Festyn
(The Festival)
Wezwany przez Ojców, szedłem wzdłuż brzegu Wschodniego Morza. Wędrowałem do
miejsca, którego nigdy nie widziałem, ale o którym często śniłem - ku
pradawnemu miastu moich przodków.
Był czas Yuletide, które ludzie nazywają Bożym narodzeniem. choć jednak w
głębi serc wiedzą, że jest starsze niż Betlejem i Babilon, starsze niż Memphis
i cała ludzkość. To właśnie jest Yuletide!
Dotarłem w końcu do pradawnego nadmorskiego miasteczka, gdzie zamieszkiwał mój
lud i zachowywał tradycję festynu nawet w tych czasach, kiedy był zakazany;
Ojcowie nakazali synom, aby urządzali podobny festyn raz na sto lat; nie
chcieli bowiem, by pamięć o starych sekretach poszła w zapomnienie. Lud mój był
stary; był już stary, kiedy przed trzystu laty do kraju tego przybyli osadnicy.
Był dumny, bowiem jego śniadolicy, skryci członkowie pochodzili z południa,
gdzie rosły gaje orchidei i opium i mówili innym językiem, zanim nauczyli się
języka błękitnookich rybaków.
Teraz zaś byli rozproszeni i łączyły ich jedynie rytuały misteriów, których
żaden żyjący nie był w stanie zrozumieć.
Ja byłem tym, który wracał tej nocy do starej rybackiej osady, bowiem, jak
każe legenda, tylko biedni i samotni pamiętają.
Za załomem wzgórza ujrzałem Kingsport rozpościerające się w mroźnej, srebrnej
poświacie; ośnieżone Kingsport ze swymi pradawnymi chorągiewkami, wieżyczkami.
kominami, kalenicami, nabrzeżem i niewielkimi mostkami, wierzbami i
cmentarzami, z bezkresnym labiryntem wąskich, stromych, krętych uliczek i
przyprawiającym o zawrót głowy wzniesieniem centralnym, nad którym górował,
nietknięty przez czas, kościół. Przypominająca gąszcz kombinacja kolonialnych
domków, rozstawionych pod różnorakim kątem, dużych i małych, parterowych i
piętrowych przywodziła na myśl klocki, rozsypane przez rozkapryszone dziecko.
Ponad osadą unosił się na mrocznych skrzydłach cień starożytności; przemykał
ponad pobielonymi przez zimę topolami i dwuspadowymi dachami. Latarnie i
wielopanelowe okna, jedno po drugim, rozpalały się w zimnym zmierzchu
dołączając do Oriona i archaicznych gwiazd.
Fale tłukły zaciekle o przegniłe nabrzeże; tajemnicze odwieczne morze, z
którego w dawniejszych czasach przybył mój lud.
Obok drogi, w pewnej odległości od posępnego wierzchołka wzniesienia,
omiecionego do czysta podmuchami wiatru, ujrzałem cmentarz, na którym czarne
nagrobne kamienie wyzierały upiornie ze śniegu, niczym gnijące paznokcie
gigantycznego trupa. Niewidoczna droga była bardzo odludna i czasami wydawało
mi się, że słyszę dobiegający z oddali skrzyp szubienicy na wietrze.
Leżało tu czterech moich ziomków. Powieszono ich w 1692 roku, podejrzewając o
czary, choć nie wiedziałem, gdzie to dokładnie się stało.
Schodząc ze wzgórza ku brzegowi morza nasłuchiwałem radosnych wieczornych
odgłosów dochodzących z wioski, ale - jak się okazało - bezskutecznie.
Pomyślałem o porze roku i doszedłem do wniosku, że ci starzy Purytanie mogą
mieć zupełnie inne świąteczne zwyczaje i być może siedzą teraz przy kominkach
pogrążeni w cichej, acz żarliwej modlitwie. Przestałem oczekiwać radosnych
odgłosów ani nie wypatrywałem wędrowców. Schodziłem dziarsko w dół mijając
ciche, oświetlone wiejskie chaty i mroczne kamienne ściany. Szyldy starych
sklepów i nadmorskich tawern skrzypiały w podmuchach słonej bryzy, a groteskowe
kołatki na drzwiach otoczonych z dwóch stron kolumienkami, lśniły w blasku
płynącym z niewielkich, zaciągniętymi zasłonami, okien.
Widziałem mapy miasta i wiedziałem gdzie znajdę dom mego ludu. Powiedziano, że
zostanę rozpoznany i powitany z radością - legendy w osadzie mają bowiem długi
żywot. Pospiesznie dotarłem przez Back Street do Circie Court i poprzez świeży
śnieg, pokrywający jedyną brukowaną ulicę w mieście, przeszedłem do
rozgałęzienia Green Lane, na tyłach Market House. Stare mapy okazały się
dokładne i nie miałem najmniejszych problemów. W Arkham musieli jednak kłamać
twierdząc, że docierają tu tramwaje, gdyż nie zauważyłem przeciągniętych w
górze przewodów. Szyny ukryłby śnieg. Byłem zadowolony, że idę pieszo, bowiem
ze wzgórza osada prezentowała się wręcz urzekająco. Nie mogłem się doczekać,
kiedy wreszcie zastukam do drzwi mego ludu, siódmego budynku po lewej, przy
Green Lane, ze starym spiczastym dachem i wystającym pięterkiem, zbudowanego
przed 1650 rokiem.
Kiedy tam dotarłem, w domu paliło się światło, a ujrzawszy "diamentowe" szybki
okna stwierdziłem, że budynek musiał być zachowany w niemal nienaruszonym
stanie. Górna część zwieszała się nad wąską, zarośniętą przez trawę ulicą i
niemal stykała się z nawisem piętra domu naprzeciwko. Tym samym znalazłem się w
swego rodzaju tunelu, gdzie na pojedynczym kamiennym stopniu nie było nawet
płatka śniegu. Chodnika tu nie uświadczyłeś, ale w wielu domach do wysoko
umieszczonych drzwi dochodziło się wzdłuż podwójnej kondygnacji schodów z
barierkami z kutego żelaza.
Było to nader osobliwe a ponieważ nie znałem Nowej Anglii nigdy dotąd nie
widziałem czegoś podobnego. Pomimo iż wszystko to bardzo mi się podobało,
byłbym bardziej rad gdybym ujrzał na śniegu ślady stóp ludzi na ulicach i
odciągnięte zasłony w przynajmniej kilku mijanych oknach.
Kiedy zastukałem, posługując się przy tym starą żelazną kołatką, byłem już na
wpół przerażony. W moim wnętrzu wzbierał jakiś nieokreślony strach, być może
wywołała go osobliwość mojego dziedzictwa, posępność wieczoru lub też dziwna
cisza panująca w tym osobliwym mieście. Kiedy zaś odpowiedziano na moje
stukanie, przeraziłem się jeszcze bardziej, bo zanim drzwi uchyliły się ze
skrzypnięciem, nie słyszałem aby ktoś do nich podchodził. Strach mój nie trwał
jednak długo, gdyż zobaczyłem przed sobą odzianego w nocną koszulę starca w
papuciach i widok ten, oraz jego dobrotliwy wyraz twarzy, w znacznym stopniu
mnie uspokoił. Staruszek dał mi znak, że był niemową. Rysikiem na woskowej
tabliczce, którą miał przy sobie, napisał mi nader oryginalne, pradawne
powitanie.
Skinął na mnie i wszedłem do niskiego, oświetlonego blaskiem świec pokoju z
masywnymi, odsłoniętymi belkami stropowymi i ciemnymi, mocnymi - choć
nielicznymi - siedemnastowiecznymi meblami. Przeszłość nadal żyła w tym domu -
nie zapomniano o najdrobniejszych szczegółach. Był tu ogromny kominek oraz
kołowrotek, przy którym siedziała zgrzybiała staruszka odwrócona do mnie
plecami. Miała na sobie luźny szlafrok i czepek na głowie. Przędła w milczeniu,
co mogło wydawać się dziwne, była przecież pora świąt. Miejsce to zdawało się
być przesiąknięte do cna wilgocią i w głębi duszy zastanawiałem się jak to
możliwe, iż pali się tu ogień.
Ława z wysokim oparciem stała na wprost zasłoniętego okna i wydawało mi się, że
ktoś na niej siedział; nie byłem tego jednak zbyt pewny. To, co zobaczyłem,
bynajmniej nie przypadło mi do gustu i ponownie ogarnął mnie dziwny lęk.
Strach ów, pomimo iż wcześniej zelżał, zaczął narastać ze wzmożoną siłą, bo im
dłużej wpatrywałem się w rozjaśnioną dobrotliwym uśmiechem twarz staruszka, tym
bardziej mnie ona przerażała. Oczy w ogóle się nie poruszały, a skóra
przypominała bardziej wosk. Ostatecznie doszedłem do wniosku, iż nie była to
wcale twarz, ale diabelska, sprytnie spreparowana maska. Magle stare,
zwiotczałe dłonie odziane - nie wiedzieć czemu - w czarne rękawiczki poruszyły
się przesuwając rysikiem po tabliczce i dowiedziałem się, że muszę zaczekać
zanim zostanę zaprowadzony na miejsce festynu.
Wskazawszy na krzesło, stół i stertę ksiąg starzec wyszedł z pokoju; kiedy zaś
usiadłem zamierzając pogrążyć się w lekturze, poczułem iż księgi, bez wyjątku,
cuchnęły pleśnią i wilgocią. Natrafiłem wśród nich na niesamowite "Cuda Nauki"
starego Marrystera, przerażające "Saducismus Triumphatus" Josepha Olanvila,
opublikowane w 1681 roku, szokującą "Daemonoatreję" Remigiusa, wydaną w 1595
roku w Lyonie i najgorszy ze wszystkich. odrażający, plugawy "Necronomicon"
szalonego Araba Abdula Alhazreda w zakazanym tłumaczeniu łacińskim Olausa
Wormiusa. Książki tej nigdy nie widziałem, ale słyszałem krążące na jej temat
bluźniercze plotki. Nikt się do mnie nie odezwał, ciszę zakłócało jedynie
skrzypienie poruszanych wiatrem szyldów na zewnątrz i turkot kołowrotka, gdyż
staruszka w czepku przędła z nieprzerwaną milczącą zaciętością. Zarówno pokój,
jak i ludzie, i księgi wydali mi się wyjątkowo posępni i niepokojący, ale
ponieważ pradawna tradycja mych ojców przyzwyczaiła mnie do dziwnych obrzędów,
osobliwość tego, co tu zobaczyłem nie zaskoczyła mnie aż tak bardzo. Próbowałem
więc czytać i niebawem, dygocząc z niepokoju, pogrążyłem się w lekturze
szalonego "Necronomiconu" odnalazłszy w nim pewien wyjątkowo zajmujący
fragment, myśli i legendę, zbyt upiorną, aby człowiek mógł zachować zdrowe
zmysły i świadomość. Nagle wydało mi się, że usłyszałem trzask zamykanego okna,
przy którym stała ława. jakby wcześniej ktoś ukradkiem je odchylił.
Zaraz potem rozległo się brzęczenie i turkot, ale inny niż dźwięk pracującego
kołowrotka staruszki. Było jednak bardzo ciche, gdyż kądziel staruszki wirowała
przeraźliwie szybko, a niebawem do odgłosów w pokoju dołączyło bicie starego
zegara. Nie widziałem już osób siedzących na ławie i do reszty pogrążyłem się w
przerażającej lekturze, gdy nagle do pokoju powrócił starzec w butach, ubrany w
luźny stary strój i usiadł na ławce z dala ode mnie tak, że nie mogłem go
widzieć.
Wyczekiwanie było bardzo denerwujące a wrażenie to podwajała obecność
bluźnierczej książki, którą trzymałem w dłoniach. Kiedy wybiła jedenasta
starzec wstał, prześlizgnął się do masywnej, rzeźbionej komody stojącej w rogu
i wyjął z niej dwa płaszcze z kapturami. Jeden nałożył sam, drugim zaś owinął
staruszkę, która wreszcie przestała prząść. Następnie oboje ruszyli ku drzwiom
wyjściowym; kobieta wyraźnie utykała, starzec zaś wyjąwszy mi z rąk książkę,
którą czytałem skinął na mnie, po czym nasunął kaptur głębiej na czoło i
mroczny cień przesłonił jego nieruchome oblicze, czy może raczej maskę.
Wyszliśmy na ulicę w bezksiężycową noc i podążyliśmy przez labirynt wąskich,
krętych, trudnych do przebycia uliczek. Gdy szliśmy, światła w oknach z
zaciągniętymi zasłonami gasły, jedno po drugim. Psia Gwiazda łypała z niebios
na potoki odzianych w płaszcze i peleryny postaci, wypływające bezgłośnie ze
wszystkich bram, wejść i drzwi, formujących gigantyczne procesje sunące
ulicami, mijające skrzypiące na wietrze, zardzewiałe szyldy i przedpotopowe
topole, przesuwające się obok chat ze słomianymi dachami i diamentowymi
wielopanelowymi oknami, przemykające w pośpiechu alejkami, gdzie popadające w
ruinę domy osuwając się nadgryzione zębem czasu na siebie, stykały się
ścianami, aby później wspólnie obrócić się w gruzy, przecinające otwarte place
i dziedzińce kościołów, na których kołyszące się latarnie tworzyły przeraźliwe,
wirujące w obłędnym tańcu świetlne konstelacje.
Podążałem wraz z tymi milczącymi tłumami w ślad za moimi cichymi
przewodnikami; czułem uderzające mnie łokcie, które wydawały się nienaturalnie
miękkie, i nacisk podejrzanie wiotkich piersi i brzuchów; nigdzie jednak nie
dostrzegłem żadnego oblicza, ani nie usłyszałem choćby jednego słowa. Dziwne
procesje pięły się coraz wyżej i wyżej w górę: ujrzałem, że ich celem, miejscem
w którym gromadziły się tłumy, był szczyt pagórka pośrodku miasta, na którym
wznosił się ogromny biały kościół.
Widziałem go z drogi na zboczu wzgórza, gdy o zmierzchu przyglądałem się
Kingsport i zamarłem, gdy odniosłem wrażenie, że przez krótką chwilę na końcu
jego iglicy zdawał się balansować świecący jasno Aldebaran.
Wokół kościoła znajdowała się otwarta przestrzeń, po części dziedziniec z
widmowymi kolumnami, po części zaś na wpół wybrukowany plac omieciony wiatrem
ze śniegu i otoczony plugawymi, archaicznymi domami o spiczastych dachach i
górującymi nad nimi topolami. Ogniki śmierci tańczyły nad grobowcami ukazując
przerażające wizje, choć mogło wydawać się osobliwe, iż nie rzucały one cieni.
Po minięciu dziedzińca, gdzie nie było już żadnych domów, ujrzałem wierzchołek
wzgórza i odbicie migoczących gwiazd w wodach zatoki, samo miasto było
niewidoczne w ciemnościach. Co pewien czas zapalona latarnia kołysząc się
przemierzała serpentynę alejek, aby omieść tłum, który obecnie w milczeniu
znikał wewnątrz kościoła. Odczekałem aż korowód zniknie w mrocznym wejściu i
zaczekałem aż do środka wejdą ostatni sunący wolno maruderzy. Starzec pociągnął
mnie za rękę, ja jednak uparłem się, że będę ostatni.
Przekroczywszy próg zatłoczonej świątyni, w której panowały egipskie
ciemności, raz jeszcze obejrzałem się za siebie i omiotłem spojrzeniem
dziedziniec skąpany w dziwnej, przerażającej, złowrogiej fosforescencji. Kiedy
to uczyniłem - zadrżałem. Wiatr nie pozostawił na szczycie pagórka zbyt wiele
śniegu, widać było jedynie kilka białych spłachci przy drzwiach, jednak, w tej
krótkiej chwili, moje oczy nie dostrzegły na nich żadnych śladów stóp, nawet
moich własnych.
Kościół był słabo oświetlony kilkoma latarniami, gdyż większość ludzi, którzy
tu weszli, zniknęli. Przechodzili główną nawą ku otwartej klapie zejścia
prowadzącego do krypt, ziejących upiorną czernią poniżej kazalnicy, bezgłośnie
schodzili w duszną czeluść. Długość tego milczącego korowodu była zatrważająca,
a jeszcze większą grozą napawał mnie widok upiornej procesji schodzącej w głąb
sędziwego grobowca. Nagle zauważyłem, że w posadzce grobowca znajdowała się
szczelina i tam właśnie wchodzili milczący, czarno odziani ludzie; w chwilę
potem wszyscy schodziliśmy po złowieszczych, kamiennych stopniach; wąskie,
wilgotne schody wydzielające dziwny odór wiły się, zdawałoby się bez końca, w
głąb trzewi wzgórza wzdłuż monotonnych ścian, ociekających wilgocią kamiennych
bloków i odpadającej gipsowej zaprawy.
Było to milczące, szokujące zejście i po krótkiej acz przerażającej przerwie
zauważyłem, że wygląd ścian i podłoża zmienił się, jakby stopnie wykute zostały
w litej skale. Najbardziej niepokoiło mnie, że setki schodzących po nich stóp
nie czyniło żadnego, nawet najcichszego dźwięku czy echa. Po kolejnych eonach
chodzenia, ujrzałem kilka bocznych korytarzy czy nor prowadzących do tego
nocnego korytarza tajemnic z nieznanych, atramentowe czarnych, czeluści.
Niebawem stały się liczniejsze niczym bezbożne katakumby bezimiennej grozy;
bijący z nich odór rozkładu stawał się wręcz nie do zniesienia. Wiedziałem, że
musieliśmy minąć zbocza góry i znajdowaliśmy się teraz gdzieś pod samym
Kingsport; przeszył mnie dreszcz, kiedy uświadomiłem sobie, że miasto mogło być
tak stare i do cna przeżarte podziemnym złem.
Niedługo potem ujrzałem blask posępnego, trupiego, bladego światła - i
usłyszałem głuchy plusk, nie oglądających słonecznego światła, fal.
Ponownie zadrżałem, gdyż wcale nie przypadły mi do gustu rzeczy, które
przyniosła ze sobą noc i przez chwilę czułem rozgoryczenie i żal do przodków,
że wezwali mnie, abym przybył, by wziąć udział w pradawnym rytuale, kiedy nagle
stopnie i korytarz poszerzyły się, usłyszałem kolejny dźwięk, piskliwie
zawodzące, kpiące, falujące tony fletu i tuż przede mną roztoczyła się
bezkresna panorama wewnętrznego świata; rozległy, zarośnięty i przeżarty
grzybem brzeg oświetlony buchającą kolumną plugawego zielonkawego ognia,
obmywany falami szerokiej, oleistej rzeki napływającymi z nieznanych i
przerażających otchłani, by złączyć się z najczarniejszymi odmętami odwiecznego
oceanu.
Osłabły i zdyszany spojrzałem na ów bluźnierczy Erebus tytanicznych
muchomorów, trędowaty ogień i oleiste wody i ujrzałem, że odziany w peleryny
tłum utworzył półokrąg wokół buchającej ogniem kolumny. To był rytuał Yule,
starszy niż człowiek, a losem jego było go przeżyć; pierwotny rytuał
przesilenia dnia z nocą i obietnicy nadejścia wiosny po zimowych śniegach;
rytuał ognia i wiecznej zieloności, światła i muzyki.
I w tej posępnej grocie ujrzałem jak odprawiają rytuał, adorując plugawy słup
ognia i wrzucając w mroczne odmęty wyrywane garściami lepkie fragmenty
świecących pasożytniczych grzybów.
Zobaczyłem to, a później ujrzałem jeszcze coś - amorficzną istotę kucającą w
oddali i grającą hałaśliwą piskliwą melodię na flecie; poprzez tony fletu
wydawało mi się, że usłyszałem mrożące krew w żyłach stłumione trzepotanie,
dochodzące z tonących w nieprzeniknionej ciemności czeluści jaskini.
Najbardziej przeraziła mnie jednak płonąca kolumna, wytryskająca niczym gejzer
lub wulkaniczna lawa z niezgłębionych, posępnych miejsc, nie rzucająca cienia,
jak powinno to mieć miejsce w przypadku zdrowego ognia i pokrywająca spękane
kamienie plugawym, jadowitym grynszpanem. Szalony ten wir bowiem, nie dawał
nawet odrobiny ciepła, a jedyne co się w nim zawierało to gliniasta wilgoć i
zgnilizna śmierci i rozkładu.
Człowiek, który mnie tu przyprowadził przecisnął się, by stanął na wprost
upiornego promienia i wykonał kilka sztywnych ceremonialnych ruchów
skierowanych do stojących przed nim w półokręgu postaci. W pewnych stadiach
rytuału zebrani wykonywali głęboki pokłon, zwłaszcza gdy prowadzący wznosił nad
głową zabrany tu ze sobą egzemplarz odrażającego "Necronomiconu" - ja również
biłem pokłony wraz z innymi. Nagle starzec dał sygnał na wpół widocznemu w
ciemności fleciście i ton dźwięków zmienił się, stając się nieco głośniejszy i
mniej chwiejny niż dotychczas; było to swoiste preludium do niewyobrażalnego i
zgoła nieoczekiwanego koszmaru. Ujrzawszy ową zgrozę o mało nie padłem na
pokrytą porostami ziemię, gdyż moje serce stanęło z przerażenia. Zobaczyłem
coś, co nie pochodziło z tego czy innego świata, ale wprost z szalonych
przestrzeni pomiędzy gwiazdami. Z niewyobrażalnej czerni poza gangrenicznym
blaskiem zimnego ognia, z najdalszych zakamarków Tartaru, przez które
przetaczały się posępnie czarne, oleiste fale rzeki, wyłoniło się trzepocząc
skrzydłami stado oswojonych, wytrenowanych, chimerycznych, skrzydlatych istot,
których ni słowem, ni okiem nie byłeś w stanie zmierzyć, i których wyglądu twój
mózg z pewnością nie zdołałby zapamiętać.
Nie były to kruki, krety, myszołowy, mrówki, nietoperze, wampiry ani gnijące
ludzkie zwłoki, lecz coś czego nie potrafię i nie chcę sobie przytomnieć.
Unosiły się niezdarnie w powietrzu, pomagając sobie na poły dłońmi, o palcach
połączonych błoną, na poły zaś skórzastymi. półprzeźroczystymi skrzydłami;
kiedy zaś dotarły do tłumu okutanych w czarne peleryny uczestników ceremonii,
ci. jeden po drugim, poczęli na nie wsiadać i odlatywać ponad ponurymi czarnymi
falami rzeki w głąb jaskiń i galerii mroku, gdzie trujące potoki zasilają
przerażające i nieodkryte dotąd katarakty.
Stara prządka odleciała wraz z innymi, starzec zaś pozostał tylko dlatego, iż
odmówiłem kiedy skinął na mnie. nakazując mi wskoczyć na grzbiet jednego z
odrażających stworzeń i zrobić to samo, co pozostali. Dwie skrzydlate bestie
czekały posłusznie opodal. Kiedy zwlekałem, starzec wyjął swój rysik i
tabliczkę, po czym napisał, że był prawdziwym wysłannikiem moich przodków,
którzy założyli kult Yule w tym pradawnym miejscu, że mój powrót został z góry
przewidziany i że najbardziej sekretne tajemnice miały dopiero zostać
ujawnione. Napisał te słowa bardzo starą ręką, a kiedy nadal się wahałem
-spomiędzy fałd swej szaty wyjął pierścień z pieczęcią i zegarek, przy czym na
obu tych przedmiotach widniał znak herbowy mojego rodu. W ten sposób starzec
zamierzał potwierdzić prawdziwość swoich słów. Był to jednak odrażający dowód,
ponieważ ze starych dokumentów wiedziałem, iż zegarek ów został pogrzebany wraz
z moim pra prapradziadkiem w 1698 roku.
Potem starzec zsunął z głowy kaptur. Jego oblicze nosiło pewne cechy
rodzinnego podobieństwa, ale tylko się wzdrygnąłem, byłem bowiem pewny, że ta
twarz była jedynie woskową maską.
Trzepoczące skrzydłami stwory, wyraźnie zniecierpliwione. drapały szponami
poszycie z mchów i, jak zauważyłem, starzec był równie zaniepokojony jak one.
Kiedy jeden ze stworów zaczął oddalać się chwiejnym krokiem, starzec odwrócił
się gwałtownie, by go zatrzymać; ruch ten sprawił, że woskowa maska obsunęła
się z tego, co powinno być jego głową...
I wtedy, ponieważ upiorna postać oddzielała mnie od kamiennych schodów,
którymi tu dotarliśmy, rzuciłem się szczupakiem w oleiste fale podziemnej rzeki
docierającej gdzieś hen, do podmorskich jaskiń. Dałem nurka w głąb gnijących
soków wewnątrz ziemskich koszmarów, zanim moje szalone wrzaski zdołałyby
sprowadzić do tej groty wszystkie piekielne legiony, jakie mogły czaić się w
tych cuchnących śmiercią, zgnilizną i morem czeluściach.
W szpitalu powiedziano mi, że o świcie znaleziono mnie na wpół zamarzniętego w
zatoce Kingsport, ściskającego kurczowo unoszący się na falach fragment krokwi,
którą zesłał mi los, by mnie ocalić. Powiedzieli, że poprzedniej nocy musiałem
skręcić w niewłaściwą odnogę drogi prowadzącej na wzgórze i spadłem z krawędzi
klifu w Orange Point; wszystko to wydedukowali na podstawie odnalezionych
śladów, nic nie mogłem im powiedzieć, ponieważ teraz wszystko było zmienione.
Dokładnie wszystko, począwszy od szerokich okien, za którymi było widać morze
dachów, z których jedynie pięć było starych, poprzez odgłosy tramwajów i
automobilów, przejeżdżających ulicami, poniżej. Upierali się, że to było
Kingsport i nie mogłem temu zaprzeczyć. Kiedy doznałem ataku histerii na wieść,
iż szpital stał w pobliżu starego cmentarza na Central Mili, wysłali mnie do
szpitala St. Mary's w Arkham. gdzie zapewniono mi lepszą opiekę. Podobało mi
się tam, lekarze byli bardziej światli i nawet wykorzystali swoje wpływy, by
wypożyczyć dla mnie skrzętnie ukrywaną kopię odrażającego "Necronomiconu"
szalonego Alhazreda, trzymanego pod kluczem w bibliotece uniwersytetu
Miskatonic. Powiedzieli coś o "psychozie" i przyznałem, że będzie lepiej, jeśli
oczyszczą mój umysł z wszelkich kalających go potencjalnych obsesji. Dlatego
też przeczytałem ów przerażający, plugawy rozdział i wzdrygnąłem się ponownie,
ponieważ wcale nie był dla mnie niczym nowym. Widziałem go już wcześniej, a
ślady stóp niechaj mówią sobie co chcą; gdzie zaś zobaczyłem tę księgę, niechaj
zostanie jak najszybciej zapomniane. Ma jawie nie było nikogo, kto mógłby mi o
tym przypominać - niemniej jednak moje sny przepełnione są grozą wywołaną
słowami, których nie odważę się przytoczyć.
Jestem w stanie zacytować tylko jeden akapit, przekładając go dość nieudolnie
na angielski, ze starej, prymitywnej łaciny:
"najniższe Jaskinie nie służą zgłębianiu przez oczy, które widzą; cuda ich
bowiem są osobliwe i przerażające. Przeklętą jest ziemia, gdzie umarłe myśli
żyją w nowych, dziwnych powłokach cielesnych, i złym jest umysł, który nie
zawiera się wewnątrz czaszki.
Mądrze rzecze Ibn Schacabao, że szczęśliwym jest grób, gdzie nie spoczywa
czarownik i szczęśliwe jest nocą miasto, gdzie wszyscy czarownicy zostali
spaleni na proch.
Stare plotki głoszą, iż dusza zaprzedanego diabłu nie pobiera sił z cmentarnej
gliny, ale z tłuszczu i rozkazuje Robakowi, który pożera; aż z gnijących tkanek
budzi się nowe, upiorne życie, a ci żyjący pod ziemią modelują je i wypełniają
jego puste wnętrze, aż napęcznieje do monstrualnych rozmiarów...
Wielkie otwory wykopano w sekrecie w miejscach gdzie wystarczyłyby zwyczajne,
istoty zaś, które winny pełzać, nauczyły się stąpać jak ludzie."
Wyszukiwarka
Podobne podstrony:
H P Lovecraft FestynH P Lovecraft FestynH P Lovecraft Księżycowe MoczaryLovecraft, H P Ciudad sin nombre, LaH P Lovecraft The Strange High House in the MistH P Lovecraft At the RootLovecraft The Nameless CityHoward Phillips Lovecraft Rzecz w swietle ksiezycaLovecraft H P Pamięć (www ksiazki4u prv pl)Lovecraft Howard PH P Lovecraft The Other Gods Dec 1920H P Lovecraft AlchemikH P Lovecraft Przemiana Juana RomeroLovecraft, H P Pamięćh p lovecraft szepczacy w ciemnosci qrfg4fwaxuld3545kofhvunl3rteg5taxgfdcjqwięcej podobnych podstron