316 WSTAŃ
W proch padły jasne, szczęsne marzenia twoje o nowem gnieździć rodzinnem, z taką pracą zebrany, z trudem pomnożony majątek szedł w ręce przyjaciół twego syna, zgarniały go białe dłonie He wy jawnogrzesznicy, a Nahum twój kupował sobie za niego przesyt, znużenie, niewiarę... I oto dzisiaj sab-batu święty dzień i sama jedna zasiadłaś przy rodzinnym stole z bólem swoim jeno.
— O Panie! Panie! wróć go z błędnej drogi... bo jeżeli ma wiary nawet zapomnieć, to lepiej byłoby dla niego, iżby nie żył...
Ciszę przerwał znużony, wlokący się krok i serce wdowy po Samuelu kapłanie zabiło w dręczącym niepokoju.
— Czy to ty, Nahumie?
— Czekałaś znowu?
— Czekałam...
— Po co? — pytał, ale pod jej bolesnym wzrokiem szorstkość konała mu w głosie, a owładnęło nim współczucie dla tej starej, zmęczonej czuwaniem kobiety, wyjątkowo był trzeźwym dzisiaj. — Po co? — powtórzył miękko.
— Chciałam z tobą pomówić...
— Słucham cię — usiadł na schodach obok niej i nagle ogarnął go smutek, pragnienie macierzyńskiej pieszczoty, żal nad samym sobą, oparł wdęc£głowrę o jej kolana i patrząc w cichy mrok ogrodu, raz pierwszy odczuł, iż zmarnował życie...
A w niej gniew ustąpił i został jeno ból, drżącemi dłońmi gładziła jego czarną, miękką czuprynę i owe mocne słowa, które chciała mu powiedzieć, zamierały na jej ustach bladych, i spłynęło z nich tylko żałosne:
— .Nahumie... złamałeś święto sabbatu...
— Ostatni raz, matko.
Odetchnęła i mówiła cicho, a głos jej kołysał go w jakąś
ciszę słodką, b3zbrzeżną.
— Drogi ty mój... bywały czasy, iż myśl twoja była dla mnie księgą otwartą, od dwóch lat coraz dalej odchodzisz odemnie i na mnie, która cię wychowałam, wypieściłam, po-glądasz obco i wrogo, a przecież pomyśl dziecko, któż bliższym