie niczego. Blada twarz dziewczyny pozostaBa bez wyrazu, ale w jej oczach pojawiBa si czujno[. - A te banialuki o potrojeniu zarobków? S R - Przecitne wynagrodzenie osób zatrudnionych w Intercompie przy ta[mach monta- |owych - wyja[niBa Dani - wynosi jedn trzeci tego, co przewiduj zwizkowe tabele pBac. Teraz rozumiesz, dlaczego to, co zarabiacie, nie starcza wam na |ycie. A nadgodziny? Nie chciaByby[cie, |eby wam za nie pBacono? Liza wzruszyBa ramionami. - Wikszo[ jest chyba szcz[liwa, |e w ogóle ma robot. Wol nie podcina gaBzi, na której siedz. Dani u[miechnBa si porozumiewawczo. - Ale ty chyba do nich nie nale|ysz, co, Lizo? Mo|e sidziemy gdzie[ przy kawie? - Nie mog - odparBa Liza, zerkajc na zegarek, |eby ukry wyraz twarzy. - Przerwa mi si koDczy. - Krzywic si przetarBa palcami oczy i potarBa nos. - Chcesz zwróci na sie- bie uwag ludzi? Obiecaj im darmowe okulary. NiedBugo o[lepn od [lczenia przez osiem godzin nad tymi cholernymi, maciupkimi scalakami i [rubeczkami. - Tego nie mo|emy obieca - odparBa pogodnie Dani - ale na pewno mogliby[my wy- negocjowa wam jakie[ szkBa powikszajce do precyzyjnych prac monta|owych. Tylko |e w tym celu musimy dziaBa wspólnie, Lizo. Dziewczyna popatrzyBa na ni przecigle. Trudno byBo stwierdzi, co my[li, ale Dani odniosBa wra|enie, |e na jej bladych ustach dostrzega zal|ek niepewnego u[miechu. - Tak, znam ja te wasze zwizki - mruknBa. - Obiecujecie gruszki na wierzbie, gwiazdk z nieba, stek trzy razy w tygodniu, a wynikaj z tego tylko strajki, zwolnienia, i pensji nie starcza potem nawet na [wiadczenia. - OdwróciBa si. - Wracam do [rodka. Zimno tu jak w psiarni. - Powiedz mi jedno - zawoBaBa za ni Dani. - Dlaczego do mnie wyszBa[? Dziewczyna odwróciBa si z Bobuzerskim u[mieszkiem, który odmieniB jej pospolit twarz. - Tak sobie. Dziewczyny z czwartej ta[my nie wierzyBy, |e nie jeste[ podstawiona. To znaczy, nie mogBy uwierzy, |e zwizek przysBaB tu takie zabiedzone chucherko. - RuszyBa znowu w stron bramy, rzucajc po drodze przez rami: - {ycz szcz[cia, maBa. Bdzie ci potrzebne. S R Dani nie mogBa powstrzyma u[miechu satysfakcji, kiedy Liza zniknBa jej z oczu. WiedziaBa ju| na pewno, |e Liza Ames jest kim[, kogo chce mie po swojej stronie. Wie- dziaBa te|, |e przed koDcem tygodnia bdzie j miaBa. WróciBa do motelu, zjadBa kanapk z Bykowatym befsztykiem i przywidB saBat, a przed trzeci byBa ju| z powrotem przy bramie. Nim jednak pojawili si pierwsi ludzie zd- |ajcy na drug zmian, stra|nik odsunB okienko swojej budki i zawoBaB: - Hej, tam! Panienko! PodeszBa ostro|nie do bramy. - Pani Miller? - zapytaB, a kiedy skinBa gBow, u[miechnB si. - No to chyba ma pani szcz[liwy dzieD. - OdBo|yB na wideBki sBuchawk wewntrznego telefonu i zaczB szuka czego[ na blacie biurka. - WBadza zaprasza pani na audiencj. - WskazaB gBow na prze- szklone wej[cie do portierni wznoszcego si przed nimi budynku administracyjnego. - Tam wska| pani drog. Prosz. - PodaB jej przez okienko czerwon, plastykow plakietk. - Niech pani to sobie przypnie do pBaszcza, bo mog pani postrzeli. Dani zawahaBa si. To byBa najwa|niejsza pora dnia. Je[li przegapi [rodkow zmian, powstanie luka w jej programie. Ci robotnicy nie bd mogli przekaza informacji nastpnej zmianie i strumieD wymiany pogldów z zaBogami ze zmian porannej i nocnej ulegnie przerwaniu. Nie mogBa jednak zaprzepa[ci okazji do serdecznego powitania z kierownic- twem - je[li to tam j wzywano. Mo|na bdzie unikn wielu problemów, je[li od pocztku wszyscy jasno okre[l swoje stanowiska. W koDcu z westchnieniem rezygnacji przypiBa plakietk do pBaszcza i przekroczyBa bram z nadziej, |e nie potrwa to dBugo. Portiernia Intercompu byBa elegancka i urzdzona ze smakiem. Wystrój w odcieniach zieleni, pluszowa wykBadzina, |ywe ro[liny przed wysokimi od podBogi do sufitu oknami, wszystko to odpr|aBo i stwarzaBo przytuln atmosfer. Siedzca za biurkiem mBoda kobieta u[miechnBa si do niej ciepBo. - Witamy w Intercompie - powiedziaBa. - Czym mog sBu|y? Dani podeszBa do biurka. - Nazywam si Dani Miller. Podobno kto[ chce si ze mn spotka. S R - Tak, prosz. - Dziewczyna peBnym gracji ruchem rki wskazaBa na korytarz po lewej. - Gabinet wiceprezesa znajduje si po prawej, na koDcu tego korytarza. Du|e, dwuskrzy- dBowe drzwi. Na pewno pani trafi. Prosz od razu wej[. Jego sekretarka czeka na pani. Wiceprezes, pomy[laBa Dani unoszc brwi. No to idziemy na sam gór. Ale doszedBszy do koDca korytarza zatrzymaBa si. Na jednej z tafli dwuskrzydBowych drzwi z matowego szkBa widniaBy wykaligrafowane sBowa: Nick Cavenaugh Wiceprezes/Dyrektor naczelny Czy byBa zaskoczona? Z westchnieniem rezygnacji przygotowaBa si do wkroczenia do jaskini lwa. Nie mu- siaBa si nawet przedstawia sekretarce, która podniosBa na ni wzrok znad maszyny do pi- sania, by zauwa|y tylko: - Panna Miller? Pan Cavenaugh czeka na pani. Dani ruszyBa w kierunku drzwi, które wskazaBa jej wzrokiem kobieta i, zapukawszy na wszelki wypadek, weszBa do [rodka. Cokolwiek robiB Nick, to z pewno[ci na ni nie czekaB. Nad jego biurkiem pochylaBa si inna sekretarka podsuwajc mu pod pióro dokumenty jeden po drugim, na których szybko skBadaB swój podpis. Przyciskajc ramieniem do ucha sBuchawk telefonu, wertowaB woln rk ogromny plik komputerowych wydruków i z szybko[ci karabinu maszynowego rzucaB zwizBe dane do mikrofonu. Kiedy weszBa, byB odwrócony bokiem do drzwi i nawet jej nie zauwa|yB. Po chwili sekretarka poskBadaBa podpisane dokumenty i mijajc Dani posBaBa jej za- ciekawione spojrzenie. Nick podniósB wzrok; gdy j zobaczyB, przerwaB rozmow telefo- niczn tylko na moment, by rzuci z wBadcz obojtno[ci: - Prosz usi[. Dani skBoniBa si z udawan kurtuazj. - Tak, Wasza Wysoko[. Za pozwoleniem, Wasza Wysoko[. ZaszczyciB j przelotnym u[miechem, który pozostaB na dBu|ej w jego oczach i spra- wiB, i| zaczBa |aBowa, |e przed wej[ciem tutaj nie po[wiciBa troch czasu na przyczesanie rozwichrzonych wBosów. Co[ po drugiej stronie linii telefonicznej przykuBo naraz jego uwag i znowu si od niej odwróciB. S R Dani usiadBa na czarnej skórzanej kanapie, stojcej pod du|ym oknem widokowym, i rozejrzaBa si z podziwem po pokoju. CaBo[ wystroju utrzymana byBa w zdumiewajcych barwach szkarBatu, czerni i ol[niewajcej bieli i [wiadczyBa o wBadczo[ci i energii lokatora. Nick, zasiadajcy za szerokim, dbowym biurkiem z chromowymi okuciami, zdawaB si uosobieniem tych cech, a przy tym tryskaB jeszcze jak[ zwierzc wprost |ywotno[ci, która zarówno szokowaBa, jak i podniecaBa Dani. ByB bez marynarki i krawata, w samej tyl- ko bBkitnej koszuli z podwinitymi mankietami. KoBnierzyk miaB rozpity pod szyj, a na odsBonitym wycinku klatki piersiowej kBbiB si gszcz kdzierzawych, ciemnych wBosów. Na opalonej na zBocisty brz twarzy malowaB si wyraz napicia, gdy dzieliB sw uwag midzy le|cy przed nim wydruk i zwizBe odpowiedzi, które rzucaB do sBuchawki. Rozta- czaBa si wokóB niego jaka[ nieokre[lona aura czujno[ci stwarzajca na obserwatorze wra|e- nie, |e uwadze tego czBowieka nie ujdzie najmniejsze poruszenie czy to w tym pokoju, czy poza jego [cianami. Dani postanowiBa to sprawdzi. OparBa si wygodnie i zaBo|yBa nog na nog. Zgodnie z jej oczekiwaniami, oczy Nicka zarejestrowaBy ten ruch i niespodziewanie pozostaBy troch dBu|ej na ksztaBtnym za- rysie jej skrzy|owanych ud, by dopiero po chwili przenie[ si z powrotem na wydruk. Przy tym ani na chwil nie zgubiB si w rozmowie. ObserwowaBa go dalej wiedzc, |e tego te| jest [wiadomy. Silne, smukBe dBonie, ciemne wBosy porastajce odsBonite nadgarstki, spr|ysty ruch mi[nia w przedramieniu, kiedy wycigaB rk, by przerzuci kartk. Bicepsy miaB napite i wyraznie zarysowane pod mikkimi rkawami koszuli, ramiona rozro[nite, a klatk piersiow jeszcze szersz, ni| si jej wydawaBo wczoraj. PrzesunBa wzrok w gór po jego mocnej szyi, lekkim wybrzuszeniu jabBka Adama, zarysie szczki i dalej, na twarz, która byBa zarazem interesujca i przystojna. Cer miaB gBadk i [niad, rysy regularne, a peBne usta, wski nos i gste brwi pod wyraznie zarysowan lini wBosów przydawaBy surowo[ci tej skdind Bagodnej i niemal urodziwej twarzy. ByBa to twarz wyrazista, zdradzajca zarówno wesoBe usposobienie, jak i bez- wzgldno[, a jej niespo|yta ruchliwo[ zafascynowaBa Dani. Nigdy jeszcze nie spotkaBa m|czyzny, który pocigaBby j wyBcznie z powodu sa- mego wygldu. I byBa przekonana, |e on to wyczuwa. S R Nick skoDczyB rozmow i obróciB si wraz z fotelem do niej, opierajc rce na blacie biurka, u[miechajc si niewymuszenie i szykujc do poddania jej takiej samej lustracji, ja- kiej ona przed chwil poddaBa jego. Nie daBa mu na ni czasu. - ChciaB si pan ze mn widzie w jakiej[ sprawie - przypomniaBa. - To nic wa|nego - odparB. - Pomy[laBem sobie tylko, |e skoro sterczy pani od rana na zimnie pod bram, to mo|e dojrzaBa pani do fili|anki kawy. - Nie staBam tam przez caBy czas - poinformowaBa go, kiedy podnosiB znowu sBuchaw- k. - WBa[ciwie przed chwil wróciBam z lunchu... - Jani! - rzuciB do sBuchawki Nick. - Mo|e zrobiBaby[ nam dwie fili|anki kawy? Z mlekiem? - spytaB zwracajc si do Dani. - Uszom nie wierz - jknBa Dani. - Pan naprawd zmusza swoj sekretark do pa- rzenia sobie kawy? - Bez mleka - zadecydowaB za ni i odBo|yB sBuchawk. Oczy bByszczaBy mu rozba- wieniem, w którym byBo co[ z wyzwania. - Co gorsza, ona rzeczywi[cie mi j parzy - wy- znaB. - Jest jeszcze par kobiet, które wiedz, gdzie ich miejsce. - Szowinista. - UtkwiBa w nim rozpBomieniony wzrok. PrzytaknB kpicym skinieniem gBowy. - Do usBug. - Po co mnie pan tu poprosiB? - spytaBa niecierpliwie. Nick opadB na oparcie fotela. - Mniej wicej z tego samego powodu, dla którego wybraBem si wczoraj do pani mo- telu - odparB, ale za jego swobodnym tonem kryBa si powaga. - Celem nawizania dobrych stosunków. - Rozumiem - mruknBa refleksyjnie Dani, nie spuszczajc z niego oczu. - Sdzi pan, |e da si nawiza dobre stosunki z wrogiem, zwabiajc go do swojego obozu? WzruszyB ramionami, a jego bystre oczy chBonBy ka|dy szczegóB jej drobnej postaci. - Podejrzewam, |e wszelkie podobieDstwo midzy pani a koniem trojaDskim jest czysto powierzchowne - odparB. - Poza tym, wBa[nie ten stereotyp chciaBbym zburzy. Nie jeste[my wrogami. S R OtwieraBa ju| usta, |eby co[ odpowiedzie, kiedy nagle rozlegBo si ciche pukanie i Nick podszedB do drzwi, by odebra z rk sekretarki dwie fili|anki kawy. UczyniB to z takim wrodzonym wdzikiem, |e obudziB w Dani jednocze[nie czujno[ i zaintrygowanie. PostawiB obie fili|anki na stoliczku obok jej Bokcia. - Niech pani zdejmie pBaszcz - zaproponowaB, wycigajc rce. - To troch potrwa. - Ja naprawd nie mog... - zaczBa Dani, ale Nick [cigaB ju| z niej pBaszcz i musiaBa wsta, |eby mu w tym pomóc. Chwila, kiedy stali obok siebie prawie si stykajc, wystar- czyBa jej, by poczu zapach wody koloDskiej i mu[nicie jego palców na swojej bluzce. Po- tem odszedB, |eby powiesi pBaszcz na wieszaku. Gdy wróciB, nie usiadB za biurkiem, lecz na obitym skór fotelu naprzeciwko kanapy. WziB swoj fili|ank kawy. Dani zerknBa na zegarek. - Ja nie mog zosta - zaprotestowaBa niezdecydowanie. - Ja musz... Nick odchyliB si na oparcie swojego krzesBa i upiB Byk kawy. - Nie pierwszy raz mam do czynienia z naciskiem zwizku, Dani - powiedziaB, po- dejmujc rozmow od miejsca, w którym zostaBa przerwana przez sekretark. Na jego twa- rzy malowaBo si odpr|enie, z jego ciemnych oczu emanowaBy spokój i pogoda, zupeBnie jakby znajdowali si na przyjciu i rozmawiali o wynikach meczów futbolowych. - Prze|y- Bem ju| kilka akcji protestacyjnych organizowanych przez zwizki i par strajków, o których wolaBbym zapomnie, i pewnie zaskoczy pani informacja, |e wystpowaBem w nich po obu stronach. - UniosBa ze zdziwieniem brwi, ale nie daB jej czasu na zabranie gBosu. - Dobrze wiem - cignB - |e te zabawy mog przybra bardzo nieprzyjemny obrót i wydaje mi si, |e zwizane z nimi czasem akty przemocy maj swoje korzenie nie w czym innym, jak w na- stawieniu... obu stron. Nie prowadzimy tutaj wojny i nie ma potrzeby stwarza wra|enia, |e jeste[my |dni krwi. Od kierownictwa tej firmy mo|e pani oczekiwa obywatelskiej posta- wy i tego samego oczekujemy od pani. - ZamilkB na chwil, a potem dodaB nieco ostrzej- szym tonem: - Nie chc tu |adnych kBopotów, Dani. I nie dopuszcz do tego. OtworzyBa szeroko oczy i rozrzuciBa rce w ge[cie niewinno[ci. - A czy ja wygldam na jak[ wichrzycielk? PrzebiegBy u[mieszek rozcignB jego usta dotykajce brzegu fili|anki. - PowiedziaBa Mata Hari tu| przed dobyciem no|a. Dani wziBa do rki swoj fili|ank. S R - Czy to ma znaczy - spytaBa ostro|nie - |e mog liczy na wspóBprac kierownictwa Intercompu? Nick roze[miaB si. ZnaBa ju| odpowiedz na swoje pytanie. - To znaczy - odparB z naciskiem - |e nie bdziemy pani wchodzi w drog, je[li pani nie bdzie wchodzi w drog nam. - I dzisiaj daje pan temu wyraz, zapraszajc mnie do biura i udzielajc audiencji. SkinB potakujco gBow i Dani u[miechnBa si unoszc brwi z podziwem, na który sobie w peBni zasBu|yB. - Naturalnie - podjB - wolaBbym, |eby pani wcale do nas nie przyje|d|aBa. Ale skoro pani ju| tu jest... - WzruszyB ramionami. - Pozostaje tylko zaBatwi to tak cicho i spokojnie, jak tylko si da. - SpojrzaB na ni i tonem nadal swobodnym i Bagodnym dodaB: - Niech mi wic pani zdradzi jedno. Dlaczego akurat nas wzili[cie na celownik? ZnaB odpowiedz tak samo dobrze jak ona. ZaczynaBa podejrzewa, |e niewiele jest spraw, o których ten czBowiek nie wie. Ale próbowaB nawiza dialog i w jej najlepszym in- teresie byBo go podj. UpiBa Byk kawy. - Dla stworzenia precedensu - odparBa. - Produkcja sprztu komputerowego jest w Stanach Zjednoczonych stosunkowo now gaBzi przemysBu, a wobec zapowiadanej przez Intercomp ekspansji firma ta ma wszelkie dane po temu, by sta si wkrótce najwikszym pracodawc w tej dziedzinie. Chcieli[my wej[ w ni, póki jest jeszcze, |e si tak wyra|, w powijakach, i uznali[my Intercomp za idealn okazj. Nick siedziaB z kostk jednej nogi wspart na kolanie drugiej i napr|ony materiaB spodni opinaB jego tward jak skaBa Bydk. ObejmowaB dBugimi palcami fili|ank i obser- wowaB Dani ze swobod, niemal z nonszalancj. - I pomy[leli[cie sobie, |e wprowadzenie do zakBadu zwizków zawodowych jest naj- lepszym sposobem na problemy, z jakimi ten si boryka - skomentowaB. - Tak my[limy - poprawiBa go Dani. PochyliBa si nad stolikiem, by doda swym sBo- wom powagi. - Spójrzmy faktom w oczy, panie Cavenaugh... - Nick - wpadB jej Bagodnie w sBowo. ZignorowaBa to. - Wasi pracownicy s skandalicznie nisko opBacani. Udaje si wam to tylko dlatego, |e zakBad zlokalizowany jest na gBbokiej prowincji, gdzie wysoko[ wynagrodzeD nie musi S R dorównywa stawkom pBaconym w du|ych miastach, i dlatego - dodaBa troch zgryzliwiej ni| to byBo konieczne - |e zatrudniacie gBównie kobiety. - Spory odsetek zaBogi stanowi m|czyzni - przerwaB jej, unoszc brwi i parodiujc obruszenie. - Zatrudnieni w nadzorze - zauwa|yBa z triumfem Dani. - A to jeszcze jedna sprawa, która ulegnie zmianie, kiedy w firmie powstanie zwizek zawodowy. UsiBowaB stBumi u[miech. - Po pierwsze - zaczB wylicza - na produkcji zatrudnionych jest sporo m|czyzn, którzy zarabiaj tyle samo co kobiety, a ró|nice w wysoko[ci pBac wynikaj tylko ze sta|u pracy i stopnia trudno[ci wykonywanych czynno[ci. Po drugie, przestrzegamy wszystkich przepisów federalnych dotyczcych zakazu dyskryminowania... - Trybiki sprawiedliwo[ci wolno si z zasady obracaj - przerwaBa mu oschle. - Me- tody zwizkowe s o wiele bardziej skuteczne. Nick popatrzyB na ni przecigle. - ZastanawiaBa si pani kiedy[, dlaczego w Stanach Zjednoczonych dziaBa tak niewiele zakBadów produkujcych sprzt komputerowy? - Nie czekajc na jej odpowiedz cignB: - Bo JapoDczycy mog produkowa kilka razy szybciej za pomoc robotów, które nie s opBacane wedBug zwizkowych tabel. Je[li Intercomp odniesie sukces, bdzie to ogromny bodziec ekonomiczny dla tej okolicy. Je[li splajtuje... - UrwaB i wzruszyB ramionami, uzna- jc chyba, |e to rozumie si samo przez si. - Gdzie pani patriotyzm? U[miechnBa si sBodko. - Wydaje mi si, |e tam, gdzie i paDski. W szufladce z napisem  wBasny interes". PokrciB ze smutkiem gBow. - Czy nie gryzie pani sumienie na my[l o wszystkich tych ludziach, którzy zostan bez pracy, je[li Intercomp padnie z powodu nierealnych |daD zwizku? - Siebie te| ma pan na my[li? - rzuciBa wyzywajco i ze stanowczo[ci potrzsnBa gBow. - Ani troch. O maBo nie parsknB [miechem. - A wic spotkaBem wroga - mruknB - i to godnego siebie. Dani uniosBa palec, wyra|ajc w ten sposób swój sprzeciw wobec u|ycia okre[lenia  wróg". Nick wstaB i odstawiB fili|ank na stolik. S R - Mo|e chce pani zwiedzi nasze zakBady? Dani spojrzaBa na zegarek. ByBo dwadzie[cia po trzeciej. MogBa jeszcze zBapa paru pracowników zd|ajcych na drug zmian i wszystkich koDczcych porann. ChciaBa ku |elazo póki gorce i jeszcze raz porozmawia z Liz. Ale wizyta w hali monta|owej mo|e jej dostarczy bezcennych wskazówek, jaki rodzaj pomocy zwizek powinien zaoferowa pracownikom, nie wspominajc ju| o tym, |e pojawienie si tam w towarzystwie samego wiceprezesa mo|e tylko wzmocni jej pozycj. Decyzja nie byBa Batwa. ZerknBa na Nicka. Rozbawienie w jego oczach powiedziaBo jej, |e jest dumny ze sposobu, w jaki rozgrywa t parti. - Nie bd ukrywaBa, |e zamierzam mie pana na oku - powiedziaBa. - Wspaniale. - Nick wziB j pod rami i poprowadziB w stron drzwi. - Patrzc na mnie, nie bdzie pani miaBa czasu na nic innego. - Na pana miejscu nie byBabym zbyt pewna siebie - ostrzegBa go. Nick obrzuciB j peBnym kpicego podziwu spojrzeniem. - Prosz mi wierzy - zapewniB, kiedy przekraczali próg dwuskrzydBowych drzwi - |e jestem od tego jak najdalszy. Dani spBonBa rumieDcem. - Nie uwa|a pan, |e paDska obecno[ podczas tego obchodu spowoduje maBe zamie- szanie w[ród pracowników? - spytaBa szybko. - Nie boi si pan, |e pokazanie si w moim towarzystwie zachwieje pana pozycja w firmie? Nick roze[miaB si. - A kto wezwie mnie za to na dywanik? Mój bezpo[redni przeBo|ony jest teraz dwa- dzie[cia tysicy kilometrów std i zanim si dowie, bdzie po wszystkim. Kieruj tym za- kBadem w sposób, jaki uwa|am za najlepszy - dodaB ju| powa|niej - a obecnie uwa|am, |e najlepiej bdzie, je[li ludzie z produkcji zobacz pani ze mn. - Mo|e pan straci wiarygodno[ - zasugerowaBa sarkastycznie - kiedy po caBej tej propagandowej nagonce, jak pan rozptaB, ludzie zobacz, |e wcale nie mam rogów ani ogona. - Rogów, nie - mruknB i rozw[cieczyB j, zostajc troch z tyBu, by omie[ wzrokiem tyln cz[ jej ciaBa - ale skoro poruszyBa pani ten temat... Dani odwróciBa si z przymilnym u[miechem. S R - Podoba si? - spytaBa, - Ujdzie - odparB z iskierkami rozbawienia w czarnych jak wgiel oczach. - I nawzajem - poinformowaBa go cofajc si i zapraszajc gestem, by ruszyB przodem. Z szerokim u[miechem otworzyB przed ni drzwi. Kiedy jednak znalezli si na korytarzu, natychmiast staB si oficjalny. - Orientuje si pani, |e nie mog pani pozwoli na rozmowy z pracownikami - po- wiedziaB - ani na dotykanie czegokolwiek, a je[li ma pani poupychane po kieszeniach te swoje urocze, maBe uloteczki, to lepiej niech mi je pani od razu odda. Dani posBaBa mu mia|d|ce spojrzenie. ZnaBa przepisy. - Wycieczka pierwszej klasy na warunkach firmy - burknBa zgryzliwie. - Obejrz so- bie wszystko, co zechce mi pan pokaza, i nic wicej. - Fakt - przyznaB Nick, otwierajc drzwi pierwszej hali produkcyjnej. ByBo tam mniej wicej tak, jak sobie wyobra|aBa. Jasna, czysta sala, praca monotonna i wymagajca skupienia. W stron Dani pobiegBo kilka zaciekawionych spojrzeD, ale Nick, oczywi[cie, ani my[laB jej komukolwiek przedstawia. PokazaB jej, gdzie jest stoBówka, ale poniewa| przebywaBo w niej kilku pracowników, którzy akurat mieli przerw, nie weszli do [rodka. Dani ciekawa byBa, czy jej przewodnik wie, i| przyznanie tym ludziom wicej ni| jednej dziesiciominutowej przerwy na kaw nie tylko odbiBoby si korzystnie na ich zdro- wiu, zwa|ywszy monotonny charakter pracy, jak tu wykonywali, ale równie| poprawiBoby wyniki produkcyjne. ZatrzymaBa jednak ten komentarz dla siebie. SkoDczyli obchód o czwartej po poBudniu i znalezli si z powrotem w gabinecie Nic- ka. - No i jak? - zagaiB, wspierajc si rkami o blat biurka i pochylajc do przodu. - Zro- biBy na pani wra|enie te wielkie szczury, ogBuszajcy haBas i zdezelowane instalacje? A co pani powie o trujcych wyziewach i zagra|ajcej [rodowisku gospodarce odpadami che- micznymi? Dani posBaBa mu spojrzenie, które wyra|aBo peBn tolerancji wyrozumiaBo[. Natural- nie, |e w fabryce produkujcej podzespoBy do komputerów musi panowa sterylna czysto[, a klimatyzacja pomieszczeD stanowi jeden z podstawowych wymogów technologicznych. Jedynym zagro|eniem dla zdrowia pracowników, jakie zaobserwowaBa, byBo niebezpie- czeDstwo zanudzenia si na [mier. S R Dochodzc jednak do wniosku, |e nie zaszkodzi odrobina psychologii, wycignBa z kieszeni notes, w którym zapisaBa sobie kilka maBo znaczcych spostrze|eD. Niech sobie my[li, |e ta zaimprowizowana wycieczka, która miaBa jej udowodni, |e nie ma tu nic do roboty, przyniosBa wicej korzy[ci jej ni| jemu. - Czy du|o macie skarg na zmczenie oczu? - spytaBa udajc, |e czyta z notesu. Nick zmarszczyB lekko czoBo i z satysfakcj zauwa|yBa, |e jest zaskoczony. - O ile wiem, to nie - odparB ostro|nie. - Hmmm. - Dani udaBa, |e zapisuje to sobie w notesie. - A czy stosujecie jak[ proce- dur rozpatrywania skarg pracowników? - spytaBa jakby mimochodem. Znowu zmarszczyB czoBo i tym razem nic nie odpowiedziaB. Wreszcie do niego dotar- Bo: byBa siB, z któr nale|y si liczy. Ale po chwili, ku jej wielkiemu zaskoczeniu, czoBo mu si wygBadziBo, a na usta wypBynB swobodny u[miech. Najwyrazniej doceniB j i spra- wiBo mu to satysfakcj. Widocznie lubiB wyzwania. Dani te| si u[miechnBa. - Dzikuj za oprowadzenie po zakBadzie - powiedziaBa. - Bardzo mi to pomogBo - dodaBa, podkre[lajc ostatnie sBowo. Nick wstaB zza biurka i podszedB powoli do wieszaka po jej pBaszcz. ZarzuciB go jej na ramiona, ale nie cofaB rk. - Ciesz si, |e mogBem si na co[ przyda - odparB - ale nie chc pani dBu|ej odrywa od obowizków. Dani obejrzaBa si przez rami i z Bagodnej drwiny w jego oczach wywnioskowaBa, |e Nick dobrze wie, i| uniemo|liwiB jej dosy skutecznie wypeBnienie wa|nej cz[ci obowiz- ków i |e wBa[ciwie wygraB t rund. Nie potrafiBa si powstrzyma i odpowiedziaBa na ten przejaw samozadowolenia spokojnym, porozumiewawczym u[miechem. - Prawd mówic - odparBa - to na dzisiaj ju| skoDczyBam. Chyba pójd co[ zje[, o ile znajd w okolicy jaki[ przyzwoity lokal. Nick poprawiB jej koBnierz i poczuBa na karku mu[nicie jego dBoni. Wra|enie, jakie odniosBa, byBo tak ciepBe i niespodziewane, |e odsunBa si od niego i odwróciBa. - O, nie bdzie z tym kBopotu - uspokoiB j. - Mamy tu par miejsc, w których dobrze karmi. Z tym, |e do najbli|szego jest ze trzydzie[ci kilometrów. S R - WybraBam si ju| dalej - poinformowaBa go Dani - i nie natknBam si na nic poza budk z hamburgerami. W jego policzku pojawiB si znowu ujmujcy doBeczek, a w oczach szelmowski bBysk. - Jestem pewien, |e przy swojej diecie sBu|bowej sta pani na co[ wicej ni| ham- burger. MusiaBa pani pojecha w zBym kierunku. Przy szosie numer 20, tu| przed Evans, jest lokal, który mógBby zaspokoi pani wymagania. Nazywa si  Carrie's Inn". ChciaBaby go pani obejrze wieczorem? - Czy mam przez to rozumie, |e zaprasza mnie pan na kolacj? - spytaBa zaskoczona i natychmiast zorientowaBa si, |e mimowolnie postawiBa go w sytuacji, w której nie mógB raczej zaprzeczy, nawet gdyby chciaB. Spu[ciBa z zakBopotaniem wzrok. ZastanawiaB si przez chwil. - Czemu nie - przyznaB w koDcu. - Chyba tak. Dani przemknBo przez my[l, |e chyba po raz pierwszy w |yciu zostaBa zaproszona na kolacj przez wiceprezesa firmy, w której próbowaBa zaBo|y organizacj zwizkow, - Dlaczego pan to robi? - Nie mogBa nie zada tego pytania. Nick u[miechnB si szerzej i doBek w jego policzku pogBbiB si jeszcze bardziej. - No có| - wyja[niB rzeczowo - to chyba logiczne, |e powinni[my lepiej si pozna, skoro mamy tak blisko ze sob wspóBpracowa. Nie sdzi pani? Brwi [cignBy jej si lekko, ale nie byBa pewna, czy to zacztki wypeBzajcego na czoBo marsa, czy walka z cisncym si na usta u[miechem. - Trudno to bdzie nazwa wspóBprac - zauwa|yBa - czy to blisk, czy jakkolwiek inn. - Wprost przeciwnie. - Nick poBo|yB jej dBoD na ramieniu i odprowadziB do drzwi. - Pani zadanie polega na przekonaniu pracowników tej firmy do zaBo|enia zwizku. Moim zadaniem jest zrobi wszystko, |eby pani w tym przeszkodzi. - Jego u[miech byB pra- wdziwie czarujcy. - Bdziemy si czsto widywali - obiecaB. - Od dzisiejszego wieczora poczynajc. Przyjad po pani o szóstej. Dani wahaBa si przez chwil, zdajc sobie bardzo dobrze spraw, |e nie ma zamiaru odmawia. Postara si ju| o to, |eby wróci pod zakBad o dwudziestej trzeciej i zBapa ludzi ze zmiany, któr przegapiBa po poBudniu. Do tej godziny i tak jest wolna i nie miaBa wtpli- wo[ci, jak chce spdzi ten czas. S R - A wic do szóstej - przystaBa i |eby da wyraz swojej niezale|no[ci, otworzyBa sama drzwi, zanim on zd|yB to zrobi. Wychodzc z biura, czuBa na sobie jego roziskrzony wzrok i stajc w chwil potem w popoBudniowym sBoDcu, u[miechaBa si. ROZDZIAA TRZECI Po raz pierwszy w |yciu byBa zadowolona ze swej skBonno[ci do zabierania w podró| nadmiaru ciuchów. Najlepiej czuBa si w d|insach, ale nie zaszkodziBo mie pod rk spódnicy czy Badnej sukienki - nie widziaBa niczego niestosownego w podkre[laniu swojej kobieco[ci, kiedy wymagaBa tego sytuacja - i dziki temu mogBa teraz przebiera w strojach. Tego wieczoru pracowaBa nad swoim wygldem ze szczególn pieczoBowito[ci. UmyBa wBosy i wysuszyBa je suszark, ukBadajc w krótkie, Bagodne fale odpBywajce ku tyBowi gBowy. Staranniej ni| zwykle naBo|yBa makija|, nie czynic przy tym nic, by ukry piegi, które przydawaBy jej twarzy chochlikowego wdziku, ale ze znawstwem podkre[lajc kciki oczu ró|owym cieniem i przedBu|ajc je pocigniciami pastelowo szarej kredki, do- pasowujc do l[nicych rumieDców na policzkach delikatny ró| szminki do ust. WybraBa bladoró|ow, weBnian sukni, która nie tylko dobrze znosiBa podró|, ale do perfekcji uwy- datniaBa krgBo[ci jej figury, i u[miechnBa si z satysfakcj do swojego odbicia w lustrze. Subtelna, ale prowokujca. Z zaskoczeniem stwierdziBa, jak bardzo zale|y jej na tym, by zrobi na Nicku wra|e- nie. NarastaBo w niej podniecenie na my[l o spodziewanej szermierce sBownej z jednym z najbardziej pocigajcych m|czyzn, jakich w |yciu spotkaBa, a [wiadomo[ wBasnej ko- bieco[ci mogBa jej tylko pomóc. Ciekawa byBa, czy Nick uzna j za atrakcyjn. Pukanie do drzwi rozlegBo si na kilka minut przed szóst i w oczach Nicka odczytaBa odpowiedz na swoje pytanie. - Domy[laBem si, |e pod tym mundurkiem kryje si kobieta - zauwa|yB z uznaniem. - Bardzo Badna kobieta. - Co to wBa[ciwie ma znaczy? - spytaBa Bobuzersko, sigajc po pBaszcz. S R - To ma znaczy, |e od czasu do czasu lubi sobie popatrze na kobiece nogi. - Ode- braB od niej pBaszcz i pomógB jej go wBo|y. - Powinna pani pokazywa nogi zdecydowanie cz[ciej. Dani u[miechnBa si sBodko. - Pochlebstwami niczego pan nie zwojuje. - Szkoda, |e mi to pani powiedziaBa - odparB, udajc rozczarowanie. - ZburzyBa mi pa- ni caBy plan konwersacji na ten wieczór. - No nie, panie Cavenaugh - zaprotestowaBa ze zdziwion min. - Nie powie mi pan chyba, |e zaprosiB mnie na kolacj tylko po to, |eby przez caBy wieczór prawi nieszczere komplementy. - Oczywi[cie, |e nie. - GBos miaB powa|ny, ale oczy wesoBe. - Przyznaj, kierowaBo mn kilka ukrytych zamiarów. Ale |aden z nich nie bdzie miaB najmniejszych szans, je[li nie skoDczymy z tym  panem Cavenaugh". Mam na imi Nick, pamita pani jeszcze? - Po- Bo|yB jej rk na plecach i poprowadziB w kierunku drzwi. PrzebraB si na t okazj w szyte na miar szare spodnie, które opinaBy mu biodra i uda, oraz w jasny golf i sportow marynark. WygldaB jeszcze bardziej atrakcyjnie ni| po poBudniu. M|czyzni z tak klatk piersiow powinni zawsze nosi swetry, pomy[laBa Dani, wsuwajc si na przednie siedzenie jego samochodu. Nick zatrzasnB za ni drzwiczki, obszedB wóz, zajB miejsce za kierownic i posBaB jej rozbawione spojrzenie. - Jedno pytanko, panno Miller. - WymówiB jej nazwisko z naciskiem, nawizujc do niedawnej rozmowy. SpojrzaBa na niego. - Czy to randka, czy oficjalne spotkanie? Oczy jej si rozszerzyBy. - No, je[li pan tego nie wie, to ja tym bardziej. ZerknB na ni znaczco. - Zazwyczaj na randkach ona nie wciska si tak w drzwi. Siedzi zwykle bli|ej mnie, |ebym mógB sign do jej kolana. Roze[miaBa si. - Panie Cavenaugh, nie wydaje si panu, |e to troch szczeniackie? - Panno Miller, po to wBa[nie kupiBem samochód bez gBbokich foteli. S R Dani ogromn siB woli zdusiBa w sobie chichot, a potem, z determinacj, przesunBa si na [rodek fotela. Jego ciepBa rka natychmiast spoczBa na jej kolanie. ZignorowaBa przyjemne wra|enie, jakie wywoBaB ten |artobliwy gest i spojrzaBa naD z wyzwaniem w oczach. - Czyli randka? Twarz miaB skryt w mroku, nie byBa wic pewna, czy jego powaga jest udawana czy szczera. - Dzi[ wieczorem - odparB enigmatycznie - jest to by mo|e i jedno, i drugie. A po- tem... potem si zobaczy. Przez reszt drogi Nick prowadziB neutraln rozmow, opowiadajc jej o miejscowych warunkach i tutejszej spoBeczno[ci. RadziB, by udaBa si do najbli|szego du|ego miasta, je[li chce korzysta z takich zdobyczy cywilizacji, jak automatyczne pralnie i restauracje, kina i codzienna prasa. Nie zabieraB rki z kolana Dani, chyba |e chciaB wyregulowa ogrzewanie, ale zaraz kBadB j tam znowu i po jakim[ czasie wydaBo jej si to zupeBnie naturalnym ge- stem, zbyt przyjemnym, by protestowa. ZatrzymaB si przed drewnianym budynkiem wygldajcym na prywatny dom. Tylko dyskretna biaBa tabliczka nad wej[ciem i liczba zaparkowanych tu samochodów [wiadczyBy, |e to naprawd restauracja. - To mi si wBa[nie podoba w maBych miasteczkach - oznajmiB Nick, otwierajc jej drzwiczki. - Ukryte restauracyjki. Wszystkie dania przyrzdzane domowym sposobem i ze [wie|ych skBadników. Wtpi, czy znalazBaby pani co[ podobnego w Chicago. - Od jak dawna pan tu mieszka? - spytaBa, kiedy jego dBoD spoczBa na jej plecach i ruszyli |wirow alejk w kierunku drzwi. - Przeniesiono mnie tu, kiedy ruszaB Intercomp. Przedtem spdziBem kilka lat w Japo- nii. - A jeszcze wcze[niej? Nick zwlekaB z odpowiedzi, dopóki kelnerka nie posadziBa ich przy maBym stoliku w rogu sali. ByB nakryty Badnym, bBkitnym obrusem, a po[rodku staB [wiecznik z grubymi, biaBymi [wiecami. ZasBony w oknach byBy tego samego koloru, co obrus, |aluzje za[ w nie- co ciemniejszym odcieniu. PanowaBa tu ujmujca atmosfera. Nick rozsiadB si wygodnie na S R krze[le i u[miechnB do niej czarujco, co miaBo oznacza, |e wymiana informacji mo|e by tylko obopólna. - WychowaBem si na farmie w PoBudniowej Dakocie - zaczB. - UczyBem si i praco- waBem. Od sze[ciu lat dziaBam w przemy[le komputerowym. Przed trzema laty wysBano mnie do Japonii. Reszt pani zna. A teraz ja o co[ zapytam: Co skBoniBo tak Badn dziew- czyn jak pani do po[wicenia si takiemu wszawemu zajciu? - Hola, hola - parsknBa. - Nie, ja naprawd tak my[l. - Oczy Nicka byBy powa|ne, ale mówiB swobodnie. - Rzeczywi[cie jest pani tak oddana zwizkowi, czy traktuje go po prostu jako front walki o prawa kobiet? - Bardzo wnikliwe pytanie - przyznaBa Dani i sama nie wiedziaBa, dlaczego poczuBa si zaskoczona. Stanowczo bdzie musiaBa uwa|a na tego faceta. - Chyba i jedno, i drugie. Na szcz[cie oba te motywy si nie wykluczaj. - Zdaje sobie pani chyba spraw, |e tym razem bdzie miaBa peBne rce roboty - po- wiedziaB z naciskiem. - Tutejszym kobietom ani w gBowie  wyzwalanie si". Wychowywano je na |ony i matki i dla nich najwa|niejsza jest rodzina. To dlatego pracuj zawodowo. Nie pragn wcale niezale|no[ci ani wykBócania si na temat równo[ci pBci. Robi to, bo chc zasili swoj pensj bud|et domowy, |eby wystarczyBo na [wiadczenia i |ycie. Gdyby dano im wybór, te kobiety najchtniej siedziaByby w domu, piekc chleb i niaDczc dzieci. Nie s zainteresowane dziaBalno[ci zwizkow. One chc tylko zwiza koniec z koDcem. Dani na moment zatkaBo. GapiBa si na niego i nie mogBa si nadziwi, |e sprawia wra|enie caBkowicie powa|nego. - Bo|e! - wykrztusiBa w koDcu. - WBasnym uszom nie wierz. Te kobiety - cignBa jadowicie pewniejszym ju| gBosem - pracuj po osiem godzin dziennie, a potem wracaj do domu i piek chleb, niaDcz dzieci, pichc m|om skromny posiBek, pior, szoruj podBogi, a wszystko to za marn pensyjk, której ledwie starczyBoby na opBacenie opiekunki do dziecka - i robi tak, bo inaczej nie potrafi, bo od urodzenia wbijano im w gBowy, |e maj sBucha m|czyzn. Swoich m|ów, którzy mówi im, |e do obowizków |ony nale|y zaj- mowanie si domem, dziemi i Bó|kiem bez wzgldu na to, czy pracuj zawodowo, czy nie. Maj sBucha swoich szefów - wycedziBa ze szczególnym naciskiem - którzy mówi im, |e albo bd wdziczne za to, co maj, albo mog sobie poszuka innej pracy. Niech mi pan S R nie opowiada o tych kobietach! Pewnie, |e nie chc walczy, ale tylko dlatego, |e nie wie- dz jak. Da im szans, wskaza drog, a zobaczy pan, do czego s zdolne! Nick pokrciB powoli gBow. Dani przemknBo przez my[l, |e naprawd pragnie wes- prze j swoj rad. - Prosz zauwa|y, |e to nie z kobietami bdzie tu pani miaBa do czynienia, ale z ich m|ami. Kiedy wszystko zostanie ju| powiedziane i zrobione, postpi dokBadnie tak, jak przez caBe |ycie wbijali im do gBowy m|czyzni. - Czy ja si aby nie przesByszaBam? - Dani odchyliBa si z kpicym u[mieszkiem na oparcie krzesBa. - Czy nie cytuje pan tu czasem historii Lizy straty? Nick zachichotaB. - A to ci dopiero - mruknB. - Mamy tu wic spoBeczno[ kobiet gotujcych si, ni mniej, ni wicej, tylko do przejcia wBadzy... - Ni mniej, ni wicej - przytaknBa oschle. - Zanosi si na waln bitw z odwiecznymi, zaprogramowanymi w genach zwyczaja- mi i prawami natury... - Jest pan naprawd niemo|liwy - wykrzyknBa Dani. - A najgorsze jest to, |e pan na- prawd w to wierzy! Prosz mi pokaza prawo, które stanowi, |e kobiety musz by ule- gBymi, bezkrytycznymi istotami pod|ajcymi biernie wszdzie tam, dokd prowadz je m|czyzni, i do koDca |ycia maj pracowa za najni|sz pensj - wyrzuciBa z siebie. - Nie mówiBem o wszystkich kobietach - odparB powa|nie. - MiaBem na my[li kobiety std. Bdzie pani miaBa przeciwko sobie silnie zakorzenione zwyczaje kulturowe. Ci ludzie to farmerzy, potomkowie pionierów, i role pBci s tutaj [ci[le okre[lone. Lata osiemdziesite jeszcze tu nie dotarBy; wci| jeszcze czekamy na sze[dziesite. Mówi pani, |e one nie po- dejm walki. - Niech pan sobie oszczdzi tej propagandy dla swojej fabryki - odparowaBa Dani. - Na mnie ona nie dziaBa. Z rozbawieniem w oczach odchyliB si na oparcie krzesBa i otworzyB swoje menu. - Widz, |e nie - mruknB. Dani posBaBa mu triumfalne spojrzenie i równie| zajBa si lektur karty daD. S R Po chwili bardzo o|ywionej dyskusji zamówili filet z soli i kieBki szparagów. Ku za- skoczeniu Dani, Nick zmieniB swoje zamówienie i wybraB to samo, co ona. OdniosBa dziwne wra|enie, |e ten czBowiek lubi si spiera dla samego sporu - niewa|ne czy przedmiotem jest polityka, czy jedzenie. Ta cecha wydaBa jej si szczególnie podniecajca. Kiedy kelnerka oddaliBa si, Nick postanowiB najwyrazniej przej[ od spraw publicz- nych do osobistych. PopatrzyB na jej dBonie, które trzymaBa zBo|one wdzicznie na blacie stolika, i zauwa|yB: - SByszaBem o ludziach, którzy nosz serce na dBoni, a pani, jak widz, nosi na palcach swój majtek, prawda? Dani spojrzaBa na swoje palce ozdobione co najmniej siedmioma pier[cionkami i roz- czapierzyBa je, |eby mógB si im lepiej przyjrze. - Okazale to wyglda, nieprawda|? - Bardzo. Podarunki od adoratorów? - spytaB i ciemne brwi drgnBy mu lekko. Dani roze[miaBa si. - Nic z tych rzeczy. To trofea - wyja[niBa. - Takie symbole zwycistwa. Kiedy odnios jaki[ sukces, zamiast i[ w miasto albo sprawia sobie nowy ciuch, kupuj pier[cionek. Kiedy potem popadam w przygnbienie, wystarczy, |e zerkn na dBoD i od razu przypomi- nam sobie o wszystkim, z czego mog by dumna. ByBa to wBa[ciwie jej osobista sprawa i nie miaBa zamiaru tak mu si z niej zwierza, ale rzuciwszy okiem na twarz Nicka nie zauwa|yBa na niej cienia kpiny bdz rozbawienia. - Sukcesy osobiste czy zawodowe? - zapytaB. - PóB na póB. Na przykBad ten - powiedziaBa swobodnie, dotykajc pier[cionka z kil- koma granatami na palcu wskazujcym - upamitnia mój rozwód. - A [ci[lej mówic zdobycie alimentów? - skomentowaB cynicznie Nick. Roze[miaBa si znowu, ale tym razem z pewnym przymusem. - NiezupeBnie. Nie ma co liczy na alimenty, kiedy student medycyny i ekspedientka sklepowa dziel si wBasno[ci spoBeczn. - Zainteresowanie w jego oczach zachciBo j do dalszych zwierzeD. - Byli[my mBodzi i gBupi - cignBa, wzruszajc ramionami. - To trwaBo zaledwie sze[ miesicy. - I na zawsze zraziBo pani do m|czyzn? S R SpojrzaBa na niego niepewna, co w jej zachowaniu sprawiBo, |e odniósB takie wra|e- nie. - Niech pan posBucha - zaprotestowaBa gwaBtownie. - To, |e robi co[, co jest uzna- wane tradycyjnie za zajcie dla m|czyzn - i bez faBszywej skromno[ci dodam, |e robi to dobrze - oraz |e nie taj swojego stanowiska wzgldem praw kobiet, to jeszcze nie powód, by bra mnie za... - BezpBciowca? - podpowiedziaB z przekor Nick. Jego oczy przesunBy si po niej z doprowadzajc do furii poufaBo[ci. - Nic takiego - cignB - nie przeszBo mi nawet przez my[l. - A potem, zanim zd|yBa si zaczerwieni albo zmobilizowa siBy do nastpnego ataku, jak gdyby nigdy nic zainteresowaB si znowu jej dBoDmi. - A reszta? - zapytaB. - Mam nadziej, |e nie upamitniaj kolejnych rozwodów. - UjB jej praw dBoD, dotykajc pier- [cionka na [rodkowym palcu. - Co, na przykBad, oznacza ten? Trudno byBo z nim walczy, kiedy poczucie blisko[ci wzniecone ciepBem jego palców powdrowaBo jej ramieniem i rozlaBo si po klatce piersiowej - zwBaszcza |e podejrzewaBa, i| to zainteresowanie jej pier[cionkami jest tylko pretekstem, by trzyma j za rk. Dani, chocia| doprowadzaBo j to do szewskiej pasji, nie byBa bynajmniej nieczuBa na urok Nicka. - Ten upamitnia ukoDczenie szkoBy [redniej - odparBa. WskazywaB ka|dy pier[cionek po kolei, a ona wymieniaBa odpowiadajce im decyzje, posunicia, sukcesy zawodowe, wydarzenia ze swego |ycia osobistego. Nick zauwa|yB, |e poza jedn nieoszlifowan akwamaryn i jednym maBym diamen- cikiem wszystkie oczka to granaty. - To pani kamieD? - zapytaB. - Nie, po prostu lubi granaty. Maj barw intensywniejsz od rubinów i - roze[miaBa si - s taDsze. U[miechnB si i pu[ciB jej rk, bo w tym momencie do stolika podeszBa kelnerka z saBatkami. - Pasuj do pani - stwierdziB. - OgieD i blask z leciutk domieszk |dzy krwi. Dani spu[ciBa oczy bardziej zmieszana, ni|by to usprawiedliwiaB ten zdawkowy kom- plement. DBubnwszy kilka razy saBatk, Nick podjB rozmow: - Tak wic tylko jeden romantyczny zwrot w pani |yciu zasBu|yB sobie na pier[cionek, a byB to rozwód. Zastanawiam si wBa[nie, czy to co[ mówi o pani osobowo[ci? - mruknB. S R - Mo|e to - odparBa rzeczowo Dani - |e nie mam czasu na romanse. Nick wycignB do niej dBoD i po chwili wahania poBo|yBa na niej lew rk. PopatrzyB znaczco na pusty trzeci palec. - Wyglda tak, jakby czekaB. Rezerwuje pani bardzo szczególne miejsce... - I z oczy- ma, w których odbijaB si blask [wiec, zasugerowaB: - Dla bardzo szczególnej osoby? Dani chciaBa cofn rk, ale jego palce zacisnBy si na jej dBoni i przytrzymaBy j. Nie miaBa zamiaru wpada w puBapk, któr próbowaB zastawi, uderzajc nagle w roman- tyczny ton. - NiezupeBnie - odparBa obojtnie, upijajc Byk wody ze szklanki. - Nikt na pani nie czeka w Chicago? ZdradziBo j milczenie. - Czyli czeka - mruknB cicho, poluzniajc nieco swój u[cisk. Dani mogBa ju| cofn rk, ale nie uczyniBa tego. Patrzc na swoj maB, ozdobion pier[cionkami dBoD spoczywajc w lekkim u[cisku jego silnych, [niadych palców, zauwa- |yBa meszek wBosków porastajcych mu grzbiet dBoni i nadgarstek. - Nie - powiedziaBa cicho. - ByB taki kto[, ale ju| go nie ma. - ZerknBa na niego, pró- bujc pokry za|enowanie niewyraznym u[miechem. - Dwa razy próbowaBam szcz[cia w miBo[ci i dwa razy bez powodzenia. Nick, opu[ciwszy powieki, gBadziB delikatnie kciukiem jej pozbawiony pier[cionka [rodkowy palec. - Mo|e uda si za trzecim razem - powiedziaB cicho. - Mam tak nadziej - westchnBa, ale my[li miaBa ju| zaprztnite czym innym. I kiedy spojrzaB na ni z nagBym bByskiem w ciemnych oczach, wyja[niBa szybko: - Nie w miBo[ci. My[laBam o czym[ innym. - Ja tu wychodz ze skóry, |eby uwie[ pani blaskiem [wiec i nastrojow muzyk - wykrzyknB Nick z oburzeniem, a jednocze[nie rozbawieniem i niedowierzaniem w oczach - a pani nic. - WzniósB oczy do sufitu. - Bo|e, czym sobie na to zasBu|yBem? SpojrzaBa na niego z u[miechem. - Co[ panu podpowiem, panie Cavenaugh. Trudno uwie[ kogo[ w restauracji midzy saBatk a daniem gBównym. Za maBo czasu i miejsca. Roze[miaB si, pu[ciB jej rk i wziB znowu widelec. S R - Zapamitam to sobie na przyszBo[. No nic - podjB, kiedy oboje zajli si z powro- tem saBatk - niech mi pani w takim razie zdradzi, o czym tak fascynujcym my[laBa, |e nie wywarB na pani wra|enia mój sBynny nieodparty czar? - Nie chc pana zanudza. - Nie znudzi mnie nic - zapewniB j z galanteri - co ma zwizek z pani. Znad kieliszka z winem spojrzaBa w roziskrzone wyzywajc wesoBo[ci oczy Nicka. - My[laBam o swojej pracy - poinformowaBa go. - O tym, |e ostatnio zarówno w miBo- [ci, jak i w pracy nie dopisuje mi szcz[cie. UniósB brwi, ale nie wygBosiB |adnej |artobliwej uwagi, jak spodziewaBa si usBysze. - Jestem dobrym sBuchaczem - zachciB j po chwili milczenia. Dani zd|yBa si ju| zorientowa, |e czasami trudno stwierdzi, gdzie koDczy si Nick Cavenaugh oficjalny, a zaczyna ten prywatny, zwBaszcza w [wietle wystpujcego midzy nimi konfliktu interesów. Teraz jednak Nick nie byB ani jednym, ani drugim. Teraz byB m|czyzn siedzcym przy kolacji z kobiet, w której towarzystwie dobrze si czuje i z któr prowadzi swobodn rozmow. - PrzywykBam do wygrywania - zwierzyBa mu si po chwili wahania. - Z ostatnich dwóch misji wróciBam na tarczy i teraz naprawd zale|y mi na powodzeniu, |eby przynajm- niej odzyska wiar w siebie. - Co si staBo? - zachciB j. Dani wzruszyBa ramionami. - W tej pierwszej nawet niezle mi szBo. Wtpi, czy kto[ inny dokonaBby tyle, co ja. ProwadziBam negocjacje w imieniu strajkujcej zaBogi zakBadów przemysBowych w PoBu- dniowej Karolinie i wicej stracili[my ni| zyskali[my. Ale w Denver... PokrciBa wolno gBow. - Od pewnego czasu staramy si przekona pielgniarki do zaBo|enia wBasnego zwizku zawodowego. Co pewien czas, przy sprzyjajcych okoliczno[ciach, bierzemy na celownik jakie[ miasto albo szpital. Czasem si udaje, cz[ciej nie. Denver mogBo sta si punktem zwrotnym. Nie przychodzi mi do gBowy |aden inny zawód na [wiecie - cignBa z zaanga|owaniem - który potrzebowaBby ochrony zwizkowej bardziej ni| [rodowisko pie- lgniarskie. Te kobiety pracuj za [miesznie maBe pienidze, je[li wzi pod uwag ich kwa- lifikacje i odpowiedzialno[, jaka na nich ci|y. Czas pracy maj nie do przyjcia. Zdarza S R si, |e haruj dwa dy|ury pod rzd bez chwili na odpoczynek. Wymaga si od nich, by trzy- sta sze[dziesit pi dni w roku byBy przez okrgB dob na ka|de wezwanie, a je[li w Wi- gili nie stawi si w szpitalu póB godziny po wezwaniu, mog straci prac. Wykonuj ró|ne prace pomocnicze nie wymagajce ich kwalifikacji i nie otrzymuj za to zapBaty, s zmuszane do wypeBniania poleceD bez |adnej dyskusji... och, mogBabym tak wylicza w nieskoDczono[. - PokrciBa bezsilnie gBow. - Chodzi o to, |e sytuacja w [rodowisku piel- gniarskim rzutuje na jako[ opieki zdrowotnej w ogóle i nic si tu nie poprawi, dopóki pie- lgniarki same nie zjednocz si w zwizek zawodowy i nie za|daj zmian. Teraz jest na to naprawd odpowiedni moment i byBam taka pewna, |e w Denver pójdzie mi jak po ma[le. - Spu[ciBa ze smutkiem wzrok. - Mo|e zbyt osobi[cie si w to zaanga|owaBam i przesadziBam z t pewno[ci siebie. PrzegraBam, zanim zd|yBy[my rozpocz gr. - No i? - pocignB j za jzyk Nick, kiedy umilkBa. - No i tego ranka, kiedy miaB si odby marsz protestacyjny, do akcji wkroczyB los. NastpiB wybuch w zakBadach chemicznych i wszystkie trzy zmiany stawiBy si na dy|ur - ma si rozumie, dobrowolnie. Nie udaBo si potem zorganizowa wszystkiego od nowa. Dani podniosBa wzrok, oczekujc jakiej[ uszczypliwej uwagi i ze zdziwieniem ujrzaBa na jego twarzy powag. - Nie rozumiem, jak mo|e pani wini za to siebie - rzekB w koDcu. - W gr wchodziBy przecie| dosy zBo|one uwarunkowania. SkinBa gBow, wdziczna za zrozumienie. - Wszystko przez to, |e tak mi na tym zale|aBo. Nie cierpi przegrywa sprawy, kiedy widz, jak wielkie znaczenie ma ona dla dobra wszystkich zainteresowanych. W tym przy- padku zyskaByby nie tylko pielgniarki, ale i pacjenci, szpitale oraz jako[ |ycia w szerokim tego sBowa znaczeniu. I byBam tak pewna, |e tym razem dokonamy przeBomu, a skoDczyBo si nastpnym stanem zawieszenia. Na stoliku zjawiBo si gBówne danie i oboje na chwil zamilkli. - No có|... - podjBa rozmow swobodniejszym ju| tonem. - Mam nadziej, |e paDski ukryty magnetofon zarejestrowaB ka|dy szczegóB mojej ponurej spowiedzi. Teraz pan wie, z jakim rodzajem nacisku ma do czynienia. Nick udaB oburzenie. S R - Moja panno, czy mo|e mnie pani podejrzewa o chwyty poni|ej pasa, o to, |e za- praszam kobiet na kolacj tylko z my[l o wycigniciu z niej tajemnic zwizku? - No, nie wiem - odparBa, unoszc widelec. - Ten chwyt, którego u|yB pan po poBu- dniu, byB mimo wszystko poni|ej pasa. U[miechnB si. - Ma pani na my[li czas zmarnowany na zwiedzanie zakBadów, przez co przegapiBa pani zmian od trzeciej do jedenastej? To nie byB wcale chwyt poni|ej pasa - oznajmiB bez- czelnie. - To byBo sprytne zagranie. Dani u[miechnBa si uprzejmie. - Nie takie znowu sprytne. Zapomina pan, |e ci sami pracownicy, którzy weszli do zakBadu, w koDcu z niego wyjd. A ja bd na nich czekaBa. Nick odBo|yB widelec na talerz. Na jego twarzy nie byBo teraz cienia wesoBo[ci. - To nie jest najmdrzejszy pomysB - powiedziaB powa|nie. - Jestem pewien, |e ma pani na tyle rozsdku, by nie chodzi tam w nocy. - A to dlaczego? - OtworzyBa szeroko oczy, udajc przestrach, i konspiracyjnie zni|yBa gBos. - Czy na nocnej zmianie zatrudniacie same potwory? A mo|e prawdziwych, |ywych grabarzy? A mo|e, kiedy wschodzi ksi|yc, wszyscy zamieniaj si w wilkoBaki? - Niech pani sobie nie kpi - odparB z rozdra|nieniem Nick. - To po prostu nie jest bez- pieczne. Wikszo[ m|czyzn, jakich zatrudniamy, pracuje wBa[nie na dwóch ostatnich zmianach i zdarzaj si w[ród nich dosy nieprzyjemne typy. W najlepszym przypadku na- razi si pani na mnóstwo niewybrednych zaczepek, w najgorszym... - Nie dokoDczyB tego zdania. - To niemal odludzie - zaczB z innej beczki. - Po póBnocy lepiej nie jezdzi po tych pustych drogach. Co by pani zrobiBa, gdyby nawaliB pani samochód? - PróbowaB niezrcznie zmieni temat. - Nie wiadomo, co mogBoby si wydarzy, zanim kto[ zauwa|yBby pani nie- obecno[. Dani znowu sBodko si u[miechnBa. - Ten wzruszajcy przejaw troski o biedn, bezradn kobietk ani troch na mnie nie dziaBa - powiedziaBa. - Prawd mówic, przekona si pan wkrótce, |e nic nie wkurza mnie bardziej ni| traktowanie tak, jakbym nie nadawaBa si do pracy, któr wykonuj, z tej tylko racji, |e jestem kobiet. Je[li chce pan dalej ze mn rozmawia - dorzuciBa gBosem, który z ka|dym sBowem zatracaB swój przyjemny ton - prosz tego wicej nie robi. S R Nick westchnB, nie kryjc tBumionej irytacji. - Niech mi pani wierzy - odparB sarkastycznie - |e ostatnia rzecz, jakiej bym próbowaB, to wypominanie pani, |e jest kobiet. - Mo|e zainteresuje pana, panie Cavenaugh... - Je[li jeszcze raz nazwie mnie pani  panem Cavenaugh" - przerwaB jej Bagodnie - to chyba dzgn pani widelcem. Mam na imi Nick. Nick - powtórzyB z naciskiem. - Nick, kochanie - zanuciBa [piewnie i nagrodziB j przebBysk rozbawienia w jego oczach - mo|e zainteresuje ci, |e przez ostatnie dziesi lat potrafiBam dba o siebie tak dobrze, jak wikszo[ m|czyzn, a czasem nawet lepiej. Nie sdzisz chyba, |e osig- nBabym tyle, chowajc gBow w piasek, gdy robi si niebezpiecznie? PatrzyBam ju| w lufy dubeltówek - poinformowaBa go z powag - szturchano mnie w |ebra tpymi no|ami i przy- tykano do gardBa obtBuczone szyjki butelek. Rzucano we mnie kamieniami, puszkami po piwie i grudkami cementu. Gro|ono mi gwaBtem i zatBuczeniem na [mier kijami. Kiedy[ kto[ podBo|yB nawet w moim samochodzie bomb. MiaBam par razy podbite oczy, ale nig- dy, powtarzam, nigdy - podkre[liBa twardo Dani - nie zostaBam odwoBana z misji dlatego, |e byBa zbyt  niebezpieczna", albo dlatego, |e nie dawaBam sobie rady. Nie martw si o mnie. Nick sBuchaB jej monologu z rosncym skupieniem i teraz, kiedy odkBadaB widelec i odsuwaB od siebie talerz, jego twarz byBa caBkowicie powa|na. - Zdaje si - powiedziaB bezbarwnym tonem - |e zaczynam traci apetyt. - Robi ci si niedobrze, kiedy sByszysz o przemocy, co? - spytaBa zjadliwie, atakujc z zapaBem swój filet. - Owszem - odparB z powag Nick - kiedy w gr wchodz kobiety. ZwBaszcza... - i tu znów zmierzyB j taksujcym spojrzeniem - ... takie filigranowe, jak ty. - I nie dajc jej cza- su na odpowiedz, cignB: - W porzdku, rozumiem, dlaczego wysyBanie kobiet do takiej pracy ma swój sens, ale czemu nie wybrali kogo[ pot|niej zbudowanego? Nie powiesz mi - dorzuciB z naciskiem, kiedy otwieraBa ju| usta, |eby zaprotestowa - |e ty, metr pidziesit wzrostu i pidziesit kilogramów... - Pidziesit dwa - skorygowaBa. - Pidziesit dwa kilogramy - poprawiB si - potrafisz sprosta dwumetrowemu dr- galowi, sto kilo |ywej wagi. Oczy Dani zabBysBy figlarnie. S R - To zale|y - przyznaBa - od zamiarów tego drgala. Nick rozpogodziB si i podniósB swój kieliszek w ge[cie toastu. - Punkt dla ciebie, Cudowna Kobieto - mruknB. PrzyjBa toast peBnym gracji przechyleniem gBowy i oboje wybuchnli [miechem. - ByBo cudownie - powiedziaBa Dani, dotykajc serwetk warg, kiedy dopili wino i zjawiBa si kelnerka z rachunkiem. - Mam jednak nadziej, |e nie zamierzasz tego wlicza w koszta reprezentacyjne. Nie jestem na tyle naiwna, |eby wyjawia strategi zwizku w za- mian za dobr kolacj i rozbrajajcy u[miech. - Nawet nie przeszBo mi to przez my[l - odparB Nick, obdarzajc j rozbrajajcym u[miechem. SpojrzaB na rachunek i wrczyB go Dani. - Nie chciaBbym, |eby[ pomy[laBa, |e lekce sobie wa| twoje poczucie równo[ci - wyja[niB z kamienn twarz. Mroczne spojrzenie, jakim obrzuciBa go Dani, powiedziaBo mu, co dziewczyna my[li o m|czyznach, którzy zapraszaj kobiety na kolacj, a potem ka| im pBaci. Z trudem ha- mowaB [miech, kiedy nonszalanckim gestem rzucaBa kart kredytow na maB tack. - Musz jednak przyzna - powiedziaBa, kiedy wychodzili na parking - |e twoje me- tody s... pokrzepiajce. Czy nie pro[ciej byBoby uciec si do grozby, zastraszenia i pu- blicznego szkalowania mojej osoby, tak |eby nikt nie miaB wtpliwo[ci co do twojego sta- nowiska wobec zwizków zawodowych? - Nie musz posuwa si do grózb ani szkalowania - odparB poufale Nick, otwierajc przed ni drzwiczki samochodu. - Tym zajm si Scott i jego kumple. - Scott? - Ten wielki goryl, który potrzsaB tob dzi[ rano. - Ach, on - przypomniaBa sobie. - Ten twój bojówkarz. Nick u[miechaB si, zatrzaskujc drzwiczki, ale kiedy wsiadaB za kierownic, byB ju| powa|ny. - Na twoim miejscu nie wchodziBbym mu w drog - poradziB jej. - To dobry brygadzi- sta, ale w miasteczku ma paskudn opini. SByszaBem, |e nie wzdraga si przed braniem prawa w swoje rce. - SpotykaBam ju| takich - zapewniBa go Dani. - W ka|dym mie[cie, do jakiego zda- rzyBo mi si zawita. Nie boj si go. S R W spojrzeniu, jakie jej posBaB, byBo tyle| zaintrygowania, co troski. Ale zaraz skiero- waB wzrok na drog. - Gdy przyjechaBem tutaj, przez trzy miesice, czyli zanim ukoDczono mój dom, |y- Bem na walizkach - odezwaB si po paru minutach. - Skoro zbudowaBe[ tu sobie dom, to pewnie jeste[ pewien, |e zapu[cisz tu korzenie - skomentowaBa. - A przecie| wiele firm przenosi nieustannie swoich pracowników wedBug wBasnego widzimisi. - Nie wedBug widzimisi - poprawiB j z u[miechem Nick - a dla wymiany kadr i wpuszczenia nowej krwi. Ale Intercomp tak nie postpuje. Mam t posad zapewnion, je[li tylko zechc zosta, a podoba mi si tutaj. Mój dom stoi nad rzek. Czterna[cie hektarów pagórkowatego terenu, idealne miejsce na osiedlenie si i zaBo|enie rodziny. - ZerknB na ni. - CaBy dzieD czekam, kiedy wreszcie spytasz, czy jestem |onaty. Nie interesuje ci to? - Nie - odparBa szczerze Dani. Roze[miaB si. - Wspaniale. Moja |ona bdzie zachwycona. Zaskoczona [cignBa brwi. - Jeste[ |onaty? - Nie - powiedziaB z figlarnym bByskiem w oku. - Ale kiedy[ byBem. Podobnie jak wy byli[my bardzo mBodzi i bardzo gBupi. Nie trwaBo to dBugo. Ona mieszka teraz chyba w Ma- ine z przyzwoitym m|em i dwójk dzieci. - Czy to ma znaczy, |e ty nie byBe[ przyzwoitym m|em? - zBapaBa go natychmiast za sBowo. - ByBem za mBody, |eby wiedzie, co to znaczy by m|em - przyznaB. - I miaBem zbyt wiele zaj, |eby si tego uczy. Dani nie mogBa mie mu tego za zBe. Z ni byBo tak samo. Kiedy zbli|ali si ju| do motelu, Nick nagle spytaB: - Nie masz czasem przy sobie jednej z tych wstrtnych ulotek, które dzi[ rozdawaBa[? Nie miaBem dotd okazji, |eby to przeczyta. Dani wzruszyBa ramionami. S R - To standardowy tekst. Pewnie ju| go znasz. - A potem, u[wiadamiajc sobie, |e nic takiego si nie stanie, je[li da mu do przeczytania co[, co jutro rano bez trudu znajdzie w dowolnym koszu na [mieci w zakBadzie, dorzuciBa: - Dam ci w motelu. Nick wszedB za ni do pokoju. Jego bystry, czujny wzrok omiótB wntrze natrafiajc na maszyn do pisania, przeno[n fotokopiark, ksi|ki o tematyce zwizkowej i stosy pa- pierów, które czyniBy z tego maBego, niepozornego pokoiku istne biuro. - Nie tak zle, jak my[laBem - skomentowaB. Dani skrzywiBa si i, rzucajc na Bó|ko pBaszcz i torebk, ostrzegBa go: - Niczego nie dotykaj i oczy przy sobie. Reszt bdziesz mógB przeczyta, kiedy wszyscy ju| si z tym zapoznaj. Nick przysunB sobie krzesBo, usiadB za biurkiem i obserwowaB, jak Dani szuka eg- zemplarza ulotki, któr rozdawaBa rano pracownikom zakBadu. W pewnej chwili wydaBo mu si, |e Dani nie patrzy, i nie mogc si powstrzyma odwróciB górny arkusz z le|cej przed nim sterty papierów. Ale Dani wychwyciBa ten ruch kcikiem oka. - No, no! - zawoBaBa odwracajc si ku niemu na picie. Przy tym gwaBtownym ruchu stopa zapltaBa jej si w kabel maszyny do pisania. ZachwiaBa si i upadBa. Nick z rozbawie- niem w oczach chwyciB J w talii. Otrzsnwszy si z szoku stwierdziBa, |e opiera si o jego kolana, obejmujc go rkami za ramiona. - WiedziaBem, |e to tylko kwestia czasu, kiedy rzucisz si na mnie - mruknB. - Nie pochlebiaj sobie - odparowaBa Dani, z trudem chwytajc oddech. - Prdzej zmierzyBabym siBy z twoim bojówkarzem. ChciaBa wsta, ale Nick poBo|yB jej dBoD na szyi i zmusiB, by spojrzaBa na niego. Poca- BowaB j z premedytacj. Koniuszek jego jzyka przesunB si po zarysie jej warg, rozchyliB je i zwil|yB. Jego silne palce przytrzymywaBy jej gBow od tyBu, a on tymczasem szerzej rozwarB swoimi ustami jej wargi i wsunB midzy nie jzyk. Bezczelnie i z rozmysBem badaB granice jej wra|liwo[ci, a potem, z tak sam naturaln swobod, z jak j caBowaB, odchyliB gBow do tyBu. - No, Badnie - mruknB i przymykajc powieki zsunB dBoD na jej biodro. - Niezle - wykrztusiBa wymijajco Dani, chocia| twarz miaBa caB w psach. - Jak na pocztek, chciaBa[ powiedzie? - spytaB, obracajc jednocze[nie jej twarz w swoj stron. S R - Nie my[l, |e nie wiem, co robisz - powiedziaBa troch zdyszana. Oczy Nicka roziskrzyBy si tBumion wesoBo[ci. Pu[ciB jej gBow i przesunB palcami po szyi. PoczuBa przyjemne mrowienie. - To chyba dosy oczywiste - powiedziaB. - Po pierwsze, caBuj Badn dziewczyn. Po drugie, nadal staram si ustali, czy to randka, czy wypowiedzenie wojny. - Po drugie - poprawiBa go Dani, nadaremnie czekajc, a| uspokoi si walce Jak mBotem serce - próbujesz mnie omota i uwie[, |ebym zapomniaBa, po co tu przyjechaBam. Tu| obok lewego kcika jego ust znowu pojawiB si wdziczny doBeczek. - ZgadBa[ - poddaB si. - No i jak mi idzie? Dani nie potrafiBa stBumi mimowolnego u[miechu. - Niezle. - M|czyzna zawsze spisuje si lepiej, je[li lubi swoj prac. - Palce Nicka gBadziBy jej biodro, a jego jzyk bBdziB po czubku jej brody. - Daj mi cho cieD szansy, a mo|e nawet polubisz moj strategi. - Taki dobry to ty nie jeste[. - U[miechnBa si i wstaBa. OdwróciBa si, by poda mu ulotk, o któr prosiB. - MiBej lektury - powiedziaBa. - To po|egnanie, tak? - Nick te| wstaB. Jego wargi drgaBy z rozbawienia. Dani podeszBa zdecydowanym krokiem do drzwi i otworzyBa je na o[cie|. - Owszem - powiedziaBa grzecznie, wypraszajc go gestem za próg. Nick zBo|yB ulotk i wepchnB j do kieszeni. W jego oczach malowaB si zabawny zawód. - Na pewno nie zmienisz zdania? - Na pewno. ZawahaB si w progu i obrzuciB j roziskrzonym wzrokiem. - Nie wiesz, co tracisz. Dani odczekaBa, a| wyjdzie, i dopiero wtedy zawoBaBa: - Ani ty! Zamykajc drzwi, sByszaBa jego [miech. S R ROZDZIAA CZWARTY Jeszcze przez dobre pi minut Dani staBa oparta o drzwi, u[miechajc si do siebie i my[lc o Nicku. ZdawaBa sobie oczywi[cie spraw, na jaki niebezpieczny grunt wkracza, ale byBa pewna, |e da sobie rad. ByBoby mo|e troch Batwiej, gdyby nie ta jego atrakcyjno[, jego... msko[. Tak, to najodpowiedniejsze sBowo. Czy spotkaBa ju| m|czyzn, który po tak krótkiej znajomo[ci tak bardzo by j pocigaB? Z pewno[ci trzeba bdzie na niego uwa|a, zarówno w pracy, jak i w kontaktach osobistych. ByBa, naturalnie, za sprytna, by nie przejrze jego taktyki. Nick stanowi nieprzewidzian komplikacj, ale nie tak znowu straszn. Dobrze wiedziaBa, gdzie koDcz si obowizki, a zaczyna przyjemno[. Z tych rozwa|aD wyrwaB j [wiergot telefonu. DzwoniB Josh. Dani zBo|yBa mu zwi- zBy, poufny meldunek, pomijajc skrupulatnie milczeniem niezwykB strategi zastosowan przez wiceprezesa fabryki. To wezmie na siebie. Rozmowa trwaBa okoBo dwudziestu minut i dopiero kiedy si rozBczyli, Dani spoj- rzaBa na zegarek. ZaklBa gBo[no ze zBo[ci i rozpaczy. Kwadrans po jedenastej! WypadBa z pokoju, zdajc sobie doskonale spraw, |e nie zBapie ju| nikogo z ludzi zaczynajcych trze- ci zmian ani wikszo[ci tych, którzy schodz wBa[nie z drugiej. Wyrzucajc sobie bez- my[lno[, próbowaBa z pocztku obarczy win Nicka, ale po chwili zastanowienia doszBa do wniosku, |e nie mo|e mu nic zarzuci. OdwiózB j przecie| do motelu sporo przed jede- nast. Nie spózniBaby si, gdyby po jego wyj[ciu nie zaczBa buja w obBokach, a potem nie rozmawiaBa tak dBugo z Joshem. W[ciekBa na siebie, zBamaBa kilka razy nakaz ograniczenia szybko[ci, ale i tak pod bram zakBadu stanBa dopiero o jedenastej czterdzie[ci. Nie zastaBa tam nikogo prócz stra|nika i paru maruderów z drugiej zmiany. Kobiety, oczywi[cie, po zakoDczeniu zmiany nie zwlekaBy z opuszczeniem zakBadu i z bramy wychodzili teraz przewa|nie m|czyzni: mBodzi kawalerowie, którym do domu si nie [pieszyBo. Pierwszy gwizd u[wiadomiB Dani, |e nie zd|yBa si nawet przebra i nadal paraduje w powabnej weBnianej sukni, w butach na wysokim obcasie i z wieczorowym ma- kija|em. ZapiBa szybko pBaszcz, ale mijajcych j m|czyzn bardziej od papierów, które usiBowaBa im wciska w rce, interesowaBa ona sama. W zasadzie nie byli namolni, aczkol- wiek od grupki oderwaB si jaki[ mBody przystojniaczek i, ruszajc ku niej rozkoBysanym S R krokiem urodzonego chuligana, wyraznie szpanowaB przed kolegami. StanB przy niej, objB j rk w pasie i obrzuciB po|dliwym spojrzeniem. - Ile, maBa? Dani zmierzyBa go pogardliwym wzrokiem. - To nie na sprzeda|. - Hej, chBopaki! - zawoBaB mBodzian przez rami. - Ona daje za darmo! Grupka chBopców za jego plecami zaniosBa si nerwowym chichotem, a on jB wodzi dBoni po jej biodrze. - Jedyne, co mog ci da, je[li si ode mnie nie odczepisz i nie pójdziesz w swoj stron - wycedziBa przez zby Dani - to wielki ból, którego nie zapomnisz do koDca |ycia. Kompani woBali, |eby si pospieszyB, ale chBopak zacisnB tylko niedwuznacznie dBoD na po[ladku Dani. ZdawaBa sobie spraw, |e je[li nie zareaguje, chBopak uzna, |e udaBo mu si j zastraszy i ju| nigdy nie bdzie tu bezpieczna. - Ostra jeste[, co? - wymruczaB prowokujco. Wida byBo, |e [wietnie si bawi. - A mo|e chcesz mi pokaza, jaka jeste[ ostra... - DBugo by[ nie wytrzymaB - u[miechnBa si sBodko i podsunBa mu pod nos ulotk. - Umiesz czyta? {eby odgarn sobie sprzed oczu ulotk, musiaB j na chwil pu[ci. WykorzystaBa ten moment i odstpiBa kilka kroków do tyBu. WiedziaBa, |e czujc na sobie wzrok kolegów, nie rzuci si za ni w obawie, |e mo|e jej nie zBapa. SpojrzaB spode Bba. - Jasne, |e umiem czyta. - ZmiB ulotk i wcisnB j Dani w pier[. - Ale i bez koDcze- nia szkóB mog ci powiedzie, |e nie chcemy tutaj tego gówna. - Jego pociemniaBa z gniewu twarz byBa grozna. - Lepiej zabieraj std swoj maB seksown dupci i wracaj, skd ci przyniosBo. Sama si prosisz o kBopoty, panienko. I obrzuciwszy j ostatnim, znaczcym spojrzeniem, odwróciB si i odszedB. Ten wieczorny wypad przyniósB bardzo mizerne efekty. Dani postanowiBa, |e rano to sobie powetuje. Ledwie jednak zaczBa wita pierwsz zmian, przerwaB jej stra|nik oznajmiajc, |e jest znowu proszona do biura. Zirytowana na Nicka, który wyobra|aB sobie zapewne, i| da ale drugi raz wcign w t sam puBapk, od- rzuciBa zaproszenie i powróciBa do pracy. Jednak rozmawiajc ze stra|nikiem, przegapiBa S R Liz, która w tym czasie przeszBa przez bram. ZawoBaBa j, ale Liza nie usByszaBa. Bdzie musiaBa zBapa j po poBudniu. Kiedy urwaBy si strumienie wchodzcych i wychodzcych pracowników i na parkin- gu zapanowaB spokój, Dani doszBa do wniosku, |e nie zaszkodzi dowiedzie si, czego chce od niej Nick - zwBaszcza |e daBa mu jasno do zrozumienia, |e nie jest na ka|de jego zawoBa- nie. - Do pana Cavenaugh - oznajmiBa, podchodzc do bramy. Stra|nik skinB gBow i wrczyB jej czerwon plakietk. Z rosnc ciekawo[ci ruszyBa do gabinetu Nicka. Kiedy tam weszBa, Nick przechadzaB si tam i z powrotem. W mrocznym spojrzeniu, jakie jej rzuciB, czaiBa si furia. - Nic nie mów - zagaiBa Dani, bez powodzenia walczc z cisncym si na usta u[mie- chem. - Sama zgadn. Nie nale|ysz do m|czyzn, którzy lubi, kiedy ka|e im si czeka. - WróciBa[ tu wczoraj wieczorem! - krzyknB zaciskajc pi[ci. - A ostrzegaBem ci, |eby[ tego nie robiBa! Szorstko[ jego gBosu i w[ciekBo[ pBonca w oczach zbiBa j z tropu. WstrzymaBa oddech, instynktownie je|c si na widok wrogo[ci, jaka emanowaBa z niego niczym iskry wyBadowaD elektrostatycznych. - Jedn chwileczk, panie Cavenaugh... - Nie bdzie |adnej chwileczki, panno Miller! - ByB to wBa[ciwie krzyk, w którym kryBa si tak silnie kontrolowana w[ciekBo[, |e Dani a| podskoczyBa, kiedy ruszyB w jej stron. Po raz pierwszy w |yciu jaki[ m|czyzna wprawiB j na chwil w osBupienie. Oczy Nicka ciskaBy gromy, twarz miaB [cignit, mi[nie na policzkach drgaBy mu wyraznie. - OstrzegaBem ci - warknB, cedzc sBowa i usiBujc zapanowa nad gBosem. - MówiBem, |e po zmroku jest tu niebezpiecznie. My[laBem, |e masz na tyle oleju w gBowie... - Nie masz prawa mówi mi, co mam robi. - Dani odzyskaBa wreszcie gBos i chocia| mówiBa spokojnie, z zaskoczeniem stwierdziBa, |e ma pewne trudno[ci ze zBapaniem tchu. - Twoje opinie zupeBnie mnie nie interesuj. Nie bdziesz mi rozkazywaB, kiedy i jak mam wypeBnia moje obowizki... - Do diabBa z twoimi obowizkami! - wybuchnB Nick. - Doigrasz si tego, |e pewne- go ranka znajd ci w krzakach pobit i zgwaBcon... S R - Ju| ci mówiBam... - Teraz masz sBucha mnie. - Nick postpiB jeszcze jeden zBowieszczy krok w jej stro- n, ale zatrzymaB si. Jeszcze raz uczyniB wysiBek, by nada swemu gBosowi spokojne brzmienie. ale oczy miaB nadal mroczne i rozpBomienione. - To nie jest wielkomiejska dziel- nica przemysBowa. Z twojego motelu jest tu dwadzie[cia kilometrów jazdy ciemnymi, bocznymi drogami, a nie musz ci u[wiadamia, jakie niebezpieczeDstwa czyhaj na sa- motn kobiet, je[li przydarzy jej si jaka[ awaria. Owszem, udaBo ci si dojecha tu bez przeszkód, ale stanBa[ na kiepsko o[wietlonym parkingu, majc z trzech stron gste zaro- [la... - WBa[nie ten temat chciaBam poruszy - przerwaBa mu. Jej gBos ociekaB zawodow uprzejmo[ci. - Skoro zatrudniacie na nocnej zmianie tyle kobiet, powinni[cie naprawd zadba lepiej o ich bezpieczeDstwo. O[wietlenie, wicej stra|ników na sBu|bie, którzy w ra- zie potrzeby odprowadzaliby kobiety do samochodów, i tym podobne... Ciemne brwi [cigaBy si powoli, a| w koDcu zbiegBy w pojedyncz, zmierzwion krech nad oczami, które pBonBy tBumion w[ciekBo[ci. DostrzegBa, jak pod rkawami ciemnej marynarki napinaj si mi[nie jego ramion i w tym momencie zdaBa sobie spraw, |e Nick miaBby ochot zBapa j i potrzsn. OdpowiedziaB jednak spokojnie, z ogromnym opanowaniem: - Zapewniamy bezpieczeDstwo zatrudnionym u nas kobietom. Ty jednak nie jeste[ naszym pracownikiem i nie bierzemy na siebie odpowiedzialno[ci... - No pewnie - przerwaBa mu cicho Dani ze zrozumieniem. - Jak by to wygldaBo, gdyby na oczach waszego stra|nika napadnito na parkingu na jak[ kobiet? Co by ludzie powiedzieli? Ciemny pBomieD rozgorzaB w oczach Nicka i przygasB. - To prawda - powiedziaB bardzo spokojnie. - Stra|nik nie mógBby opu[ci posterunku, |eby ci pomóc. ByBaby[ zdana tylko na siebie. - I oczywi[cie fakt, |e jestem ze zwizku... - PotrzsnBa gBow z udawanym wspóB- czuciem. - Bardzo zle by to o was [wiadczyBo. Bardzo zle. Nick patrzyB na ni. DrgaBy mu nozdrza. - UprzedzaBem ci, |e nie chc |adnych kBopotów. Nie zamierzam sta z zaBo|onymi rkami i patrze, jak z rozmysBem prowokujesz awantur... S R - Pan, panie Cavenaugh - odparBa uprzejmie, przeszywajc go lodowatym spojrzeniem - nic tu nie poradzi. Wykonuje swoje obowizki tak, jak uwa|am za stosowne, a pan nie ma nade mn |adnej wBadzy, czy to w tym gabinecie, czy poza nim. A teraz, je[li to ju| wszystko...? Bezsilno[, z jak zaciskaB pi[ci, i mi[nie drgajce mu na policzku powiedziaBy jej, |e do Nicka dotarBo znaczenie jej sBów. Przez chwil jeszcze mierzyB j rozpBomienionym wzrokiem, a potem odwróciB si do niej plecami. - Wyjdz std - warknB. - Mam du|o pracy. - To tak jak ja - odparBa uprzejmie Dani, nie zaprzepaszczajc okazji, by do niej nale- |aBo ostatnie sBowo. - {ycz miBego dnia. WyszBa nie ogldajc si i cicho zamknBa za sob drzwi, czujc na plecach jego morderczy wzrok. Je[li Nick spodziewaB si, |e to poranne spotkanie zdenerwuje j albo w jakikolwiek sposób wyprowadzi z równowagi i przeszkodzi w realizacji zadania, jakie miaBa tu wyko- na, to grubo si myliB. Dani byBa ulepiona z twardej gliny i sBowna utarczka z samego rana rozpaliBa w niej tylko entuzjazm na reszt rozpoczynajcego si dnia. PostanowiBa sobie, |e tym razem nie mo|e rozmin si z Liz. Na dBugo przed koD- cem zmiany byBa ju| pod bram i pech chciaB, aby szpaner z poprzedniego wieczoru wybraB sobie akurat ten dzieD na wcze[niejsze zjawienie si w pracy. Dopingowany obecno[ci ko- legów, znowu do niej podszedB. - Wci| na mnie czekasz, co, malutka? Co dzi[ dla mnie masz? Dani u[miechnBa si do niego. - Zdaje si, |e mamusia ci woBa. Lubie|ny u[mieszek nie znikaB z jego warg. - Wiecie, co mi si nie podoba u niektórych latawic? - zawoBaB przez rami do kumpli. - Nie wiedz, kiedy zbastowa! - PrzesunB po niej ponownie zuchwaBym wzrokiem i Dani, wzdychajc w duchu, zdaBa sobie spraw, |e postanowiB peBni obowizki jednoosobowego patrolu stra|y obywatelskiej. Tylko szcz[ciu zawdziczaBa, |e w tym momencie do bramy zbli|yBa si kolejna grupka pracowników. ChBopak zauwa|yB to i skrzywiB si z rozdra|nieniem. Nie spuszczajc S R z Dani wzroku, wycignB dwa brudne paluchy i z rozmysBem rozpiB górny guzik jej pBasz- cza. MrugnB do niej. - Niektórym latawicom - warknB - potrzebna czasem nauczka. Potem odwróciB si i odszedB, by doBczy do kole|ków. Dani obserwowaBa ich przez chwil, jak zbijaj si w ciasn gromadk, pochylaj ku sobie gBowy, rechocz, zerkaj w jej stron, a nastpnie oddalaj si - nie w kierunku bramy, a parkingu. Potem byBa zbyt zaab- sorbowana, by sprawdzi, dokd poszli, a zreszt maBo j to obchodziBo. MiaBa szcz[cie. Tego dnia Liza wychodziBa z pracy sama. Dobrze te| wró|yB fakt, |e dziewczyna nie zbyBa jej byle czym. - Jak minB dzieD? - przywitaBa j Dani. Liza wzruszyBa ramionami, wypltaBa perkalow opask z kdzierzawych wBosów i wepchnBa j do kieszeni pBaszcza. - Stara bryndza. - SzBa dalej, |ujc zapamitale gum. Dani przyBczyBa si do niej. - SBuchaj, chciaBam z tob porozmawia. MogByby[my usi[ gdzie[ przy kawie? A mo|e zjemy razem kolacj? Liza spu[ciBa wzrok na wypchane czubki swoich znoszonych tenisówek. SzBa dalej przygarbiona, z rkami wepchnitymi gBboko w kieszenie pBaszcza, a kciki ust rozcigaB jej gorzki u[miech. - A stawiasz? - Oczywi[cie. - To nie tra na mnie forsy, kochana. Wiem, o co ci chodzi. Dani lawirowaBa za ni midzy rzdami samochodów. - Wiesz? - Jasne. Chcesz ode mnie czego[. - Zgadza si - przyznaBa bez wahania Dani. - Potrzebna mi twoja pomoc. - A skd wiesz, |e si zgodz? - Nos mi to mówi. Liza stanBa przed nadgryzionym przez rdz, czterodrzwiowym samochodem. Odwró- ciBa si, |eby spojrze na Dani. Wiatr targaB jej wBosy, a sBoDce odbijaBo si w oczach. Wyraz twarzy miaBa enigmatyczny. S R - Pewnie wiesz, |e to ja poszBam do facetów z góry, |eby upomnie si o wolne dni na opiek nad chorymi dziemi. Mo|e wiesz te|, |e od póB roku próbuj co[ zdziaBa w sprawie lepszego o[wietlenia na czwartej ta[mie. Cholera, tyle czasu przesiaduj w tym [mierdz- cym biurze, |e powinni mi ju| wypBaca pensj sekretarki. - WzruszyBa ramionami. - I nic. Powiem ci co[, dziecko. Szkoda twojego czasu. - Co[ z tego wyniknie - powiedziaBa z lekkim naciskiem Dani - je[li bdziemy si trzymaBy razem. WsunBa[ ju| nog midzy drzwi, Lizo. Teraz wystarczy tylko, by stanBa za tob jaka[ siBa. Co masz do stracenia? - Robot - odparBa lakonicznie. - Nie mog ci wyla za dziaBalno[ zwizkow, je[li tylko prowadzisz j po godzi- nach pracy. Mo|esz ich pozwa do sdu. Liza roze[miaBa si gorzko. - O, tak. Bdziesz opowiadaBa mojemu gBodnemu dziecku o sdach, kiedy jego matka bdzie staBa w kolejce po zasiBek dla bezrobotnych. - Nie otwieraBa jednak drzwiczek samo- chodu. - Masz dziecko? - zapytaBa Dani, byle tylko zyska na czasie. - To ju| nie dziecko. Ma dziesi lat. - Nie wygldasz na matk dziesiciolatka. Liza znowu si roze[miaBa. - Matk to ja mogBam zosta w wieku jedenastu lat. Bóg daB mi jeszcze trzy lata wol- no[ci, zanim straciBam rozum na tylnym siedzeniu pewnego chevroleta i... - wzruszyBa ra- mionami - w dziewi miesicy pózniej, hokus-pokus, zjawia si Mary. {eby zaj[ w ci|, nie trzeba by dorosB. Wystarczy by gBupi. Dani nie mogBa powstrzyma u[miechu, sByszc to |yciowe podsumowanie. - Tym bardziej masz powody, by d|y do polepszenia swojej sytuacji materialnej. Chcesz dla Mary jak najlepiej, prawda? A ile mo|esz jej da, pracujc przez reszt |ycia za grosze? Liza u[miechnBa si i |ujc gum odwróciBa wzrok. - Wygadana jeste[, nie ma co. To dlatego zaBapaBa[ si do tej pokrtnej roboty? - Chtnie ci o niej opowiem - Dani odwzajemniBa jej u[miech. - Przy kolacji. Liza zawahaBa si przez mgnienie oka i signBa do klamki. S R - Nie mog - powiedziaBa. - Musz odebra dziecko. Zwykle zostawiam maB u mamy, ale mamie dokucza ostatnio krgosBup i le|y w Bó|ku. Musz wynajmowa opiekunk. PBac jej od godziny. - Mo|esz zabra dziecko ze sob - nalegaBa Dani. Liza wsiadBa do samochodu i znowu si u[miechnBa. - Nie dajesz Batwo za wygran, co? Ciekawe, na ile darmowych kolacji mogBabym ci nacign? - Na tyle, ile trzeba - obiecaBa Dani. Liza przekrciBa kluczyk w stacyjce i zdezelowany grat zakrztusiB si, zakasBaB i obu- dziB z ociganiem do |ycia. - Zastanowi si jeszcze - mruknBa Liza ruszajc. Dani z satysfakcj odprowadziBa j wzrokiem. W koDcu nie od razu Rzym zbudowano i Dani uznaBa, |e osignBa spory postp. Gdyby udaBo jej si nawiza kontakt z kim[ na terenie zakBadu i mogBa rozpocz etap or- ganizacyjny, sprawy potoczyByby si o wiele szybciej. Wtedy dopiero wiedziaBaby, na czym stoi. Do koDca drugiej zmiany, czyli do dwudziestej trzeciej, nie miaBa tu ju| nic do roboty, postanowiBa zatem wróci do motelu i wykorzysta wieczór na dopracowanie taktyki akcji, której ogólne zarysy zaczynaBy si ju| krystalizowa w jej umy[le. Jej samochód staB w sa- mym koDcu parkingu, z dala od innych, bo tylko tam byBo wolne miejsce, kiedy tu przy- jechaBa. Gdy do niego doszBa, stanBa jak wryta. Wszystkie cztery opony byBy oklapnite. ZaklBa pod nosem i przystpiBa do ogldzin. Nie byBo tak zle. Po prostu kto[ spu[ciB powietrze. Przez my[l przemknBa jej natychmiast zBo[liwie u[miechnita gba maBolata spod bramy zakBadu i sBowa:  Niektórym latawicom potrzebna czasem nauczka". WysyczaBa dosadne przekleDstwo i kopnBa z w[ciekBo[ci rozpBaszczon przedni opon. Nie pomogBo to ani troch. PrzemaszerowaBa jeszcze raz przez caBy parking i poprosiBa stra|nika przy bramie o udostpnienie telefonu. PoinformowaB j, |e to aparat do rozmów wewntrznych. Doskonale wiedziaBa, |e musi mie te| wyj[cie na zewntrz, konieczne chocia|by w nagBych wypad- kach, ale machnBa rk. S R - A mógBby mi pan wystawi przepustk na teren zakBadu? Mo|e stamtd udaBoby mi si zadzwoni? PokrciB zdecydowanie gBow. - Nie da rady, kochana. Nie wolno mi. - Niech pan posBucha - wyja[niBa cierpliwie. - Chc tylko zadzwoni na stacj obsBugi. SiadBo mi powietrze w koBach i... - Nie ma pani zapasowego? SpojrzaBa na niego wielkimi oczami. - Mam, ale nie cztery. ZachichotaB pod nosem. - Jakie[ chBopaki od nas zrobiBy pani brzydki kawaB, co? - Tak sdz - odparBa oschle. - Wie pan mo|e, gdzie jest telefon, z którego mogBabym skorzysta? M|czyzna przygldaB si jej przez chwil, a potem pokrciB powoli gBow. - Nie wiem - burknB i zamknB okienko. Dani odwróciBa si. RozsadzaBa j zBo[, stopniowo ogarniaBa te| rozpacz. Po raz pierwszy zmuszona byBa przyzna, |e Nick miaB racj, okre[lajc okolic jako odludn. I co ma teraz pocz? I[ na piechot? Nawet gdyby wiedziaBa, w któr stron si skierowa, to do najbli|szej stacji obsBugi jest zapewne wiele kilometrów. Nie miaBa naprawd wyboru. PozostawaBo tylko sta tutaj i prosi przechodzcych, sprawiajcych co sympatyczniejsze wra|enie pracowników, |eby zatelefonowali w jej imieniu po pomoc drogow, albo czeka, a| stra|nik si nad ni zlituje i pozwoli skorzysta ze swojego telefonu. OkoBo siedemnastej z bramy zaczB si wysypywa personel administracyjny. Kilka kobiet, które zagadnBa, grzecznie, ale stanowczo odmówiBo wstawiennictwa u stra|nika. Nie, nie mo|e wej[ do biura. Kiedy Dani prosiBa, by zechciaBy zatelefonowa za ni, mó- wiBy, |e [piesz si do domu i odchodziBy. ZdarzaBy si i mniej uprzejme. Wikszo[ w ogóle j ignorowaBa. Jej cierpliwo[ i optymizm byBy ju| na wyczerpaniu, kiedy naraz usBy- szaBa za plecami cichy gBos: - SByszaBem, |e masz kBopoty z samochodem. S R Nick. Elegancki i zadbany, pBaszcz przewieszony przez jedn rk, neseser w drugiej. Dani wyobraziBa sobie, z jak satysfakcj minBby j teraz obojtnie i zostawiB na pastw losu. OgarnBa j furia. - Dobrze sByszaBe[ - mruknBa lodowato i odwróciBa si do niego plecami. - To mo|e popatrzmy, co? - DotknB lekko jej ramienia, nie starajc si nawet ukry drwiny w oczach, które pytaBy:  A nie mówiBem?". ObrzuciBa go lekcewa|cym spojrzeniem. - Je[li rajcuje ci ogldanie oklapnitych opon, to idz sobie popatrze. Ja mam wa|- niejsze sprawy na gBowie. - Na przykBad dziesiciokilometrowy spacerek do najbli|szego warsztatu? - Oczy Nicka mierzyBy j kpico. - Bd||e powa|na. Dani wlepiBa w niego w[ciekBy wzrok. - A masz lepsze propozycje? Zwietnie si bawiB. Aagodnie ujB j za Bokie i pocignB na parking. PoddaBa si z ociganiem. - Jak, u licha, mogBa[ dopu[ci do tego, |eby siadBy ci cztery koBa naraz? - mruknB wspóBczujco. - Powinna[ zwraca wiksz uwag na zu|ycie bie|nika. - Zu|ycie bie|nika ma niewiele wspólnego z kim[, kto celowo spu[ciB mi powietrze - odburknBa. Nick cmoknB. - No, no, to mi wyglda na akt wandalizmu. Na pani miejscu poszedBbym na policj, panno Miller. RzuciBa mu ponure spojrzenie. - Nie zaskoczyBoby mnie wcale, gdyby si okazaBo, |e to pana sprawka. - To wcale nie jest zabawne - odparB powa|nie. Stanli przed jego brzowym buic- kiem. - Wsiadaj, odwioz ci do domu. - A co z moim samochodem? - nie dawaBa za wygran. Nick wydaB zniecierpliwione westchnienie. - Wezw do niego kogo[, w porzdku? - OtworzyB przed ni drzwiczki. - Wsiadasz, czy mam ci tu zostawi? - A wBa[nie |e zostan i poczekam na mechanika - odparBa z uporem. S R Grymas irytacji przemknB mu przez twarz. - Nie drocz si ze mn, Dani, dobrze? I tak ju| jestem wobec ciebie grzeczniejszy, ni| na to zasBugujesz. - WedBug ciebie wykonanie jednego telefonu, by ratowa dam z opresji, to grzecz- no[? - odparowaBa z sarkazmem. - To| to kwestia zwyczajnej przyzwoito[ci, rycerzu Ga- lahadzie! Mimowolny u[miech wygiB mu kciki ust i zaigraB w oczach. - Wsiadaj, dobrze? Troch to potrwa, zanim tu przyjad. Mo|emy w tym czasie wpa[ gdzie[ na kolacj. Ta propozycja rzeczywi[cie j zaskoczyBa. - Kolacj? - Wygldasz na gBodn. WsiadBa do samochodu i zaczekaBa, a| Nick zajmie miejsce za kierownic, a wtedy zapytaBa: - Có| takiego zaszBo od rana, |e moje towarzystwo znowu staBo si dla ciebie do znie- sienia? - Rano rozmawiali[my o interesach - odparB po prostu, przekrcajc kluczyk w sta- cyjce. - Teraz jest to spotkanie towarzyskie. - WstrzymaB si chwil z wrzuceniem biegu. - Na co masz apetyt? - Na konia z kopytami. Nie miaBam czasu na lunch. Dlaczego to robisz? Nick nie odpowiedziaB. - Co my[lisz o kuchni meksykaDskiej? - Taka sobie. - Dani obserwowaBa go bacznie. - Czy to ma by co[ w rodzaju nie- zrcznych przeprosin za ten poranny wybuch? - Moja droga - odparB bez zastanowienia, patrzc pustym wzrokiem w przestrzeD - nigdy nie przepraszam za sBowa prawdy. Czy masz co[ przeciwko spaghetti? - WBa[ciwie, to nie - odparBa, nie odrywajc oczu od jego twarzy. - Zwietnie. - WrzuciB wsteczny bieg i ruszyli. - Znam takie jedno miejsce. - Nie wiem, czy dobrze zrozumiaBam - podjBa niepewnie Dani, [ledzc oczami jego profil i wypatrujc tam jakiej[ wskazówki, która wyja[niBaby to zaskakujce zachowanie. S R Instynkt ostrzegaB j, |eby miaBa si na baczno[ci. - I nie jestem do koDca przekonana, czy mi si to podoba. Nick wyprowadziB samochód w milczeniu na autostrad i skrciB w kierunku prze- ciwnym do tego, w którym znajdowaB si jej motel. Jechali odcinkiem szosy, którego jesz- cze nie zbadaBa. - A co tu jest do podobania? - wzruszyB ramionami. - ZBapaBa[ gum, a ja byBem na tyle uprzejmy, |e zaproponowaBem ci pomoc, a na dodatek stawiam kolacj. Ciesz si z te- go. - Czy mam przez to rozumie - spytaBa sceptycznie - |e tym razem ty pBacisz? ZerknB na ni z ukosa i u[miechnB si. - Nazwijmy to rewan|em. Nie patrz na mnie tak podejrzliwie. Wyznaj mi szczerze, czy w obecnych okoliczno[ciach przychodzi ci do gBowy kto[, kogo wolaBaby[ teraz widzie na moim miejscu? - No có| - odparBa cynicznie po chwili zastanowienia - jest jeden taki ajatollah, dwóch dyktatorów z Bliskiego Wschodu, paru zbiegBych zbrodniarzy wojennych... Nick posBaB jej spojrzenie, w którym uraza mieszaBa si z wyrozumiaBo[ci. - Proponuj rozejm - mruknB i skierowaB wzrok na drog. - Przykro mi z powodu te- go, co zaszBo dzi[ rano - podjB. - Nie |aBuj niczego, co powiedziaBem czy zrobiBem - spre- cyzowaB szybko - ale przykro mi z powodu caBego tego zaj[cia. - I wycignB do niej rk. Dani spojrzaBa na ni z wahaniem. - Randka? - spytaBa. - Randka - potwierdziB. PrzysunBa si do niego, a on poBo|yB z zadowoleniem dBoD na jej kolanie. Nie mogBa si powstrzyma i odwzajemniBa u[miech, który jej posBaB. Ku zaskoczeniu Dani, niespeBna dziesi minut pózniej zjechali z autostrady w rzadko uczszczan, krt drog. Wkrótce potem Nick zwolniB i skrciB w podjazd, na którego koD- cu wznosiB si atrakcyjny, cedrowy dom otoczony niskimi, [wie|o zasadzonymi krzewami i drzewkami. - No, no - mruknBa niewinnie Dani - wyglda caBkiem jak prywatny dom. Nick otworzyB pilotem drzwi gara|u i wprowadziB samochód. S R - Tutejszy szef kuchni sBynie w trzech okrgach z najlepszego sosu do spaghetti - za- pewniB j. Gdy weszli do [rodka, rzuciB klucze na kuchenny blat i wprowadziB Dani do prze- stronnego, eleganckiego salonu o [cianach wyBo|onych sosnow boazeri. W jedn ze [cian, t naprzeciwko sigajcego od podBogi do sufitu okna, wbudowano wielki, kamienny komi- nek. Wystrój tego wntrza utrzymany byB w Bagodnych odcieniach ziemi. Przed kominkiem i przed szafk ze sprztem stereofonicznym staBy kanapy i mikkie fotele. Na klocach suro- wego drewna pyszniBy si bujne paprocie i stylowe lampy. Swojsko[ci i przytulno[ci nada- waB wntrzu wielki, wbudowany w [cian regaB na ksi|ki. - No nie, Nick - powiedziaBa Dani szczerze poruszona. - Aadnie tu. - A czego si spodziewaBa[? - spytaB, rzucajc neseser na fotel. - No... sama nie wiem. - Zaciskajc z namysBem usta, Dani zaczBa si przechadza po pokoju. - Lustrzanych sufitów, czerwonych atBasów, [cian w chmary maBych tBustych cheru- binków i nagich kobiet... - OkrgBego Bo|a z futrzan narzut i elektronicznym sterowaniem? - podchwyciB jej ton. - WBa[nie. - W oczach Dani zabBysBy iskierki wesoBo[ci. - Mam nadziej, |e si zbytnio nie rozczarowaBa[. WzruszyBa ramionami. - Jako[ to prze|yj. Nick u[miechnB si i odwróciB, |eby wyj[. - Porozgldaj si tu troch, je[li chcesz. Czuj si jak u siebie. Ja id si przebra i za- dzwoni do tego warsztatu. Dani zdjBa pBaszcz, poBo|yBa go na fotelu obok nesesera Nicka i, korzystajc z przy- zwolenia gospodarza, ruszyBa na obchód po nieskazitelnie czystej, utrzymanej w tonacji miedzi kuchni, po uroczej, maBej jadalni z trzema szklanymi [cianami i kompletem stoBo- wym z wi[niowego drewna, zajrzaBa do otwartego pokoju, który byB niewtpliwie jego ga- binetem, i zakoDczyBa zwiedzanie w wielkiej Bazience o [cianach i posadzce wyBo|onych ciemnoniebieskimi kafelkami, przepiknie kontrastujcymi z biel wpuszczonej w podBog wanny i srebrem bByszczcych kranów. U[miechnBa si do siebie, bo byBo to wicej, ni|by S R si po nim spodziewaBa. Kiedy wróciB Nick, podpalaBa wBa[nie zapaBk stosik drewna, który uBo|yBa w kominku. - Prosz, prosz - pochwaliB jej sprawno[ w rozniecaniu ognia. - Dobrze mie w do- mu takie po|yteczne stworzonko. - Kompetentne - przyznaBa skromnie i odwróciBa si twarz do niego. Zbli|aB si przebrany w d|insy i baweBnian bluz, mierzc j zdradzajcym uznanie wzrokiem. Dani miaBa na sobie be|owy, sztruksowy spodnium ze [cigaczami w talii i pod bius- tem, a pod spodem kremowy póBgolf. Strój ten powikszaB jej biodra i prowokacyjnie za- okrglaB piersi, lecz a| do chwili, kiedy poczuBa na sobie wzrok Nicka, nie uwa|aBa go za szczególnie seksowny. - Wygldasz uroczo - powiedziaB, biorc j za rce. Na dzwik sBowa  uroczo" zmarszczyBa nos i cofnBa dBonie. - Jestem odporna na twoje obelgi - oznajmiBa. Ale kiedy nie odrywaB od niej wzroku, taksujc jej drobne, krgBe ksztaBty, poczuBa si nieswojo i zrobiBa krok do tyBu. - MówiBe[ chyba, |e mo|na tu zje[ kolacj. Przez chwil wydawaBo jej si, |e nie zrozumiaB, lecz w koDcu poruszyB si. - Ju| si robi - rzekB pogodnie, odwracajc si. - DzwoniBem w sprawie twojego sa- mochodu - dorzuciB, kiedy wchodziBa za nim do kuchni. - Wszystko zaBatwione. - Dziki, Nick - powiedziaBa z nie udawan wdziczno[ci. ZdawaBa sobie spraw, |e w tych okoliczno[ciach akurat on miaB najmniejszy interes w spieszeniu jej z pomoc i do- ceniaBa ten gest. Nick wzruszyB obojtnie ramionami. - Ale nie oczekuj, |e popdz tam rozbraja bomb, któr by mo|e kto[ ci podBo|yB. Moja rycersko[ koDczy si na oklapnitych oponach. PrzysiadBa na stoBku i obserwowaBa go, jak kompletuje skBadniki sosu do spaghetti. - Chyba nie zamierzasz zaczyna od podstaw?! - zaprotestowaBa. - Na upichcenie do- brego sosu potrzeba caBego dnia. Nie da si tego zrobi w par godzin. - Bzdury - fuknaB, podcigajc rkawy szarej bluzy. - To przepis mojej babki i jeszcze nigdy mnie nie zawiódB. S R - ZaBo| si. |e twojej babce zajmowaBo to caBy dzieD. Pomidory trzeba najpierw spa- rzy - upomniaBa go. RzuciB jej spojrzenie spode Bba, sBusznie podejrzewajc, |e to dopiero wstp do tego, co ma nastpi. Dani wygBaszaBa ochoczo rady, o które nikt jej nie prosiB. KrytykowaBa jego sposób przyrzdzania ciasta, krciBa gBow nad szczodrym szafowaniem oregano i czosnkiem, wy- gBosiBa wykBad na temat wBa[ciwego doboru win, a| w koDcu Nick zagroziB jej no|em do warzyw i zapdziB do robienia saBaty. Usiedli do posiBku w jadalni. StóB byB przykryty obrusem z prawdziwego lnu i przy- ozdobiony [wiecami - co jak na m|czyzn stanowiBo niezwykB dbaBo[ o szczegóBy - i Dani znowu stwierdziBa, |e jest pod wra|eniem. - Aadny pokój - powiedziaBa. - Rzadko buduje si teraz domy z osobnymi jadalniami, a szkoda. Nick przyznaB jej racj. - Powinna[ zobaczy, jak to wyglda rano - powiedziaB. - Okno wychodzi na rzek ze wschodzcym nad ni sBoDcem. Jest naprawd przepiknie. - A ty siadasz co rano nad obfitym [niadaniem ze swoim srebrnym dzbankiem do ka- wy i  Wall Street Journal" w rku? - zakpiBa. W jej oczach poByskiwaBy refleksy pBomyków [wiec. - Nie tak czsto, jak bym chciaB - odparB i skrzywiB si. - U[wiadomiBem sobie wBa- [nie, jaki to przygnbiajcy obraz - mruknB. - Samotny stary kawaler, jedzcy [niadanie w towarzystwie gazety i wschodzcego sBoDca. Brakuje tylko kota, który le|aBby mi na kola- nach i skubaB okruchy grzanek. - Pies my[liwski - zawyrokowaBa. - Brakuje ci tutaj kBapouchego, chrapicego w nocy basseta. - Brakuje mi - poprawiB j Nick z przelotnym, figlarnym bByskiem w oku - Badnej, mBodej kobiety, która dodawaBaby blasku mojemu [niadaniowemu stoBowi. - ZamilkB na chwil, a potem dodaB: - Latem zamierzam kupi kilka koni. Pastwisko jest ju| ogrodzone. Jezdzisz konno, Dani? Roze[miaBa si. - W Chicago? Gdzie? S R Co[ w jej [miechu chyba go zafascynowaBo. PoczuBa si troch nieswojo, widzc Ba- godny blask, który pojawiB si w jego oczach. MusiaBa odwróci wzrok. - A wBa[ciwie jak dBugo zamierzasz tu zosta? - spytaB jak gdyby nigdy nic, wracajc do przerwanego posiBku. - Pod koniec drugiego tygodnia oszacuj swoje postpy - odparBa - i zBo| raport. Je[li uznamy, |e sytuacja zasBuguje na nasze dalsze zainteresowanie, prawdopodobnie zostan tu jeszcze przez miesic. DBu|ej nie powinno to potrwa. Nick spojrzaB na ni unoszc brwi. - Bardzo profesjonalne podej[cie. Nie przypuszczam, |eby[ fatygowaBa si z infor- mowaniem mnie, czy waszym zdaniem sytuacja bdzie zasBugiwaBa na dalsze zainteresowa- nie, czy nie. - Wykluczone - odparBa z u[miechem. ZaoferowaBa swoj pomoc w sprztniciu ze stoBu, ale Nick kazaB jej zostawi talerze i przenie[li si z winem do salonu. Nick dorzuciB do ognia jeszcze jedno polano i usiadB na stojcej przed kominkiem kanapie wyraznie oczekujc, |e Dani zajmie miejsce obok niego. Dani za[ przechadzaBa si po pokoju, sczc wino i demonstrujc nagBe zainteresowanie fi- gurynkami i antykami, zdobicymi stoliki i póBk nad kominkiem. CzuBa si coraz bardziej nieswojo, [wiadoma, |e Nick obserwuje j i czeka cierpliwie, zupeBnie jakby wiedziaB, co wywoBaBo ten niespodziewany atak zdenerwowania i przyjmowaB to z rozbawieniem. DotknBa li[cia paproci i wykrzyknBa z przesadnym zaskoczeniem: - Prawdziwa! ByBam przekonana, |e taki kawaler jak ty nie bdzie ryzykowaB z ni- czym po[ledniejszym od szczerego plastyku. Czy nie pomy[laBe[, |e je[li ta ro[lina zwid- nie, zrujnuje ci caBy wystrój wntrza? - O tym nie ma mowy - zapewniB j, pocigajc Byk wina. - Wystarcza jej troch wody i klasycznej muzyki dwa razy w tygodniu. - Klasycznej muzyki? - Oczywi[cie. Moje ro[linki maj bardzo wyrafinowane gusta. U[miech Nicka byB tak czarujco zarazliwy, |e musiaBa odwróci wzrok i skupi si na podziwianiu ramy pejza|u, wiszcego na [cianie obok kominka. Kcikiem oka widziaBa Nicka rozpartego na kanapie w swobodnej pozie. SiedziaB z nog zaBo|on na nog, wyci- gnit rk poBo|yB na oparciu. WypBowiaBe d|insy uwypuklaBy ka|dy misieD, a spod pod- S R cignitych rkawów bluzy wystawaBy [niade, gsto owBosione przedramiona, których siB zdradzaBy nabrzmiaBe |yBy. PrzebieraB od niechcenia palcami, przygotowujc je jakby do pieszczot. Dani upiBa Byk wina. - Wiesz, co by pasowaBo do tej kolacji? - spytaBa. - Biszkoptowa babka na deser. Znam przepis na pyszn babk biszkoptow. - Na upieczenie dobrej babki biszkoptowej trzeba paru dni - zauwa|yB leniwie Nick i wycignB do niej rk. - Przyjdziesz tu wreszcie i usidziesz, czy mam ci do tego zmusi? O babce biszkoptowej porozmawiamy innym razem. Dani u[miechnBa si niepewnie i usiadBa przy nim. - A o czym bdziemy rozmawiali teraz? - O wszystkim i o niczym. - Jego palce zamknBy si na kosmyku jej wBosów i zaczBy bada bez po[piechu ich jako[. Jego Bagodne, peBne ciepBa oczy przypominaBy aksamitn wy[cióBk pudeBeczka na klejnot. - To bardzo pojemny temat - za|artowaBa bez przekonania. U[miechnB si lekko. - Na pocztek chciaBbym znowu usBysze, jak wymawiasz moje imi. - Twoje imi? - spytaBa zaskoczona. - Tak, moje imi. DBugo musiaBem ci przekonywa, |e je posiadam i |e podoba mi si jego brzmienie. ZawahaBa si. - Nick? PrzesunB palcem wskazujcym po zarysie jej twarzy od ucha poczynajc, a na pod- bródku koDczc. Wra|enie byBo hipnotyzujce i sprawiBo, |e ciarki przeszBy jej po skórze. - Nie. Powiedz to tak, jak wczoraj wieczorem: Nick, kochanie. Dani przeBknBa z trudem [lin. PoczuBa na szyi jego palec i przyspieszone bicie serca. - Nick... kochanie. - GBos troch jej si zaBamywaB. - Tak ju| lepiej - powiedziaB z u[miechem. UjB jej brod midzy kciuk a palec wskazujcy i nachyliB si ku niej. ByB to delikatny, lekki pocaBunek, bardziej obietnica ni| pieszczota. OblaBa j fala ciepBa i kiedy Nick odwró- ciB si, |eby odstawi na stolik kieliszek z winem, rozchyliBa usta, chwytajc spazmatycznie oddech. S R - Daj mi swój kieliszek, kochanie - poprosiB cicho i nie pozostawaBo jej nie innego, jak tylko posBucha. Spr|yny kanapy zaskrzypiaBy pod ci|arem Nicka, który odwróciB si do niej z po- wrotem, zmieniajc jednocze[nie pozycj, by wsun rce pod jej ramiona i przycign do siebie. Jego silne palce spoczBy pewnie na jej plecach. PrzycignB j do swej szerokiej piersi, w któr ufnie si wtuliBa. Ponownie nachyliB si ku niej dra|nic jzykiem wargi, a potem powoli, z rozmysBem, coraz silniej przygarniajc j do siebie, przykryB jej usta wBa- snymi i wsunB midzy nie jzyk. NagBa lawina wra|eD odarBa Dani z wszystkiego, poza ostr [wiadomo[ci jego bli- sko[ci i uczu, jakie w niej wzniecaB. WygldaBo to tak, jakby raptownemu przerwaniu ule- gBa wiz pomidzy jej umysBem a wol, pozostawiajc j skoncentrowan wyBcznie na swym ciele i na tym, co robi Nick. ByBa niezdolna do jakiegokolwiek ruchu, do my[lenia, do reakcji i szokowaBo j to, bo nikt jeszcze tak na ni nie dziaBaB. Nikt jeszcze tak szybko nie zawBadnB bez reszty jej zmysBami. Jeszcze wiksze zdumienie wywoBywaB w niej fakt, |e ponad wszystko pragnBa, by trwaBo to jak najdBu|ej. Kiedy si od niej odsunB, wydaBa tylko cichy, zduszony jk, instynktowny i nie kon- trolowany wyraz protestu, który, gdyby nie stan oszoBomienia, w jakim si znajdowaBa, za- |enowaBby j sam, bo tak wyraznie brzmiaB w nim ton zawodu. Nick palcem pogBadziB j po policzku, zmuszajc do otwarcia oczu. - Zrób to dla mnie, Dani - wyszeptaB, wpatrujc si w ni ciemnymi, zamglonymi oczami. - PocaBuj mnie tak samo. - ChwyciB jej dBoD wczepion odruchowo w jego tali, uniósB j do swojej twarzy i zaczB pociera grzbietem szorstk skór policzków. - Nie bój si mnie dotyka. Serce waliBo Dani jak mBotem, a wargi wci| dr|aBy. Uczucie zawstydzenia zmieszane z dBawicym po|daniem i nieokre[lonym lkiem pozbawiBo j tchu. - Nie - wykrztusiBa ochryple. - Nie... nie powinni[my... Nick przycignB j Bagodnie do siebie i przykryB jej usta swoimi zmuszajc, by wsu- nBa mu jzyk midzy wargi. PBochliwie z pocztku, wodziBa jzykiem po jego wargach, tak jak on robiB to przed chwil, a potem napotkaBa jego zuchwaBy jzyk i nie stawiaBa oporu, kiedy powoli przechyliB j na kanap. PrzesunBa pieszczotliwie dBoni po jego twardym karku i wczepiBa palce w zadziwiajco mikkie wBosy. ObjBa go drug rk i pod mikk S R baweBnian koszulk wyczuBa napinajce si mi[nie pleców. Lekki nacisk jego torsu na jej piersi podra|niB je i przycignBa go do siebie mocniej. JB obsypywa delikatnymi poca- Bunkami jej rozpalon twarz, a jego palce manipulowaBy ju| zrcznie przy guziku na szel- kach jej stroju. Serce podskoczyBo Dani w piersiach, wpadajc w ostrzegawczy rytm. - Nick, nie... - Ciii. - Jego ciepBy oddech owiaB jej ucho, pobudzajc w niej wszystkie nerwy. Szelki opadBy i jego dBoD zamknBa si na jej mikkich piersiach. OdwróciBa gBow, walczc o zachowanie jasno[ci umysBu, cho serce biBo jej jak oszalaBe. - Nick, nie, prosz. Nie mo|emy... - Wszystko bdzie dobrze. - PrzesunB pieszczotliwie ustami po jej twarzy. - Pozwól mi si tylko dotyka... caBowa... WcisnB usta w jej pier[ poprzez okrywajcy j mikki materiaB sweterka. CiepBo, roz- pBywajce si od tego miejsca, odebraBo jej wBadz w koDczynach i wywoBaBo w dole brzu- cha pulsujcy ból. Jego dBoD wkradBa si pod sweterek i, pozostawiajc za sob mrowicy [lad na nagiej skórze, jBa sun w gór. NatrafiBa na zapink stanika i z wolna odsBoniBa jej nagie piersi przed jego wzrokiem. PoczuBa, |e powoli, nieodwoBalnie, z rosncym podniece- niem, ze [lep ulegBo[ci pogr|a si w otchBani rozkoszy. UniósB si lekko na Bokciu. Jego ciepBy oddech osuszaB wilgo na jej piersi i BaskotaB wra|liwe ciaBo. Oczy miaB zasnute mgieBk podniecenia i pociemniaBe z po|dania. ZsunB rk do guzików jej spodni. Dani odzyskaBa trzezwo[ my[lenia i poraziBa j [wiadomo[ celu, do którego oboje zmierzali i tego, jak bardzo pragnBa go osign. To zaszBo ju| o wiele za daleko. ChwyciBa Nicka za rce. GBos miaBa nadal zdyszany, ale nie byBo w nim ju| cienia niezdecydowania, co najwy|ej nutka paniki i Nick j wychwyciB. - Nie, Nick - wyrzuciBa z siebie gwaBtownie. Oczy miaBa szeroko rozwarte i ciemne. - PrzestaD. Daj mi wsta. WyswobodziBa si z jego obj i pospiesznie poprawiBa na sobie ubranie. - Dlaczego? - spytaB ze zmieszaniem w oczach. - Co si staBo, kochanie? Dani rce dr|aBy tak, |e nie mogBa sobie poradzi z zapiciem stanika. DaBa sobie wreszcie z tym spokój i obcignBa sweterek. S R - Nie mów do mnie  kochanie" - wykrztusiBa zdBawionym gBosem. Nick usiBowaB si u[miechn. Jedn rk nadal obejmowaB j w talii. - To silniejsze ode mnie. Jeste[ kochana. - Nick, na miBo[ bosk, dasz mi wreszcie usi[? - GBos niemal jej si zaBamaB. Nick odsunB si i dostrzegBa w jego oczach bBysk urazy i zmieszania. OdwróciBa si do niego plecami i nieporadnymi, gorcymi palcami podjBa walk z zapink stanika. Nadal z trudem BapaBa powietrze, a od bijcego w przyspieszonym rytmie serca bolaBo j w pier- siach. - Nie jest ci troch gBupio? - spytaB oschle Nick. - WydawaBo mi si, |e jeste[my oboje zbyt starzy, by zachowywa si jak dzieci na pierwszej randce. Fakt, byBo jej gBupio. - Przepraszam - wybkaBa. - Nie chciaBam ci prowokowa. Powinnam byBa od razu to przerwa... - Dlaczego? - W gBosie Nicka byB chBód. ZapiBa szelki spodni. ZapragnBa odsun si od niego. WstaBa, starajc si ochBon, uspokoi miarowe, bolesne bicie serca. - Zapomnieli[my si - powiedziaBa. - To wszystko poszBo za szybko, wymknBo si nam spod kontroli, troch z mojej winy. Dobrze wiesz, |e nie wolno nam nawizywa bli|- szych stosunków. Nick parsknB niecierpliwie i poprawiB si na kanapie. - A to co znowu? - spytaB sarkastycznie. - Jaka[ nowa wytyczna zwizkowa? Dani odwróciBa si i spojrzaBa na niego. ByBa rozbita. Piersi miaBa nienaturalnie uwra|liwione i obolaBe, gdzie[ w gBbi drczyB j ból nie zaspokojonego po|dania. PragnBa go tak, |e jeszcze teraz czuBa mrowienie skóry na ramionach i nogach. Ale nie daBa niczego po sobie pozna. - Jestem pewna - powiedziaBa chBodno - |e spodziewaBe[ si innego zakoDczenia. Lekkie zaintrygowanie zBagodziBo wyraz powagi, malujcy si na twarzy Nicka. - Co przez to rozumiesz? - spytaB. - Sam przyznaBe[ - odparBa - |e zamierzasz u|y swego uroku i... swych mskich wdzików, |eby przeszkodzi mi w pracy. Na pewno nawet ci przez my[l nie przeszBo, |e S R stawi opór. Je[li jednak wyobra|asz sobie, |e skoro prowadz taki niepospolity styl |ycia, to w ka|dym mie[cie mam jakiego[ faceta, z którym id do Bó|ka... Nie trzeba byBo wyrazu niesmaku, który na chwil wykrzywiB mu twarz, by Dani zo- rientowaBa si, ile s warte jej irracjonalne zarzuty. PojBa to, zanim jeszcze skoDczyBa mó- wi. Nick wstaB gwaBtownie i odszedB w gBb salonu, nie zni|ajc si do odpowiedzi. UniosBa dr|c dBoD do twarzy i powoli zwinBa j w pi[, zaciskajc przy tym moc- no usta. - Przepraszam - bknBa po chwili. - Wcale... wcale nie to chciaBam powiedzie. ChciaBam tylko... - Nie wiedziaBa, czego wBa[ciwie chciaBa. WiedziaBa tylko, |e znalazBa si nagle w beznadziejnej sytuacji, na któr nie byBa przygotowana, i potrzebuje czasu na za- stanowienie. Nick milczaB przez chwil. Dani odwróciBa si od niego i zapatrzyBa w roztaDczone pBomienie. Potem usByszaBa tBumione przez dywan kroki zbli|ajcego si do niej Nicka i po- czuBa na ramieniu jego dBoD. - Wszystko w porzdku - powiedziaB cicho. - Troch si zagalopowaBem i przepra- szam ci za to. - SpojrzaBa na niego. Twarz i gBos miaB powa|ne. - Ale nie oskar|aj mnie wicej o co[ takiego, Dani. To, co zaszBo midzy nami, nie ma nic wspólnego z tym, co ci tu sprowadziBo, ani z tym, co ci tu trzyma, i nie pozwolimy chyba, |eby obowizki sBu|- bowe rzdziBy naszym |yciem prywatnym. ZaBatwiajmy interesy w godzinach pracy, a resz- ta czasu niech nale|y do nas. Umowa stoi? Dani spojrzaBa na niego pospnie. - Nie jestem pewna, czy potrafisz jej dotrzyma - musiaBa przyzna. - Mam tylko nadziej, |e ty to potrafisz - odparB Nick. Zmieszana spu[ciBa oczy. Fizyczna reakcja, jak w niej wywoBywaB, nie pozwalaBa jej si skupi, zebra my[li. To szaleDstwo spodziewa si, |e mogBoby midzy nimi do czego[ doj[... musiaBa zwariowa pozwalajc, by sprawy zaszBy tak daleko. Co on sobie teraz o niej pomy[li? Nie chciaBa wiedzie. Dani nie nale|aBa do osób impulsywnych. M|a od Josha dzieliBo siedem dBugich lat. ZnaBa Josha dwa lata, zanim w ogóle przeszBo jej przez my[l, |e mog zosta czym[ wicej ni| przyjacióBmi. Nicka Cavenaugh znaBa od niespeBna czterdziestu o[miu godzin i ju| go- towa byBa pój[ z nim do Bó|ka. Zbyt gBboko ceniBa swe uczucia i emocje, by lekk rk S R obdarza nimi obcego m|czyzn. Dwa razy próbowaBa ju| kocha i dwa razy przegraBa. Po co naprasza si o katastrof, ryzykujc sponiewieraniem uczu po raz trzeci? Nie kocha Nicka Cavenaugh. Ledwie go zna. W co si pakuje? Z uczuciem nagBego znu|enia i zimna odwróciBa si i objBa swe ramiona rkami. DBoD Nicka nadal spoczywaBa na jej ramieniu, a grzbiety jego palców gBadziBy jej szyj w uspokajajcym, a mimo to dziwnie niestosownym ge[cie zrozumienia. ZabraB w koDcu rk, podszedB do stolika i wychyliB do dna kieliszek. - Napijesz si jeszcze? - spytaB po chwili, silc si na obojtny ton. - Nie - odparBa i wcignBa w pBuca powietrze. - Mo|e by[ mnie odwiózB, póki jeszcze pozostaBy mi jakie[ resztki godno[ci? W drodze do motelu nie rozmawiali, a Dani nie zwracaBa wikszej uwagi na przesu- wajcy si za oknem krajobraz, dopóki nie ujrzaBa |óBto-zielonego neonu przed motelem. PoprawiBa si w fotelu. - Dokd jedziesz? ZapomniaBe[ o moim samochodzie. - Nie zapomniaBem. - Nick spojrzaB na ni spokojnie. - Wy[l tam kogo[ z samego ra- na, |eby zmieni ci opony. - Z samego...? - powtórzyBa z niedowierzaniem. Nie od razu dotarBo do niej, co to oznacza. - Przecie| wiesz, |e samochód potrzebny mi jest dzi[ wieczorem. Specjalnie... - Bdziesz go miaBa rano - cignB Nick spokojnie. - A teraz... - ZatrzymaB si przed jej drzwiczkami - albo zostaniesz tutaj, albo wrócisz do mnie. Nie bdziesz si nigdzie tBukBa po nocy. Dani gapiBa si na niego, nie rozumiejc swego zaskoczenia. - Ty sukinsynu - powiedziaBa cicho. StaB niewzruszony. - Przyjad po ciebie rano i podwioz ci do samochodu - powiedziaB. - OkoBo ósmej. WiedziaB, |e powinna ju| o siódmej sta pod bram. - Ty sukinsynu - powtórzyBa mierzc go zimnym, nienawistnym spojrzeniem. Nick dalej staB niewzruszony. OtworzyBa gwaBtownie drzwiczki i wysiadBa w zimn noc. Inny m|czyzna zapadBby si pod ziemi na widok lodowatej wrogo[ci, która malowaBa si na jej twarzy, i zimnej fu- rii, wyzierajcej z oczu. Ale Nick patrzyB tylko na ni spokojnie i jakby ze smutkiem, a Dani S R nie przychodziBo do gBowy |adne dosadne sBowo, które rozBadowaBoby jej w[ciekBo[. Za- trzasnBa za sob drzwiczki z tak siB, |e samochód zatrzsB si na koBach, i odeszBa z unie- sion gBow. Kiedy usByszaBa, |e odjechaB, oparBa gBow o drzwi i zamknBa oczy. CzuBa tylko zmczenie. ROZDZIAA PITY Nazajutrz, zgodnie z obietnic, Nick o ósmej przyjechaB po Dani. Przez caB drog do fabryki nie odezwali si ani sBowem. Dani siedziaBa wtulona w drzwiczki samochodu i pa- trzyBa wynio[le przed siebie, ale wszystko si w niej gotowaBo, ilekro ktem oka dostrzegBa szczupB, spokojn sylwetk Nicka, wypocztego i nienagannie ubranego. Ukradkowe zerk- nicie na jego silne palce zaci[nite na kierownicy przywoBaBo wspomnienie dotyku tych dBoni. Niewyrazny zarys jego twarzy przypominaB smak jego ust i agresywn czuBo[ jzy- ka. ByBa sfrustrowana i zBa na niego. Nie daruje mu tego podstpu z samochodem. Zwyczaj- nie nie daruje. Nick zaparkowaB wóz na samym skraju parkingu i zwróciB si do niej jak gdyby nigdy nic: - Zdajesz sobie spraw, |e nie mo|emy si wicej widywa na tym terenie - powie- dziaB beznamitnie. - Dwa razy wystarczy. Nie chc przeciga struny i nara|a si na po- sdzenie o wspóBprac ze zwizkiem zawodowym. Wydaje mi si, |e najlepiej bdzie, je[li zaczniemy unika spotykania si tutaj... Dani signBa do klamki, rozw[cieczona jego tupetem. - A mnie si wydaje - warknBa, otwierajc ze zBo[ci drzwiczki - |e najlepiej bdzie, je[li zaczniemy unika spotykania si w ogóle! MiBego dnia, panie Cavenaugh! - Doprowa- dzona do szewskiej pasji niewinnym u[miechem Nicka, trzasnBa z caBych siB drzwiczkami i odeszBa. Jedna rzecz ocaliBa ten katastrofalny pod innymi wzgldami dzieD. Po poBudniu do stojcej pod bram Dani zbli|yBa si schodzca ze swojej zmiany Liza. - SByszaBam, |e miaBa[ wczoraj maBy kBopot - zagaiBa z u[miechem, odwijajc ze sre- berka listek gumy do |ucia. S R - Jestem do tego przyzwyczajona - odparBa Dani i ju| wiedziaBa, |e dopiBa celu. Rozmawiajc z ni tak otwarcie na oczach kole|anek, Liza demonstrowaBa publicznie swoj sympati do zwizku. RobiBa to [wiadomie i wcale si z tym nie kryBa. - Czy ta kolacja jest nadal aktualna? - Naturalnie - u[miechnBa si Dani. - A co z twoj córeczk? Liza wzruszyBa ramionami. - Mo|e jeszcze poczeka godzink. Przynios jej za to hamburgera. Dani u[miechnBa si i ruszyBy w kierunku jej samochodu. Dziki Nickowi, który obwiózB j po okolicy, Dani nie miaBa trudno[ci ze znalezie- niem restauracji. SpdziBy tam trzy godziny. - Jeste[ pewna, |e wiesz, w co si anga|ujesz? - spytaBa na samym pocztku Dani. - Najpewniej w kBopoty - u[miechnBa si Liza i wzruszyBa ramionami. - Kochana, moje |ycie to jedno pasmo kBopotów. Nie boj si ich. - To bdzie ci|ka praca - ostrzegBa j Dani. - Wiele godzin spdzonych na kopiowa- niu ulotek, wkBadaniu ich do kopert i werbowaniu ochotniczek. Na ciebie spadnie caBa dzia- Balno[ na terenie zakBadu, bo ja nie mam tam wstpu. To bdzie praktycznie twoja walka, Lizo. Ja jestem tu tylko po to, |eby sBu|y ci rad. Liza patrzyBa na ni bez zmru|enia powiek. - No to od czego zaczynamy? ZaczBy jeszcze tego wieczoru. Przy kolacji Liza zdaBa Dani relacj z bolczek i po- staw swoich kole|anek z pracy. ByBa zdania, |e uda jej si zebra grupk ochotniczek do pomocy przy papierkowej robocie. - KBopot bdzie z m|czyznami - cignBa. - Wiesz, my, kobiety mamy na tyle rozu- mu, |eby widzie, kiedy si nas kantuje, ale chBopy wol uwa|a, |e s gór. Nawet ci, co pracuj z nami przy ta[mach, my[l, |e pozjadali wszystkie rozumy. I nie pozwol, |eby baba mówiBa im, co maj robi. Ty jeste[ kobiet, pouczasz ich. Bd przeciwko tobie. - WzruszyBa ramionami. - Tak to wyglda. Dani dobrze rozumiaBa psychologiczny aspekt tej sytuacji i byBa na to przygotowana. Z m|czyznami zatrudnionymi przy ta[mach nie pójdzie Batwo. M|czyzna byB gBow domu zmuszonym przez kryzys ekonomiczny do podjcia nisko pBatnej pracy obok kobiety, któr uwa|aB za istot drugiego gatunku - a co gorsza, w wielu przypadkach, musiaB pracowa S R obok swojej |ony, otrzymujcej takie samo, a czasem wy|sze wynagrodzenie. To godziBo w jego poczucie bezpieczeDstwa. Dani miaBa ju| do czynienia ze zrodzon z takiej frustracji wrogo[ci. - Zauwa| - powiedziaBa Lizie - |e w tej walce jest nas trzy na jednego m|czyzn. Mog si boczy i piekli, ale nic im to nie da. Kobiety maj tu decydujcy gBos. Ten argument trafiB chyba Lizie do przekonania. PojechaBy do motelu Dani i do dzie- sitej wieczorem wkBadaBy do kopert ulotki, które Liza miaBa nazajutrz powtyka w prze- gródki kart obecno[ci przy zegarze. Dani stwierdziBa, |e znalazBa w niej niezmordowan i przekonan o sBuszno[ci swej sprawy ochotniczk. OdmBodzona i zadowolona, odwiozBa wreszcie Liz na parking. Liza odjechaBa, a ona zostaBa pod bram zakBadu, |eby zaczeka na ludzi idcych na nocn zmian. I tu szcz[cie zaczBo j opuszcza. Tak si zBo|yBo, |e jako jeden z pierw- szych napatoczyB si Scott. Ju| podczas pierwszego spotkania Dani uznaBa go za osobnika niebezpiecznego. Dopiero teraz zauwa|yBa, jak ciemno jest w miejscu, gdzie stoi, i jak da- leko od bramy wybraBa sobie stanowisko. A poza tym stary, siedemdziesiciopicioletni stra|nik i tak niewiele by jej pomógB, gdyby przyszBo co do czego... - No i co? - wycedziB cicho Scott, podchodzc do niej z m[ciwym bByskiem w oku. - Wci| tu jeste[, dziwko? - UstawiB si tak, |e przesBoniB jej zupeBnie widok na parking i biurowiec. - Nie jeste[ taka cwana, na jak wygldasz. StaB tak blisko, |e czuBa ciepBo jego ciaBa i odór cebuli buchajcy mu z ust. - Zgadza si - odparowaBa bez zmru|enia powiek. - Wci| tu jestem. I bd tu co wie- czór przez najbli|sze dwa tygodnie, mo|e si wic do mnie przyzwyczaisz. - Oj, nie wydaje mi si, |e pobdziesz tu tak dBugo - wysyczaB ze stalowym bByskiem w oku. CzuBa na policzku jego ciepBy, smrodliwy oddech. Nie dotknB jej. ZnaB bardziej skuteczne metody zastraszania. - Widzisz, nie wydaje mi si, |ebym mógB si przyzwyczai do twojego widoku, a to, do czego nie mog si przyzwyczai, bardzo szybko znika. Dani odwzajemniBa jego chBodny u[mieszek. - No to teraz po raz pierwszy nie zniknie. Bo ja si nigdzie nie wybieram. Twarz mu st|aBa. WyczuBa raczej ni| zobaczyBa, |e napina muskuBy. - Uprzedzali mnie, |e jeste[ pyskata - powiedziaB cicho. - Nie lubi tego u kobiet. Po prawdzie, to kobiety podobaj mi si tylko w jednym przypadku - kiedy le| na plecach i S R jcz z zadowolenia. I tak skoDczysz, sBodziutka, jak dalej bdziesz si tu krci... skoDczysz pode mn. Wzrok Dani stwardniaB. - Wyglda mi na to, |e masz powa|ny problem, chBopcze. - Uhu. - OderwaB od niej wzrok i przeniósB go na zbli|ajcych si ludzi. Potem znowu na ni spojrzaB. - To ty masz problem, maBa. Bo wiesz, czego jeszcze nie lubi? DziaBaczy zwizkowych. Pod|egaczy. Nie maj tu u nas |ycia. MijaBa ich wBa[nie kolejna grupa pracowników fabryki. Dani podeszBa do nich i za- czBa rozdawa ulotki. Scott nie przeszkadzaB jej wiedzc, |e kiedy intruzi przejd, i tak do niego wróci, bo nie ma wyboru. Kiedy ostatni z pracowników zniknB za bram, Scott wyjB z kieszeni wykaBaczk i zaczB j |u z namysBem. Do rozpoczcia zmiany pozostaBo niewiele czasu i musiaB si streszcza. - Pamitam, jak w sze[dziesitym dziewitym przydybaBem jednego zwizkowca - mruknB. To wspomnienie nadaBo jego metalicznym oczom wyraz sadystycznego zadowole- nia. - Taki maBy facio, co[ jak ty. NosiB przy pasku taki fajny, gruby BaDcuch. My[laB, |e wyglda z nim na twardziela. - UtkwiB w niej wzrok z przyprawiajc o dreszcz pewno[ci siebie. - Kiedy z nim skoDczyli[my, trzeba byBo chirurga, |eby uwolni go od tego BaDcucha. - Od bramy doszedB ich gwar opuszczajcej zakBad drugiej zmiany. - Jeszcze si zobaczymy, maBa - rzuciB Scott na odchodnym. Dani byBa bardziej wstrz[nita, ni| to przed sob przyznawaBa. PrzywykBa ju| do po- dobnych incydentów, lecz nie oznaczaBo to wcale, |e Batwo przechodziBa nad nimi do po- rzdku dziennego. W takich chwilach |aBowaBa, |e nie wziBa si za jakie[ inne zajcie. Nie zd|yBa jeszcze ochBon po pierwszej zaczepce, kiedy staBa si ofiar nastpnej. Nie znaczy to, |e inni m|czyzni, a nawet kilka kobiet, oszczdzali jej wrogich spojrzeD al- bo niewybrednych uwag, ale tylko jeden - ten sam mBodzian, który zaczepiB j pierwszego wieczoru - postanowiB pój[ na caBo[. Tak jak za pierwszym razem, oderwaB si od haBa[liwej grupki kole|ków i podszedB do niej rozkoBysanym krokiem z min zBo[liwego chBopczyka, który odkryB wBa[nie, |e naj- lepszym sposobem na zabicie nudy jest wyrywanie muchom skrzydeBek albo krcenie mBynka nad gBow kotem trzymanym za ogon. S R - Prosz, prosz - u[miechnB si - Badnie dzi[ wygldasz, maBa. Wyznam szczerze, |e im dBu|ej na ciebie patrz, tym bardziej mi si podobasz. Z dwojga zBego wolaBa ju| taktyk tego szczeniaka. Aatwiej byBo j zignorowa. Ale nerwy miaBa jeszcze rozdygotane po rozmowie ze Scottem i z wysiBkiem zapanowaBa nad sob, kiedy chBopak, mierzc j po|dliwym wzrokiem, przysunB si bli|ej i otarB pro- wokacyjnie biodrem o jej biodro. Od grupki chBopców za jego plecami dobiegB zachcajcy rechot. Dani nie drgnBa ani nie spu[ciBa z niego wzroku. Kiedy indziej rozegraBaby to lepiej. Kiedy indziej jej city jzyk poszatkowaBby go na strzpy i rozbroiBaby go caBkowicie nie kiwnwszy nawet palcem. By mo|e spotkanie ze Scottem wyprowadziBo j z równowagi bardziej, ni| sdziBa, by mo|e utkwiBy jej w pod- [wiadomo[ci powtarzane przez Nicka ostrze|enia o niebezpieczeDstwie. Tak czy owak, wy- leciaBy jej z gBowy wszystkie dosadne odzywki, jakie znaBa. Nie baBa si chBopaka - w ka|- dym razie nie tak jak Scotta - ale dBu|ej ni| zwykle mobilizowaBa siBy. Oczywi[cie w innych okoliczno[ciach chBopak, który zd|yB zaledwie unie[ rk, le- |aBby plackiem na ziemi zachodzc w gBow, co si staBo. Dani trenowaBa sztuk samoobro- ny i nie obawiaBa si jej stosowa. Ale w my[l zasad zwizkowych wolno si byBo ucieka do niej tylko w przypadku bezpo[redniego zagro|enia |ycia, a z wBasnego do[wiadczenia wiedziaBa, |e jeden agresywny ruch mo|e doprowadzi do katastrofy. W tej sytuacji miaBa praktycznie zwizane rce. MogBa broni si sBowami, ale nie fizycznie. Nie wolno jej byBo prowokowa fizycznej napa[ci. ZBamanie tej zasady mogBo si dla niej skoDczy w naj- lepszym przypadku odwoBaniem z misji, a w najgorszym spraw sdow. W taksujcych j oczach chBopca pojawiB si lubie|ny bBysk. - Prawd mówic, to wygldasz tak rajcownie, |e samo patrzenie nie wystarczy. - WsunB jej rk midzy nogi. - Rozumiesz, o co mi chodzi, maBa? Dani poczuBa, |e wpada w szaB. Nie zareagowaBa tylko dziki dBugoletniemu do- [wiadczeniu i [wiadomo[ci wagi tej misji. PatrzyBa mu w oczy chBodnym, pogardliwym wzrokiem. TrwaBo to nie dBu|ej ni| par sekund i chBopak, albo spBoszony czyimi[ krokami, albo dochodzc do wniosku, |e lepiej nie przeciga struny, odszedB. DoBczyB do kolegów i mrugnwszy jeszcze do niej przez rami, ruszyB wraz z nimi przez parking. Ledwie zd|yBa wcign w pBuca dwa Bapczywe hausty powietrza, kiedy kto[ chwy- ciB j obcesowo za rami i odwróciB do siebie. WpatrywaBa si w ni para czarnych oczu. S R - W porzdku, panno Miller. - GBos Nicka byB zBowieszczo spokojny. - Pani licencja na prowadzenie handlu obno[nego zostaBa wBa[nie zawieszona. To byBa kropla, która przepeBniBa czar. ChciaBa wyszarpn rami z jego u[cisku, ale zdziaBaBa tylko tyle, |e bole[nie je sobie nadwer|yBa. Nie poluzowujc |elaznego u[cisku, Nick popchnB j w kierunku parkingu. - Do domu, moja pani - warknB rozkazujco. W[ciekBo[ w jego gBosie podziaBaBa na ni niczym smagnicie stalow link. Nie zwracajc uwagi na fakt, |e mo|e przypBaci ten ruch wywichniciem ramienia, Dani odwróciBa si i spojrzaBa mu w twarz. Za[witaBa jej w gBowie histeryczna my[l: dwa razy otarBa si dzisiaj wieczorem o przemoc, tyle obelg i docinków zniosBa przez ostatnie póB godziny, a tym, który rzeczywi[cie zadawaB jej fizyczny ból byB, o ironio, Nick. I patrzyB na ni teraz tak, jakby chciaB j zabi. Jej oczy wyra|aBy nie mniejsz grozb. PociemniaBe i roziskrzone tBumionymi uczu- ciami, zbyt silnymi, by da im upust, poByskiwaBy w mroku niczym trbki przed bitw. Tego byBo ju| za wiele. - Pu[ mnie, Cavenaugh, i idz do diabBa - wycedziBa przez zaci[nite zby - bo przy- sigam, |e spdzisz reszt nocy na lekturze napisów ze [ciany aresztu. I lepiej módl si do Boga, |ebym po powrocie do domu nie znalazBa na sobie |adnego siniaka, bo je[li znajd, to dopilnuj ju|, |eby wpisano ci w akta odpowiedni notatk, która bdzie si za tob wlokBa do koDca |ycia. To nie byB blef. Nie byBo niczego udawanego w grozbie czajcej si w jej oczach ani we w[ciekBo[ci bijcej z gBosu i Nick zapewne wiedziaB tak samo dobrze, jak ona, |e w jej sytuacji najpewniejsz ochron zapewnia litera prawa. KorzystaBa z niej ju| wielokrotnie i nie zawahaBaby si skorzysta i teraz. Trudno powiedzie, czy to [wiadomo[ tego faktu, czy spózniona refleksja, |e naprawd sprawia jej ból, kazaBa mu poluzni u[cisk, do[, |e Dani wykorzystaBa ten moment, wyrwaBa rami i odskoczyBa poza zasig jego rk. - Jak [miesz! - syknBa, a pBomieD w jej oczach wrcz przymiB w[ciekBo[ jego spoj- rzenia. - Uwa|asz si za takiego inteligentnego... a Bamiesz wszystkie zasady i bdziesz miaB szcz[cie, je[li... - Opu[ ten teren, Dani - przerwaB jej chBodno. Dani wybuchnBa krótkim, urywanym, niemal histerycznym [miechem. S R - Ani mi si [ni! Nie ty wydajesz tutaj rozkazy! Nie masz tu |adnej wBadzy! A je[li wydaje ci si, |e nie skorzystam zaraz z przysBugujcych mi praw, to spróbuj mnie tylko dotkn. Odegrajmy tu scenk z mnóstwem [wiadków. - GBowy przechodniów ju| zwracaBy si w ich kierunku. - No, dalej, wa|niaku - judziBa Dani. - Na co czekasz? Twarz Nicka t|aBa i ciemniaBa, a| w koDcu upodobniBa si do |elaznej maski wojow- nika. WepchnB zaci[nite pi[ci w kieszenie marynarki, ale gest ten oznaczaB nie tyle kapi- tulacj wobec jej pogró|ek, ile obaw przed tym, co mógBby jej zrobi, gdyby j dotknB. Ich spojrzenia skrzy|owaBy si na moment w bezlitosnej walce siB woli, a potem, z niepokojc Batwo[ci, jego twarz wygBadziBa si. - Oczywi[cie, panno Miller. - GBos miaB cichy, lecz pobrzmiewaB w nim jaki[ niemal zBowieszczy ton, od którego ciarki przeszBy jej po krzy|u. - Jak ju| pani zapewniaBem, nikt tutaj nie bdzie podwa|aB nale|nych pani praw. Niech pani kontynuuje swoj dziaBalno[. Dani u[wiadomiBa sobie teraz z przera|eniem, jak maBo brakowaBo, by straciBa pano- wanie nad sob. W |adnym przypadku nie mogBa sobie pozwoli na utrat zimnej krwi; tyl- ko zimna krew chroniBa j przed przemoc. Nie pozwoli wicej Nickowi wyprowadzi si z równowagi. Nie odwiedzie jej ju| od celu, do którego zmierzaBa, i nie o[mieszy na oczach tych, których zaufanie stara si pozyska. Wielkim wysiBkiem woli wziBa si w gar[, wymazaBa z pamici Nicka, Scotta i tego odra|ajcego mBodzieDca. SkupiBa caB sw uwag na pracy, któr miaBa do wykonania, i rozdygotane nerwy zaczBy si z wolna uspokaja. Zdecydowanym krokiem wyszBa naprze- ciw zbli|ajcej si grupie pracowników i nawizaBa z nimi rozmow. Nick staB dwa kroki za ni. StaB tam w swobodnej pozie z rkami w kieszeniach, ubrany na sportowo w d|insy i zamszow kurtk, i bujaB si na pitach. Nie odzywaB si, tylko staB. Dani zauwa|yBa, |e zainteresowanie, jakie udaje jej si wzbudzi w pracownikach fabryki, przenosi si zaraz na stojcego za ni m|czyzn, nastpuje moment rozpoznania i ludzie, spuszczajc z za|enowaniem oczy, po[piesznie odchodz. GotowaBa si ze zBo[ci, ale poprzysigBa sobie, |e nie da mu si sprowokowa. PrzeszBa na swoje poprzednie stanowisko, by zBapa gBówny strumieD ludzi schodz- cych z drugiej zmiany, i Nick pod|yB za ni jak cieD. StaB obok niej jak gdyby nigdy nic, kiedy usiBowaBa zagadywa pracowników i wciska im w rce ulotki. Tych, których znaB, pozdrawiaB skinieniem gBowy i uprzejmym  dobranoc", ponaglajc ich jednocze[nie wzro- S R kiem, by si nie zatrzymywali i ignorowali wichrzycielk. Zreszt ludzi onie[mielaBa sama obecno[ Nicka. Przechodzili po[piesznie udajc, |e jej nie widz, gBusi na apele. Furia wezbraBa wreszcie w Dani do takiego stopnia, |e wybuch staB si tylko kwesti czasu, a po- tem poziom w[ciekBo[ci przekroczyB punkt krytyczny i ustaliB si na puBapie ciszy przed bu- rz, na chBodnym progu determinacji, wobec której nikt nie byB bezpieczny. Kiedy parking opustoszaB, Dani odwróciBa si do Nicka. - W porzdku, panie Cavenaugh. - MówiBa cicho, zBowró|bnie spokojnym tonem. Oczy miaBa jak dwa kawaBki lodu. - Chce pan wojny, bdzie j pan miaB. Co by pan powie- dziaB na sze[ciu krzepkich drabów sterczcych pod t bram przez dwadzie[cia cztery go- dziny na dob? Co by pan powiedziaB na zablokowanie tego parkingu w porze rotacji zmian? ZakBóciBoby to panu troch plan produkcji, prawda? A je[li to pana nie wzrusza, to mo|e zacznie si pan troch przejmowa, kiedy w wyniku jakiej[ nie wyja[nionej awarii stan panu ta[my monta|owe. - Nie wygBupiaj si, Dani - odburknB niecierpliwie Nick. ChBodne nocne powietrze, kiedy staB tak milczco obok niej, ostudziBo znacznie jego gniew. - Nie posuniesz si do ta- kich chwytów. Spróbujmy poprowadzi t rozmow na odpowiednim poziomie, zgoda? Dani uniosBa brwi. - Najwyrazniej - powiedziaBa spokojnie - nie doceniBam pana. I z zaskoczeniem stwierdzam, |e pan nie doceniB mnie. Mo|e lepiej pogrzebaBby pan troch w mojej prze- szBo[ci i przekonaB si, z kim ma do czynienia. Jedno moje sBowo, i zleci si tu poBowa pBat- nych rewolwerowców z Chicago, i nic nie bdzie pan w stanie zdziaBa. Mo|emy zaBatwi to w Bagodny sposób albo metod bardziej nieprzyjemn. A je[li jeszcze raz spróbuje pan utrudnia mi prac, przekona si pan na wBasnej skórze, na czym polega ten mniej przyjem- ny sposób. Dani odwróciBa si na picie, |eby odej[. Nick zatrzymaB, j chwytajc za rami. OdwróciBa si i spojrzaBa znaczco na jego palce zaci[nite na swym rkawie, nie pu[ciB jej jednak. Mi[nie miaB napite, a twarz pospn. - W porzdku, maBy twardzielu - wymruczaB cicho. - Chcesz mnie wsadzi do aresztu, prosz bardzo, ale nie puszcz ci, dopóki nie wyja[nimy sobie paru spraw. - Przeciga pan strun, panie Cavenaugh - warknBa. S R PrzysunB si bli|ej, ocierajc twardym udem o jej biodro i wepchnB siB jej rk pod swoje rami. Gdyby naprawd tego chciaBa, mogBa si wyrwa ze stalowego u[cisku jego palców, ale kosztowaBoby j to zbyt du|o energii. Zreszt i tak ju| na dzisiaj skoDczyBa i nie chciaBo jej si wdawa w szarpanin z Nickiem. I nagle zdaBa sobie spraw, |e uczucie, któ- re ni miota, to nie gniew, lecz rozpacz. ZapragnBa po prostu wróci do domu i zapomnie o wszystkim, co si tu dzi[ wydarzyBo. - Chodz - rzuciB krótko, wyczuwajc chyba, |e miknie. - Odprowadz ci do samo- chodu. WydBu|ajc krok, Dani dostosowaBa si do jego rytmu. SzBa spita, z zadart buD- czucznie brod. I raptem dotarBo do niej, |e dBu|ej ju| nie wytrzyma. - Po co tu przyjechaBe[ po nocy? - spytaBa zaczepnie. - Nie masz tu o tej porze nic do roboty... - PrzyjechaBem ze wzgldu na ciebie - odparB krótko. - Nie jeste[ idiot - odburknBa. - WiedziaBe[, |e jak przyjedziesz, wpakujesz si w kBopoty. Nie masz prawa mi przeszkadza w peBnieniu obowizków, prawo ci tego zabra- nia... - Do diabBa z twoimi obowizkami i do diabBa z prawem! - wybuchnB, odwracajc j gwaBtownym szarpniciem i jednocze[nie puszczajc. Omal nie straciBa równowagi. Twarz miaB mroczn, [cignit jakim[ prymitywnym grymasem, a oczy peBne przera|enia i nie- chci. - Co z ciebie za kobieta? - wycedziB cicho przez zaci[nite zby. - Gdzie podziaB si, u diabBa, twój zdrowy rozsdek? OstrzegaBem ci, zrobiBem wszystko, z wyjtkiem, zamkni- cia ci na klucz w motelu, |eby[ tu dzi[ wieczorem nie przyje|d|aBa, ale ty uparBa[ si nad- stawia karku. Co, wedBug ciebie, miaBem robi? Sta i patrze, co z tego wyniknie? W jego twarzy byBo co[ dziwnego, jakby dziki niepokój, ogromne zatroskanie. Dani poczuBa zmieszanie i na chwil zabrakBo jej tchu. OdparowaBa w jedyny znany sobie sposób, instynktownie i bez namysBu. - Nie wciskaj mi tego obBudnego kitu o kruchych kobietkach! Nie potrzebna mi ochrona; ani twoja, ani |adnego innego m|czyzny! Sama dam sobie rad... - O, tak - warknB zjadliwie - widziaBem przed chwil, jak dawaBa[ sobie rad! - I na- gle oczy mu pociemniaBy. - Jak mogBa[, Dani? - spytaB cicho. W Jego gBosie zabrzmiaBa S R nutka podziwu, a twarz wyra|aBa oburzenie i niedowierzanie. - Jak mogBa[ pozwoli temu chBopakowi si dotyka? Jak mogBa[ pozwoli mu si obBapia? StaBa[ i nic nie robiBa[... Dani zrobiBo si niedobrze na to wspomnienie i nogi ugiBy si pod ni na wie[, |e Nick byB [wiadkiem jej upokorzenia. CzuBa si zbrukana, bezbronna, zBa... bezsilna. - A co, wedBug ciebie, miaBam zrobi? - spytaBa sarkastycznie. MusiaBa zacisn pi- [ci, |eby ukry dygot ramion, a od tBumionych Bez [ciskaBa jej si bole[nie krtaD. - Kopn go w krocze, rozBo|y na Bopatki, |eby[ ty mógB mnie potem oskar|y o czynn napa[ na swojego pracownika? Tylko na to pan czekaB, prawda, panie Cavenaugh!? ZostaBabym od- woBana z misji, a pan zBo|yBby pewnie za|alenie na zwizek, i o to chodzi! - Z gardBa wy- rwaB jej si mimowolny szloch, ale nie zwracaBa na to uwagi. - Nie pozbdzie si pan mnie tak Batwo! W odró|nieniu od pana potrafi przestrzega zasad, mo|e wic pan wybi to so- bie z gBowy! Dr|enie jej gBosu i wzburzenie [ciskajce j za gardBo byBy tak wyrazne, |e Nick na- tychmiast to wykorzystaB. - A to co? - zadrwiB cicho. - Pocztki histerii? Pknicie w herodbabskiej fasadzie? Kiedy ju| wyczerpi si inne [rodki, doradzam Bzy, pani Miller. Gniew - bardziej na siebie sam ni| na niego - roz[wietliB bByszczc warstewk wil- goci, zasnuwajc jej oczy. Tylko Nick mógB j do tego doprowadzi. Tylko on potrafiB zra- ni j i zarazem rozw[cieczy, i sprawi tym samym, by zapomniaBa o wpajanych na szko- leniu zasadach, o swoim zadaniu, o odwadze. - Odczep si ode mnie, Nick - wycedziBa, usiBujc nada gBosowi spokojne brzmienie. - Zwyczajnie... odczep si. WycignB rk, |eby j zatrzyma. WyczuBa z tego gestu, |e spu[ciB z tonu. - Dr|ysz. Mo|e gdzie[ tam w [rodku jest jeszcze kobieta - powiedziaB cicho. WyrwaBa rk z jego u[cisku i ruszyBa w stron samochodu. - Dani, zaczekaj. - Nick zastpiB jej drog. Zniecierpliwienie malujce si na jego twarzy mieszaBo si ze spokojem, pragnieniem rozsdku i zmczeniem walk. - My[laBem, |e si dogadamy - powiedziaB. - Zaczli[my od porozumienia. Nie dajmy teraz doj[ do gBosu rozwizaniom siBowym, skoro to my mamy najwicej zdrowego rozsdku, by do tego nie dopu[ci. S R Ten chBodny racjonalizm wpBynB na Dani kojco. Nie odejdzie teraz, bo w ten sposób potwierdziBaby tylko zarzuty, jakie wobec niej wysuwaB. Nie odrzuci propozycji rokowaD, bo czynic to rzeczywi[cie zasBu|yBaby sobie na miano wichrzycielki. StaBa nieruchomo, zaciskajc rozdygotane dBonie w pi[ci. BaBa si odezwa, by dr|cy gBos nie zdradziB, jak bardzo jest zdenerwowana. - Nie przyszedBem tu, |eby zrobi ci na zBo[ - powiedziaB Nick. - Nie mam zamiaru przeszkadza ci w tym, co robisz. Znam prawo i bd go przestrzegaB. - Poprzestaniesz pewnie na o[mieszaniu mnie przed ludzmi - wytknBa mu hardo. SpojrzaB na ni spod oka. - No... troch si uniosBem. To si wicej nie powtórzy. Nie bd ci ju| wchodziB w drog. Dani wziBa gBboki, nieco spazmatyczny oddech. Nie zBo|y swej dumy na oBtarzu misji, któr jej zlecono. Mo|e znosi docinki, obelgi, nawet rkoczyny ze strony innych m|czyzn, bo w tej pracy bez tego si nie obejdzie, ale nie chce walczy z Nickiem. SpojrzaBa mu w oczy najspokojniej, jak umiaBa. - Od pocztku podziwiam twoj postaw w obliczu caBej tej sytuacji - przyznaBa cicho. - Nie chc traci szacunku do ciebie przez jeden incydent. Nie mo|emy dopu[ci... |eby osobista niech szkodziBa naszym stosunkom sBu|bowym. Stawka jest za wysoka. Nick przyjB te przeprosiny ze spokojem, ale pospieszyB ze sprostowaniem: - Odwrotnie. Nie mo|emy dopu[ci do tego, |eby niech na gruncie zawodowym szkodziBa naszym stosunkom osobistym. Dlaczego po tym wszystkim, co dzisiaj wycierpiaBa, to zwyczajne o[wiadczenie spra- wiBo, |e serce zabiBo jej |ywiej? OdwróciBa oczy, |eby nie odczytaB z nich zmieszania i nie- pewno[ci, które nagle ni zawBadnBy. - Nie ma midzy nami |adnych stosunków osobistych - powiedziaBa z o wiele mniej- szym przekonaniem, ni|by tego pragnBa. - S, ale nie dajesz im szansy, bo cigle zasBaniasz si swoj prac. - GBos miaB sta- nowczy, ale jej rkawa dotknB delikatnie. Natychmiast si odsunBa. - Naprawd nie wydaje mi si... - Masz racj - przerwaB jej. BaBa si spojrze mu w oczy, ale wyczuwaBa malujc si w nich Bagodno[, która stanowiBa taki kontrast z obojtno[ci, jak spodziewaBa si tam uj- S R rze, |e poczuBa wdziczno[. - To ani czas, ani miejsce. - CofnB si z rkaml w kiesze- niach. Spojrzawszy na niego stwierdziBa, |e si u[miecha, a w jego oczach igraj iskierki wesoBo[ci. - Powiedz prawd - podjB. - Chyba nie mówiBa[ powa|nie o nasBaniu na mnie tych zbirów, co? Dani odetchnBa gBboko i wytrzymaBa jego przekorne spojrzenie. - Nie - przyznaBa. - Ale nie dlatego, |e si boj, ani nie dlatego, |e nie mam takich mo|liwo[ci... dlatego, |e w najlepszym interesie nas obojga le|y przeprowadzenie tej spra- wy mo|liwie najspokojniej. Bd graBa czysto, dopóki ty bdziesz graB czysto. - Masz na to moje sBowo - zapewniB j powa|nie i wiedziaBa, |e przynajmniej pod tym wzgldem mo|e mu ufa. - Nie bd ci w |aden sposób przeszkadzaB w tym, co masz tutaj do zrobienia i oczekuj od ciebie tego samego. SkinBa potakujco gBow i odwróciBa si, |eby odej[. Nick ruszyB za ni. - Pozwól mi si odwiez do domu - zaproponowaB. - Pojedziemy twoim samochodem, a wróc taksówk - sprecyzowaB szybko, kiedy posBaBa mu ostre spojrzenie. - Nie podoba mi si, |e jezdzisz noc po tych drogach sama, zwBaszcza w takim stanie jak teraz. Nawet je[li swoim zatroskaniem zaczynaB ju| kruszy jej nieprzejednanie, to ostatnie stwierdzenie wzburzyBo j znowu. - Co chciaBe[ przez to powiedzie... niby w jakim stanie j si znajduj? Czuj si [wietnie, dzikuj... - Jeste[ zdenerwowana - odparB. - Po tym, co przeszBa[, ka|da kobieta by byBa... - Ja nie jestem ka|d kobiet - przerwaBa mu. - Nie jestem zdenerwowana i nie potrzebuj twojej pomocy. Bardzo ci dzikuj. Nick zatrzymaB si. W jego oczach znowu pojawiBa si obojtno[, a twarz przybraBa enigmatyczny wyraz. PatrzyB na ni jeszcze przez chwil, a kiedy si odezwaB, w jego ci- chym gBosie brzmiaBa tylko uprzejmo[: - Oczywi[cie. Cigle zapominam. - OdwróciB si na picie. - Dobranoc, pani Miller. - Dobranoc - odpowiedziaBa troch niepewnie i zbyt cicho, |eby usByszaB. RuszyBa w kierunku swojego samochodu czujc, |e tak zmczona nie byBa jeszcze nigdy w |yciu... i modlc si w duchu, |eby jednak nie zostawiaB jej samej. S R ROZDZIAA SZÓSTY Dwa tygodnie pózniej Dani wyje|d|aBa z parkingu, zerkajc uwa|nie we wsteczne lu- sterko - na razie wszystko byBo w porzdku. Kiedy jednak przygotowywaBa si do skrtu na autostrad, w drugim koDcu parkingu rozbBysBy reflektory jakiego[ samochodu, który ruszyB powoli za ni. - Cholera! - zaklBa pod nosem. Wyjwszy ten jeden incydent, ostatnio wszystko przebiegaBo zgodnie z jej oczekiwa- niami. Pomoc Lizy okazaBa si bezcenna. Dziki jej kontaktom na terenie fabryki, sprawy posuwaBy si o wiele szybciej i Dani z Liz zaczynaBy si ju| przygotowywa do pierwszego zebrania organizacyjnego, które zaplanowaBy na koniec tego tygodnia. Dani zBo|yBa telefoni- czny meldunek ze swoich dokonaD i Josh byB bardzo zadowolony. ZaproponowaB, |e przy[le jej kogo[ do pomocy, ale z dum podzikowaBa. Oczywi[cie, za wcze[nie jeszcze na feto- wanie zwycistwa, ale zaczynaBa dochodzi do wniosku, |e tu maj szans na sukces. Od dwóch tygodni nie widziaBa si z Nickiem ani nie miaBa o nim |adnej wiadomo[ci. DotrzymywaB warunków ukBadu, jaki zawarli, ale nie byBa pewna, co o tym my[le. PowtarzaBa sobie w kóBko, |e tylko tak mo|na to byBo rozegra. ByBa mu wdziczna za uczciwo[ i dojrzaBo[, które wykazaB w tak delikatnej sytuacji, ale tu zaczynaBy si i koD- czyBy stosunki midzy nimi. Byli dowódcami stojcych naprzeciwko siebie siB - dowódcami, którzy w czasie pokoju mogliby nawet zosta przyjacióBmi - i samo to stanowiBo niezwykBe do[wiadczenie. Nie miaBa prawa domaga si wicej. BrakowaBo jej jednak Nicka. BywaBo, |e zastanawiaBa si nad przewrotno[ci losu, który ich zetknB, i |aBowaBa wtedy, |e staBo si to w takich okoliczno[ciach. Ale na ogóB zbyt byBa zajta, by oddawa si rozmy[laniom. Przed niespeBna tygodniem Dani zaczBa podejrzewa, |e nocami jest [ledzona. ByBo to niesamowite uczucie. Kiedy jechaBa po póBnocy ciemnymi, odludnymi drogami, we wstecznym lusterku widziaBa reflektory samochodu, który zawsze zachowywaB t sam od- legBo[ przy[pieszajc, kiedy ona przy[pieszaBa, zwalniajc, kiedy zwalniaBa ona. Nigdy nie zbli|yB si na tyle, by mogBa rozpozna mark. WygldaBo to tak, jakby tajemniczy kierowca bawiB si z ni w kotka i myszk, jakby uprawiaB wojn tylko psychologiczn, bo chocia| byBa na spotkanie z nim gotowa, nigdy nie wjechaB za ni na parking pod motelem i nie mo- gBa go zidentyfikowa. S R Przed dwoma dniami zauwa|yBa, |e jest równie| [ledzona wieczorem w drodze z mo- telu pod zakBad, i wtedy naprawd si przestraszyBa. Od razu pomy[laBa o Scotcie, który, mijajc j pod bram fabryki, zawsze rzucaB jak[ prymitywn pogró|k albo druzgocce spojrzenie. PrzyszedB jej te| na my[l ów mBodzian, ale ten byB chyba zbyt ograniczony, by wykombinowa co[ takiego, i wolaB widowiskowe zaczepki na oczach licznego audytorium. Ktokolwiek to byB, z pewno[ci udaBo mu si zasia w Dani lekki strach. ZaczBa si lka jazdy po nocy z tym upiornym towarzyszem za plecami i dzisiaj go- towa byBa poprosi Liz, |eby si z ni zabraBa. Ale dziewczyna musiaBa wsta jutro o wpóB do szóstej, |eby zd|y na porann zmian, a i tak po[wicaBa ka|d woln chwil na prac organizacyjn. Dani uznaBa, |e sama sobie jako[ poradzi. Teraz zawahaBa si na wyjezdzie z parkingu. Samochód stanB za ni w takiej odle- gBo[ci, |e o[lepiaB j swoimi [wiatBami. I nagle przyszedB jej do gBowy pewien pomysB. SkrciBa niespodziewanie w stron przeciwn do tej, w któr skrcaBa wracajc do motelu. Nie miaBa pewno[ci, czy jej podejrzenia s sBuszne, wiedziaBa tylko, |e dzi[ wieczorem musi to wyja[ni. Kiedy po przejechaniu paru kilometrów zerknBa znowu w lusterko, przekonaBa si, |e samochód, tak jak przypuszczaBa, nadal za ni pod|a. ZcisnBa mocniej kierownic; sBysza- Ba powolne, miarowe bicie swego serca. DBonie miaBa wilgotne i sigajc do regulatora, |eby przykrci ogrzewanie, zauwa|yBa, |e dr|. PrzeBknBa z trudem [lin i jechaBa dalej, raz po raz zerkajc we wsteczne lusterko. Dobrze pamitaBa drog do domu Nicka. Trzeba byBo tylko zjecha w odpowiednim miejscu z autostrady, a potem skrci jeszcze raz w alejk dojazdow. {óBte [wiatBo przeni- kajce przez zacignite zasBony w oknach wydaBo jej si zapraszajce i zBowró|bne zara- zem. Drzwi gara|u byBy zamknite, ale to o niczym nie [wiadczyBo. Zapalona lampa na ganku rozsiewaBa widmow po[wiat po kamiennej [cie|ce. PodjechaBa najbli|ej jak si daBo... tak na wszelki wypadek. ZatrzymaBa samochód, ale nie gasiBa silnika ani nie odblokowywaBa drzwiczek. Rk trzymaBa w pobli|u klaksonu... te| na wszelki wypadek. Jasne reflektory za jej plecami rozbBysBy i zgasBy. Napr|yBa si, sByszc trzask zamykanych drzwiczek i chrzst zbli|ajcych si po kamiennej [cie|ce kro- ków. OgarnBo j poczucie absurdu, zmieszane ze [miertelnym strachem. S R W szyb zastukaB Nick i Dani wydaBa przecigBe, dBugo powstrzymywane westchnie- nie ulgi. Eufori, trwajca t krótk chwilk, kiedy gasiBa silnik i wyBczaBa reflektory, stBu- miBa jej gniew. Kiedy otwieraBa drzwiczki i gramoliBa si na rozdygotanych nogach z samo- chodu, dalej nie wiedziaBa, czy ma si [mia, czy pBaka. - A niech ci diabli - wycedziBa powoli, znacznie Bagodniej, ni| zamierzaBa, - Nie zaczynaj ze mn, Dani - ostrzegB j lojalnie Nick. ZamknBa na moment oczy i zaczerpnBa powietrza. Po chwili zebraBa si w sobie i znowu na niego spojrzaBa. Ubrany byB w d|insy i dBug kurtk bez rkawów, narzucon na obcisBy sweter. W bladym [wietle gwiazd wygldaB na uosobienie spokoju. Jego skóra miaBa aksamitny poBysk, a oczy byBy ciemne i czyste, jak niebo nad ich gBowami. Na ustach bBkaB mu si cieD swobodnego u[miechu, ale na twarzy go[ciB przezornie neutralny wyraz. CzekaB na jej reakcj. - PróbowaBe[ przestraszy mnie na [mier - wykrztusiBa oskar|ycielsko. - Moje gratu- lacje. A ja my[laBam, |e dotrzymasz obietnicy i bdziesz graB czysto. W oczach Nicka bBysnBa przekora. - Przestraszy ciebie? No có|, moja droga, wydawaBo mi si, |e ty nie wiesz, co to strach. - SpojrzaB na ni uwa|niej i kpina w jego oczach ustpiBa miejsca powadze. - O co chodzi? Nie wiedziaBa[, |e to ja? Ton niedowierzania w jego gBosie sprawiB, |e Dani poczuBa si jak nastolatka i na- tychmiast przyjBa postaw obronn. - A skd, u diabBa, miaBam wiedzie!? - powiedziaBa przytrzymujc si drzwiczek sa- mochodu gBównie po to, by przyj[ z odsiecz nogom, do których powoli docieraB komuni- kat, |e niebezpieczeDstwo minBo. - To mógB by ka|dy z tych zboczonych [wirów, których zatrudniasz... - Jak mam to rozumie? - warknB Nick. Wzrok mu stwardniaB. - Czy kto[ ci groziB? - Wszyscy mi tu gro| - zbyBa go niecierpliwie, nadal nie mogc si pogodzi z fak- tem, |e przez wszystkie te noce peBne szalonych przypuszczeD i strachu, jej prze[ladowc byB tylko Nick. - A gdybym nawet wiedziaBa, |e to ty, to co? Czy jest jaki[ powód, dla któ- rego mogBabym si ciebie nie ba? Masz w rkawie wicej sztuczek ni| cyrkowy klown i musz przyzna, |e ta jest najwstrtniejsza! Nie uprzedziBe[ mnie, |e podejmujesz wojn psychologiczn! Wymy[liBe[ sobie pewnie, |e bdziesz mi graB na nerwach dopóty, dopóki S R nie dam sobie spokoju z twoj trzeci zmian. Ale si nie udaBo. - Nuta triumfu, jak chciaBa okrasi ostatnie sBowa, zabrzmiaBa dosy mizernie, ale chyba nie zwróciB na to uwagi. WpatrywaB si w ni wci| spod przymru|onych powiek. - ObiecaBem, |e nie bd wchodziB ci w drog - powiedziaB - i dotrzymaBem sBowa. Nie obiecywaBem, |e pozwol ci jezdzi po nocy samej tymi drogami ani |e zostawi ci bez opieki na tym ciemnym parkingu, gdzie wszystko mo|e si zdarzy. - To ty... - SBowa uwizBy jej w krtani. - To ty siedziaBe[ tam co wieczór... i obserwo- waBe[ mnie? - Powiedzmy, |e byBem w pobli|u, na wypadek, gdyby[ miaBa kBopoty, z którymi nie mogBaby[ sobie poradzi. PowiedziaB to spokojnie, z naciskiem, i Dani na chwil zabrakBo sBów. Nie potrafiBa nawet okre[li uczu, jakie si w niej zrodziBy. ByBo w[ród nich zakBopotanie, byBa uraza, byBy czuBo[ i wdziczno[. ByBa po prostu poruszona i nie wiedziaBa, jak ma zareagowa. - Wyglda na to, |e cierpisz na kompleks matki-kwoki - mruknBa w koDcu gderliwie. Nick pu[ciB t uwag mimo uszu. - Opowiedz mi o tych pogró|kach. Dani potrzsnBa gBow i przeniosBa wzrok na pogr|ony w [nie i ciemno[ciach traw- nik. Smuga [wiatBa z okna kapaBa niczym topicy si tBuszcz na granatowoczarne zaro[la i wiejska cisza nie wydawaBa si ju| taka grozna. - Nie ma o czym mówi - mruknBa. - Zreszt to moja sprawa. Nick obserwowaB j przez chwil w milczeniu. - Nie byBa[ pewna, czy to ja ci [ledz - powiedziaB w koDcu - ale miaBa[ na tyle roz- sdku, |eby przyjecha tutaj, bo wiedziaBa[, |e albo ci pomog, albo twój tajemniczy prze- [ladowca bdzie si baB wjecha za tob w prywatn drog... zwBaszcza kiedy zauwa|y na- zwisko na skrzynce pocztowej. Jestem pod wra|eniem. WzruszyBa ramionami. - Ja musz by przygotowana na ka|d ewentualno[. - Jeszcze jedno pytanie. Co by[ zrobiBa, gdyby nie byBo mnie w domu? Dani bez mrugnicia wytrzymaBa jego wzrok. - Przecie| ci nie byBo. NikBy u[mieszek zBagodziB kontur jego warg. S R - Ale czy sam fakt, |e tu przyjechaBa[, o czym[ nie [wiadczy, Dani? - zapytaB. - Na przykBad o czym? - rzuciBa wyzywajco. - Mo|e o tym - powiedziaB - |e ufasz mi bardziej, ni| si do tego przyznajesz. WzruszyBa bez przekonania ramionami. - To nigdy nie byBa kwestia zaufania. Wiem, co tob powoduje, i znam swoje mo|li- wo[ci. WiedziaBam, |e nie bdziesz staB z zaBo|onymi rkami, kiedy na trawniku przed twoim domem bd katowali jak[ kobiet. I wiedziaBam te| - zapewniBa go, mru|c chytrze oczy - |e istnieje pidziesit procent szans, |e to ty mnie [ledzisz. Moja decyzja byBa wic logiczna. Nick patrzyB na ni w zadumie. - Nie sdz - powiedziaB bardzo cicho - |eby[ znaBa moje motywy tak dobrze, jak ci si wydaje. - A kiedy odwróciBa si, |eby wsi[ do samochodu, wycignB rk i dotknB lekko jej ramienia. - My[l, |e powinni[my porozmawia. Dani spojrzaBa na niego z wahaniem. Z tej sylwetki, rysujcej si w mroku na tle drzew i Bki, biBa jaka[ nieprzeparta siBa. Nie mogBa te| nie odczu emanujcej zeD pierwot- nej msko[ci, nie zauwa|y Bagodnego blasku aksamitnych oczu, cieni przesuwajcych si pieszczotliwie po jego wyrazistej twarzy i byle jak odzianym ciele. CzuBa wokóB siebie cie- pBo i zapach Nicka i zapragnBa, by otoczyB j ramieniem, by z ni zostaB. WmawiaBa sobie jednak, |e zdecydowaBa si zosta wcale nie z tych powodów. Naprawd musz porozma- wia, wyja[ni sobie t atmosfer wrogo[ci, jaka si midzy nimi wytworzyBa, i przywróci dawny, przyjazny styl wspóBpracy. SkinBa gBow. - Zgoda - powiedziaBa cicho. My[laBa, |e zaprosi j do [rodka. PamitaBa przytulne ciepBo tego domu, ogieD na ko- minku, styl, w jakim urzdziB wntrze, w którym odbijaBa si jego osobowo[. Nie potrafiBa wic ukry rozczarowania, kiedy Nick uprzejmie dotknB jej ramienia i powiedziaB: - Aadna noc. Przejdzmy si. W porzdku. A wic z powrotem do interesów. W chBodnym powietrzu nocy wyczuwaBo si zapowiedz wiosny. Inaczej pachniaBa trawa i ziemia. Nick wziB j za rk i zaczli schodzi Bagodnym zboczem w kierunku ogrodzonego pastwiska. S R - Patrz pod nogi - ostrzegB j. Palce miaB szorstkie, suche i ciepBe, i dopiero teraz Dani zdaBa sobie spraw, jak zimne s jej dBonie. Nagle, kiedy znalezli si na pBaskim terenie, pu- [ciB jej dBoD tak samo beznamitnie, jak wcze[niej j ujB. Dani stBumiBa w sobie irracjonalne poczucie osierocenia i wBo|yBa rce w kieszenie pBaszcza. Zatrzymali si przy drewnianym pBocie otaczajcym puste pastwisko. Kpa drzew na jego [rodku wygldaBa jak [witynia. Drzewa zaczynaBy wBa[nie kwitn i biB od nich sBod- ki, przypominajcy dziewczce perfumy zapach. Sceneria byBa jak z pocztówki utrzymanej w tonacjach granatu i szaro[ci i Dani nie mogBa si powstrzyma od wygBoszenia cichego komentarza: - Teraz rozumiem, dlaczego postanowiBe[ si tu osiedli. - PoBo|yBa dBonie na chro- powatym drewnianym pBocie, oparBa si o niego i chBonBa krajobraz. - To tu zamierzasz trzyma swoje konie? - spytaBa. Nick, nie spogldajc na ni, mruknB potakujco, wsparB si Bokciami o pBot i posta- wiB nog na dolnej |erdzi. CzekaB, |eby zaczBa rozmow, a konie nie miaBy nic wspólnego z tym, o czym mieli mówi. OdwróciBa si i nie patrzc na niego oparBa si o pBot plecami. - PowiedziaBe[ kiedy[, |e walczyBe[ po obu stronach barykady - zaczBa. - Co sprawi- Bo, |e zwróciBe[ si przeciw zwizkom? - Nic osobistego - odparB nieobecnym, prawie znudzonym tonem. ZdawaB si odmie- rza wzrokiem odlegBo[ do spadajcych gwiazd. - DziaBalno[ zwizków zawodowych jest proinflacyjna i antyprodukcyjna. Nie wydaje mi si, |eby[ miaBa nam tutaj co[ do zaofero- wania. Intercomp uczyniB wiele dobrego dla tego okrgu. DaB prac ludziom, którzy, gdyby nie on, musieliby |y z zasiBku. ZwróciB im troch godno[ci. I - dodaB jakby od niechcenia, ale mimo to z nutk dumy - je[li tylko pozwolicie mu si rozwin, uczyni to samo w in- nych cz[ciach kraju. Dani pokrciBa gBow. StaraBa si nada swemu gBosowi t sam beznamitn barw. Ich rozmowa przypominaBa debat w izbie Senatu. - Oferujecie póB[rodki. To, co pBacicie swoim pracownikom, to za du|o, |eby umrze z gBodu, ale za maBo na godne |ycie. Ograniczyli[cie ich podstawowe prawa do poprawy sytuacji ekonomicznej. Nie jeste[cie w niczym lepsi od feudalnych panów z dwunastego wieku i traktujecie swoich pracowników jak niewolników. Odmawiacie im wolno[ci, na S R której zostaB zbudowany ten kraj, prawa do awansu spoBecznego. Wcale was nie wzrusza ich los. - Robi tylko to, co do mnie nale|y - odparB, patrzc na ni beznamitnie. - Nie zaj- muj si polityk ani ideologi. - WzruszyB ramionami. - Masz racj. Wcale mnie nie wzru- sza ich los. Dani westchnBa gBboko. PróbowaBa pozosta tak samo beznamitna i chBodna jak Nick. Ale nie potrafiBa. Te sprawy za bardzo j obchodziBy. - Ja te| robi, co do mnie nale|y - powiedziaBa. - Niech wic zwyci|y najlepszy. UznaBa, |e to ju| koniec rozmowy, i ruszyBa przed siebie. Ale Nick dalej staB oparty o pBot i przygldaB si jej z jakim[ bezstronnym zainteresowaniem. - Nie - odezwaB si. - Ty robisz wicej ni| do ciebie nale|y. Ty tym |yjesz. WBa[ciwie miaB racj. Dlaczego wic poczuBa si tak, jakby odkryB jak[ tajemnic, któr usilnie staraBa si ukry przed [wiatem? - Nie oczekuj po tobie zrozumienia dla takich rzeczy, jak po[wicenie i... ideologia - odparBa. PatrzyB na ni chBodnym, taksujcym wzrokiem. - Twój problem polega na tym - odezwaB si po chwili - |e nie nauczyBa[ si jeszcze, jak gospodarowa swoimi siBami. Wszystkie namitno[ci anga|ujesz w walk o swoje szla- chetne cele, przez co nie starcza ci ich ju| na to, by by kobiet. Dani odwróciBa si na picie z cit ripost na koDcu jzyka i znalazBa si pier[ w pier[ z nim. PBynnym ruchem uniósB rk, zacisnB palce na jej ramieniu i przycignB j do siebie. Dotyk jego ust byB mikki i wyrachowany, a mimo to pod naporem wilgotnego jzyka prze- szBa j fala przyjemnego ciepBa. RozchyliB jej wargi z wpraw naukowca, który po raz ko- lejny przeprowadza ten sam eksperyment i jest pewny wyniku. CiaBo Dani zareagowaBo in- stynktownie. Serce omal nie wyskoczyBo jej z piersi, oddech uwizB w krtani, a nad sBodk woni nocy gór wziB zapach jego skóry, smak jego ust, ciepBo i wilgo jzyka na przemian wsuwajcego si powoli midzy jej rozchylone wargi i wysuwajcego spomidzy nich. Za- cisnBa palce na jego ramionach i pod swetrem wyczuBa napinajce si mi[nie. Nie opieraBa si, kiedy przytuliB j mocno do siebie, a kiedy wreszcie odchyliB gBow i pu[ciB j, odwróci- Ba si zmieszana, zawstydzona i sfrustrowana. S R Stojc do niego plecami, poBo|yBa dBonie na szorstkiej |erdzi ogrodzenia, |eby po- wstrzyma ich dr|enie. Rozszerzonymi nozdrzami wcigaBa w pBuca dBugie, gBbokie hausty powietrza i nie chciaBa, |eby to widziaB. - Bardzo dobrze - odezwaBa si po dBu|szej chwili, z trudem panujc nad gBosem. - Czy byBby[ mi teraz Baskaw powiedzie, co próbowaBe[ w ten sposób udowodni? PoczuBa na plecach pytajcy wzrok Nicka. - Sobie, nic - odparB. - A tobie chyba co[ bardzo wa|nego. Dani odwróciBa si do niego sztywno. W jej oczach pBonBy tBumione emocje, a twarz zdradzaBa wysiBek, z jakim próbowaBa je ukry. Pytanie, które chciaBa zada, nie przeszBo jej przez usta. - Chyba ju| lepiej pojad - powiedziaBa. Nie musiaB jej dotyka, |eby mimo wszystko zostaBa. - W tobie jest kobieta, Dani - stwierdziB cicho. - Dlaczego nie dasz jej doj[ do gBosu? OdwróciBa si. DBonie wci[nite w kieszenie pBaszcza zwinBy si w pi[ci. - Naprawd nie wydaje mi si, |eby[my mieli jeszcze o czym rozmawia - powie- dziaBa najspokojniej jak umiaBa. OparB si znowu o ogrodzenie i rozchylajce si poBy kurtki odsBoniBy szerok klatk piersiow i pBaski brzuch. W mdBej po[wiacie gwiazd wida byBo, jak jego umi[niony tors wznosi si i opada w swobodnym, rytmicznym oddechu i ten widok zafascynowaB na chwil Dani. PrzypomniaBa sobie, jak to silne, ciepBe ciaBo tuliBo si do niej. Dobrze pamitaBa swój miarowy, pBytki oddech. OderwaBa oczy od jego piersi i przeniosBa wzrok na pogr|on w cieniu, skupion twarz. PatrzyB na ni. ZdaBa sobie spraw, |e Nick wyczuB jej spojrzenie i odgadB my[li. - WBa[ciwie, to nie poruszyli[my jeszcze najwa|niejszej kwestii - powiedziaB. - Co si z nami staBo przez te ostatnie dwa tygodnie? Zaczli[my dobrze, lubili[my si i wzajemnie szanowali[my. Teraz nie mo|emy spotka si na ulicy, |eby z miejsca nie chwyci za broD. Nie rozumiem, dlaczego. W jego powa|nym gBosie wyczuBa ch szukania rozwizaD. Dani odpr|yBa si ostro|nie. ChciaBa to wyja[ni tak samo jak on, dla dobra wszystkich zainteresowanych. S R - Masz racj - powiedziaBa. RozluzniBa si i odwa|nie spojrzaBa mu w oczy. - Bo nie ma tu czego rozumie. I tylko utrudnia nam to sytuacj, - Ale dlaczego tak si staBo? - spytaB Nick. - To proste. - Mimo skrpowania postanowiBa by szczera. Zarzut, który chciaBa mu postawi, byB przecie| prawdziwy. - ZaczBe[ mi przeszkadza w pracy. ZBamaBe[ zasady. Nie oczekiwaBe[ chyba, |e przejd nad tym do porzdku dziennego? Nick obrzuciB j przecigBym, peBnym namysBu spojrzeniem, W swobodnej pozie, w jakiej staB, wydaB jej si tak przystojny i mski, |e pod[wiadomie poczuBa znowu narastajcy gdzie[ w [rodku ból, pragnienie, |eby byB blisko, |eby jej dotykaB. - To nie ma nic wspólnego z twoj prac - rzekB powoli. - To tylko wymówka. - Nie spuszczaB z niej wzroku. - KBopoty zaczBy si tego wieczoru, kiedy omal nie poszedBem z tob do Bó|ka i od tamtego czasu uciekasz wystraszona. Zawarli[my wtedy pewien ukBad, i to ty go zBamaBa[. - Jaki... ukBad? - Dani patrzyBa na niego ze zmieszaniem, którego nie potrafiBa ukry. - {e sprawy zawodowe zaBatwia bdziemy w godzinach pracy - odparB troch znie- cierpliwionym tonem. - A dla ciebie ka|da godzina jest godzin pracy. Dopu[ciBa[ do tego, |e praca wypeBnia ci caBe |ycie, i nie znajdujesz miejsca na nic innego. - Zgoda - przyznaBa ostro|nie, nie patrzc na niego - to... jest jedna z przyczyn. Ale ju| ci kiedy[ mówiBam, |e nie wolno nam anga|owa si osobi[cie... To, co si staBo, byBo niespodziewane, i wiesz tak samo dobrze jak ja, |e nie mogli[my tego cign. IstniaBo nie- bezpieczeDstwo... - Dlaczego? - zdziwiB si. Wzrok mu stwardniaB. - Co jest niebezpiecznego w tym, |e dwoje ludzi lubi si i pragnie? My[laBem, |e si rozumiemy. OdwróciBa si krcc powoli gBow. WprawiaB j w zakBopotanie, ujmujc w zbyt la- pidarne sBowa mk niezdecydowania, w której |yBa przez ostatnie dwa tygodnie. - Chyba jednak nie - powiedziaBa powoli. Nick milczaB przez dBu|sz chwil. Nagle zrobiBo jej si zimno. - Pózno si robi - odezwaB si w koDcu i gestem rki daB jej do zrozumienia, by ruszy- Ba przodem w kierunku podjazdu. ByBa przekonana, |e postpuje wBa[ciwie. Nie widziaBa innej mo|liwo[ci. Nieopatrz- nie daBa si oczarowa jego msko[ci i naturalnemu urokowi. A przecie| to tylko jeszcze S R jeden m|czyzna. Jeszcze jeden m|czyzna w dBugim szeregu przywódców opozycji. A skoro tak, to dlaczego, idc teraz obok niego, odczuwa wci| ten dziwny ucisk w |oBdku? Dlaczego czuje tak pustk? - Nick - odwa|yBa si odezwa po kilku krokach - ja... nie chc, |eby[ sobie pomy[laB, |e nie doceniam troski, jak mi ostatnio okazywaBe[... pilnowaBe[ mnie i w ogóle. - ZerknBa na niego troch pBochliwie. Twarz miaB bez wyrazu. - Jestem ci wdziczna - podjBa bardziej oficjalnym tonem - ale nie musisz ju| tego robi. SkoDczyBam na jaki[ czas z nocn zmian. Nie skomentowaB jej sBów. ZatrzymaBa si, kiedy otworzyB przed ni drzwiczki samo- chodu i spojrzaBa na niego. Twarz miaB nadal pozbawion wyrazu. - Nie musisz za mn jecha - powiedziaBa, wsiadajc za kierownic. - Nic mi nie gro- zi. - Pojad - odparB zwyczajnie i chciaB ju| zatrzasn drzwiczki. - Nick... - PrzystanB, gdy na niego spojrzaBa. Teraz, kiedy wreszcie gotów byB jej wy- sBucha, odniosBa wra|enie, |e to jej ostatnia szansa, ale zupeBnie nie wiedziaBa, co powie- dzie. - Wszystko dlatego... |e to zadanie jest dla mnie bardzo wa|ne. - PragnBa, by j zro- zumiaB i zarumieniBa si, widzc jego ostentacyjn obojtno[. - Nie mog dopu[ci do tego, by co[ mnie rozpraszaBo... - Roze[miaBa si troch nerwowo. - No... odnosz wra|enie, |e po raz trzeci przegrywam. Wiesz, co mam na my[li? Nick spojrzaB na ni powa|nie. - Wiem - przytaknB. - I by mo|e przegrywasz niejedno. ZatrzasnB drzwiczki. Nie zd|yBa zada pytania, którego wBa[ciwie i tak nie miaBa potrzeby zadawa. WiedziaBa, co chciaB jej powiedzie. S R ROZDZIAA SIÓDMY Przez reszt tygodnia Dani byBa pochBonita bez reszty przygotowywaniem zebrania organizacyjnego, które miaBo si odby w niedziel po poBudniu. Ka|dego ranka i popoBu- dnia staBa pod bram i rozmawiaBa z wchodzcymi do fabryki i wychodzcymi z niej pra- cownikami. Czasami gromadziB si wokóB niej taki tBumek, |e zwykBa wymiana zdaD prze- radzaBa si w improwizowane wykBady. ZwracaBa wreszcie na siebie uwag - nie zawsze, co prawda, przychyln - ale przy- najmniej byBa pewna, |e w caBej fabryce nie ma czBowieka, który nie wiedziaBby, o co cho- dzi. Ten etap kampanii, kiedy rodz si emocje i entuzjazm, lubiBa najbardziej. Ka|da akcja wywoBywaBa teraz reakcj i wida byBo, |e co[ si dzieje. Liza meldowaBa o gorcych dys- kusjach w palarni, w stoBówce i przy ta[mie, kiedy nie mógB tego sBysze personel nadzoru. Na pierwszym zebraniu mo|na si byBo spodziewa wielkiego zwrotu. Liza meldowaBa równie| o incydentach, jakie zdarzaBy si ostatnio na terenie zakBadu. Nic powa|nego, po prostu irytujce zaczepki i niewybredne uwagi pod adresem kobiet, o których wiadomo byBo, |e sprzyjaj zwizkowi. ZnikaBy karty obecno[ci, by odnajdywa si potem z jakimi[ wulgarnymi napisami, dochodziBo do przestojów spowodowanych awantu- rami przy ta[mach monta|owych, wBamywano si do szafek w szatni i padaBy pogró|ki. Ale kobiety byBy twarde; wiedziaBy, jak sobie z tym radzi, i nieBatwo byBo je zastraszy. Dani byBa dumna z ich determinacji i optymistycznie patrzyBa w przyszBo[. PowielaBy wBa[nie z Liz ulotki, które miaBy rozdawa na zebraniu, kiedy zadzwoniB telefon. Dani odebraBa go machinalnie. - Mo|e umówiliby[my si na kolacj? - spytaB Nick. Na dzwik jego gBosu serce podskoczyBo jej w piersi. PoczuBa mrowienie w koniusz- kach palców i przezornie odBo|yBa oBówek, którym nanosiBa redakcyjne poprawki na orygi- naB tekstu. Na policzki wystpiB jej rumieniec. - Nick - wykrztusiBa. - Trafione za pierwszym razem. Znajdziesz dla mnie troch czasu? Przechwyciwszy zaciekawione spojrzenie Lizy, odwróciBa si do niej plecami. - No... wBa[ciwie to nie bardzo. - ZerknBa znowu na Liz i ta szybko powróciBa do przerwanego zajcia. - Mamy tu troch pracy... S R - Mamy? U[miechnBa si, wyBapujc w jego gBosie nieco ostrzejsz nutk. - Tak. Jest tu teraz ze mn jedna z kobiet. - Dla dobra Lizy wolaBa nie wymienia jej nazwiska. - Bdziemy zajte jeszcze przez co najmniej dwie godziny... Nick zamilkB, ale tylko na chwil. - Dobrze - zadecydowaB. - Za dwie godziny jestem u ciebie. - Nick... OdpowiedziaBa jej cisza. Dani odBo|yBa sBuchawk i rzuciBa Lizie ukradkowe spojrzenie. Twarz kobiety byBa bez wyrazu. - Cavenaugh? - spytaBa. Dani skinBa gBow. Nagle Liza u[miechnBa si. - WiedziaBam, |e co[ si kroi! Przed ludzmi nic si nie ukryje - wyja[niBa, widzc za- skoczenie w oczach Dani. - A swoj drog, to jak udaBo ci si nawiza z nim dobre stosun- ki? Dani podparBa rkami brod. - Nie jestem taka pewna, czy mi si udaBo. - No - zachciBa j wesoBo Liza - poderwaBa[ seksownego faceta, to go trzymaj. - Pu- [ciBa do niej oko. - Nie daj mu si tylko zacign na tylne siedzenie - poradziBa - a nie b- dzie problemów. Dani nie mogBa powstrzyma [miechu. Je[li jednak do Lizy dotarBy plotki o zwizku szefa z wichrzycielk, to musiaBa si ju| od nich trz[ caBa fabryka. Ciekawe, czy Nick ma pojcie, w jakie kBopoty na wBasne |yczenie si pakuje? W dziesi minut po tym, jak wypchnBa Liz z narczem ulotek za drzwi, przyjechaB Nick. Nie miaBa nawet czasu si przebra. OtworzyBa mu za|enowana swoim ubiorem. Nick byB w d|insach i dopasowanej, rozpitej pod szyj, niebieskiej koszuli z podwi- nitymi rkawami. TrzymaB przed sob pudeBko z pizz. - Och - odetchnBa z ulg Dani. - My[laBam, |e gdzie[ wyjdziemy, a nie miaBam kiedy si przebra... Nick przesunB wzrokiem po jej d|insach i koszuli w krat, zwizanej rogami pod biustem. S R - No i bardzo dobrze - powiedziaB, a przekraczajc próg dorzuciB: - PrzyszBo mi do gBowy, |e je[li jeste[ tak samo zmczona jak ja, to te| nie bdzie ci si chciaBo nigdzie dzi- siaj wychodzi. - ObejrzaB zagracony, zasBany papierami pokój. - Pracowity dzieD, co? Dani odebraBa od niego pizz. - Znasz zasady. Oczy przy sobie. - A na ciebie wolno mi patrze? - spytaB i w Jego ciemnych oczach zabBysBy znajome iskierki przekory. Dani rozluzniBa si. Nigdy by nie uwierzyBa, |e mo|na si tak ucieszy z czyjej[ wizyty. Nick wyszedB po co[ zimnego do picia, a Dani rzuciBa si do sprztania pokoju. Po- liczki miaBa zarumienione, oczy jej bByszczaBy. CzuBa si jak nastolatka przed pierwsz randk. ByBa podniecona, szcz[liwa i tylko troszeczk zdenerwowana." Biurko i stóB byBy zbyt zawalone papierami, by daBo si na nich wygospodarowa miejsce na talerze. Gdy wróciB Nick, [cignli poduszki z kanapy na podBog, postawili midzy nimi pudeBko z pizz i otworzyli je. - Mmmmm - mruknBa z uznaniem, zacigajc si aromatem. - Bez anchovies. To do- brze. - Nie wygldasz mi na tak, co daBaby si wzi na jedn maB rybk. No, wic co tam u ciebie? - spytaB Nick, sadowic si na poduszce obok niej i unoszc do ust plaster pizzy. Jego ruchliwe brwi wyra|aBy szczere zainteresowanie. - To co zwykle. - Dani odBamaBa z plasterka pizzy sam koniec i wsunBa go do ust. - Mnóstwo pracy. - Wygldasz na zmczon - skomentowaB, przesuwajc zatroskanym wzrokiem po jej twarzy. WzruszyBa ramionami. - Lubi to, co robi. - Czy ty nigdy nie dajesz sobie wolnego? - spytaB. Roze[miaBa si lekko. - Nie wiedziaBabym, co z sob pocz! - powiedziaBa i w obawie, by nie uwikBa si znowu w zagorzaB dyskusj o po[wiceniu, z jakim wykonuje swoj prac, wycelowaBa w niego palec. - Jedz! - rozkazaBa. S R Nick u[miechnB si i ugryzB du|y kawaBek pizzy. Przez chwil w pokoju panowaBa cisza. - To byB dobry pomysB - pogratulowaB sobie, odstawiajc w koDcu puste pudeBko. - UsnBbym chyba nad pierwszym daniem, gdyby[my wybrali si dzisiaj do której[ z tych skpo o[wietlonych, nastrojowych restauracyjek, które tak wychwalaj w powie[ciach i piosenkach. - MiaBe[ ci|ki dzieD? - zapytaBa Dani. SpojrzaB na ni znaczco. - Powiedzmy, |e przez ostatnie kilka tygodni nie uBatwiasz mi |ycia. Przez te awantu- ry musieli[my dzisiaj dwa razy zatrzymywa ta[m. To troch wyczerpujce. Dani szybko spu[ciBa oczy. - Nie wiedziaBam, |e jest a| tak zle. - Nie mówiBa caBej prawdy. WiedziaBa jedynie, |e nigdy dotd nie staraBa si spojrze na sytuacj oczami kierownictwa fabryki. Nick wzruszyB ramionami. - Zauwa|yBa[, jak dobrze sobie radz? Odkd tu szedBem, jeszcze ani razu nie próbo- waBem skrci ci karku. - ZaskoczyB j, gdy wycignB si na podBodze i zBo|yB gBow na jej kolanach. - Potrzeba mi tylko chwili wytchnienia. Co jest w telewizji? Dani roze[miaBa si i pod wpBywem impulsu dotknBa gstej grzywy jego krconych wBosów. - Wykapany samiec domator! - za|artowaBa. - Teraz brakuje ci tylko butelki piwa na piersi i gazety przed nosem. - I pochrapujcego u boku basseta - podchwyciB. - Aadnej |ony, krztajcej si po kuchni, i dzieciaków, buszujcych w gabinecie. Dotykanie jego krconych, spr|ynujcych, jedwabistych wBosów sprawiaBo jej przy- jemno[. ZagBbiaBa w nie palce, gBaskaBa, machinalnie rozprostowywaBa loki i obserwowa- Ba, jak skrcaj si z powrotem. - OdpowiadaBoby ci takie |ycie, prawda? - W jej gBosie nadal pobrzmiewaBa nutka przekory. SpojrzaB na ni z rozmarzeniem w oczach. - A tobie nie? S R Opu[ciBa rk na podBog. OdniosBa wra|enie, |e Nick chce j podstpnie wcign w kolejny sBowny pojedynek. - Jestem kobiet pracujc - odparBa, unikajc jego wzroku. - Nie mam czasu na kuch- ni i dzieciaki. - Ja te| pracuj - przypomniaB jej Nick. - Ale zawsze mo|na wygospodarowa troch czasu na rzeczy, do których przywizuje si wag. - ChwyciB jej rk i uniósB do swych wBosów. - Rób tak dalej. To bardzo przyjemne. PrzymknB znowu oczy i Dani odpr|yBa si, pozwalajc swym palcom bBdzi po je- go wBosach. Dobrze byBo mie go tutaj, przyjemnie by z nim i jak dawniej rozkoszowa si z wzajemno[ci jego towarzystwem. Nie dociekaBa, czemu nagle zdobyB si na ten krok i przyjechaB do niej. Fizyczna obecno[ Nicka - widok jego silnego, smukBego ciaBa wycig- nitego przed ni na podBodze, regularnych, czystych rysów jego twarzy, silnych palców splecionych niedbale na brzuchu - dziaBaBa na ni pobudzajco niczym Bagodny afrodyzjak. UsiBowaBa nie zwraca na ten efekt uwagi, ale Nick zawsze tak na ni dziaBaB. I po raz pierwszy nie czuBa si specjalnie zagro|ona. ByBo jej z nim dobrze, Ale, naturalnie, nie mogBo to trwa wiecznie. SpojrzaB na ni znowu pytajco ciem- nymi oczami. - Czy naprawd zamierzasz spdzi tak reszt |ycia, Dani? - spytaB, jakby kontynu- owali rozmow, któr przed chwil przerwali. - PaBtajc si od miasta do miasta i podbu- rzajc ludzi? Dani opu[ciBa ponownie rk i nachmurzyBa si. - Chcesz znowu kBótni? - Raczej nie. - Le|c w niedbaBej pozie, Nick przeniósB wzrok z niej na przeciwlegB [cian. - Intrygujesz mnie. Naprawd lubisz by sama? - Tego nie powiedziaBam - odparBa ostro|nie, czujc si tak, jakby szBa boso przez pole minowe. - A| tak zle ze mn nie jest. - Zrcznie odbiBa piBeczk w jego stron. - Powiniene[ to wiedzie. Sam jeste[ w podobnej sytuacji. PokrciB powoli spoczywajc na jej kolanach gBow. OdczuBa ten ruch jako delikatne, zmysBowe potarcie o uda i brzuch. ZmieniBa nieco pozycj, starajc si obmy[li jaki[ mniej osobisty temat, zanim rozmowa zboczy na grunt, na który wolaBa si nie zapuszcza. S R - To nie to samo - mruknB z zadum. - Podobnie jak wikszo[ ludzi wiem, czego mi w |yciu brakuje, i jestem otwarty na zmiany... na ulepszenia. Ty, jak sdz - znowu uniósB na ni swe przenikliwe oczy - zamykasz si na wszystko, co jest te| wa|ne w |yciu. Nie dopuszczasz do gBosu uczu i potrzeb normalnej kobiety. Mo|e si ich boisz. - Wyglda na to, |e ponownie zakwestionowana zostaBa moja kobieco[ - powiedziaBa oschle Dani. ZepchnBa jego gBow z kolan. - WstaD. Jeste[ ci|ki. PrzetoczyB si na bok i tym samym pBynnym ruchem objB j w pasie, popychajc Ba- godnie na podBog, zanim zd|yBa si zorientowa, co si dzieje. Na jego twarzy, która za- wisBa tu| nad ni, malowaB si wyraz powagi, jakiej nie spodziewaBa si ujrze. - PocaBuj mnie, Dani - za|daB cicho. Serce waliBo jej jak mBotem. Jak mogBa da si tak zaskoczy? Jak mogBa nie przygo- towa si na tak ewentualno[? OdwróciBa gBow. Ucisk, jaki czuBa w |oBdku, spowodo- wany byB po cz[ci paniczn reakcj umysBu, a po cz[ci podnieceniem zdradzieckiego cia- Ba. - Nie, Nick, powiedziaBam ci... Nick ujB jej twarz w dBonie. Oczy miaB ciemne i bByszczce, wyraz twarzy zdetermi- nowany, ale wygldaBo to na co[ innego, ni| nagBy przypByw po|dania, i Dani nie wiedzia- Ba, co o tym my[le. PowróciBo to wyrachowane spojrzenie, spokój naukowca roz- wa|ajcego problem, ale pewnego ju|, jak go rozwi|e. - Nie chc o tym sBysze - powiedziaB stanowczo. - Nie bdziemy teraz rozmawiali. PocaBuj mnie i kropka. Le|aBa pod nim bezradna, z szeroko rozwartymi oczami, a on opu[ciB powoli gBow i pocaBowaB j. ByB to dziwny pocaBunek, pozbawiony wBa[ciwej mu namitno[ci i zmysBo- wo[ci. Jego wargi nie poruszaBy si, nie prowokowaBy jej w jakikolwiek sposób, a mimo to sam ich dotyk napeBniB j miBym ciepBem, a stru|ki po|dania, spBywajce z szorstkich ko- niuszków palców dotykajcych jej twarzy, poruszyBy w niej wszystkie zmysBy. UniósB gBow i popatrzyB na ni badawczo. Dani nie podobaBo si to spojrzenie. Od- niosBa wra|enie, |e jest poddawana ocenie, z której wynika, i| pragnie dalszego cigu. Jesz- cze nie patrzyB na ni w ten sposób. Znowu odwróciBa gBow, usiBujc si spod niego wydo- sta. S R - Bardzo dziwna z ciebie kobieta - powiedziaB cicho, z namysBem. ZatrzymaB j, przy- suwajc Bokcie do jej ramion i biorc w dBonie jej twarz. PoczuBa si gBupio na my[l, |e wy- rywa si z takiego Bagodnego u[cisku. - W swoim |yciu zawodowym jeste[ agresywna, pra- wie wojownicza. Ale kiedy dochodzi do konfrontacji sam na sam, tracisz pewno[ siebie. Reagujesz na mnie... - PrzesunB dBoni po jej lewej piersi. DrgnBa, kiedy jego palce po- dra|niBy nabrzmiaB sutk. ZacisnB mocniej dBoD nad jej gwaBtownie bijcym sercem, jakby dla udokumentowania swego stwierdzenia. - Ale niczego nie zaczniesz sama. Boisz si od- trcenia? Dani skuliBa si pod jego pytajcym, badawczym wzrokiem. - Nick, to [mieszne. PowiedziaBam ci ju|, dlaczego... - A ja ci powiedziaBem, |e nie chc o tym sBysze. Pózniej bdziesz miaBa okazj si wygada. Teraz ja mam ci co[ do powiedzenia. Dani znieruchomiaBa, zaskoczona stanowczo[ci jego tonu i zdecydowaniem wyzie- rajcym z oczu. Jego dBoD wci| spoczywaBa na jej bijcym sercu, rejestrujc ka|de przy- spieszenie rytmu. Dominujca postawa Nicka, ciepBo jego ciaBa i siBa mi[ni, spokojna de- terminacja w jego gBosie napeBniaBy j zarówno lkiem, jak i podnieceniem. CzuBa si poj- mana i okieBznana, prawie zahipnotyzowana. MiaB nad ni wBadz i pozostawaBo jej tylko ulec. ByBo to uczucie niepokojce i przyjemne zarazem. - Chc by z tob, Dani - powiedziaB cicho. - CiaBem i dusz. Chc od tamtego pierw- szego wieczoru, który spdzili[my razem. CaBkiem niezle wtedy zaczli[my. FlirtowaBa[ ze mn i przychodziBo ci to bez trudu, bo to byBa gra. Ale kiedy ta gra zaczBa si przeradza w co[ powa|niejszego, wycofaBa[ si, schowaBa[ w skorup. - Dani chciaBa zaprotestowa. UciszyB j, kBadc palce na jej ustach. - Du|o o tym my[laBem przez ostatnie tygodnie. By- Bem z pocztku zbyt natarczywy i mo|e tu tkwi przyczyna... ale wydaje mi si, |e teraz ci rozumiem. Wiesz, |e midzy nami zawizaBo si co[ szczególnego, i wykrty, jakimi mnie raczysz, to tylko twoja obrona przed odkryciem, |e mogBoby to by co[ niezwykBego. Mo|e ty si tym nie przejmujesz, ale jednocze[nie mnie nie pozwalasz si o tym przekona, a to ju| jest nie fair. Musi istnie jaki[ kompromis. To dlatego chc ci prosi, |eby[ na ten je- den wieczór, na krótk chwil, zapomniaBa o wszystkim. Niech si stanie. Dajmy sobie szans. S R Bardzo powoli oderwaB palce od jej ust, gotów w ka|dej chwili j uciszy, gdyby znowu próbowaBa zaprotestowa. Ocierajc si lekko o jej piersi, wyczuB chyba, jak wzno- sz si i opadaj w rytm nierównego oddechu. Jak mogBa si z nim spiera? Jak mogBa za- przeczy choby jednemu z jego sBów? Midzy nimi rzeczywi[cie istniaBo co[ szczególnego, co[ tak szczególnego, |e eksplodowaBo nie wiadomo kiedy, zupeBnie j zaskakujc. Co[ tak szybkiego, gwaBtownego i niewtpliwego, |e nie przypominaBo niczego, co do tej pory zda- rzyBo jej si prze|ywa. Nie mogBa bra na siebie caBej odpowiedzialno[ci za okoliczno[ci, które ich zetknBy i nieuchronnie musz rozdzieli. Czemu on nie rozumie, |e midzy nimi nic nie jest mo|liwe? Czego od niej chce? Tylko tej chwili... - Chc, |eby[ mnie pocaBowaBa, Dani - powiedziaB. GBos miaB cichy, niewiele gBo- [niejszy od szeptu, oczy jak aksamit. - PocaBuj mnie tak, jak lubisz by caBowana, i dotykaj tak, jak zawsze chciaBa[ mnie dotyka, tylko do tej pory si baBa[... Nie. - ChwyciB j za r- k, dostrzegajc popBoch w jej oczach. - Nie musimy si posuwa dalej, ni| bdziesz chcia- Ba. Zrób to po prostu dla siebie... dla mnie. PodniósB jej rk do swojej twarzy i z t chwil opór Dani stopniaB caBkowicie. Zare- agowaBa caBym ciaBem. ProsiB o tak niewiele, tyle w zamian obiecujc. Z pewno[ci mo|e sobie pozwoli na t odrobin przyjemno[ci... Przerwie to, zanim zajd za daleko. ChciaBa go tylko obj, dotkn, pocaBowa. Uwolni si na krótk chwil z wizów, które krpo- waBy jej kobieco[, i przekona si na wBasnej skórze, co ma do zaoferowania |ycie. Jej dBoD zaczBa peBzn ku karkowi Nicka, badajc po drodze ciepBe ciaBo i twarde mi[nie, muskajc jego mikkie wBosy. PrzycignBa twarz Nicka do siebie. Koniuszkiem jzyka dotknBa najpierw kcika jego ust, a potem przecignBa powoli po policzku i bro- dzie. W odpowiedzi jego bByszczce niczym onyks oczy rozjarzyBy si zadowoleniem i czu- Bo[ci. RozchyliB usta pod jej niepewnymi zrazu pocaBunkami, a potem poddaB j mocy zmysBowej magii, która oblaBa ich niczym strumieD roztopionego zBota. OddaB jej caB ini- cjatyw i, upojona, zapomniaBa o swoich zahamowaniach. WyczuwaBa pod wargami pulsu- jc |yB na jego szyi, coraz silniejsze ciepBo bijce mu z twarzy i nieregularno[ oddechu. ZaczBa niezdarnie manipulowa przy guzikach jego koszuli i obna|yBa w koDcu zaro[nit klatk piersiow. PrzetoczyB si na bok, delikatnie usidlajc jej nogi midzy swoimi. DBoDmi bBdziB tymczasem po jej talii i odsBonitym odcinku pleców midzy d|insami a koszul. S R Ruchy Nicka byBy pow[cigliwe i pozbawione natarczywo[ci, byBy bardziej odpowiedzi na pieszczoty Dani, ni| prób wymuszenia takiej odpowiedzi na niej. Kiedy koniuszek jej jzyka zatoczyB krg wokóB jego twardej, brzowej brodawki, wstrzymaB oddech, a jego palce powdrowaBy w dóB i zamknBy si na jej biodrach. DotknB ustami jej warg i leniwa rozkosz przeistoczyBa si nagle w nieopanowan namitno[, która niczym raca wystrzeliBa z gBbi Dani ograbiajc j z oddechu, rozpierajc z nieoczekiwan siB klatk piersiow, rozlewajc si fal ciepBa, która uaktywniBa na dotyk Nicka wszystkie zakoDczenia nerwowe. Natura i jej wBasne uczucia sprzysigBy si przeciwko niej i zapo- mniaBa, gdzie koDczy si przyjemno[, a zaczyna niebezpieczeDstwo - je[li taka granica w ogóle istnieje. WiedziaBa tylko, |e chce by z nim coraz bli|ej i bli|ej, dzieli si z nim, po- zna go. Da mu pozna siebie. Nie zwracaBa uwagi na swobodny ruch jego palców, które sunc po nagiej skórze jej talii zatrzymaBy si w koDcu na guziku d|insów. OcknBa si jak z gBbokiego snu, przeszyta uczuciem paniki. Nie zamierzaBa posuwa si tak daleko. ZapomniaBa dlaczego, ale nie za- mierzaBa. WiedziaBa, |e powinna go teraz powstrzyma, i zdawaBa sobie spraw, |e nie znajdzie w sobie do[ siBy. PragnBa go ka|d czstk swego ciaBa, rozsdek przymiewaBa jej namitno[, a reakcje zmysBowe tBumiBy instynkt samoobrony. Nie obchodziBa jej przy- szBo[, liczyBa si teraz tylko ta chwila. Wtem Nick uniósB gBow i spojrzaB na ni. - Dani? - wyszeptaB. Oczy bByszczaBy mu po|daniem, twarz miaB rozpalon rumieDcem podniecenia. Jego ciepBy oddech BaskotaB jej policzek. ZamarB z palcami na guziku d|insów i patrzyB jej w oczy, szukajc w nich odpowiedzi. I zobaczyB j wreszcie. Chyba si tego spodziewaB, cho- cia| wida byBo, |e miaB jednak nadziej na przyzwolenie. Spu[ciB oczy, by ukry zawód, a Dani odwróciBa z przygnbieniem gBow. Zanim usiadB i pu[ciB j, musnB jeszcze palcami jej nag skór w ge[cie po|egnalnej pieszczoty. Dani odwróciBa si do niego plecami. Przybita, rozprostowaBa ramiona i na jej ustach pojawiB si znajomy wyraz zdecydowania. Stygncy |ar, który jeszcze przed chwil przeni- kaB ka|d komórk jej ciaBa, pozostawiB uczucie podra|nienia i bólu. Bijce nierównym ryt- mem serce upokarzaBo j przypominajc, do czego omal nie doszBo, a zdyszany oddech zdradzaB, |e jej ciaBo wci| jeszcze sprzeniewierza si rozsdkowi. Nick pu[ciB j, by zada S R jej jedno pytanie, chocia| zdawaB sobie w peBni spraw, |e wybita z nastroju udzieli mu mo|e tylko jednej odpowiedzi. ZrobiB to z rozmysBem. Powinna mu by wdziczna za ten dowód uczciwo[ci. Dlaczego wic czuBa tylko gniew i bolesny zawód? I na kogo wBa[ciwie byBa zBa - na siebie sam za okazan sBabo[, czy na niego za to, |e tej sBabo[ci nie wyko- rzystaB? - Dobrze - rozlegB si za jej plecami cichy gBos. - Porozmawiajmy. Spokój Nicka oburzyB j. Wyre|yserowaB to wszystko. PanowaB nad sob, nie byB ani troch poruszony. PrzygryzBa na chwil doln warg, zdecydowana odpowiedzie mu pik- nym za nadobne. OdwróciBa si ju| opanowana. Jego twarz byBa spokojna, ale w oczach do- strzegBa tlcy si jeszcze zduszony ogieD i to podniosBo j na duchu. Nie byBo mu wcale tak Batwo. - Dlaczego to zrobiBe[? - zapytaBa spokojnie. Nick nie udawaB, |e nie rozumie pytania. - ChciaBem by wobec ciebie w porzdku - odparB bez zmru|enia powiek. - Nie zale|aBo ci jako[ na tym przed dwoma tygodniami. - Nie potrafiBa ukry zjadli- wej nutki w gBosie. Nick nie daB si sprowokowa, - Przed dwoma tygodniami wystarczyBoby mi, gdyby[ poszBa ze mn do Bó|ka - odparB po prostu. - Teraz chodzi mi o co[ wicej. Chc ciebie caBej i chc to dosta dobrowolnie. Dani szybko wstaBa i podeszBa do okna. To nieoczekiwane o[wiadczenie poruszyBo ni równie silnie, jak wcze[niej jego pieszczoty. PrzeraziBo za[ jeszcze bardziej. Ale Nick ma racj - teraz chodzi o co[ wicej. O tak du|o, |e baBa si ryzykowa. - A dlaczego ty przerwaBa[? - spytaB Nick. Przez my[l przemknBo jej z dziesi logicznych odpowiedzi; wszystkie byBy praw- dziwe, ale |adna nie nadawaBa si do powtórzenia na gBos. MogBa zasBoni si nonszalancj albo zby go byle czym; mogBa poprosi, |eby ju| sobie poszedB. Ale jako[ nie potrafiBa. PostanowiBa, |e bdzie z nim szczera. - To nie jest takie proste - odparBa cicho, zwrócona twarz do zasBonitego okna. - Po prostu nie umiem... bra sobie kochanków, a potem rzuca ich ot tak sobie, kiedy przycho- dzi pora, |eby wyjecha. Ju| dawno przekonaBam si, |e nie starcza mi siB na przelotne ro- manse. S R - A kto powiedziaB, |e to ma by przelotny romans? - spytaB Nick. UsByszaBa w jego gBosie nutk zdumienia. OdwróciBa si do niego, z trudem kryjc zniecierpliwienie. OparBa si o parapet, ma- skujc swobodn poz napicie, które ogarnBo jej caBe ciaBo. - A có| innego? - odpowiedziaBa pytaniem na pytanie. SiedziaB nadal na podBodze z rk wspart niedbale na podcignitym kolanie, jednak pogoda widoczna na jego twarzy wygldaBa na troch wymuszon. WytrzymaB bez zmru|e- nia powiek jej wzrok. - To zale|y tylko od ciebie, czy| nie? - powiedziaB. - Nie. - To sBowo wyrwaBo jej si z ust bezwiednie. Spu[ciBa na moment oczy, a potem zmusiBa si, by znów spojrze na Nicka. - Moja praca utrudniaBaby mi |ycie osobiste - wy- ja[niBa rzeczowo, bardzo dumna z obojtno[ci w swoim gBosie. Cokolwiek czuBa, nie byBa to z pewno[ci obojtno[. MiotaBy ni mieszane uczucia i zmuszaBa si, by mówi co[, czego w ogóle nie chciaBa powiedzie. - Mo|e i miaBe[ racj mówic, |e wkBadam w swoj prac caBe serce. Inaczej si nie da. Nick pokrciB powoli gBow. WpatrywaB si w ni z tak intensywno[ci, |e nie mogBa oderwa od niego oczu. - Nie caBe serce - powiedziaB cicho. - Jest w nim dosy miejsca, by[ mogBa pragn mnie. WestchnBa troch spazmatycznie. WpiBa palce w drewnian framug okna. - Nie mog sobie pozwoli... - UrwaBa i spróbowaBa od pocztku. Co ka|e jej to mó- wi? - Masz racj - powiedziaBa sztywno. - Jest co[ midzy nami... co[, co by mo|e trudno bdzie przerwa, kiedy bd musiaBa wyjecha. Mam ci to przeliterowa? - NarastaBo w niej napicie, które |elaznym chwytem zaciskaBo si na jej sercu. - Chc ci... to prawda. Pra- gnBam w swoim |yciu innych m|czyzn. Ty pragnBe[ innych kobiet. Oboje jeste[my w tym wieku, |e dostrzegamy ró|nic midzy tym, czego pragniemy, a tym, co mo|emy mie. Nie ma sensu... Pod koniec jej monologu Nick z zaskakujc zwinno[ci podniósB si z podBogi i staB teraz przed ni z takim wyrazem oczu, |e urwaBa w póB zdania. UwiziB j przy parapecie okna swoim ciaBem. StaB tak blisko, |e ich uda i piersi dzieliB uBamek milimetra. Nie dotknB jej jednak. S R - Nie wygBaszaj mi tu jakiej[ cholernej mowy agitacyjnej. - Melodyjny, niski tembr jego gBosu podra|niB jej zmysBy i sprawiB, |e zapragnBa si cofn, cho nie [miaBaby oka- za przed nim takiej sBabo[ci. - Nie przemawiaj do mnie tak, jak robiBa[ to na wiecach zwizkowych w kilkunastu miastach. - UniósB rce i ujB jej twarz. PrzygotowaBa si na mia|d|cy u[cisk, a tymczasem jego dotyk byB tak delikatny, |e zaparBo jej dech w pier- siach. Wgielki jego oczu wypatrywaBy jej duszy. - Bo - cignB bardzo cicho - nigdy nie pragnBa[ innego m|czyzny tak jak mnie. Nie byBo sensu zaprzecza. Nie spotkaBa jeszcze nikogo takiego jak Nick. Wiedzieli o tym od samego pocztku. Nick jednak wymagaB wicej od tamtych. Nick oferowaB co[ prawdziwego i trwaBego, gdyby jednak przystaBa na jego propozycj, ryzykowaBa utrat wszystkiego. Nick wyczuB pod palcami, jak sztywnieje jej szyja, i instynktownie zareagowaB gnie- wem i rosnc frustracj. - Tobie mo|e odpowiada zmiana kochanek bez ogldania si za siebie - powiedziaBa po prostu - ale to nie dla mnie. Mam prawo to przerwa, zanim bdzie za pózno, bo potem bdzie mi jeszcze trudniej. Ja... - Dani, do cholery! - OderwaB rce od jej twarzy i odwróciB si gwaBtownie. UsByszaBa jego urywany oddech. Zmieniony gBos zdradzaB, jak usiBuje zapanowa nad uczuciami. Wo- laB na ni nie patrze. - ZaplanowaBa[ sobie to wszystko jak jak[ przeklt kampani agita- cyjn! Od pocztku do koDca wszystko przebiegaBo tak, jak zaprogramowaBa[. Dlaczego? - zapytaB, spogldajc wreszcie na ni. PatrzyB zw|onymi, pBoncymi oczami. - Dlaczego to musi si skoDczy, zanim si na dobre zaczBo? Zamykasz drzwi nie tylko sobie, ale i mnie, a to nie jest w porzdku! Dani staBa bez ruchu ze zBo|onymi jak do modlitwy dBoDmi. Gdyby wiedziaB, jak roz- paczliwie pragnie powiedzie mu co[ innego, gdyby wiedziaB, |e jej obojtno[ jest udawa- na! - Zostan tutaj jeszcze najwy|ej kilka tygodni - rzekBa chBodno. - Za miesic o tej po- rze bd ju| w innym mie[cie i niczego nie bd |aBowaBa... UrwaBa na widok wyrazu jego przymru|onych oczu. - Nie - warknB ochryple. - Nie bdziesz miaBa czego |aBowa, bo nic nie zrobiBa[. Je- ste[ dumna ze swego pustego |ycia, Dani? S R Celnie wymierzona strzaBa przebiBa pancerz i trafiBa w czuBe miejsce. Dani wzdrygnBa si. Nick zauwa|yB jej reakcj, zanim zd|yBa nad sob zapanowa. - Jestem dumna ze swojego |ycia - wyrzuciBa z siebie, a na jej policzki wypBynB lekki rumieniec gniewu. - Wiele dokonaBam i wiele jeszcze dokonam. Nie mam si czego wsty- dzi i nie masz prawa krytykowa ani mnie, ani tego, co robi. - Oczywi[cie, |e nie - powiedziaB cicho. PatrzyB jej prosto w oczy i ogarnBo j irra- cjonalne pragnienie, by czmychn std jak najdalej. - Jak mógBbym krytykowa kobiet, która walczy o wszystkich, tylko nie o siebie? Ryzykujesz |yciem dla tysicy ludzi, których nawet nie znasz, ale co zrobisz, gdy przyjdzie pora zadba o wBasne interesy? - Ostr wy- mow sBów Nicka BagodziB wyraz szczerej troski w jego oczach. - Czy twoje potrzeby si nie licz? - Doprawdy, nie widz sensu dyskutowania na ten temat, Nick - odparBa. ZorientowaB si, |e natrafiB na jej sBaby punkt. - Masz racj - zgodziB si. - Dyskusja nie jest |adnym wyj[ciem. Oboje jeste[my ludzmi czynu. OdwróciB si do niej bokiem i ten manewr skutecznie rozBadowaB narastajce midzy nimi napicie, które w ka|dej chwili groziBo wybuchem. ZapinaB bez po[piechu koszul, jak gdyby wymiana zdaD sprzed chwili byBa jedynie dobrze odegran scenk bez |adnego zna- czenia. Zazdro[ciBa mu opanowania i nienawidziBa go za to. Ona sama powoli si rozklejaBa i nie mogBa da tego po sobie pozna. - My[l, |e je[li nie masz nic przeciwko temu, mogliby[my wybra si w sobot wie- czorem na prawdziw kolacj i dancing - zaproponowaB, sigajc palcami do trzeciego gu- zika. MówiB tonem tak swobodnym, jak gdyby to zaproszenie byBo najnormalniejsz rzecz pod sBoDcem. - ZasBu|yli[my sobie chyba oboje przez te ostatnie dwa tygodnie na jaki[ wy- pad? A kiedy si zawahaBa, spojrzaB na ni prowokacyjnie. - A mo|e nie masz czasu? Gdyby teraz odmówiBa, Nick odczytaBby to jako przyznanie si do zarzutów, jakie jej stawiaB - |e boi si konfrontacji z wBasnymi uczuciami, |e nie ufa sobie. - Bd musiaBa wcze[nie wróci - mruknBa. Z lekkiego skrzywienia jego ust przebijaB cynizm. S R - Wiem. Niedziela to twój wielki dzieD, prawda? ZapiB ju| ostatni guzik i staB przez chwil, patrzc na ni. DzieliBa ich caBa dBugo[ pokoju i Dani stBumiBa w sobie irracjonaln pokus wycignicia do niego ramion. Nie mia- Ba pewno[ci, czy podszedBby do niej. I wolaBa tego nie sprawdza. - Walka, jak toczymy, koDczy si przy bramie fabryki. Powinna[ o tym pamita, Dani. Nie zamierzam walczy z tob i nie zamierzam walczy po twojej stronie. Czeka ci podjcie kilku trudnych decyzji i dokonanie wyboru, co te| nie bdzie Batwe... Mo|esz zro- bi to teraz albo dalej ucieka, ale którego[ dnia znowu przed nim staniesz. Zrobisz to sama. Nie mog ci do niczego zmusza. Co najwy|ej mog tu by... i |ywi nadziej, |e kiedy si wreszcie zdecydujesz, przyjdziesz wBa[nie do mnie. - PatrzyB na ni przez chwil w milcze- niu i Dani nie miaBa ju| wtpliwo[ci, |e pragnie tak samo jak ona zmniejszy dzielc ich odlegBo[, wycign ramiona. Nie zrobiB jednak tego. PowiedziaB jedynie  dobranoc" i wy- szedB. S R ROZDZIAA ÓSMY Nim si obejrzaBa, nadszedB sobotni wieczór. OtworzyBa drzwi i wbiBa w[ciekBy wzrok w Nicka, usiBujc okaza mu, jak bardzo zostaBa zniewa|ona. Kloszowy brzeg ciemnobr- zowej sukni owinB si z szelestem wokóB Bydek, Bagodzc nieco jej wojowniczy nastrój. Nick zauwa|yB zaczepn min i zw|one oczy Dani. WiedziaB ju|, co go czeka. - A niech ci cholera - wycedziBa powoli. - Zlicznie wygldasz - odparB uprzejmie. Na Nicka trudno si byBo dBugo gniewa; ostatnio staBo si to prawie niemo|liwe. StaB przed ni na tle ró|owego zachodu sBoDca w dopasowanych szarych spodniach i niebieskiej kurtce niczym symbol niewymuszonej elegancji. Mankiety bladoniebieskiej koszuli spinaBy skromne, zBote spinki, a materiaB, z jakiego byBa uszyta, wygldaB na mikki i przyjemny w dotyku. Do tego krawat z bByszczcego jedwabiu w kolorach bBkitu i be|u. Krótko mówic, prezentowaB si bardzo wytwornie, jednak spod tej ukBadnej powierzchowno[ci przebijaBa znajoma, prawdziwa msko[, przejmujca Dani do szpiku ko[ci. - Zaraz kopn ci w kostk - warknBa. U[mieszek rozbawienia pogBbiB kciki jego ust. - A ja ci zaraz pocaBuj. PostpiB krok w przód i poBo|yB dBonie na jej biodrach, przycigajc j do siebie ru- chem zbyt pBynnym i Bagodnym, by uzna go za wpByw li tylko impulsu. PoczuBa jego uda na swoich i westchnienie protestu, jakie wydaBa, utonBo w jego ustach. Gdyby chciaB roz- broi j zmysBowo[ci, na pewno udaBoby mu si, ale nie byBo to jego zamiarem. Tsknota i czuBo[, jakie Dani odczytaBa w pocaBunku, przeBamaBy jej pow[cigliwo[. PoczuBa si wzruszona, osBabiona i... smutna. Kiedy Nick wyprostowaB si, wsparBa gBow na jego piersi i wsBuchaBa si w miarowe bicie serca. Jedwabi[cie mikki materiaB koszuli pie[ciB jej poli- czek, a usta Nicka muskaBy wBosy. ZastanawiaBa si, dlaczego ma ochot si rozpBaka. TrzymaBa dBonie na jego plecach, czuBa wokóB siebie jego rce, opasujce j z tak Bagodn siB, |e musiaBa w koDcu przyzna, i| pragnBaby trwa w tych objciach wiecznie. W azylu silnych ramion Nicka nic nie byBo w stanie jej przestraszy - nic z zewntrz, nic od we- wntrz. Nawet gBbia tego, co zaczynaBa do niego czu. Nawet niebezpieczeDstwo, |e j zdradzi. S R Nick gBadziB koniuszkami palców materiaB sukienki na jej plecach. ByB to gest nie tyle zmysBowy, co kojcy. Obejmowali si, oddychali w tym samym rytmie, o tym samym my- [leli. Dani tak bardzo si kiedy[ baBa, |e zabrnie zbyt daleko. Teraz byBo za pózno. To zaszBo za daleko ju| wtedy, kiedy spojrzaBa na niego po raz pierwszy i teraz nie czuBa gniewu, tylko rozpacz i |al, |e nie mo|e tego mie. Ju| si nie baBa. ByBa jedynie smutna. OdwróciBa gBow i odsunBa si od niego. Nick nie zatrzymaB jej. PatrzyB na ni po- wa|nie i zwlekaB z oderwaniem dBoni od jej talii. - Nie powiniene[ byB tego robi - powiedziaBa cicho. ZerknBa na otwarte drzwi za je- go plecami, przez które wida byBo parking i przebiegajc za nim szos. - Kto[ mógB ci zobaczy. W ogóle nie powinni widywa nas razem. - Wiem - odparB spokojnie. PoszukaBa wzrokiem jego oczu. - Kr| ju| rozmaite plotki, Nick. Mo|esz mie z tego powodu prawdziwe kBopoty. Nie chc ci nara|a na nieprzyjemno[ci ani... na utrat pracy. Aagodny u[miech roz[wietliB lekko jego twarz. - Warto zaryzykowa - zapewniB j cichym gBosem i dopiero teraz pu[ciB. Jego dBoD przygBadziBa delikatnie pasemko jej wBosów, a maska przekory, któr próbowaB przywoBa na twarz, nie wygldaBa tym razem przekonujco. - No to mo|e - zaproponowaB - teraz ty speBnisz swoj grozb? Dani odwróciBa si po torebk, ale nagle ramiona jej opadBy i znieruchomiaBa, ogar- nita uczuciem pora|ki. - To absurdalne - mruknBa. - Dlaczego to robimy? - SpojrzaBa na niego. - Rano wbi- jasz mi nó| w plecy, a wieczorem zabierasz na kolacj. Czego próbujesz w ten sposób do- wie[? - ChciaBa, |eby zabrzmiaBo to gniewnie, a wyszBo |aBo[nie. SzBa do tej bitwy dobrze uzbrojona, przynajmniej tak jej si wydawaBo. Nie przygotowaBa si na ogBupiajce wpBywy tego chaotycznego zwizku. Nie potrafiBa sobie z nimi poradzi. Powinni by albo wrogami, albo kochankami. Jej [cisBy, wojskowy umysB daBby sobie rad w ka|dej z tych sytuacji. Ale ta hu[tawka, ten brak zdecydowania wprowadzaBy zamt w jej uczuciach i nie wiedziaBa ju| sama, czego wBa[ciwie chce, co ni powoduje, ani jak si ma zachowa w sytuacji, która j czeka. S R - Pozwól, |e zgadn - powiedziaB Nick. - Jeste[ na mnie w[ciekBa, bo zarzdziBem do- datkowy dzieD pracy w t niedziel. - Wyraz jego czarnych oczu byB enigmatyczny, ton gBosu Bagodny. - Jestem w[ciekBa, |e zaproponowaBe[ przyj[cie do pracy tylko zwolennikom zwizku, chocia| wiedziaBe[, |e wybieraj si na zebranie. I byBa to propozycja nie do odrzucenia! DaBe[ im wyraznie do zrozumienia, |e albo przyjd w niedziel do pracy, albo mog si tam wicej nie pokazywa, a ja ju| my[laBam, |e nie zni|asz si do taktyki zastraszania! A wBa[ciwie dlaczego tak si denerwuje? Czy naprawd sdziBa, |e Nick podda si bez walki? On miaB do wykonania swoje zadania, ona swoje, i nigdy nie daB jej do zrozu- mienia, |e ich osobiste zaanga|owanie wpBynie w jakikolwiek sposób na jego decyzje po- dejmowane w interesie firmy. ByBa bardziej zBa na siebie ni| na Nicka. Dlaczego si teraz tak denerwuje? WykonaB ruch, który mo|na byBo Batwo przewidzie, ruch, na który powinna by przygotowana i przyj go ze spokojem, a ona, nie wiedzie czemu, czuje si osobi[cie przez niego zdradzona. Dlaczego tak trudno jej pamita, |e stoj po przeciwnych stronach barykady? CzekaBa niecierpliwie, jak zareaguje na jej irracjonalny wybuch, chocia| ju| si go wstydziBa. Nick pozostaB niewzruszony i jak zawsze opanowany. - W wyniku przestojów spowodowanych tymi zwizkowymi przepychankami straci- li[my w tym tygodniu mnóstwo czasu. Trzeba to odrobi. - I, naturalnie, do odrabiania zalegBo[ci w swoim planie produkcji wybraBe[ ludzi, którzy mieli uczestniczy w moim zebraniu. - Naturalnie - odparB ze spokojem. PrychnBa ze zniecierpliwieniem, odwracajc si od niego gwaBtownie, i natychmiast po|aBowaBa tej impulsywnej demonstracji uczu. To ma by profesjonalizm? Co si staBo z t kobiet, która potrafiBa przyjmowa jego wredne zagrania ze spokojnym u[miechem i odwzajemnia mu si wBasnymi podstpnymi sztuczkami? SkarciBa si w duchu za nie- rozwag. OdetchnBa gBboko i odwróciBa si do niego, napinajc z determinacj mi[nie twarzy oraz zadzierajc buDczucznie brod. S R - To ci si nie uda, Nick - powiedziaBa. - Nic w ten sposób nie osigniesz. Bez wzgl- du na to, czy przyjdzie osiem, czy osiemdziesit kobiet, zebranie odbdzie si i przystpimy do konkretnych dziaBaD. Na jego twarzy po raz pierwszy zamajaczyB cieD nieprzyjemnego marsa. - Ty ju| przystpiBa[ do konkretnych dziaBaD - odparB. - Posunicie i kontrposunicie, tak si nazywa ta gra, nieprawda|? SpojrzaBa na niego przenikliwie. - Wszystko podporzdkowane pracy zawodowej, prawda? - zapytaBa cicho. - Od teraz nie bdzie ju| w tym ani [ladu motywacji osobistych? - I tak, i nie - odparB z kamienn twarz. - Powiedzmy, |e jestem bardziej ni| kiedy- kolwiek zaanga|owany osobi[cie w swoj prac. - A je[li nie potrafisz mnie pobi na gruncie prywatnym, postarasz si dokona tego na zawodowym. - Nie zamierzaBa rzuca tego wyzwania; ugryzBa si w jzyk, ale byBo ju| za pózno. Nie chciaBa sprawdza w ten sposób prawdziwo[ci ich zwizku - teraz ani nigdy. Ale Nick przyjB to, jak zwykle zreszt, ze spokojem. - Nie jestem zainteresowany pobijaniem ci na |adnym gruncie, Dani - powiedziaB. W jego gBosie pobrzmiewaB cieD rozczarowania, niemal smutku. - Nie o to nam przecie| cho- dzi. - DotknB lekko jej ramienia i wyraz nieobecno[ci w jego oczach skojarzyB si Dani z chmur przesBaniajc sBoDce. - Lepiej ju| chodzmy, bo przepadnie nam rezerwacja. Chcia- Ba[ wcze[nie wróci, pamitasz? Dani wziBa swoj maB, wyszywan paciorkami torebk, zachodzc w gBow, czemu wdaj si oboje w t komedi. Rozsdna kobieta odwoBaBaby t randk |ywcem wyjt z farsy, i okopaBa si na pozycjach. Ona za[ nie miaBa na to odwagi. Czy tak rozpaczliwie za- le|aBo jej na jego towarzystwie, |e godziBa si na nie bez wzgldu na okoliczno[ci? Nick nie odzywaB si w drodze do samochodu. PrysB nastrój, który skBoniB go do po- caBowania jej w progu, i nie byBo sposobu, by go odtworzy. Ten Nick byB inny od tamtego, którego znaBa. KroczyB powa|ny i zamy[lony, nie pozostaBo [ladu po jego wesoBej przekorze i swobodnym stylu bycia. Mo|e |aBuje, |e j zaprosiB. U[wiadamiajc to sobie, Dani poczuBa przykry ucisk w |oBdku. To byBo chyba nieuniknione. Zbyt dBugo |yli pod presj wielkiego, niespeBnionego zauroczenia i z czasem wyczerpa si musiaBa nawet jego pogoda ducha. Dla S R obojga nadeszBa pora, by przerwa t gr pozorów i spojrze faktom w oczy. Nie jej wina, |e nie podoba mu si to, co widzi. OstrzegaBa go wszak, |e to nie ma sensu... Dani usiadBa po[rodku fotela, w przyzwoitej odlegBo[ci od Nicka, ale nie za daleko. ByBa w peBni [wiadoma jego ciaBa, cho atmosfera wieczoru zawisBa gdzie[ w nieokre[lonej strefie pomidzy spotkaniem towarzyskim a spotkaniem w interesach. Nick trzymaB rce na kierownicy i nawet nie próbowaB jej dotyka. RozwiaB w ten sposób wszelkie nadzieje, |e bdzie próbowaB zatrze przykre wra|enie, jakie pozostaBo po niedawnej wymianie pogl- dów. SiedziaBa w fotelu i patrzyBa przed siebie, starajc si oswoi z uczuciem rozczarowa- nia. - Dokd jedziemy? - spytaBa po chwili z zamiarem skierowania rozmowy na neutralny grunt. - W jakie[ ustronne miejsce - odparB nieobecnym tonem. - MiBe. I ciche. Gdzie[, gdzie starszy kelner nie tylko groznym spojrzeniem zareaguje na podniesione w gniewie gBosy - cignB, rzucajc jej spojrzenie z ukosa. - W takim miejscu bdzie chyba najbezpieczniej na rozmow, która nas czeka. PostanowiBa przyj to filozoficznie. - A wic to nie randka? Nick nie odrywaB wzroku od drogi. - NiezupeBnie. - Dlaczego odnosz wra|enie, |e za chwil zepsujesz mi pierwszy od dwóch tygodni przyzwoity posiBek? I dlaczego w krtani narastaBa jej gula, utrudniajca zachowanie lekko[ci tonu? ByBa na to przygotowana; byBa gotowa na wszystko. Od chwili przyjazdu do Somerset jej |ycie staBo si jednym pasmem trudnych spotkaD z Nickiem. Powinna si byBa do tego przyzwyczai. A wygldaBo na to, |e coraz trudniej zachowa jej wobec niego oficjaln postaw i zaczynaBa powoli zapomina o przyczynach, dla których powinna zachowywa si oficjalnie. Nick zerknB na ni. - Dlaczego zgodziBa[ si dzisiaj wyj[ ze mn? - spytaB niemal mimochodem. - Dla- czego mnie nie spBawiBa[, dowiedziawszy si, |e pokrzy|owaBem ci plany jutrzejszego ze- brania? - SpodziewaBe[ si tego? S R - Raczej nie. Nadal czekaB na odpowiedz na swoje pytanie i Dani z trudem przeBknBa [lin, bo nie wiedziaBa, co powiedzie. Bo chciaBam by z tob, i tyle. Bo pomy[laBam sobie, |e na jeden wieczór mog oddzieli sprawy zawodowe od |ycia osobistego, ale chyba nie potrafi... - Nie wiem, dlaczego - odparBa w koDcu, unikajc jego wzroku. - Chyba si nad tym nie zastanawiaBam. PóBu[mieszek, który zago[ciB na wargach Nicka, rozBadowaB troch napicie panujce w samochodzie. - To mo|e jest jeszcze dla ciebie nadzieja - powiedziaB enigmatycznie. Przejechali kilka kilometrów i Dani nadal usiBowaBa rozszyfrowa, co miaB na my[li, kiedy naraz odezwaB si powa|nym tonem: - Nie wiem, czy zdajesz sobie spraw z nastrojów, jakie zapanowaBy w fabryce. Gdy- by[ wiedziaBa, zrozumiaBaby[, dlaczego podjBem dziaBania majce na celu zredukowanie liczby uczestników twojego zebrania z osiemdziesiciu do o[miu. SpojrzaBa na niego ostro, ale Nick nie pozwoliB sobie przerwa. - Ludzie zaczynaj by agresywni, Dani - cignB, tak jak gdyby tego nie wiedziaBa. - Kr| pogBoski... - UrwaB, dochodzc chyba do wniosku, |e nie powinien si nimi z ni dzieli. Brwi miaB [cignite i patrzyB na drog. - Bezpieczniej byBo zmniejszy ci fre- kwencj - dokoDczyB po chwili. - Nie chc, |eby komu[ co[ si staBo. Dani czuBa si rozdarta. OburzyBa j jego interwencja, a jednocze[nie rozumiaBa jego postaw. MusiaBa sobie wci| przypomina, |e osobi[cie Nick nie ma nic przeciwko niej ani przeciwko zwizkowi, |e chodzi mu tylko o utrzymanie spokoju. Ta [wiadomo[ sprawiBa, |e odpowiedziaBa bez zgryzliwo[ci: - Umiem panowa nad tBumem. Pamitaj, |e nie jestem jakim[ tam |óBtodziobem, który ma pierwszy raz do czynienia z czym[ takim. - W jej gBos wkradB si cieD zniecierpli- wienia i poczucia zniewagi. - Czy mógBby[, na miBo[ bosk, cho troch mi zaufa? Dla- czego nie chcesz uwierzy, |e wiem, co robi? Nick odpowiedziaB ostro, z trudem panujc nad gBosem. - Bo ty niczego nie wiesz. - Dani z zaskoczeniem obserwowaBa, jak zaciskaj si na kierownicy jego dBonie i jak napinaj mi[nie twarzy. ByB naprawd zdenerwowany i ta drobna sprzeczka w drzwiach miaBa niewiele wspólnego z przyczyn podBego nastroju, w S R jakim si znajdowaB. - Patrzysz na wszystko z zewntrz i nie mo|esz oceni skutków fal uderzeniowych, jakie rozchodz si po zrzucanych przez ciebie bombkach. Widzisz tylko wierzchoBek góry lodowej, a wydaje mi si, |e czasem nawet i tego nie. Ja tam jestem, ja widz, co si wyprawia. Do cholery, Dani, nie masz pojcia... - UrwaB, tBumic w zarodku wybuch. Kostki palców zaci[nitych na kierownicy miaB pobielaBe. DokoDczyB, usiBujc mówi spokojnie, co zupeBnie nie przystawaBo do napitych mi[ni twarzy. - Ty po prostu nie masz zielonego pojcia, jak namieszaBa[. - ZamilkB w obawie, |e za du|o jej powie. Dani równie| milczaBa przytBoczona |arem jego sBów, napiciem, mrocznym pBomie- niem w oczach. U[wiadomiBa sobie nagle, w jak ogromnym stresie musiaB |y przez ostatnie dwa tygodnie, cho do tej pory jedyn emocj, jak okazywaB, byBa najbardziej neutralna w [wiecie troska o jej osob. NiepokoiBo j to i troch przera|aBo, bo wiedziaBa, |e Nick ma ra- cj... |e ona nie jest w stanie oceni nastrojów zaBogi na terenie zakBadu. WspóBpracownicz- ki relacjonowaBy jej tylko zwycistwa, klski pomijajc milczeniem. Tak ju| przywykBa do pogró|ek Scotta i jego bandy, |e niemal nie zwracaBa na nie uwagi. I prawd mówic, przez ostatnie tygodnie zbyt wiele miaBa na gBowie, by przejmowa si subtelno[ciami nastrojów wokóB jej kampanii. ZaczynaBa zatraca t wra|liwo[ na ludzkie emocje, która dawniej byBa gwarancj jej bezpieczeDstwa... a to dlatego, |e jak idiotka daBa si uwikBa w osobisty kon- flikt. Taka nierozwaga mogBa j drogo kosztowa. - Co takiego sByszaBe[? - spytaBa powoli, bardzo spokojnie. Nick zerknB na Dani i zauwa|yB jej spit twarz, cho wiedziaB, |e stara si nada jej neutralny wyraz. Jeden po drugim, z widocznym wysiBkiem, rozluzniB obejmujce kierow- nic palce. Zel|aBo wyraznie napicie jego ramion, wygBadziBo si pocite zmarszczkami czoBo. MówiB ju| normalnym gBosem, cho nie próbowaB ukry powagi. - To wymyka ci si z rk, Dani - powiedziaB. - Nie wiem, czego si spodziewasz, ale je[li Batwego zwycistwa, to jeste[ w wielkim kBopocie. SByszaBa[ o po|arze, który wczoraj w nocy wybuchB u Williamsów? - spytaB znienacka. OdwróciBa gwaBtownie gBow, by na niego spojrze. - Co? - wykrztusiBa bez tchu. Nick zorientowaB si, |e nic o tym nie wie, zanim jeszcze ujrzaB jej szeroko rozwarte oczy i zaskoczon min. PokiwaB pospnie gBow. S R - Grupa chBopaków wtargnBa póBci|arówk na trawnik przed domem i wrzuciBa przez okno zapalone pochodnie. Szkody s niewielkie. WygldaBo to raczej na ostrze|enie. Dani z trudem przeBknBa [lin. Emily Williams byBa jedn z jej najbardziej wygada- nych zwolenniczek, jeszcze gBo[niejsz ni| Liza. ByBa du| kobiet i zwracaBa na siebie uwag. W fabryce pracowali te| jej brat i siostra, i chocia| oboje formalnie jeszcze si nie zdeklarowali, to najwyrazniej popierali obóz siostry. Wszyscy troje mieszkali razem. - Czy... komu[ co[ si staBo? - spytaBa Dani nieco schrypnitym gBosem. Nick zerknB na ni tak, jakby dziwiBo go, |e w nawale zaj ma jeszcze czas trosz- czy si o czyje[ zdrowie. DotknBo j to bardziej, ni| jaka[ zgryzliwa uwaga czy zawoalo- wane wyzwanie. - Nie - odparB. - Ale mo|esz by pewna, |e to dopiero pocztek. Dani poprawiBa si w fotelu i zapatrzyBa przed siebie. Przez reszt drogi czuBa na sobie kilkakrotnie wzrok Nicka, ale z jego ust nie padBo ju| ani jedno sBowo. Czy|by pomy[laB, |e si tym nie przejBa? Chocia| od wielu lat staraBa si nie przejmowa, nie udaBo jej si dotd wyrobi w sobie niewra|liwo[ci na cierpienie innych. KrwawiBa za rannych, odczuwaBa gBód za tych, którzy stracili prac; tam, gdzie chodziBo o obron niewinnych, których jedynym przestpstwem byBo domaganie si przysBugujcych im praw, jej wBasne bezpieczeDstwo si nie liczyBo. Tak, wielu rzeczy w swej pracy nienawidziBa. Tak, wiele razy nie mogBa w nocy zasn. Ale jak dotd nikt nie odkryB sposobu, jak lepiej wykonywa t prac i przy |yciu trzymaBa Dani pewno[, |e nastpnym razem, w nastpnym mie[cie, pójdzie Batwiej, znajd si pokojowe rozwizania i zysk bdzie wart poniesionych kosztów. BudowaBa dla tych lu- dzi lepsze |ycie. Zmiany nigdy nie przychodz Batwo, nie ona winna jest przemocy... Dojechali w koDcu do klubu, który wybraB na dzisiejszy wieczór Nick. ByBo tu tak romantycznie, |e Dani dosBownie dech zaparBo w piersiach, i w balsamicznym, wieczornym powietrzu wyparowaBo w jednej chwili napicie, jakie narosBo midzy nimi podczas jazdy. Pomidzy pod[wietlonymi od tyBu dbami i kwitncymi drzewami przycupnB stary, drew- niany mByn na kamiennej podmurówce, z mByDskim koBem i rwcym strumieniem. ZwiatBa taDczyBy na wodzie, [lizgaBy si po obBych, rzecznych kamieniach i zapuszczaBy w krte [cie|ynki wysadzane tropikalnymi pnczami i rododendronami. Skd[ napBywaBy subtelne tony melodii granej przez niewidoczn orkiestr. Po romantycznych [cie|kach przechadzaBy S R si pary, obserwujc swe odbicia w strumieniu. Pod obracajcym si koBem mByDskim plu- skaBa woda. Oczarowana Dani zerknBa na pomagajcego jej wysi[ z samochodu Nicka w na- dziei, |e pod wpBywem tej atmosfery zniknie mo|e jego powaga. - Uroczo tu - powiedziaBa cicho. - To prywatny klub - mruknB zdawkowo i poprowadziB j kamiennymi stopniami w stron kBadki przerzuconej nad strumieniem. Na Bokciu czuBa beznamitny dotyk jego dBoni. Najwyrazniej miaB na gBowie wa|niejsze od romantyki sprawy. Posadzono ich przy stoliku w rogu sali. Zza okna dobiegaB subtelny szept i plusk koBa, a pod nimi roztaczaB si przepikny widok na ogród. Ich sylwetki odbijaBy si w migotliwym blasku [wiec w szybie i taDczyBy na wodzie, nad któr znajdowaB si lokal. Na parkiecie tanecznym, w rytm zmysBowej ballady, koBysaBy si pary. W tle sBycha byBo przytBumiony gwar rozmów i szczk sztuców. Dani czekaBa, kiedy Nick poprosi j wreszcie do taDca. On jednak siedziaB pochBonity studiowaniem menu i nie widzc innego wyj[cia, spu[ciBa wzrok na swoj kart daD. BBagaBa go w duchu, |eby nie niszczyB magii tego spokoju, który midzy nimi zapanowaB, ale nie zwracaB na ni uwagi. ZBo|yBa w koDcu swoje menu z poczuciem klski. - Po co mnie tu przywiozBe[? - spytaBa cicho. Nick zerknB na krccego si w pobli|u kelnera, a potem na ni. - Co zamawiasz? - spytaB uprzejmie. - Wszystko mi jedno - odburknBa. - Wybierz za mnie. UniósB brwi, ale nic nie powiedziaB. Nawet nie usByszaBa, co zamówiB. Kiedy zostali sami, Nick przygldaB jej si przez dBu|sz chwil ciemnymi, powa|ny- mi oczami, których wyrazu nie potrafiBa rozszyfrowa. SmukBe dBonie zBo|yB na stole przed sob. CzekaBa z niecierpliwo[ci na jego odpowiedz, chocia| wiedziaBa, |e nie usByszy jej prdko. Wreszcie, po dBugim namy[le, rzekB: - Wydaje mi si, |e przywiozBem ci tutaj, bo miaBem nadziej cho na chwil zapo- mnie o otaczajcym nas [wiecie. Mo|e nawet wydawaBo mi si, |e zdoBam nakBoni ci do puszczenia w niepami rzeczy, które nas dziel. Ale nie potrafi. A wic bdzie chyba naj- lepiej, je[li spróbuj ci zrozumie. S R Dani [cignBa zaintrygowana brwi, ale Nick nie dopu[ciB jej do gBosu. CignB mo- notonnym tonem, nie mrugnwszy nawet powiek: - Z pocztku nie miaBo to takiego znowu znaczenia. ByBa[ jak[ odmian, na pewno wyzwaniem, czasami cierniem w oku, cz[ciej kim[, o kim my[laBem wieczorami, popijajc brandy, i my[lc, potrzsaBem z u[miechem gBow. - Nick mówiB z niemal hipnotyzujc pBynno[ci, zupeBnie jakby cytowaB jakie[ liczby albo rozpamitywaB drogie wspomnienia. W ciemnych zrenicach jego oczu odbijaBy si pBomyki [wiec, a jeszcze gBbiej Dani widziaBa wBasne odbicie. - Potem sytuacja zaczBa si zmienia szybciej ni| nale|aBo. WiedziaBem, |e bd kBopoty i byBem na nie przygotowany. Nie wiedziaBem natomiast, |e wicej czasu za- czn spdza martwic si o ciebie, ni| o to, co dzieje si w fabryce. Tak ryzykowaBa[, wy- dawaBa[ mi si taka bezbronna, |e... czuBem si za ciebie odpowiedzialny. DoprowadzaBa[ mnie te| do szewskiej pasji, a nie miaBem prawa si denerwowa. Wiem, |e zBo[ci ci moje wtrcanie si. Nic mnie to nie obchodzi, bo zamierzam si wtrca tak dBugo, jak dBugo b- dziesz si nara|aBa na niebezpieczeDstwo. Nic dobrego dla nas obojga z tego nie wyniknie, ani w |yciu zawodowym, ani w prywatnym. - Robi si coraz gorzej - cignB dalej. - Nie jestem kompletnym kretynem i zdaj so- bie spraw, jak idiotyczne jest to, co si nam przytrafiBo. Dopóki mogBem, ograniczaBem na- sze kontakty do spraw zawodowych... OszukiwaBem si nawet, |e moje zainteresowanie to- b ma podBo|e czysto teoretyczne, jeszcze dBugo po tym, jak zaczBa[ pojawia si w moich snach i go[ci z tym swoim kpicym u[mieszkiem na moich wydrukach komputerowych. Dalej mnie denerwujesz. Dalej nie dosypiam, zamartwiajc si, kiedy spowodujesz kolejn eksplozj, i co si stanie, je[li nie zd|ysz na czas usun si na bezpieczn odlegBo[. A w tej chwili tak bardzo pragn ci pocaBowa, |e cierpi. W tej chwili siedz tutaj i my[l, |e tak naprawd to trzeba tob porzdnie potrzsn i zastanawiam si, ile zajBoby policzenie wszystkich tych piegów na twoim nosku... tych przekltych piegów. Oczy Nicka przesunBy si po niej i powdrowaBy w bok, jakby jego uwag przyci- gnBo co[ w drugim koDcu sali. Mikkie cienie kBadBy si na jego spit twarz i Dani czuBa, jak serce podchodzi jej do gardBa. ZBo|one na kolanach dBonie splataBa tak mocno, |e obrczki wgniataBy si w delikat- n skór palców. PrzygryzaBa doln warg, a piersi unosiBy si w rytm oddechu, nad którym staraBa si zapanowa. Nie wa|yBa si odezwa. Nie wiedziaBa, co powiedzie. S R Nick znowu spojrzaB na ni. - Trzeba z tym skoDczy, Dani - powiedziaB cicho. - PróbowaBem by nonszalancki, ty robiBa[, co mogBa[, |eby utrzyma mnie na dystans, a tymczasem zaniedbali[my si oboje w swoich zawodowych obowizkach. Tylko mi nie mów, |e nie powinni[my si ju| spotyka, bo dopóki tu bdziesz, zamierzam spotyka si z tob... Nie w tym problem. Problemy za- czynaj si wtedy, kiedy ci nie widz. A ty? Mo|esz z rk na sercu powiedzie, |e widzisz jakie[ rozwizanie tej sytuacji? Tak ci denerwuje, |e wtrcam si do twojej pracy, ale ja nie mog si nie wtrca, skoro jeste[ z ni tak nierozerwalnie zwizana. - Nick pokrciB powoli gBow i spu[ciB oczy. - Wychodzi na to, |e uwikBali[my si po uszy. Dani odetchnBa powoli raz i drugi, po czym dyskretnie, pod stolikiem, wytarBa po- wilgotniaBe nagle dBonie o sukienk. - I co ja, wedBug ciebie, mam teraz zrobi? - spytaBa. Nick spojrzaB jej w oczy. - ChciaBbym - odparB - |eby[ si z tego wycofaBa. Dani nie mogBa przez chwil uwierzy, |e dobrze sByszy. PatrzyBa na niego szeroko rozwartymi oczami czekajc, a| odzyska oddech i bdzie mogBa odpowiedzie. - No pewnie, |e by[ chciaB! Tak, to do ciebie pasuje, prawda? - WzruszyBa ramionami, |eby utrzyma ton gBosu na dotychczasowym poziomie, i podkre[liBa swoje sBowa gwaB- townym gestem rki. Jej zdobne w pier[cionki palce o wBos zaledwie minBy szklank z wod. - Do tego zmierzaBo caBe to twoje ukBadne przemówienie! - wykrztusiBa. - CaBa ta czu- Bo[ i troska, ta romantyczna kolacyjka... Naprawd wyobra|aBe[ sobie, |e jestem taka na- iwna? Tyle czasu, i jeszcze mnie nie znasz? - Zni|yBa gBos do syku, bo w tym momencie zjawiB si kelner z saBatkami. Nick zaczekaB, a| zostan sami, i dopiero wtedy odparB spokojnie: - PowiedziaBem, |e tego bym chciaB. Nie sdz, by[ si zgodziBa, ale te| nigdy bym tego od ciebie nie |daB. - Szczero[ jego tonu zupeBnie j rozbroiBa. - Szkoda, |e tu w ogóle przyje|d|aBa[ - o[wiadczyB cicho, ale z naciskiem. - Szkoda, |e nie spotkali[my si na ko- [cielnym pikniku albo na prywatnym przyjciu, albo w zatBoczonym autobusie, gdziekol- wiek, byle nie tu. No, ale skoro ju| tu jeste[, pragnBbym, |eby[ daBa sobie spokój, |eby zwizek przysBaB na twoje miejsce kogo[ innego, a my mogliby[my zaj si sob... ale pragnienia nigdy jeszcze niczego nie zmieniBy. Pozostaje nam wic tylko robi dobr min S R do zBej gry i stara si zrozumie. Stara si znalez jaki[ sposób, |eby z tej awantury, jak szykujemy miasteczku, ocali co[ z nas. Dani nie wiedziaBa, co powiedzie. Spu[ciBa oczy na stojc przed ni saBatk, ale [ci- [nite gardBo nie pozwalaBo jej nawet my[le o jedzeniu. Niech ci diabli, miotaBa si w du- chu, wyginajc splecione na kolanach palce. Niech ci diabli za to, |e mnie tak omotaBe[... Po chwili zauwa|yBa, |e Nick bierze widelec i zaczyna machinalnie miesza saBat i jarzyny w miseczce. WziBa sztywn, lnian serwetk, rozBo|yBa j sobie na kolanach i z de- terminacj nadziaBa na widelec kawaBek letycji. SmakowaBa jak trawa. Od tonów sentymen- talnej piosenki miBosnej granej przez orkiestr |oBdek podchodziB jej do gardBa. Chc do domu, pomy[laBa. Nie chc mie z tob do czynienia. Nie masz prawa mi tego robi... Ale byBo, oczywi[cie, za pózno. Chyba caB wieczno[ trwaBo, zanim Nick odBo|yB widelec i mogBa wreszcie uczyni to samo. - Jak to si staBo, |e zajBa[ si t dziaBalno[ci? - spytaB niemal zdawkowo. UpiBa Byczek wina, |eby oczy[ci gardBo. ChciaBa wyglda tak samo nonszalancko i obojtnie jak on. - Tradycja rodzinna - odparBa. - W latach trzydziestych mój dziadek jako jeden z pierwszych zorganizowaB dokerów. Ojciec byB kim[ w rodzaju zwizkowego bohatera. Zawsze chciaBam by taka jak mój tata. WierzyBam w to, co robili. - WzruszyBa nieznacznie ramionami. - To byBa chyba naturalna zmiana warty. Nick pokiwaB gBow nie okazujc ani aprobaty, ani niechci, a jego nieobecny wzrok powdrowaB ku parkietowi. - I naprawd uwa|asz, |e to najlepsza droga? - spytaB po chwili. - Po[wiciBam temu |ycie - odparBa bez zajknienia. CzuBa, |e pod jego powa|nym, czujnym wzrokiem zaczyna opuszcza j pewno[ sie- bie. - Dlaczego? - spytaB. Dani wytrzymaBa jego spojrzenie. - A jak my[lisz? Nick nie musiaB si zastanawia nad odpowiedzi. S R - Patrz na ciebie - powiedziaB nie spuszczajc z niej oczu - i widz kobiet, której po[wicenie i odwag podziwiam. Widz kobiet, która nigdy nie pogodzi si z przegran. Widz warto[ciowego sprzymierzeDca i groznego wroga. Widz równie| mBod bezbronn i przestraszon kobiet, chowajc si za okrzykiem wojennym kogo[ innego, by zagBuszy wBasne uczucia. CaBe swoje poczucie warto[ci masz skrztnie poszufladkowane, jak te pier- [cionki, które nosisz... To szereg odniesionych sukcesów, które mo|na oddzielnie zdejmo- wa i rozpamitywa, kiedy zaczynaj nachodzi ci wtpliwo[ci - co, jak sdz, zdarza ci si czsto. Organizujesz |ycie innym, |eby unikn uBo|enia sobie wBasnego. I wedBug mnie dlatego tym si zajmujesz. Z ka|dym jego sBowem co[ si w niej zwijaBo i napinaBo w reakcji obronnej, i chocia| chroniB j niezniszczalny pancerz, prawda zawarta w tym, co mówiB, zdoBaBa przezeD prze- nikn. Czy naprawd taka jestem? - zastanawiaBa si z przera|eniem. Tak Batwo mnie przejrzaB? Dr|c rk uniosBa do ust kieliszek z winem. - A mnie si wydaje, |e widzisz to, co chcesz zobaczy - powiedziaBa, usiBujc zapa- nowa nad sob. - Oceniasz warto[ kobiety na podstawie takich cech, jak ulegBo[, doma- torstwo i... bezbronno[. Ja nie posiadam |adnej z nich, nie rozumiem wic, w czym pro- blem. Nie masz najmniejszego powodu, by interesowa si mn. Nie ma we mnie nic, co mogBoby ci pociga. Nick u[miechnB si z tak czuBo[ci, |e przytBumione pBomyki [wiec jakby rozgorza- By nagle ze zwielokrotnion siB i zalaBy sal sBonecznym blaskiem. Muzyka staBa si wyraz- niejsza, wino mocniejsze i Dani zrobiBo si znowu cieplej na duszy. Nick signB przez sto- lik i ujB jej rk. ZalaBa j fala ciepBa. ZdawaBo si, |e nic ju| nie uratuje tego |aBosnego wieczoru, a on jednak dokonaB tego swoim u[miechem. Nie mogBa uwierzy, jak Batwo mu ulega. - A mimo wszystko mnie pocigasz - powiedziaB, gBadzc machinalnie palcem wska- zujcym jej jedyny nie ozdobiony pier[cionkiem palec. W jego oczach byBa Bagodno[ i szczero[. - I interesujesz mnie na tyle, |e mówi ci prawd nawet wtedy, kiedy wiem, |e ci si nie spodoba. Czy to na pocztek nie wystarczy? Dani odstawiBa ostro|nie kieliszek. Spu[ciBa wzrok na miejsce, gdzie jego dBoD przy- krywaBa jej wBasn, gdzie jego palec gBadziB delikatnie, pieszczotliwie jej serdeczny palec. Swoje o[wiadczenie wyrecytowaBa jak wyuczon na pami formuBk. Nie chciaBa tego S R mówi, nie byBa nawet pewna, czy naprawd tak uwa|a, ale wiedziaBa, |e nie chce, aby byBo to prawd. - Nie ma sensu niczego zaczyna... - ByBa dumna, |e gBos jej nie zadr|aB. - I tak urwa- Boby si to samo z siebie za niecaBy miesic. Przecie| wyjad.... ZaskoczyB j nagBy bBysk w oczach Nicka. Jego palce gBadziBy czule jej dBoD. - Wiesz co? - odparB gawdziarskim tonem. - Nie chce mi si ju| tego sBucha. Za- czyna mi to wyglda nie na gBos rozsdku, a na wymówk. W cigu miesica wszystko mo|e si zdarzy... mo|e wybuchn wojna, gBód, zaraza... nikt nie mo|e by tak pewien przyszBo[ci, jak próbujesz to robi ty. To dlatego wikszo[ z nas |yje z dnia na dzieD. Za- taDczysz? WygBosiwszy to zaskakujce zaproszenie, Nick wstaB i nie czekajc na odpowiedz po- cignB Dani za rk. Obejmujc j opiekuDczo ramionami na [rodku parkietu, wymruczaB jej przekornie do ucha: - Tak wBa[nie lubi ocenia kobiety. - Jego lekki oddech rozwiewaB jej wBosy na po- liczku i BaskotaB skór. CzuBa na udach jego twarde uda, jego ciepBe ciaBo, tors na piersi. NiknBa w jego ramionach. ObejmowaB j niczym kochanek i chocia| instynkt nakazywaB jej odsun si od niego, przytuliBa policzek do jego ramienia, przesunBa rk pod jego Bok- ciem i oparBa j na plecach. Tak dobrze byBo jej z Nickiem. NapeBniaB j tak sprzecznymi uczuciami, wprawiaB w przygnbienie, zatracaBa przy nim caBkowicie zdolno[ rozumowa- nia, ale byBo jej z nim dobrze. Nie chciaBa si ju| z nim kBóci, nie chciaBa wraca do [wiata istniejcego poza tym czarodziejskim mBynem, pragnBa tu zosta na zawsze. ZerknB na ni z góry zmuszajc, by zadarBa gBow i spojrzaBa w jego roze[miane oczy. - No wyznaj mi z rk na sercu - poprosiB. - Nie widzisz we mnie nic a nic atrakcyj- nego? PatrzyBa mu powa|nie w oczy. - Uwa|am... uwa|am, |e jeste[ seksowny - odparBa i roze[miaBa si cicho. Ruch jego ciaBa podra|niB jej piersi. - To rozumiem - powiedziaB i wykonaB peBen gracji obrót, który zaniósB ich z powro- tem do stolika. S R Podczas kolacji nie mówili wiele, ale w ich milczeniu nie byBo napicia. Milczenie zdawaBo si zbli|a ich do siebie bardziej ni| rozmowa. Nick piB sporo wina, Dani te|. Spo- tykaBy si ich oczy i nad stolikiem, niczym bbelki szampana, szybowaBy nie wy- powiedziane sBowa. Pragn ci. Wiem. Nie wiem, co z tym pocz. Ja te| nie. Nie sprawiaj mi bólu, Nick. Nie chc ci sprawia bólu, Dani. Ani sobie... Tak mnie ju| zmczyBa ta walka... Nigdy nie chciaBem z tob walczy. A kiedy znowu taDczyli, panowaBo ju| midzy nimi gBbokie porozumienie, przecho- dzce w niewypowiedziane odkrycia i kuszce obietnicami, których |adne z nich nie o[mie- liBo si wyrazi sBowami. Kiedy opu[cili restauracj i schodzili po kamiennych schodkach nad strumieD, Nick trzymaB j czule za rk. W powietrzu unosiB si zapach czystej, pluska- jcej wody i rozkwitBych kwiatów. Nie byli sami, ale takie odnosili wra|enie. Inne pary byBy tylko cieniami snujcymi si jak duchy nad brzegiem poByskujcej wody. - {aBujesz, |e mnie jednak nie spBawiBa[? - spytaB po pewnym czasie Nick. Dani udawaBa, |e zastanawia si nad odpowiedzi obserwujc, jak ich sylwetki odbite w zmarszczonej powierzchni wody rozpadaj si na fragmenty niczym ukBadanka - kojarzy- Bo jej si to dziwnie z uczuciami, jakie |ywiBa wzgldem Nicka. Ilekro si z nim spotykaBa, odnosiBa wra|enie, |e rozpada si na kawaBki i |e jej caBe |ycie ma tyle samo sensu, co roz- rzucona po stole ukBadanka. - Chyba byBoby dla mnie lepiej, gdybym |aBowaBa - odparBa w koDcu zupeBnie szcze- rze. Nick wziB j za ramiona i odwróciB powoli twarz do siebie. Jego dBonie uniosBy si i zamknBy na mikkiej fali jej wBosów odpBywajcej ku tyBowi gBowy. U[miechnB si do niej sBodko, z rozbawieniem. - Dani Miller, ty nigdy nie dbaBa[ o bezpieczeDstwo - zauwa|yB, parodiujc oskar|y- cielski ton. - WybraBa[ sobie najgorsz z mo|liwych por, |eby mnie pozna. S R Nie spu[ciBa oczu pod jego Bagodnym spojrzeniem, które wyra|aBo o wiele wicej ni| sBowa. Jej wBasne oczy te| mówiBy wicej, lecz zupeBnie co innego ni| sBowa. - A mnie si wydaje, |e wybraBam idealn por. U[miech Nicka pogBbiB si i wyra|aB teraz bardziej tsknot ni| rado[. PrzesunB lekko dBoDmi po jej wBosach i policzkach. Nie pocaBowaB jej. - Je[li o mnie chodzi... - zaczB cicho. SpojrzaBa mu zaintrygowana w oczy. - Tak? - Je[li o mnie chodzi, to wolaBbym, |eby[my poznali si w innych okoliczno[ciach, wolaBbym, |eby[ zajmowaBa si czym[ innym... - WyczuB, |e Dani chce zaprotestowa, i z uspokajajcym u[miechem dokoDczyB: - Ale teraz chc, |eby[ si przy mnie troch odpr- |yBa. Dani patrzyBa na niego, rozwa|ajc to, co usByszaBa. - Czy teraz to ju| randka? - To wci| zale|y od ciebie. Po chwili odsunBa si od niego, zdjBa sandaBy i bez ostrze|enia skoczyBa z wdzi- kiem gazeli na pBaski kamieD sterczcy po[rodku strumienia. OdwróciBa si zwinnie i z ro- ze[mianymi oczami rzuciBa Nickowi wyzwanie: - Czy to dla ciebie wystarczajcy dowód odpr|enia? Nick staB na brzegu podparty pod boki i [miaB si zaskoczony i peBen uznania. - Je[li stracisz równowag - ostrzegB - bdziesz dopiero miaBa problem! Jestem rycer- ski, ale nie na tyle, |eby moczy sobie nogi. OdwróciBa si, |eby przeskoczy na nastpny kamieD. - Nie, to ty masz problem! - zawoBaBa przez rami. - Jestem na drugim brzegu i je[li mnie chcesz, bdziesz tu musiaB przyj[! Nick nie daB si dBugo prosi. S R ROZDZIAA DZIEWITY Zmiejc si jak dzieci wrócili do samochodu. Dani usiadBa blisko Nicka, a on wziB j za rk. W drodze powrotnej nie rozmawiali. Nie musieli. Wszystko, co mieli sobie do po- wiedzenia, zostaBo ju| powiedziane, a nawet gdyby to nie byBo wszystko, na razie musiaBo wystarczy. WizaBo ich teraz milczce porozumienie, poczucie blisko[ci, z którym Dani zbyt dBugo ju| walczyBa i którego teraz nie chciaBa zniszczy. Dobrze byBo jej z Nickiem, przynajmniej tego wieczoru. PragnBa si tym nacieszy. Kiedy Nick spytaB:  A mo|e wpadliby[my jeszcze gdzie[ na drinka?", nie wahaBa si ani przez chwil. ByBo jeszcze wcze[nie. Nie byBa zdumiona, kiedy wprowadziB samochód do wBasnego gara|u. Tylko dlaczego nagle poczuBa ucisk w |oBdku, a dBonie jej spotniaBy? - Aha - za|artowaBa, kiedy pomagaB jej wysi[ z samochodu - dom, w którym podaj najlepszy w trzech okrgach sos do spaghetti. - Jak równie| najlepsze krajowe wino w okolicy. - PrzekrciB klucz w zamku i wszedB za ni do [rodka. - Poza tym... - spojrzaB |aBo[nie na swoje mokre buty i mankiety - jedyne miejsce, gdzie mog si przebra. Wybaczysz, |e zostawi ci na chwil sam? Dani dobrze si tutaj czuBa. WiedziaBa, gdzie co stoi, nie czekajc wic na powrót go- spodarza napeBniBa kieliszki winem. Nick doBczyB do niej przed kominkiem i u[miechajc si z uznaniem wziB swój kieliszek. ByB boso, szare spodnie zmieniB na d|insy, zdjB kurtk i krawat i nie zadaB sobie trudu, by upchn w spodnie pogniecione koDce niebieskiej je- dwabnej koszuli. ByB odpr|ony i pocigajcy. - Rozpali ogieD? PokrciBa gBow. - Lubi zapach wieczornego powietrza. A zreszt jest ciepBo. Nick zostawiB okno nieco uchylone i przez szpar wpBywaBa do pokoju woD [wie|ej ziemi. Aromaty natury uderzaBy do gBowy niemal tak samo silnie, jak wino i obecno[ Nic- ka. PoprowadziB Dani do kanapy. Kiedy usiedli, otoczyB j ramieniem i przycignB do siebie. Sczyli wolno wino. Nerwowo[, z któr wkroczyBa do tego domu, gdzie[ si ulotni- Ba. S R - Jest o wiele przyjemniej, kiedy nie musimy rozmawia - mruknBa. Jej kieliszek byB ju| prawie pusty. WtuliBa si ufnie w rami Nicka. Kiedy spojrzaB na ni z góry, w jego oczach igraBy iskierki wesoBo[ci. - Chyba ilekro wymienimy midzy sob wicej ni| dwa zdania, popadamy w tarapa- ty, prawda? - Drobniutkie zmarszczki, rozchodzce si promieni[cie od kcików jego u[miechnitych ust, a| si prosiBy, |eby ich dotkn. PamitaBa ich smak. - Jak my[lisz, co powinni[my robi, |eby nie gada? - I nie czekajc na odpowiedz pochyliB gBow, by poBa- skota wargami koniuszek jej nosa. Dani nie mogBa powstrzyma chichotu. Gest byB zabawny i podniecajcy. Jzyk Nicka pomknB do jej policzka i pozbawiB j tchu w piersiach. - Kiedy to robimy, te| popadamy w tarapaty - wydusiBa z siebie. Jzyk Nicka nie zaprzestawaB prowokacyjnych harców po jej twarzy, przesuwajc si to po powiekach, to po ustach, to po podbródku, to znów po nosie. Dani z trudem BapaBa powietrze. Nick pachniaB winem, biBo od niego ciepBo, jego jzyk i wargi rozbudzaBy w niej pragnienie jeszcze [mielszych pieszczot. - Nigdy nie caBowaBem piegowatej kobiety - mruknB Nick. Jego zmysBowy gBos wi- browaB tu| przy jej policzku. - Smakuj jak [wiatBo sBoDca. - Zaczyna pan wygadywa bzdury, Cavenaugh. - GBos miaBa zdyszany, urywany, tro- ch omdlewajcy od ciepBa i przedsmaku rozkoszy. - Wiem. - Nick odstawiB kieliszek nie patrzc na stolik i jego dBoD spoczBa na jej talii. - Chyba si upiBem. - Winem? - Nie. - ZmieniB pozycj i jego twarz znalazBa si nad jej twarz. Jego pociemniaBe oczy pBonce zmysBowym blaskiem byBy pikne. - Tob. PocaBunki Nicka osBabiBy Dani i nawet nie zauwa|yBa, kiedy wyjB jej kieliszek z dBo- ni. Zauwa|yBa jednak, jak jego usta znowu znalazBy si przy jej wargach, a potem przesun- By po twarzy chBodzc rumieDce, które oblaBy jej policzki. Zby Nicka zacisnBy si lekko na pBatku jej ucha, a jzyk zapu[ciB do wntrza i Dani, wstrzymujc oddech, przywarBa do niego caBym ciaBem. Elektryzujce dreszcze przebiegaBy jej po rkach i nogach, by zla si w zdumiewajce, pulsujce uczucie rozkoszy midzy udami. S R BBdziBa dBoDmi po jego plecach wyczuwajc pod jedwabiem koszuli gBadkie, twarde mi[nie, które pod jej dotykiem przechodziB dreszcz. Nie ma sensu dBu|ej si broni. To by- Ba beznadziejna sprawa. Nikt inny nie potrafiBby wyzwoli w niej takich doznaD. Nikt inny nie wiedziaBby tak dokBadnie, gdzie j dotyka, jak caBowa, nikt inny nie umiaBby z tak Ba- godn, bByskotliw precyzj... tak cierpliwie, tak czule, tak wspaniale, wzniecajc iskry ka|dym swym ruchem i oddechem, przeprowadzi misterium rozbudzania jej ciaBa. Nikt inny nie potrafiBby obudzi w niej takiej [wiadomo[ci siebie samej. Tak jak teraz nie bdzie si ju| czuBa z nikim i pragnBa tylko, by to trwaBo... je[li nie wiecznie, to przynajmniej przez ten jeden wieczór. OdrzuciBa w tyB gBow, wsparBa j na poduszkach kanapy i zamknBa oczy. CzuBa go- rcy, przyprawiajcy o zawrót gBowy [lad pozostawiany przez usta Nicka sunce w dóB jej szyi. Jego jzyk zbadaB wgBbienie nad obojczykiem, a zby objBy delikatnie wystajc ko[. Jego gorcy oddech przeniknB przez cienk warstw materiaBu okrywajcego jej pier- si. Dani gBboko wcignBa powietrze, zacisnBa konwulsyjnie rce na jego plecach, a tym- czasem, gdzie[ w gBbi niej, narastaB ttnicy ból. Pod zamknitymi powiekami pulsowaBa w rytm uderzeD serca ró|owa mgieBka i Dani przestraszyBa si, |e straci oddech. Mrowicymi palcami wymacaBa szorstki brzeg d|insów Nicka, a wy|ej gBadko[ jego nagich pleców. Niecierpliwie, spragniona dalszych wra|eD, przesunBa palcami wokóB jego talii i odkryBa delikatn kpk jedwabistych wBosków niknc w d|insach. OdwróciB gBow i zBo|yB j na jej piersiach. OddychaB nierówno, twarz miaB rozpalon, a kiedy przesunBa lekko pa- znokciami po jego brodawkach, z piersi wyrwaB mu si cichy jk. Dani znajdowaBa si teraz w pozycji póBle|cej i pogr|aBa si coraz gBbiej w otchBaD po|dania, a jej jedynym ratunkiem byBo twarde ciaBo Nicka, które czuBa pod opuszkami palców. Kiedy jego rka wsunBa si pod jej sukienk i jBa pi si powoli, pieszczotliwie wzdBu| uda i biodra, Dani zamarBa. CzekaBa wstrzymujc oddech, który rozsadzaB jej pBuca, dopóki jego palce nie zahaczyBy o gumk majteczek. UniosBa biodra, a on jednym zrcznym ruchem [cignB z nich bielizn. Dani byBa zbyt sBaba i rozkojarzona, |eby zdj buty. Schy- liB si, |eby j wyrczy, [cigajc jednocze[nie przez stopy intymn cz[ garderoby i upuszczajc j na podBog. Zwiat pulsowaB i Dani nie byBa [wiadoma niczego, prócz dziw- nego, zachwycajcego uczucia, |e oto le|y i nie ma nic pod sukienk, prócz niezno[nego S R wyczekiwania, co uczyni jego rka sunca znowu wzdBu| jej nogi, a potem, powoli i nie- [miaBo, dotykajca jej nagiego brzucha. PoczuBa na twarzy urywany oddech Nicka. - Przepraszam, kochanie - wyszeptaB. - Taki jestem niecierpliwy... ObjBa go za szyj i ukryBa twarz w jego ramieniu w ge[cie poddania i po|dania. ChciaBa tego. Tylko w ten sposób umiaBa mu to powiedzie. Szybkim, spitym ruchem wsunB pod ni rce i podniósB z kanapy. Kiedy otworzyBa oczy, le|aBa na jego Bó|ku, a pod gBow miaBa mikk poduszk. Rysy twarzy pochylajcego si nad ni Nicka majaczyBy w Bagodnej po[wiacie, wpadajcej przez otwarte drzwi z o[wie- tlonego salonu. W jego oczach malowaBa si gBboka czuBo[, pBonBo w nich pragnienie. Pod wpBywem impulsu przesunBa dr|cymi palcami po jego twarzy. ChwyciB jej dBoD i przycisnB do swych ust. WcisnB woln rk pod jej plecy i rozsunB zamek bByskawiczny sukienki. Balansujc obok niej na klczkach, chwyciB za ramiczka halki i rkawy sukienki, i zsunB obie warstwy materiaBu przez jej biodra. Le|aBa teraz przed nim prawie naga. Tylko piersi okrywaB jeszcze skrawek koronkowego stanika. I wtedy, zamiast go zerwa, Nick zaskoczyB j opuszczajc gBow i nasycajc j ciepBem swych ust, smakujc j przez materiaB. Dani zadygotaBa. Wplo- tBa palce w jego wBosy, tBumic okrzyk ekstazy. UsunB wreszcie t ostatni barier i zamknB dBonie na jej nagich piersiach. PrzesunB po nich jzykiem i ustami, a potem, znaczc [lad pocaBunkami, zsunB si ni|ej i zagBbiB jzyk w jej ppku. Wreszcie, zmysBowym ruchem, wsunB sobie do ust jej palec wskazujcy, by go zwil|y. ZaczB [ciga z niego pier[cionek. - Chc ci mie zupeBnie nag - wyja[niB dostrzegajc w spojrzeniu Dani zmieszanie. - Niech dzi[ nie bdzie midzy nami |adnych barier... niczego, co przypomina dawne sukce- sy. Jeden po drugim jej pier[cionki wyldowaBy z metalicznym brzkiem na nocnym sto- liku. Wtedy dopiero Nick rozebraB si. Jego dBugie smukBe ciaBo wycignBo si obok niej. - Dani, kochana - wyszeptaB. - Nie bój si. Dotknij mnie... - Ja si... nie boj - wyjkaBa niemal szeptem. W jej gBosie brzmiaBo za|enowanie, po- |danie i wielkie pragnienie dania mu siebie, pewno[, |e to potrafi. - Ja tylko... nie mam takiego do[wiadczenia... jak ci si wydaje... S R WydaB nieartykuBowany, stBumiony dzwik i przycignB j do siebie z adoracj i czu- Bo[ci. - Po prostu kochaj mnie... - wyszeptaB zmienionym gBosem. Kocha go? Nie znaBa dotd znaczenia tego sBowa. CzuBo[ci i Bagodnymi gestami uczyB j rado[ci dzielenia si z inn istot, cudu ule- gBo[ci, ekstazy wspólnoty. DoprowadziB j do samych granic rozdzierajcego po|dania i obiecaB jedyne w swoim rodzaju speBnienie. A kiedy si z ni zBczyB, przeniósB j w sfery, które nie maj nic wspólnego z fizyczn miBo[ci; pokazaB jej siebie odbit w nim jak w lu- strze, odkryB przed ni cudowno[ nale|enia do kogo[. Nick pokazaB jej miBo[. GBboko poruszona, zachwycona i zdezorientowana dryfowaBa poprzez mgieBk, któ- rej granice wyznaczaBy ruchy jego ramion i nóg oraz punkty, w których stykaBy si ich ciaBa. Reakcja ka|dej komórki przypominaBa jej, |e jedno nadal jest czstk drugiego. OsBaniaB j, tuliB z zaborczym uwielbieniem, czuBa pod palcami jego skór, któr znaBa ju| tak samo do- brze, jak wBasn. CzuBa jego ciepBy, miarowy oddech, owiewajcy jej twarz i muskajcy wBosy. Nawet ich serca biBy teraz zgodnym rytmem. OgarnBa ich sBodka oci|aBo[, rado[ ze stoczonej i wygranej bitwy, przeniknB oszaBamiajcy, niemal nabo|ny zachwyt nad tym, co osignli. To nie powinno byBo si jej przytrafi. Gdzie[ gBboko w [wiadomo[ci Dani narastaB sprzeciw i budziBy si od dawna hoBubione zasady, by przyj[ jej z odsiecz. Nie chciaBa te- raz tej odsieczy; jedyne, czego pragnBa, to pozosta na zawsze w ramionach tego delikat- nego m|czyzny, by przezeD chronion, podziwian i kochan. ChciaBa cho przez t jedn noc cieszy si miBo[ci. WiedziaBa, |e to wszystko, o co mo|e prosi. Tylko na tyle mo|e sobie pozwoli. Dlaczego wic odnosi wra|enie, |e ten epizod zmienia caBe jej |ycie? Nick zacisnB rce na jej biodrach i poBo|yB j na sobie. SpojrzaBa w u[miechajce si z czuBo[ci oczy, poczuBa jego palce, Bagodnie odgarniajce pasemko wBosów, które przy- kleiBo jej si do wilgotnego policzka. Nie mogBa si powstrzyma i odwzajemniBa ten u[miech wyra|ajcy rozleniwienie i zachwyt, peBen blasku promieniujcego niczym iskra w krysztaBku fosforu, rzucajca swe subtelne [wiatBo na odlegBo[ wielu mil. {artobliwym ge- stem zaBo|yB jej wBosy za uszy. - No i co? - spytaB Bobuzersko. GBos miaB nadal zmieniony. - yle byBo? S R ZacisnBa usta i z bByskiem w oku przecignBa palcem wskazujcym po konturze jego warg. - Niezle - przyznaBa. Nie potrafiBa si oprze pokusie mu[nicia jeszcze raz ustami jego warg. Z gBbokim westchnieniem zadowolenia Nick przycignB jej gBow na swoje rami i przytuliB j. CiaBo miaB jeszcze ciepBe i wilgotne. ZnaBa jego mikkie i twarde miejsca, gBad- ko[ i szorstko[ wBosów i podobaBo jej si to wszystko. Je[li nawet w tym, co teraz czuBa, tkwiBo jakie[ niebezpieczeDstwo, to na razie nie chciaBa o tym my[le. - Chc tak z tob spa - wymruczaB sennie Nick. Jego dBoD bBdziBa po jej plecach, jakby szukaBa tam miejsca, którego jeszcze nie odkryBa. - Noc po nocy... Dani czuBa miarowe bicie jego serca i próbowaBa odpdzi cienie smutku, usiBujce wedrze si w jej bBogi [wiat. Jeszcze nie teraz. Nie pora o tym my[le. Niech ta chwila po- trwa troch dBu|ej... Ale nie byBo to jej pisane. PoczuBa na twarzy dBonie Nicka. UniósB jej gBow chcc, |eby na niego spojrzaBa. W jego oczach pBonBo wci| to samo Bagodne [wiatBo, a gBboka rado[ nadal zmieniaBa mu gBos. U[miech miaB Bagodny i peBen uwielbienia. - Teraz rozumiesz, dlaczego nie martwiBem si o przyszBo[? Ona potrafi si zmieni w jedn noc. Lk spBynB powoli na Dani i nie potrafiBa si z niego wyzwoli. Gdzie[ w okolicy serca usadowiB si zimny kamieD i groziB podej[ciem do gardBa. OparBa si na Bokciach po obu stronach gBowy Nicka i musiaB poczu, jak caBa sztywnieje. Nie zdawaB sobie sprawy, jak bardzo chciaBa dotkn tego wra|liwego miejsca po lewej stronie jego ust. Kiedy si jednak odezwaBa, gBos miaBa spokojny, niemal beznamitny. - Co chciaBe[ przez to powiedzie? - Po pierwsze... - Jego palce przesuwaBy si zaborczo po jej biodrach. - Nie [cigamy si ju| z czasem. Nie wyparujesz z mojego |ycia pod koniec miesica. - Nie wiem, skd u ciebie ta pewno[. - To byBy najtwardsze sBowa, jakie kiedykol- wiek wypowiedziaBa. Prawdziwy cud, |e udaBo jej si ukry dr|enie gBosu. - Przecie| nie rzuciBam pracy. BBoga senno[ opu[ciBa ciaBo Nicka, [wiatBo w jego oczach zgasBo. DBonie znierucho- miaBy. S R - Nie chcesz chyba powiedzie - wykrztusiB powoli - |e wyjedziesz. {e teraz, kiedy... Dani nie mogBa ju| tego znie[. StoczyBa si z niego sztywno, nacignBa na siebie prze[cieradBo i usiadBa. ByBa to [miechu warta osBona. - Nic si nie zmieniBo. - Jej gBos brzmiaB znacznie bardziej szorstko, ni|by sobie tego |yczyBa. - PoszBam z tob do Bó|ka. ByBo dobrze. Nie |aBuj. Ale ja mam jeszcze wiele do zrobienia. CzuBa, jak Nick drtwieje, jak cierpi. MusiaBa na niego spojrze i wtedy wszystko si w niej zaBamaBo. Tyle jeszcze miaBa do powiedzenia, miotaBo ni tyle sprzecznych uczu. BBagaBa go oczami, |eby j zrozumiaB. - Mam swoj prac - podjBa cicho. - To, co zaszBo midzy nami, nie mo|e... nie mo- |e... niczego zmieni. Nie mo|e na nic wpByn... Oczy Nicka staBy si martwe. Twarz [cignBa mu si powoli, usta spowa|niaBy. Na jej oczach jakby obracaB si w kamieD i patrzc na to miaBa wra|enie, |e martwieje. - Rozumiem - powiedziaB chBodno po dBu|szej chwili. Nic nie rozumiaB. Dani chciaBa mu to wykrzycze w twarz, ale jak miaBa to powie- dzie? To jest jej |ycie, jej los, jej po[wicenie - przecie| wiedziaB o tym wcze[niej, dlacze- go wic teraz nie chce si z tym pogodzi? Nigdy nie skBadaBa mu |adnych obietnic. Nie mogBa obieca tego, co pragnB usBysze... I dlaczego to musi tak bole? Nick usiadB sztywno i spu[ciB nogi z Bó|ka. SiedziaB plecami do Dani; olbrzymia pust- ka wypeBniaBa dzielc ich przestrzeD. Mieli wra|enie, |e zatrzasnBy si midzy nimi sta- lowe drzwi, rozcinajc to, co nawizaBo si podczas jednego aktu zbli|enia, i piecztujc rozdziaB tego, co mogliby mie, od tego, co musi nastpi. Dani nigdy jeszcze nie do[wiad- czyBa takiej pustki, takiego tpego bólu, takiej samotno[ci. Jej gBos przerywajcy cisz zabrzmiaB gBucho. - Chyba lepiej bdzie, je[li odwieziesz mnie do domu. Nick wstaB i zaczB si ubiera. Dani wcigaBa na siebie cz[ci garderoby, próbujc zachowa pozory kobiety skomplikowanej, za jak Nick j uwa|aB. Nie chciaBa, |eby to tak zabrzmiaBo. Nie chciaBa, |eby sobie pomy[laB, |e to, co zaszBo midzy nimi, nic dla niej nie znaczy, |e co[ takiego przytrafia si jej codziennie. Przecie| wie, |e tak nie jest! OpieraBa mu si tak dBugo, bo zdawaBa sobie spraw, ile to bdzie dla niej znaczyBo... czym to bdzie S R jej grozi. Czy|by nie widziaB, jak cierpi? Czy nie mo|e u[mierzy jako[ tego bólu? A mo|e mu nie zale|y... Palce miaBa spuchnite i bolaBo, kiedy próbowaBa nasun na nie pier[cionki. WcisnBa je jednak na siB, mrugajc gniewnie powiekami, by powstrzyma Bzy. Nick wiedziaB, czym si to skoDczy. WiedziaB, |e midzy nimi nie mo|e by nic trwaBego... Dlaczego pozwoliB jej, by tak sam siebie zdradziBa? I dlaczego teraz j o to obwinia? Szli w milczeniu do samochodu. Nick nie dotknB jej ani razu. PrzeraziBa si, widzc jego chBód i nienawi[. PoczuBa si bardzo samotna i usiadBa przy samych drzwiczkach. Ra- niBa j nawet jego blisko[. Przed zapuszczeniem silnika Nick rzuciB jej jedno, ironiczne spojrzenie. - Czy nie za pózno troch na udawanie, |e mnie nie znasz? - Jego gBos ociekaB sarka- zmem. SByszc ten ton, którym nigdy dotd si do niej nie zwracaB, niemal si zaBamaBa. ZwróciBa twarz w jego stron, nie próbujc nawet ukry, jak j rani. - Prosz ci, Nick - wyszeptaBa. - Nie chc w tej chwili rozmawia. - A to ci dopiero. - MierzyB przeszywajcym wzrokiem jej profil. W jego spojrzeniu byB jad. - Czy to mo|liwe - zadrwiB cicho - |eby taka niezale|na kobieta jak ty miaBa jakie[ okropne babskie podej[cie do miBo[ci i wizania si z m|czyzn? Azy bez ostrze|enia napBynBy jej do oczu. Tak, my[laBa o miBo[ci. Tak, zle jej byBo samej. ObawiaBa si, |e to, co tutaj znalazBa, nigdy ju| si jej nie przydarzy, i |e rezygnacja z tej miBo[ci chyba j dobije, ale nic na to nie mogBa poradzi... Ona musi wyjecha, ona i Nick nie maj |adnej szansy. - Nie przejmuj si. - Nick poklepaB jej dBoD w kpicym ge[cie pojednania. - Wszystkie kobiety staj si po tym troch sentymentalne. NiedBugo ci przejdzie. Dani zaniosBa si szlochem i Nick drgnB. RozumiaBa, |e chciaB j zrani, bo ona go wcze[niej zraniBa. Nie spodziewaBa si jednak takiego wyrachowanego okrucieDstwa, tym dotkliwszego, |e byBo bezmy[lne. PrzesunB si w jej stron, ale cofnBa si, zagryzajc dol- n warg, by stBumi pBacz. Nie zdoBaBa jednak powstrzyma potoku Bez, który wypBynB spod kurczowo zaci[nitych powiek. Nick dotknB lekko jej ramienia i opu[ciB rk. S R - Przepraszam, Dani. - GBos miaB cichy i przygnbiony. - Nie chciaBem tego. Spójrz na mnie, kochana. Dani nie potrafiBa si na to zdoby. Jednak, odetchnwszy spazmatycznie, otworzyBa oczy i zapatrzyBa si przed siebie, sztywna i gotowa na wszystko. Broda nadal jej dr|aBa. - Dani - podjB cicho Nick. - Wiem, |e nie poszBaby[ ze mn do Bó|ka, gdyby[ czego[ do mnie nie czuBa. - W jego gBosie pobrzmiewaBo bBaganie i zrozumienie, a tak|e ból. - Wcale nie uwa|am ci za Batw zdobycz. Za dobrze ci znam. Przede mn byBo tylko dwóch, prawda? Twój m| i ten, co zostaB w Chicago. Dani? - W jego gBosie byBo oczeki- wanie na odpowiedz. - Czy to prawda? ZdobyBa si na kiwnicie gBow. Azy znowu napBynBy jej do oczu i nie zdoBaBa ich powstrzyma. W gardle czuBa palcy, dBawicy ból. DBoD Nicka zawisBa nad jej ramieniem. ChciaB jej dotkn, ale si rozmy[liB. ByB tak blisko, |e ich uda prawie si stykaBy. Oddech miaB ciepBy, wyczuBa w nim lekki zapach wina. PrzeraziBa si, |e wspomnienie ich przytulonych ciaB rozklei j do reszty. - Czy z nimi byBo ci tak jak dzi[? - zapytaB Bagodnie. - Czy prze|ywaBa[ to samo, co ze mn? Dani zagryzBa doln warg tak mocno, |e w ka|dej chwili spodziewaBa si poczu na jzyku smak krwi. PotrzsnBa lekko gBow. Westchnienie Nicka musnBo jej twarz. WycignB rk. - Dani, nie rób nam tego... SiB dodaB jej instynkt samozachowawczy. - Nie. - GBos miaBa schrypnity, troch stBumiony. ZmuszaBa si do mówienia, nie pa- trzc na Nicka. - Nie chc, |eby tak byBo, ale nic na to nie poradz. MówiBam ci... |e nie mog si wiza... z nikim. Musz mie swobod ruchu. S w moim |yciu wa|niejsze sprawy... PróbowaBam ci to wyja[ni... ZawisBo nad nimi dBugie milczenie. Nick siedziaB nieruchomo. Dani nie wiedziaBa, czy miaBo to wyra|a gniew, zniecierpliwienie czy wybaczenie. BaBa si nad tym zastanawia. Wreszcie nie wytrzymaBa i dodaBa Bamicym si gBosem: - Nie gniewaj si na mnie. Po dBugiej chwili Nick ci|ko westchnB. - Próbuj zrozumie - powiedziaB spokojnie. - Naprawd. S R PrzesunB si za kierownic, ale zastygB z rk na kluczyku. - ZostaD dzi[ ze mn - wyrzuciB z siebie, patrzc w przestrzeD. Bo|e, to ju| byBo niemal ponad Jej siBy. Niemal... PokrciBa gBow. - Nie mog - szepnBa. Droga do motelu dBu|yBa si bez koDca. Noc byBa tak samo ciemna i pusta, jak uczucia przepeBniajce Dani. Ale w miar pokonywanych w milczeniu kilometrów zdoBaBa wzi si w gar[. SiB czerpaBa z wiedzy o sobie. Otrz[nie si z tego. Potrafi sprosta wszystkiemu. Jako[ przez to przebrnie. Musi, bo czeka j jeszcze wiele bitew, wielu ludzi potrzebuje jej pomocy... Kiedy zatrzymali si przed motelem, signBa rk do klamki. ChciaBa znalez si czym prdzej w swoim sanktuarium, uciec od Nicka, zanim ten powie lub zrobi co[, co ostatecznie zachwieje jej postanowieniem. Niespodziewanie poczuBa na przegubie |elazny u[cisk jego dBoni i drgnBa. - Nie ruszaj si - powiedziaB póBgBosem. SpojrzaBa na niego zBa i zdezorientowana. Tego byBo ju| za wiele. Ale Nick patrzyB przed siebie, niemal pod[wiadomie [ciskaB jej rk, a| wreszcie spytaB: - ZostawiBa[ drzwi otwarte? Troch zmieszana poszBa za jego wzrokiem i wyzwoliBa powoli rk. - Nie, oczywi[cie, |e nie... - Ale majaczce w mroku drzwi do jej pokoju staBy otwo- rem. ByBa w tej scenie niesamowito[ i groza. - ZostaD w samochodzie - rzuciB Nick. WysiadB, a serce Dani biBo jak szalone. Nowe wyzwanie zatarBo stary ból, szybko po- wracaBa energia. RuszyBa za Nickiem. - Cholera - syknB, kiedy dogoniBa go przed otwartymi drzwiami. - MówiBem, |eby[ zostaBa! - Nie bdz idiot - rzuciBa Dani. W zetkniciu z realnym, fizycznym zagro|eniem bu- dziB si do |ycia ka|dy jej nerw. - Co dobrego wyniknie z tego, |e wejdziesz tam sam i oberwiesz po gBowie? Bohaterowie nie robi na mnie wra|enia. Zreszt, i tak ju| sobie chy- ba poszli - dorzuciBa sensownie, kiedy Nick spojrzaB na ni ze zBo[ci i zniecierpliwieniem. PostpiBa krok w stron drzwi, ale Nick pchnB j do tyBu. WsunB ostro|nie rk za framug i zapaliB [wiatBo. S R Kiedy nic si nie staBo, Dani wydaBa westchnienie ulgi. Nick pchnB drzwi. OtworzyBy si szerzej i kiedy zerknBa mu przez rami, westchnienie przeszBo w stBumiony okrzyk roz- paczy. W pokoju panowaBo istne pobojowisko. PotBuczone lampy, porwane i porozrzucane wszdzie papiery, podarte ubrania, rozprute poduszki, których zawarto[ pokrywaBa do- sBownie wszystko. Materac [cignito z Bó|ka, pocito na pasy i wypatroszono ostrym na- rzdziem. Maszyna, kalkulator i kopiarka le|aBy na podBodze, kable zasilajce byBy pocite na kawaBki, pokrywy roztrzaskane. Nick zbli|yB si ostro|nie do [ciennej szafy, potem zajrzaB do Bazienki i dopiero po dokonaniu inspekcji wróciB do pokoju. Dani patrzyBa na to wszystko otpiaBa, a fakt zama- chu na jej prywatno[ napeBniaB j uczuciem przera|enia i odrazy. WzdrygnBa si na my[l, |e obce rce dotykaBy i szarpaBy jej bielizn, darBy nale|ce do niej papiery, m[ciBy si na jej rzeczach osobistych, upatrujc w nich namiastki jej samej. SzacowaBa z rozpacz, ile pracy j czeka, |eby doprowadzi to wszystko do porzdku. WalczyBa z obezwBadniajcym stra- chem, który ogarnB j, kiedy chBonBa wzrokiem ten ohydny obraz zniszczenia. StaraBa si nie my[le, co by si staBo, gdyby tu byBa. - Mam jeszcze jedn zB wiadomo[ - odezwaB si Nick za jej plecami. - Pocili ci wszystkie opony. Dani odwróciBa si do niego z przera|eniem i rozpacz w oczach i desperacko próbo- waBa wzi si w gar[. MogBa temu zapobiec. Powinna byBa to przewidzie. Powinna, ale... Nick zbli|yB si i ujB j delikatnie pod rami. - Chodz - powiedziaB. - Jedzmy do domu. Dzisiaj niczego ju| tutaj nie zdziaBasz. SpojrzaBa na niego póBprzytomnie. Jej umysB ukBadaB w szalonym tempie list dziaBaD, jakie bdzie musiaBa podj, planów, które trzeba bdzie poczyni, konsekwencji, jakie mo- |e mie ten gBupi akt wandalizmu dla jej kampanii. - Nie - odparBa niemal nieobecnym tonem. - Musz zabra si do sprztania. Cz[ tych papierów... Bd je musiaBa odtworzy. CieD zniecierpliwienia przemknB po twarzy Nicka. - Bdz powa|na, Dani, nie mo|esz tu dzisiaj zosta. Gdzie bdziesz spaBa? ZerknBa nieprzytomnie na Bó|ko. S R - Nie jest tak zle, jak wyglda. Zarzuc na nie prze[cieradBo, a rano wezw kierowni- ka. Nick zacisnB palce na jej ramieniu i pocignB j lekko. - Nie zostaniesz tu dzisiaj - oznajmiB. - Chodz. Dani wyrwaBa mu si ze zBo[ci. - PowiedziaBam ci, |e zostaj! O to im wBa[nie chodziBo... chcieli zobaczy, jak zmy- kam z podkulonym ogonem. Nie dam im si wykurzy! SByszc jej o[wiadczenie, Nick zacisnB gwaBtownie usta. Zauwa|yBa, jak jego nozdrza rozdBy si na moment. - Niech ci bdzie - powiedziaB w koDcu. - Zostan z tob. - Nie! - Nie, nie, tylko nie to. Nie mo|e dopu[ci, by byB tu w chwili jej pora|ki i ochraniaB j, uspokajaB... kochaB. Nick [cignB brwi. - Nie zostawi ci samej. OdskoczyBa od niego z gniewem. - Chc by sama! Nie chc ci tutaj! - Jednym gwaBtownym gestem zatoczyBa rk Buk, obejmujcy otaczajce ich pobojowisko. - Twoi ludzie to zrobili, panie Cavenaugh! - zarzuciBa mu z furi. - Zrobili to twoi ludzie, a ty w tym czasie trzymaBe[ mnie bezpiecznie w swoim Bó|ku! Do czego jeste[ mi tu potrzebny? Nick drgnB i Dani natychmiast po|aBowaBa swych pochopnych oskar|eD. Wcale tak nie my[laBa. Wargi mu pobielaBy, oczy stwardniaBy. - Przecie| wiesz, |e ja... - Wiem - wyrzuciBa z siebie i odwróciBa si od niego przybita. - Wiem - powtórzyBa ledwie dosByszalnie do przeciwlegBej [ciany. - To nie twoja walka... CzuBa si pusta i wykoDczona, ka|da jej czstka osignBa kres wytrzymaBo[ci. Z nad- ludzkim wysiBkiem wyprostowaBa ramiona i zadarBa do góry brod. - Wracaj do domu, Nick. - OdwróciBa si do niego z trudem i Bagodniejszym ju| tonem dodaBa: - Dam sobie rad. Naprawd. Nick patrzyB na ni przez dBu|sz chwil, a w jego oczach pojawiaBy si kolejno zro- zumienie, |al i rezygnacja. W koDcu odwróciB si i ruszyB do drzwi. S R W progu zatrzymaB si. Smutek, malujcy si na jego twarzy, [cisnB Dani za serce, od- bierajc jej ch do |ycia. - ByBoby mi du|o Batwiej ci kocha - rzekB cicho - gdyby[ chocia| troszk mnie po- trzebowaBa. Kiedy wyszedB, Dani zbli|yBa si do okna i zaciskajc kurczowo dBonie na parapecie patrzyBa, jak zapalaj si reflektory, samochód zawraca i odje|d|a. Dopiero wtedy wybuch- nBa pBaczem. ROZDZIAA DZIESITY - Chyba jeste[my gotowi do gBosowania. Dani bawiBa si machinalnie sznurem telefonu, sBuchajc do[ obojtnie m|czyzny, który mówiB do niej z odlegBo[ci tysica kilometrów. - Tak - przyznaBa bezbarwnie. - Wszystko przebiega o wiele szybciej, ni| zakBadaBam. Sdz, |e powinni[my je przeprowadzi, dopóki nastroje s gorce. - Wspaniale. Jak zwykle spisujesz si [wietnie. - Josh znaczco zawiesiB gBos. - No wic co jest nie tak? Co? Wszystko. PrzegrywaBa, traciBa zapaB, ducha, poczucie walki w sBusznej sprawie, z którym stawaBa ochoczo do ka|dej bitwy. Nie potrafiBa zapomnie posiniaczonej twarzy mBodej kobiety, która dzi[ po poBudniu przyszBa na zebranie. - Nie wiD si za to - szepnBa jej do ucha Liza. - Po prostu m| lubi jej czasem doBo- |y. Zwizki to tylko pretekst. Ale ten widok poruszyB Dani do gBbi. Jej dziaBalno[ rozbijaBa rodziny, wystawiaBa na szwank bezpieczeDstwo niewinnych ludzi i chocia| wiele razy próbowaBa sobie tBumaczy, |e cel jest tego wart, chocia| tak bardzo próbowaBa podbudowa si dum z tych kobiet, które potrafiBy dzielnie stawia czoBo przeciwno[ciom i |da swoich praw - Dani zaczynaBy nachodzi wtpliwo[ci. Nigdy dotd nie wtpiBa w moralny aspekt swej misji. Nicka nie widziaBa od dwóch tygodni. RozumiaBa, |e byBoby nieroztropnie z jego strony, gdyby si z ni pokazywaB. Prawd powiedziawszy sdziBa, |e go ju| w ogóle nie zobaczy. ByBoby najlepiej przerwa to wBa[nie teraz. Co daBa mu bole[nie do zrozumienia owego wieczoru, kiedy spotkali si po raz ostatni. Nadal jednak cierpiaBa. Wci| go pragn- S R Ba. Wieczorami, kiedy nie mogBa pogr|y si w pracy ani dBu|ej rozkoszowa dum ze szlachetno[ci swej sprawy, tuliBa do piersi poduszk i tskniBa za nim. ChciaBa z nim roz- mawia. PragnBa znowu sBucha spokojnych, rzeczowych wywodów Nicka, krytykujcego jej prac i starajcego si zgBbi powody, dla których j wykonywaBa. ChciaBa, |eby po- mógB jej si odnalez. I pragnBa, |eby j obejmowaB. Radykalizacja nastrojów w fabryce postpowaBa z dnia na dzieD. ZdarzaBo si coraz wicej incydentów - wybite szyby, napisy na [cianach i samochodach, wyzwiska pod adre- sem kobiet, przechodzcych przez bram zakBadów. W pracy gro|ono im i prze[ladowano. Dani próbowaBa by dumna z ich odwagi i determinacji, ale czy mogBa? Któ| nie daBby si skusi na lep obietnic, jakie im skBadaBa? ByBa w swej pracy dobra - przekonujca, cha- ryzmatyczna, zdecydowana. UmiaBa kierowa masami. UmiaBa przyciga uwag ludzi. Ale czy po kobiecie, której w zamian za niklowego centa oferuje si srebrnego dolara, mo|na oczekiwa, |e nie uchwyci si skwapliwie tej szansy? Nie byBo w tym |adnych czarów. To rutynowa procedura obliczona na wywoBanie po|danej reakcji, a Dani peBni w tym wszy- stkim rol kluczowej postaci. Teraz, po raz pierwszy, zaczynaBa si zastanawia, czy w ogó- le sBusznie postpuje. Nie byBo czym si chwali. Wszystko obracaBo si szybko w pyrrusowe zwycistwo. WestchnBa. - Sama nie wiem, Josh. To chyba nic takiego. Jest du|o szumu. Atmosfera si pod- grzewa. MówiBam ci ju| o incydentach. Zaczynam si po prostu niepokoi, to wszystko. Josh milczaB przez chwil. - Przylec pod koniec tygodnia. - Nie, ja... - Tylko nie wciskaj mi oburzonych formuBek w rodzaju  Mamo, prosz, sama to za- Batwi" - wpadB jej w sBowo. - Nie kwestionuj twoich kompetencji. PojechaBa[ do Somerset sama, i to byB najlepszy pomysB. Gdyby krciBy si tam gromady naszych chBopaków, roz- róby byByby jeszcze wiksze, A ty odwaliBa[ kawaB wspaniaBej roboty, tak jak si zreszt spodziewali[my. Ale teraz, przed samym gBosowaniem, pora na dosBanie posiBków. To taka taktyka, kochanie. Przecie| dobrze wiesz. Dani wcignBa powietrze w pBuca. S R - Tak, chyba tak. - Poza tym dobrze by jej zrobiB widok Josha. Dobrze by jej zrobiBo przypomnienie dawnych bBdów, a przerwany romans z Joshem byB jednym z najwikszych. Gdyby przyjechaB, przestaBaby si mo|e drczy rozmy[laniami o tym, co mogBoby by midzy ni a Nickiem. Bo midzy nimi nic nie mogBo by. Jedynie powtórka z caBego jej |ycia emocjonalnego... jeszcze jedna klska. I mo|e Josh zdoBa jej nawet przypomnie, po co tu przyjechaBa. RozBczyli si, umawiajc na jeszcze jeden telefon przed jego wyjazdem, i Dani za- czBa kr|y po pokoju. CzuBa si zmczona i dziwnie rozkojarzona. ZapadaB zmierzch i la- Bo. Zza okna dobiegaB gBuchy, jkliwy plusk kropel deszczu rozbijajcych si o chodnik. Prze[ladowaBo j spojrzenie czarnych oczu. Dlaczego nie potrafi zapomnie o tym m|- czyznie? Jego sBowa, jego spojrzenia - wszystko to powracaBo teraz nieustannie, by za- chwia jej pewno[ci siebie i spokojem ducha. PostpiBa wBa[ciwie. WBa[ciwie. Inaczej nie byBo mo|na. W koDcu, sfrustrowana i zBa na siebie, weszBa do Bazienki, by wzi prysznic. Woda byBa letnia i nie poprawiBa jej zbytnio nastroju. Opatulona w wypBowiaBy, niebieski szlafrok usiadBa, |eby wyszczotkowa wBosy. PróbowaBa zaj my[li planami na wieczór. A| podskoczyBa na dzwik telefonu. Tak byBo od dwóch tygodni. Za ka|dym razem my[laBa, |e to Nick. Nick jednak nie dzwoniB. GBos po tamtej stronie linii z pewno[ci nie nale|aB do niego. ByB tak wyrazny i cha- rakterystyczny, |e ciarki przeszBy jej po plecach. Przez kilka ostatnich dni Scott zachowywaB zBowieszcze milczenie i wyraznie si przyczaiB. Dani, oczywi[cie, nie szukaBa z nim kontaktu, ale nawet kiedy ich drogi przypad- kowo si zeszBy, rzadko zaszczycaB j czym[ wicej ponad ponure Bypnicie okiem albo obel|yw uwag. I nagle, dzisiejszego popoBudnia, popeBniBa bBd wpadajc do miejscowego baru na lunch. NatknBa si tam na m|czyzn zatrudnionych w fabryce. Atmosfera byBa ci|ka i nieprzyjemna. Pod jej adresem padaBy niewybredne uwagi, czuBa na sobie nieprzy- jazne spojrzenia i w koDcu wyszBa nie dojadBszy kanapki. W progu wpadBa na Scotta. Jego zwalista posta zatarasowaBa jej drog, w miejscu osadziB j jego wredny u[mie- szek, a twarz owiaB nie[wie|y oddech. S R - Cholernie rajcownie wygldasz, dziwko - warknB. - To chyba od szlajania si z sze- fem. Ja bym na twoim miejscu tak nie podskakiwaB. Co[ mi mówi, |e twój nowy chBopta[ znajdzie ju| sposób, |eby si zmy, jak bdziesz go najbardziej potrzebowaBa. Dani przestraszyBa si nie na |arty. I teraz ten strach powróciB. - Twoje dni s policzone, suko - usByszaBa w sBuchawce. - Na twoim miejscu klepaB- bym ju| paciorki. I to byBo wszystko. PoBczenie zostaBo przerwane. Dani odBo|yBa powoli sBuchawk w nadziei, |e opanowanie zawarte w tym ruchu uspokoi jej roztrzsione nerwy. Nieraz ju| gro|ono jej [mierci. Wielka mi rzecz. Nieprawda. Nawet po setnym, po tysicznym razie i tak by si przestraszyBa. Bardzo nie chciaBa by teraz sama. Nie odrywaBa wzroku od czarnego telefonu, stojcego na biurku. Mo|e zadzwoni do Nicka? Ale co mu powie? OdwoBaj swoich zbirów, Cavenaugh? OdwróciBa si, prychajc ze zniecierpliwieniem. Nicka to nic a nic nie obchodzi. To nie jego walka. Nagle usByszaBa gBo[ne, zdecydowane pukanie i serce znowu podskoczyBo jej do gar- dBa. UchyliBa ostro|nie drzwi na szeroko[ BaDcucha i kiedy w wskiej szparze ujrzaBa twarz Nicka, omal nie zemdlaBa. ZmikBy pod ni kolana, a w brzuchu poczuBa jak[ dziwn pust- k, która na moment odessaBa powietrze z pBuc. PatrzyBa na niego dobre pitna[cie sekund, niezdolna do wykonania jakiegokolwiek ruchu. Fakt, |e pojawiB si w chwili, kiedy byB jej potrzebny, zupeBnie jakby za spraw telepatii, zaszokowaB j i zaskoczyB. OpamitaBa si, zamknBa szybko drzwi, ale zanim odpiBa BaDcuch, wziBa najpierw gBboki oddech, |eby opanowa dr|enie rk i zebra my[li. Nie zwlekaBa jednak zbyt dBugo. BaBa si, |e Nick mo|e znikn. OtworzyBa szeroko drzwi i byBa dumna ze spokoju, z jakim go przywitaBa. - Cze[, Nick. Co ci sprowadza? OdwzajemniB si jej równie beznamitnym spojrzeniem. - Mog wej[? - zapytaB chBodno. ZawahaBa si, ale tylko przez chwil. Zapraszajcym gestem wskazaBa pokój i Nick wszedB do [rodka. S R Deszcz przeszedB w ciepB m|awk i granatow wiatrówk Nicka pokrywaBy drob- niutkie kropelki wody. Ubrany byB poza tym w biaBe szorty i biaBe trampki. Na widok jego odkrytych nóg Dani przypomniaBa sobie ten ostatni raz, kiedy byli razem... OdwróciBa si szybko, przeBykajc [lin. ZacisnBa mocniej pasek niebieskiego szla- froka. Serce waliBo jej jak mBotem, na twarz wystpiB rumieniec. - Co ci tu sprowadza? - powtórzyBa, silc si na obojtno[. - Musz z tob porozmawia. - GBos miaB bardzo powa|ny i odwracajc si stwierdzi- Ba, |e taka sama powaga maluje si na jego twarzy. To pomogBo jej odzyska spokój. Jak zwykle, interesy. Z tym potrafi sobie poradzi. WskazaBa mu krzesBo przy biurku, a sama usiadBa na brzegu Bó|ka. PatrzyBa, jak roz- pina zmoczon kurtk i wiesza j na oparciu krzesBa. Pod spodem miaB nie pierwszej ju| [wie|o[ci niebiesk koszulk z biaBym numerem na piersiach. Jak|e jej si podobaB. UsiadB na krze[le twarz do niej, wycignB przed siebie dBugie nogi i przejechaB pal- cami po wilgotnych wBosach. Dopiero teraz Dani zauwa|yBa, |e jest bardzo zmczony. Oczy miaB podkr|one, zmarszczki wokóB ust wyrazniejsze ni| zazwyczaj. W ka|dym jego ruchu wyczuwaBo si napicie. OdniosBa wra|enie, |e to napicie udziela si i jej. SiedziaBa sztywno z rkami splecionymi na kolanach i czekaBa, a| Nick si odezwie. SpojrzaB na ni zaspiony. - MiaBem dzi[ po poBudniu telefon - zaczB. - ChciaBem si upewni, czy u ciebie wszystko w porzdku. UsiadBa prosto, jakby poBknBa kij, i spojrzaBa na niego przenikliwie. - Pogró|ki? - Serce biBo jej jak szalone. Tego wBa[nie si obawiaBa. Tego, |e przez ni Nick narazi si na niebezpieczeDstwo... ZaschBo jej w gardle. ZdawaB si zwleka z odpowiedzi caB wieczno[. - Nie pod moim adresem - odparB wreszcie z namysBem, obserwujc j. Dani ode- tchnBa z ulg. - Nie chodziBo o mnie - sprecyzowaB i znowu zesztywniaBa. - Bardziej oba- wiaBem si o ciebie. - Nie powiniene[ tu przychodzi - powiedziaBa. WyszBo to bardziej opryskliwie, ni| zamierzaBa. - Nara|asz si. - Bardziej ni| ty, siedzc tu sama? - spytaB ostro i Dani zauwa|yBa, |e napinaj mu si odruchowo mi[nie ramion. S R - CaBe |ycie jestem sama - odparowaBa i zaraz tego po|aBowaBa, ale byBo ju| za pózno. Jego twarz [cignBa si na chwil bólem, lecz zaraz potem dostrzegBa w niej wyraz cynizmu. Gdyby[ chocia| troszk mnie potrzebowaBa... Nie mo|e si za nic dowiedzie, jak bardzo go potrzebuje. ByBby to dla niej koniec wszystkiego, nie potrafiBaby ju| si mu oprze... - Ja te| miaBam telefon - dorzuciBa szybko, o wiele spokojniejszym tonem. - Nie boj si. To nic nadzwyczajnego. Nick patrzyB przed siebie ponuro. Najwyrazniej staraB si rozmawia rzeczowo. - W porzdku - rzekB zrezygnowany. - Mo|e masz racj. Ale zdajesz sobie chyba spraw, |e to nie s szczeniackie dowcipy. Ten facet podchodzi do sprawy serio. PodjBa[ jakie[ [rodki ostro|no[ci? Dani umknBa wzrokiem w bok. ByBa zaniepokojona i gBbiej, ni|by sobie tego |y- czyBa, poruszona wyrazem troski na jego twarzy. - Nic mi nie bdzie - o[wiadczyBa sztywno. - Dam sobie rad. ZapadBa cisza. Siedzieli przygnieceni ci|arem sBów, których Nick staraB si nie wy- powiedzie. Pokój skurczyB si nagle dziki jego obecno[ci i Dani staraBa si odegna natar- czywe wspomnienia. Tytko spokój. Nie my[le o tym. Wkrótce on sobie pójdzie i bdzie po wszystkim... Zachowuj si naturalnie. Nie daj mu pozna, |e kiedy przestpiB ten próg, two- je serce po raz pierwszy od dwóch tygodni zabiBo |ywiej. Nie dopu[, by si domy[liB, |e jedyn rzecz, jakiej teraz pragniesz, s jego usta, |e palce [wierzbi ci, by go dotkn, i |e gdyby znienacka otoczyB ci ramionami, zapewne nigdy nie pozwoliBaby[ mu odej[... Nie daj mu pozna, jak wiele znaczy dla ciebie jego obecno[, ani jak ci|ko ci bdzie, kiedy odejdzie. Szukajc neutralnego tematu rozmowy, nerwowo wodziBa wzrokiem po pokoju. Jej spojrzenie przycigaBy co chwila jego nagie nogi, mikkie krcone wBoski na Bydkach i umi[nionych udach... OpaliB si troch. Grajc w tenisa? W golfa? Z kim? Czy wygraB? Czy przez te dwa tygodnie o niej nie my[laB? A skoro tak, to co tu teraz robi? - Wracasz z tenisa? - wyrzuciBa z siebie niespodziewanie i wskazaBa na jego strój. Nick [cignB zaskoczony brwi. - Co? Nie. - Spu[ciB wzrok na swoje buty i szorty, jakby dopiero teraz zauwa|yB, co ma na sobie. - Nie. Dopóki nie zaczBo pada, pracowaBem na podwórku za domem. - Spoj- S R rzaB na ni uwa|niej. - Dani, martwi si o ciebie. - Nie potrafiB tego dBu|ej skrywa. Oczy miaB ciemne, a mi[nie napr|one. - TrzymaBem si od ciebie z dala, bo nie chciaBem naro- bi ci jeszcze wikszych kBopotów. To byBo piekBo. Dani, sytuacja wymknBa ci si spod kontroli, nie bdziemy ju| w stanie nad ni zapanowa... NieBatwo byBo stwierdzi, czy mówi o ich |yciu zawodowym, czy osobistym. I jedno, i drugie wymknBo si im spod kontroli. Dani pokrciBa gBow i wstaBa. Nie chciaBa tego sBucha. I tak miaBa ju| wystarczajcy mtlik w gBowie. Nick w mgnieniu oka znalazB si przy niej. ChwyciB j za rk i zmusiB, by usiadBa z powrotem na Bó|ku. Sam przysiadB obok niej. - PosBuchaj - powiedziaB. - Wiem, ile to dla ciebie znaczy. Wiem, jak bardzo chcesz tu odnie[ zwycistwo... ale, kochanie, zdarza si czasem, |e zwycistwo jest równoznaczne z samounicestwieniem, a to, o co walczysz, nie jest tego warte. Ludziom dzieje si tu krzyw- da, to fakt. Ale zanim si poprawi, bdzie gorzej. Nie mogBaby[ porozmawia ze swoimi szefami, nakBoni ich, |eby spu[cili z tonu... PokrciBa gwaBtownie gBow i chciaBa si od niego odsun. MiaBa dosy tej rozmowy. - Wybij to sobie z gBowy, Cavenaugh - powiedziaBa gniewnie. - Twoje osiBki mnie nie zastrasz, a ty nic u mnie nie wskórasz sBodkimi sBówkami... - Dani, do cholery! - wybuchnB i zacisnB palce na jej rce tak mocno, |e syknBa z bólu. Na jego twarzy malowaBa si w[ciekBo[. - Ile razy mam ci powtarza, |e to nie moja walka? Te pienidze nie pByn z mojej kieszeni! Ze zwizkiem czy bez mam prac, a nawet gdybym j straciB, przyjmie mnie z otwartymi rkami dziesi najwikszych firm na caBym [wiecie. Ja z tob nie walcz! Nie mam w tym |adnego interesu! Chocia| na minut prze- staD si na mnie boczy i posBuchaj, co mówi. Nie obchodzi mnie, czym si to skoDczy, nie obchodzi mnie, czy wygrasz, czy nie, cholera, obchodzi mnie tylko to, co si do tej pory stanie... z tymi ludzmi, z tob. Nie zastanowisz si, co robisz? Czy wreszcie zrozumiesz, ja- kie to niebezpieczne? Ale Dani zamknBa powoli oczy i odwróciBa gBow. PróbowaBa si uspokoi, zmobili- zowa siBy i nie przyjmowa do wiadomo[ci tego, co mówiB, odtrci jego samego... i nie potrafiBa. - Ja... wiem, Nick - udaBo jej si w koDcu wykrztusi. ZabrzmiaBo to dosy spokojnie, cho w [rodku dygotaBa. - Nie jestem caBkowicie pozbawiona uczu. Ja te| si martwi. - S R OdwróciBa si do niego, bBagajc jeszcze raz wzrokiem, by zrozumiaB. - Ale musimy to do- prowadzi do koDca. Te| mi si to wszystko nie podoba... Nie chc niczyjej krzywdy. Ale mam swoje zobowizania, dobrze wiesz, |e nie mo|emy tego tak nagle przerwa... Nie utrudniaj mi, prosz... - Dani. - WymówiB jej imi tak cicho, |e ledwie je usByszaBa. CzuBo[ mieszaBa si w jego oczach z bólem, zBagodniaBy rysy twarzy. TrzymaB j teraz lekko za rce. - Dani, ja wiem. Znam wszystkie fakty, znam zasady, wiem, |e moje sBowa niczego nie zmieni... Ale boj si o ciebie. Dani... - Czasami i ja si boj - wyszeptaBa, nie zdajc sobie sprawy, co mówi. Nick przymknB powieki, |eby ukry uczucie, które nagle rozbBysBo w jego oczach. Bardzo powoli pochyliB si nad ni. DotknB ustami jej czoBa. ByBa w tym ge[cie skrywana tsknota i trzymane na wodzy po|danie, byB to jakby symbol bezsilno[ci wobec spraw, nad którymi i tak nie s w stanie zapanowa. I wtedy co[ w niej pkBo. OtoczyBa go ramionami i zaciskajc je konwulsyjnie przywarBa doD caBym ciaBem. PragnBa tuli si do niego i by przytulana, pragnBa, by j pocieszaB i wspieraB rad. PragnBa, by uwolniB j od cierpienia. Nick, doskonale j rozumiejc, z rezygnacj uznaB jej racje i odwzajemniB ten u[cisk bardziej z rozpacz ni| po|daniem. Uczucia, które ich ogarnBo, nie mo|na byBo nazwa namitno[ci. Rozpacz - to wBa[ciwe sBowo. Kiedy dBoDmi szukaB pod szlafrokiem jej ciaBa, ona dotarBa ju| do jego intymnego miejsca. Poddawali si jedno drugiemu bezwarunkowo, na równych prawach, |adne nie byBo tu zwycizc, |adne pokonanym. Kochali si bardziej psychicznie ni| fizycznie, z pasj, z wyzwaniem, niszczco. Akt ten wstrzsaB podstawami wszystkiego, co ka|de z nich pragnBo uzna za prawd, momentami napeBniaB rozkosz, by zaraz gwaBtownie rozdzieli. Byli wstrz[nici, poruszeni, zjednoczeni w jaki[ przedziwny, niewytBumaczalny sposób, zrozumiaBy jedynie dla najgBbszych zakamarków ich dusz. Byli wobec siebie brutalni. Zadawali jedno drugiemu ból. Pocieszali si. Kochali w ciszy i w po- czuciu beznadziei. Le|eli potem w zmitej po[cieli, zalani powodzi jasnego [wiatBa, a w rynnach szu- miaBa woda, ustanawiajc kontrapunkt dla ich spazmatycznego oddechu. Kiedy Dani zady- gotaBa, Nick signB po prze[cieradBo i nacignB je na oboje, a potem przygarnB J do sie- bie. WtuliBa si w niego, szukajc tam ciepBa i siBy. CzuBa, jak jego mi[nie nadal dr| po fizycznym wysiBku. OdnosiBa wra|enie, |e jej wBasne ciaBo ju| do niej nie nale|y. MrowiBo, S R byBo zdrtwiaBe, wyczerpane i wra|liwe, reagowaBo na ka|d jego czstk nasycone, a mimo to wygBodniaBe. Nie potrafiBa zbli|y si do niego tak, jakby chciaBa. Wci| go pragnBa. A przecie| nie mogBa sobie na to pozwoli. Po pewnym czasie Nick zgasiB jedn z lamp i pokój spowiBa Bagodna po[wiata barwy piasku. GBadziB nieobecnym ruchem jej wBosy. OddychaB ju| równo, pot na skórze wysychaB. ObejmowaB j, a ona cierpiaBa w duchu, bo nic midzy nimi nie zostaBo rozwizane. Nic si nie zmieniBo. I on te| o tym wiedziaB. - Nie przyszedBem tutaj z tym zamiarem - odezwaB si cicho. - Wiem - wyszeptaBa, ale nie potrafiBa na niego spojrze. Ona te| do tego nie d|yBa i teraz nie wiedziaBa, czy ma si cieszy, czy |aBowa. - ChciaBbym pozosta w tobie na zawsze, bo tylko wtedy naprawd jestem z tob. Chc si tob opiekowa i tuli ci... chc, |eby[ si na mnie wspieraBa. - Jego dBoD znieru- chomiaBa. GBos miaB gBuchy. - Ale wBa[ciwie nic si nie zmieniBo, prawda? Owszem. Wszystko si zmieniBo. Wszystko z wyjtkiem tego, co ich dzieliBo. - Ja te| tego pragn, Nick - powiedziaBa z wysiBkiem. - Tak bym chciaBa... - GBos si jej zaBamaB. - Ju| za pózno na wyra|anie |yczeD, Dani. - W gBosie Nicka zabrzmiaBa niespodzie- wanie twarda nuta. WyczuBa, jak sztywnieje na caBym ciele, a potem z wysiBkiem rozluznia. - Dani - podjB, przycigajc j mocniej do siebie. - Rozumiem, jak traktujesz swoj prac. Rozumiem twoje po[wicenie i szanuj je. Wiem, dlaczego to robisz i nawet ci za to po- dziwiam. Ale, kochana, na tym [wiat si nie koDczy. S inne równie szlachetne zajcia, inne tak samo wielkie sprawy. Nie pozwól, by twoja praca okradBa ci z |ycia. ZwinBa dBoD w pi[ i przycisnBa mu j do piersi. Pod nadgarstkiem czuBa, jak bije mu serce. - Nie mów tak, Nick... - WysBuchaj mnie, kochana. Tylko wysBuchaj - mówiB, starannie ukrywajc napicie. - Wiem, |e zmiany s konieczne. Pod tym wzgldem nigdy nie kwestionowaBem twoich racji, prawda? Tak samo jak ty, chc jak najlepiej. Dla wszystkich. I te zmiany nadejd, ale w swoim czasie. Mo|emy pracowa razem, by tego dopilnowa. Nie trzeba zaraz rewolucji, jak tu wzniecasz. Gdyby[ daBa nam szans, pozwoliBa mi pracowa nad przyspieszeniem zmian razem z tob, a nie przeciwko tobie, mogliby[my co[ osign. Tylko daj nam szans. S R Dani le|aBa bez ruchu u jego boku. Serce waliBo jej jak mBotem. Tak, dobrze wiedziaB, jak j podej[. ByB takim samym mistrzem swojej logiki, jak ona swojej. Nie mo|e si do- wiedzie, jak bardzo chciaBaby mu uwierzy. Jak|e Batwo byBoby teraz mu ustpi. Powie- dzie, |e ma racj, chocia| byBa przekonana, |e jest w bBdzie. ZBo|y w jego rce swój los, by pokierowaB nim uwalniajc j wreszcie od brzemienia, które tak dBugo ju| dzwiga. Razem. To jedno sBowo uparcie koBataBo jej w my[lach. ChciaBa by z nim. Nie zro- zumiaBa wprawdzie, co miaB na my[li mówic, |e mogliby pracowa razem... To jaki[ nie- dorzeczny pomysB. Z góry skazany na niepowodzenie. Ale by razem... O, Bo|e. Jak|e tego pragnBa. - Nick, ja... - wydusiBa z siebie. Ale Nick wyczuB jej odmow, zanim zd|yBa cokolwiek powiedzie. NapiB mi[nie, by zaraz je rozluzni. ByB znu|ony i przybity. PodniósB powoli gBow, spojrzaB w sufit i za- klB pod nosem. - Poddaj si - powiedziaB po chwili gBucho, ale stanowczo. - Nie bd ju| do tego wracaB. - Nick... - Dani uniosBa si troszk i spojrzaBa na niego, ale uciekB wzrokiem w bok. - Ja nie mog ot tak sobie odej[. Nie mog zrezygnowa. - Jak mógB znowu wciga j w walk? Jak mogBaby |y ze [wiadomo[ci, |e oddaBa punkty walkowerem? Niech|e to zro- zumie. - Nick... - Oddech, jaki zaczerpnBa w pBuca, byB symbolem wielkiej odwagi, na któr musiaBa si zdoby, |eby mówi dalej. W jej gBosie pobrzmiewaBa jednak bBagalna nutka. - Pozwól mi tylko skoDczy t spraw. Ja musz to wygra. Potem... jak ju| bdzie po wszystkim... zastanowi si. Obiecuj. Znowu zaklB, cicho i dosadnie. Dani skurczyBa si w sobie. Oczy Nicka bBdziBy bezmy[lnie po poplamionym suficie. MalowaBa si w nich zacito[ i pustka. - Nie wierz ci - wycedziB powoli. - SkoDczysz t robot, a potem ka|da nastpna b- dzie t najwa|niejsz. Jeszcze jedno miasto, które nie bdzie si mogBo bez ciebie obej[, jeszcze jeden okrzyk wojenny, któremu nie bdziesz mogBa si oprze, a potem, zwyciska czy pokonana, ruszysz do kolejnego boju, a potem jeszcze jednego, bo bez tego nie wy- obra|asz sobie |ycia. UsiadB nagle na Bó|ku i zaczB naciga szorty. Z ka|dego ruchu przebijaBa tBumiona w[ciekBo[, frustracja spowodowana pora|k. S R UklkBa, okrywajc sw nago[ prze[cieradBem. UBagodzi go jako[, nie pozwoli, by wyszedB std w gniewie, bo mo|e ju| nigdy nie wróci... - Nick, nie mów tak. - GBos miaBa spity. - Wiesz, jak to jest. Potrzebuj troch czasu. Mo|emy to jako[ zaBatwi, wiesz, |e mo|emy, ale nie mo|esz ode mnie wymaga, |ebym spakowaBa swoje zabawki i wycofaBa si w samym [rodku bitwy! Mam swoje zobowiza- nia... - Zobowizania masz tylko wobec siebie samej - odpowiedziaB. WcignB koszulk przez gBow i usiadB na brzegu Bó|ka, |eby zawiza buty. - Ja nie mog tak |y, Dani. Wszystko albo nic, i przykro mi, je[li zabrzmiaBo to okrutnie. Nigdy nie dasz niczego |ad- nemu m|czyznie, bo nie masz czego da. Cigle tylko jakie[ obietnice i... - Jego rozpBo- mieniony, drwicy wzrok padB na jej ozdobione pier[cionkami dBonie. - Zwycistwa! WstaB, porwaB z oparcia krzesBa kurtk i przerzuciB j sobie przez rami. - To nie w porzdku! - krzyknBa za nim. - Nie mo|esz tu przychodzi i oczekiwa... |e idc ze mn do Bó|ka nakBonisz mnie do rezygnacji z walki! Nie mo|esz kocha si ze mn w jednej chwili, a w nastpnej próbowa mnie przekabaci! Nie zrzucaj winy na mnie, Cavenaugh, to ty nie daBe[ nam szansy! Nick odwróciB si do niej w progu. Wzrok miaB twardy, ale w jego gBosie wyczuwaBo si smutek. - Wmawiaj to sobie dalej, Dani - powiedziaB spokojnie. - Dalej tocz boje o innych lu- dzi i dalej wygrywaj... I je[li szcz[cie ci dopisze, to mo|e nigdy si nie dowiesz, co na- prawd przegraBa[. WyszedB, a Dani zwinBa si w kBbek na Bó|ku i z caBych siB przycisnBa do piersi poduszk, jak gdyby jej mikko[ byBa w stanie u[mierzy rozsadzajcy j ból. Czego on si po niej spodziewaB? Czego oczekiwaB? Le|aBa tak dBugo. Za oknem deszcz znowu zaczB wybija |aBobne werble. Dzwonek telefonu doszedB do niej jakby z wielkiej oddali. Mo|e to Nick. PrzekrciBa si oci|ale na Bó|ku i signBa po sBuchawk. - Dani? - W gBosie Lizy brzmiaB niepokój. - SBuchaj, caBy dzieD siedz i zastanawiam si, czy do ciebie zadzwoni... S R Dani nie miaBa ochoty rozmawia z Liz. Nie byBa w nastroju do sBuchania o cudzych problemach i niebezpieczeDstwach, jakie groziBy innym... UsiadBa. - Co[ si staBo? - No wic... chodzi o Nicka Cavenaugh. WezwaB mnie dzisiaj do siebie. Dani otrzsnBa si natychmiast z otpienia. - GroziB ci zwolnieniem z pracy? Po telefonicznym drucie niósB si sfrustrowany oddech Lizy. - Prawd mówic, to nie wiem, czego chciaB. Dlatego pomy[laBam sobie, |e mo|e le- piej bdzie, je[li o tym porozmawiamy. ZadawaB mi mnóstwo ró|nych pytaD; czego chcemy i co nam obiecaBa[... Serce Dani zabiBo szybciej. - No i? - ChciaB si koniecznie dowiedzie, co by nas usatysfakcjonowaBo. Zrozumienie, które nagle na ni spBynBo, Dani przyjBa z niemal filozoficznym spo- kojem. No jasne, Nick próbuje przelicytowa zwizek. Przez caBy czas, kiedy byB tu z ni w Bó|ku, tam obracaBy si trybiki maszyny, któr pu[ciB w ruch. Dlaczego nie ogarnia jej gniew? Dlaczego odczuwa t dziwn pokus zignorowania telefonu Lizy i pozostawienia Nickowi wolnej rki? - ChciaBabym pozna wicej szczegóBów - powiedziaBa ostro|nie. - Mo|e bdziemy musiaBy troch wszystko przyspieszy. - Przygotowuj wBa[nie kolacj. Wpadniesz? - Dobrze. Dziki. Ju| jad. Nie powinna by zaskoczona. Znajc Nicka, mogBa si tego spodziewa. To byBo wBa[nie jego pasywne rozwizanie. To miaB na my[li, proponujc jej, by pracowali razem. UbieraBa si pospiesznie. ZnaBa tego typu zagrywki. Puste deklaracje obliczone na po- wstrzymanie w ostatniej chwili wej[cia zwizku na teren zakBadu. Firma obiecuje wy|sze zarobki, dodatkowe premie, popraw warunków pracy, gwiazdki z nieba, byle tylko nakBo- ni skoBowanych ludzi do gBosowania przeciwko zwizkowi. A potem mija sze[ miesicy, rok i dwa lata, a pracownicy cigle czekaj na wywizanie si pracodawcy z podjtych zo- bowizaD. S R Dani zarzuciBa na gBow pBaszcz i wybiegBa w deszcz. Nie chciaBo jej si wychodzi. Nie chciaBo jej si teraz tym zajmowa. CzuBa si jak w letargu, a my[lami byBa przy Nicku. Ale musiaBa wygra t bitw, a czasu robiBo si coraz mniej... ChwytaBa ju| za klamk drzwiczek swojego samochodu, kiedy poczuBa silny cios w |ebra. Ból przeszyB jej pBuca i zatrzymaB oddech. Skrzce si kropelki deszczu wyczyniaBy szalone harce na tle nocnego nieba. OtworzyBa usta do krzyku, ale nie wydobyB si z nich |aden dzwik. Jak na zwolnionym filmie osunBa si na kolana. SByszaBa jakie[ gBosy. Agresywne, nienawistne. Asfalt raniB jej nogi. Nie byBo czasu na strach, na reakcj, nie byBo nawet czasu na wykrzyczenie tego jedynego sBowa, które cisnBo si jej na usta, tego jedy- nego imienia, które mogBo j obroni... Nick. Bo nagle gBowa eksplodowaBa jej bia- Bo-czerwonym wulkanem bólu i poBknBa j noc. ROZDZIAA JEDENASTY W pierwszym przebBysku powracajcej [wiadomo[ci Dani stwierdziBa, |e jest w szpi- talu. Zaraz potem poczuBa, |e bdzie wymiotowa. Od jakiego[ czasu - mo|e od kilku godzin, a mo|e dni - jej |ycie skBadaBo si z krót- kich powrotów do przytomno[ci, napadów nudno[ci, bólu, który przeszywaB j przy ka|dym oddechu, przemieszanych wspomnieD i sennych majaków. Odziane w biel postacie dogl- daBy jej, gromadziBy si nad jej Bó|kiem i udzielaBy niezrozumiaBych odpowiedzi, ilekro za- daBa jakie[ pytanie. Twarz Nicka nadpBywaBa, to znów odpBywaBa jak rozmazana plama, ale trudno jej byBo odró|ni rzeczywisto[ od halucynacji. Raz pojawiB si te| Josh. PoklepaB j po dBoni i powiedziaB, |eby odpoczywaBa, |e wszystko jest pod kontrol. Niezbyt j to uspokoiBo, ale nie miaBa siBy si spiera. I w koDcu nadszedB czas, kiedy byBa ju| na tyle silna, by otworzy oczy i rozejrze si po pokoju. Separatka. Aó|ko byBo twarde i odnosiBa wra|enie, |e ciaBo ma posiniaczone. W ramieniu tkwiBa rurka kroplówki, lecz pulsujcy ból w gBowie ju| nie o[lepiaB. NauczyBa si unika gBbokich oddechów. WiedziaBa, |e nie jest w pokoju sama, ale dBugo zbieraBa si na odwag, by zapanowa nad rozdzierajcym bólem, który pojawiaB si przy ka|dym ruchu gBowy. S R W fotelu przy jej Bó|ku, z Bokciami wspartymi na wypychajcych d|insy kolanach, z brod na zBo|onych pi[ciach, siedziaB Nick. CzuwaB przy niej. CzekaB. - Cze[ - odezwaB si cicho. Nick. A jednak jest, kiedy go potrzebuje. Nick. Nie mogBa si na niego napatrze. Spokojny, powa|ny, opanowany. ChciaBa wycign do niego rk, ale przecie| wystarcza, |e jest przy niej. Kiedy tak na niego patrzyBa, przeszBo[ i terazniejszo[ zdawaBy si zlewa w jedno. - PrzebraBe[ si - wymruczaBa, [cigajc niepewnie brwi. U[miechnB si nieznacznie. - Nie raz. Jeszcze niezupeBnie si obudziBa[, prawda? ZmarszczyBa czoBo i próbowaBa pokrci gBow, ale ból byB zbyt silny. WziB j za r- k. DBoD miaB ciepB, siln i such. W jego gBosie pobrzmiewaBa przekora: - Mam ci opisa, jak [licznie wygldasz w tej twarzowej szpitalnej koszulce i jak bar- dzo mi si podobasz, kiedy le|ysz taka bezradna, czy te| uznasz to za nietakt? PrzeBknBa z trudem [lin. - Nietakt - wychrypiaBa. PochyliB si i podsunB jej do ust szklank, z której sterczaBa wygita sBomka. - To lemoniada bez bbelków - wyja[niB. - Spróbuj troch wypi. Tylko powoli. ByBa tak spragniona, |e wypiBaby teraz cokolwiek, ale poszBa za jego rad i powolutku sczyBa napój. Kiedy miaBa ju| dosy, wziB od niej szklank. - Lepiej? - spytaB, przygldajc si jej uwa|nie. PrzesunBa rk po brzuchu i udaBo si jej skin gBow. - Chyba tak. Jak dBugo tu jestem? - Trzeci dzieD. OdzyskiwaBa[ kilka razy przytomno[ i znowu j traciBa[. Rozmawia- Ba[ ju| ze mn, nie pamitasz? OdwróciBa gBow, |eby na niego spojrze, i musiaBa na chwil zamkn oczy, bo pul- sujcy ból w gBowie nasiliB si. - ByBe[ tu... caBy czas? Nick u[miechnB si Bagodnie. - ChodziBem do domu, |eby si przebra - za|artowaB. S R W istocie jednak nie ruszaB si ze szpitala. OdgadBa to instynktownie. Oczy miaB prze- krwione i podpuchnite, i chocia| jego twarz byBa gBadka, [wie|o ogolona, to jednak wida byBo na niej zmczenie. Jego opalenizna przybladBa. Opu[ciB j w gniewie, peBen nienawi[ci, ale nie odstpiB jej ani na krok, kiedy le|aBa nieprzytomna. Poczucie winy... czy troska? - Czy... zostaBam zgwaBcona? - spytaBa beznamitnie. Oczy mu stwardniaBy. ZacisnB zby. - Nie. Kierownik motelu wyszedB na dwór i zobaczyB, co si [wici. Uciekli, ale ich rozpoznaB. To byli Scott i Colfield, ten chBopak, który napastowaB ci wtedy wieczorem pod bram... i dwóch wspólników, którym mo|na zarzuci tylko tyle, |e nie zgBosili prze- stpstwa policji. - UrwaB na chwil, a potem cignB: - MiaBa[ kilka zBamanych |eber i wstrzs mózgu. Wszyscy tu s zgodni co do tego, |e jeste[ zbyt uparta, by umrze. - A co si z nimi staBo? Ze Scottem... i z tym chBopakiem? - Siedz jeszcze w areszcie i czekaj na spraw. A poza tym s... bezrobotni. Nie potrafiBa si powstrzyma. MusiaBa to powiedzie. - Nie mógBby[ tego zrobi... gdyby w zakBadzie dziaBaBy zwizki zawodowe. W jego oczach pojawiBo si zaskoczenie i zBo[. Po chwili westchnB przecigle. - A niech ci, Dani - mruknB cicho, z rezygnacj w gBosie. - Ty nigdy nie dasz za wy- gran, prawda? ZamknBa oczy. - Nie - wyszeptaBa. - Ale... - spróbowaBa odetchn gBbiej, poczuBa przeszywajcy ból. - Teraz jestem troch zmczona. - Wiem - powiedziaB cicho i pocaBowaB j delikatnie w czoBo. - To byBa dBuga walka, prawda? WydawaBo jej si, |e skinBa gBow i, zapadajc w sen, usByszaBa jeszcze, jak Nick mówi: - To odpocznij... Po tej rozmowie zaczBa powoli wraca do zdrowia. Nastpnego ranka mogBa ju| utrzyma w dBoni szklank soku jabBkowego i salaterk z galaretk. Kroplówka zostaBa odBczona. Z pomoc pielgniarek odbywaBa spacery po swojej sali. Lekarz zapewniB j, |e bóle gBowy za kilka dni min. PrzyszedB j przesBucha policjant. Liza przyniosBa bukiet [wie|ych kwiatów, ale byBa jaka[ zdenerwowana i skrpowana i nie chciaBa rozmawia o S R niczym wa|nym. Od Josha dowiedziaBa si, |e o napadzie powiadomiB go Nick. Nick od- wiedzaB j przez nastpne kilka dni, ale nigdy nie zostawaB dBugo. TBumaczyB, |e lekarz za- broniB mu j mczy. On te| nie chciaB rozmawia o niczym wa|nym. A potem, w przeddzieD wypisania ze szpitala, przyszedB Josh z Liz i wyczuBa, |e otrzyma wreszcie odpowiedzi na pewne pytania. Po wymianie grzeczno[ciowych formuBek, dwójka go[ci usiadBa - Josh na krawdzi biurka, Liza w nogach Bó|ka. - No, ciesz si. |e mój gBówny szef i mój gBówny porucznik nareszcie si odnalezli - powiedziaBa wesoBo Dani. - Zdajcie mi teraz relacj z pola bitwy. - Nie ma ju| |adnej bitwy, Dani - mruknB cicho Josh. - Dzisiaj rano odbyBo si gBosowanie - wtrciBa Liza. - Ju| po wszystkim. - Zostali[my wymanewrowani - powiedziaB Josh. Dlaczego jej to nie zaskoczyBo? - Wczoraj dyrekcja zwoBaBa zabranie zaBogi - po[pieszyBa z wyja[nieniem Liza. - Do- stali[my podwy|ki... - wycignBa na dowód czek z wypBat. - I ubezpieczenie na lepszych warunkach, i zapowiedzieli, |e w poniedziaBek bdzie drugie zebranie po[wicone organiza- cji przyzakBadowego |Bobka i przedszkola. Mamy teraz dwie przerwy na kaw zamiast jed- nej i pBatn przerw na lunch - cignBa z przejciem. - Wiem, |e to nie tyle, ile chciaBy[my wywalczy... ale jak kto[ przynosiB do domu sze[dziesit dolarów na tydzieD, to mo|e si nie zgodzi na prawie dwa razy tyle? I mówi si o powoBaniu komisji skarg i za|aleD, czy czego[ takiego, przez któr mo|na by zgBasza kierownictwu nasze problemy... - W jej oczach pojawiBy si naraz zakBopotanie i skrucha. - PosBuchaj, Dani, naprawd mi przykro, |e ci pobito, i to wBa[ciwie za nic. Nie chc, |eby[ uwa|aBa mnie za zdrajczyni, ale mu- siaBy[my bra, kiedy dawali, rozumiesz? A poza tym ludzie si przestraszyli, ka|dy si baB, |e on mo|e by nastpny... Wszyscy my[leli, |e lepszy wróbel w gar[ci... Nie mogli[my od- rzuci takiej propozycji. - Stary chwyt Ojca Chrzestnego - za|artowaBa z przeksem Dani, ale prawd mówic nie czuBa urazy. RozumiaBa to. Ona te| nie byBa ju| taka nieprzejednana. - Zdarza si, malutka - powiedziaB na odchodnym Josh, poklepujc j pocieszajco po rku. - To nie twoja wina. StoczyBa[ dobr walk. W tym musiaBa si z nim zgodzi. ZastanawiaBo j tylko, dlaczego ta klska specjalnie jej nie przygnbia. S R Tego wieczoru czekaBa na Nicka, stojc w oknie i wygldajc na parking. Kiedy wszedB do pokoju, odwróciBa si, spróbowaBa u[miechn i przysiadBa na krawdzi Bó|ka. - No - powiedziaBa swobodnie - wyglda na to, |e przegraBam. Nie usiadB. StaB nieruchomo po[rodku pokoju w szarym garniturze, który wkBadaB do biura. Krawat miaB poluzowany, a niebiesk koszul rozpit pod szyj. Jego twarz byBa enigmatyczna. Nie potrafiBa odgadn, jakie my[li kBbi mu si w gBowie. Po prostu staB i patrzyB na ni. - {aBuj tylko - odezwaB si nagle - |e to tak dBugo trwaBo. {e nie skoDczyBo si, zanim przytrafiB ci si ten wypadek. PatrzyBa na niego roztrzsiona i otpiaBa z bólu. Co teraz bdzie? Co bdzie z nimi? Wszystko zale|aBo od niego. - Teraz zrozumiaBem, Dani - podjB cicho po chwili milczenia. - Chyba rozumiaBem od samego pocztku, ale nie chciaBem si do tego przed sob przyzna. Nie mam prawa ci prosi, |eby[ zrezygnowaBa z czego[, co tyle dla ciebie znaczy. To twoje |ycie, a je[li nawet oznacza to nadstawianie wBasnej gBowy i zu|ywanie wBasnej energii na sprawy innych, nie mam prawa ci tego broni. Ale nie widz w tym wszystkim miejsca dla siebie. Nie chc by tylko dodatkiem do twojej pracy. Ja chc by komu[ potrzebny. To wszystko, co mam ci do powiedzenia... - UrwaB i spuszczajc oczy odwróciB si. - Przykro mi - dodaB bardzo cicho. Po raz pierwszy w |yciu Dani poczuBa smak klski. Nastpnego dnia Josh spakowaB jej rzeczy i przyjechaB do szpitala. Lekarz powiedziaB, |e jest dostatecznie silna, by znie[ lot do Chicago. - PosBuchaj, nie bierz sobie tego tak do serca - mówiB Josh, prowadzc przybit i blad Dani przez parking do swojego samochodu. - Przyjedziesz do domu, wypoczniesz... wez- miesz mo|e miesic urlopu. Nawet si nie obejrzysz, jak poczujesz si lepiej. Zobaczysz. - Nie - powiedziaBa, kiedy otwieraB baga|nik, |eby umie[ci w nim torb z rzeczami, które miaBa w szpitalu. - Nie chc odpoczywa. Chc dosta od razu nastpny przydziaB. WBa[nie tego potrzebowaBa. Pracy. Nowego wyzwania, w którym odnajdzie znowu sens |ycia. ChciaBa dziaBa. Josh posBaB jej skonsternowane spojrzenie i chciaB ju| zaoponowa, ale w tym mo- mencie co[ przykuBo jego uwag. Dani odgadBa, na kogo patrzy, jeszcze zanim si odwróci- Ba. HoBubiBa t nadziej w sercu, |yBa ni... S R - ChciaBem si tylko po|egna - rzekB Nick, podchodzc do niej. Twarz miaB bez wyrazu, w gBosie brzmiaBa tylko uprzejmo[. Z jego oczu te| nie po- trafiBa nic wyczyta. Dani oparBa si ci|ko o drzwiczki samochodu. Co[ si w niej kBbiBo, podpowiadaBo, by wycignBa do niego rce. CzekaBa z zapar- tym tchem, |eby zrobiB albo powiedziaB co[, co odmieni jej |ycie... I wiedziaBa instynktow- nie, |e tego nie uczyni. - Dokd jedziesz? - spytaB. - Wracasz do Chicago? SkinBa gBow. SBoDce, które jeszcze przed chwil [wieciBo tak jasno, byBo teraz jakie[ przygaszone i rozmyte. Podmuch wiatru strciB Nickowi na czoBo kosmyk wBosów. Dani omal nie wycignBa rki, |eby go odgarn. - Na krótko - odparBa. ZaschBo jej w gardle, z trudem wypowiadaBa sBowa. - Potem... - Nie musiaBa koDczy. PrzeniosBa wzrok na autostrad za parkingiem. DBuga, pusta droga, nastpne miasto, znowu obce i wrogie twarze... a potem jeszcze jedno miasto, nowa fabryka, nowy cel... ZmusiBa si, by spojrze na Nicka. Powiedz co[, bBagaBa w duchu. Zrób co[... nie do- pu[ do tego. Zrozpaczona, przecigaBa rozmow. - Nie zawiedz tych ludzi. - Nie zawiod. Oczy miaB takie uczciwe, takie spokojne. Ten czBowiek nigdy by nikogo nie zawiódB. MogBa na niego liczy... - Bdziesz kogo[ potrzebowaB - przedstawiciela zaBogi, czy kogo[ w tym rodzaju do nadzorowania zmian, jakie obiecaBe[. - GBos miaBa spity i nienaturalny. ZwilgotniaBy jej dBonie. - Do pilnowania interesów pracowników. SkinB gBow. - Znajdziemy kogo[. Nie pozostawaBo jej nic innego, jak te| skin gBow. W gardle czuBa palcy ból i z trudem powstrzymywaBa Bzy. - No có|. - Nie potrafiBa ju| na niego spojrze. - To chyba si po|egnamy. - Chyba tak. S R OdwróciBa si. Josh czekaB na ni w samochodzie, ale czy rzeczywi[cie czekaB wBa[nie na ni? {ycie Josha potoczy si swoim torem i bez niej. Z ni czy bez niej wróci do Chica- go. Wróci do swego |ycia, do swojej pracy, bo dla niego byBa to tylko praca. Tym si wBa- [nie ró|nili. Dla Josha byBa to tylko praca, dla Dani - |ycie. Kto wie, czy Josh nie miaB racji. Bez niej i tak wszystko potoczy si dalej, a jedynym |yciem, jakie ma prawo zmienia, jest jej wBasne... Dwa kroki, jakie dzieliBy j od tylnych drzwiczek samochodu do przednich, byBy naj- dBu|szymi w jej |yciu. Mrugajc powiekami, usiBowaBa powstrzyma Bzy, by wyraznie wi- dzie, gdzie stawia stopy. PróbowaBa zaj my[li nastpn misj. Nick nie bdzie ju| o ni walczyB. Wyraznie jej to o[wiadczyB. Tym razem musi wal- czy o siebie sama. OdwróciBa si bardzo powoli. StaB tam, gdzie si rozstali, i czekaB. Azy skrzyBy si jej na rzsach. To byBa najtrudniejsza bitwa, jak kiedykolwiek staczaBa, ale wBa[nie tej nie mo- gBa przegra. - Potrzebuj ci, Nick - szepnBa. Jego u[miech byB Bagodny i peBen miBo[ci. WitaB j w domu. - Wiem - powiedziaB. RozBo|yB szeroko ramiona i padli sobie w objcia. Czas prze- pBywaB obok, a oni tulili si do siebie, napeBniali jedno drugie siB, wymieniali obietnice zbyt wielkie, by mo|na je uj w sBowa. A potem Nick odwróciB si, by poprowadzi j do ich domu. Dwa tygodnie pózniej powietrze ogrzane póznomajowym sBoDcem wypeBniaB aromat [wie|o [citych kwiatów. Na skromnej, prywatnej uroczysto[ci Nick nasunB na trzeci palec jej lewej dBoni ostatnie i najwa|niejsze trofeum. Pier[cionek ten byB symbolem jego miBo[ci. PocaBunek, którym uhonorowali ten moment, byB obietnic przyszBo[ci. I wtedy wreszcie Dani poznaBa smak zwycistwa. S R

Wyszukiwarka