478 22





B/478: H.von Ditfurth - Nie tylko z tego świata jesteśmy







Wstecz / Spis
Treści / Dalej
III.4. Ewolucja a zaświaty
Chyba nie potrzeba tego już powtarzać: niczego, co zostało powiedziane w tej książce, nie wolno pojmować dosłownie, słowo w słowo. Poprawnie zrozumiane, wszystko sprowadza się do przekonania, że poznanie prawdy nie jest nam dane. Pewne jest również, że przebieg końca ewolucji, ostatecznego dnia Wszechświata, będzie się ogromnie różnił od opisu, który usiłowałem przedstawić w ostatnim rozdziale.
Aby móc wiarygodnie mówić o końcu świata, musielibyśmy mieć jakieś pojęcie o horyzoncie, jaki ewolucja odsłoni przed poznaniem w tym schyłkowym stadium Kosmosu. Z perspektywy tej chwili ewolucji, z jaką jesteśmy raz na zawsze związani naszą egzystencją, sama myśl o takiej możliwości jest utopijna.
Toteż wszystkie wypowiedzi w tej książce należy rozumieć jako spekulatywnie naszkicowane obrazy. Nie służą one obiektywizującemu ujęciu sprawdzalnych stanów faktycznych. Nie są także naukowymi wypowiedziami przyrodniczymi. Nie trzymają się ram metody pozytywistycznej. W przekonaniu, że ramy te są zbyt wąskie w stosunku do prawdziwych wymiarów rzeczywistości, zdecydowaliśmy się je przekroczyć i zignorować pozytywistyczny nakaz milczenia.
Nietrudno przyszło nam zapłacić cenę za to przekroczenie. Ceną tą była rezygnacja z dosłownie rozumianego języka.1 To zaś nie wymaga szczególnego wysiłku, kiedy się pomyśli, jak bardzo od dawien dawna jesteśmy do tego skłonni we wszystkich innych dziedzinach naszego myślenia i przeżywania. Nie tylko sztuka, nie tylko wszystkie nauki aż po najbardziej precyzyjną spośród nich, to jest fizykę, mają do czynienia z doświadczeniami tak swoistymi, że można je opisywać już tylko metaforycznym językiem obrazowym. Zresztą codziennie posługujemy się w sposób zupełnie niewymuszony wcale nie dosłownymi, lecz przenośnymi, obrazowymi znaczeniami utartych zwrotów językowych z chwilą, kiedy nasze wypowiedzi przekraczają wąski zakres bezpośrednich stosunków między ludźmi.
To, co się mówi językiem mitologicznym, nie jest bynajmniej błędne. Wiele, właściwie nawet większość tego, co "wiemy", nie da się wypowiedzieć inaczej. Jednym z najcięższych błędów epoki Oświecenia był pogląd, że wypowiedzi mitologiczne nie odnoszą się do spraw naprawdę istniejących; że język mitologiczny jest językiem archaicznym, a zatem przestarzałym sposobem mówienia; że wobec tego udowodnienie mitologicznego charakteru jakiegoś stwierdzenia jest jednoznaczne z odrzuceniem go (lub też uznaniem za "beztreściowy"). Gdyby tak było, musielibyśmy także odmówić realności przedmiotom opisywanym obrazowym językiem fizyków jądrowych
a jest to wniosek, do którego w naszej epoce "jądrowej" mało kto by się przychylił.
Głębsza przyczyna tego rodzaju nieporozumień jest wciąż ta sama. Polega na naszej bezwiednej, bo uważanej za samo przez się zrozumiałej, skłonności do traktowania "konkretnie" przez nas przeżywanej rzeczywistości jako rzeczywistości szczególnej rangi. W pewnym sensie jest to niewątpliwie słuszne: to, co w mowie potocznej nazywamy "światem", w naszych oczach różni się zasadniczo od wszystkich możliwych czy też zrealizowanych gdzie indziej rzeczywistości tym, że jest rzeczywistością, na jaką jesteśmy skazani przypadkowym wydarzeniem naszej indywidualnej historii, naszym kosmicznym miejscem i kosmiczną chwilą naszej egzystencji. Ź tych wszystkich okoliczności wynikają jednak kryteria wyłącznie subiektywne. Obowiązują one bez żadnej różnicy, w zupełnie taki sam sposób, na mocy takiego samego prawa, w odniesieniu do każdego związku między przeżywającym podmiotem a jego rzeczywistością. A jak ogromna jest liczba takich przypadków, uzmysłowiliśmy sobie przed chwilą.
Nasz "świat" wyróżnia się dla nas tylko tym jednym, że reprezentuje tę część realności, którą nasza zdolność poznania, indywidualnie nacechowana przypadkowością naszej ewolucyjnej historii, wybiera w sposób zupełnie dowolny z całości tego, co jest obiektywnie realne. Żadnych wątpliwości nie nasunęło nam to, że asortyment, jaki nas zadowala, musi być znikomy. Odwrotną stronę tego faktu stanowi odkrycie, że skoro się tylko zaczyna krytycznie badać podłoże tej jakoby niewątpliwej uchwytności naszego rzekomo tak namacalnie realnego świata, do jakiego przywykliśmy, nagle okazuje się on niezwykle problematyczny i tajemniczy, niewytłumaczalny sam z siebie, w końcu
czystą hipotezą.
Z tych wszystkich powodów jest niedopuszczalne, aby te dziedziny realności, które są niedostępne naszemu przeżywaniu, dyskwalifikować, powołując się na zmysłową postrzegalność naszej rzeczywistości. Realność transcendentalna nie jest ani trochę mniej realna od przeżywanego przez nas świata. Nie muszę tu chyba powtarzać, jakiemu byśmy znowu hołdowali przesądowi, gdybyśmy ulegli pokusie przyznania przeżywanemu przez nas nikłemu wycinkowi tego, co obiektywnie istnieje, wyższego stopnia realności niż całej ogromnej reszcie tylko dlatego, że jest położony w obrębie naszego, ludzkiego horyzontu poznania.
W odniesieniu do struktur społecznych, osiągnięć artystycznych czy rozwiązań politycznych wolno nam uważać się za miarę wszelkich rzeczy. Ale w stosunku do obiektywnych warunków naszej egzystencji z pewnością nią nie jesteśmy. Przecież sami jesteśmy tylko częścią całości, częścią owej wszechogarniającej historii, z jakiej zrodził się Kosmos. Wzrost naszej zdolności poznania w toku tej historii okazuje się beznadziejnie niewystarczający, kiedy pytamy o prawdę tego świata. Jest natomiast dostateczny na to, abyśmy zrozumieli, że świat nie kończy się tam, gdzie są granice owej zdolności poznania. "Aby poznać, co za światem, wzrok mój nazbyt jest zamglony.
Starczy, że zaświat w ogóle jest."2
Ze stanowiska, do jakiego dotarliśmy na podstawie tego rodzaju rozmyślań, mitologiczne wypowiedzi i metafizyczne spekulacje tracą ową cechę irracjonalności, która zdaniem wielu kojarzy się z nimi. Wręcz przeciwnie. W wyniku naszych rozważań dostrzegliśmy w nich rezultat racjonalnego, samokrytycznego sprawdzenia obiektywnych warunków własnej egzystencji. Nie racjonalność, a jedynie naiwność niezłomnego, bezmyślnego realizmu może spowodować, aby jako nieistniejące traktować obszary rzeczywistości położone poza zasięgiem rozumu, który sam siebie uznał za ograniczony.
Z drugiej strony bylibyśmy duchowo zagubieni we mgle niezliczonych ewentualności, gdybyśmy mylnie zrozumieli ten argument jako przyzwolenie na wydumanie dowolnych koncepcji. Samo prawdopodobieństwo i brak sprzeczności nie wystarczają. Także na terenie rozważań metafizycznych liczba właściwych ścieżek nie jest nieograniczona. Każdy krok grozi ześlizgnięciem się w dowolność, a z drugiej strony utkwieniem w miejscu w zabobonnych konkretyzacjach.
Chociaż wielu ludzi tego nie przyzna, także i w tej dziedzinie istnieją drogowskazy i punkty orientacyjne, pozwalające na sprawdzenie, czy się zbłądziło, czy też jest się jeszcze na dobrej drodze. Najważniejsze z nich
świadomie raz jeszcze powtarzam
to zrezygnowanie z wszelkiej chęci dosłownego, konkretnego rozumienia formuł językowych użytych do opisania tej drogi oraz nakaz, by żaden z opisów w żadnym szczególe nie zaprzeczył temu, co w zakresie wiedzy wnosimy z dostępnego nam świata, bez względu na to, że wiedza ta jest skąpa i niepełna. Tylko tego przecież możemy się trzymać, jeśli nie chcemy stracić wiary w sens naszych przemyśleń.
Mamy zatem prawo mówić o "Dniu Ostatecznym". Mitologiczna przepowiednia o nadejściu końca wszelkich czasów jest dopuszczalna, ponieważ nie zaprzecza niczemu, co dzisiaj wiemy o historii Kosmosu. Bez względu na wszelkie istniejące jeszcze luki w tej wiedzy, pewne jest, że także i ta historia, a więc ewolucja w ramach kosmicznych, dojdzie do swego kresu, tak jak pewne jest, że miała swój początek.3
Można sobie wyobrazić, że będzie to koniec dowolny. To znaczy, że historia właściwie nie osiągnie jakiegoś końca, lecz że po prostu pewnego dalekiego dnia przestanie się toczyć, bez względu na rozwój, z którym dotychczas była identyczna i bez wewnętrznego związku z tym rozwojem. Znowu nie sposób odrzucić możliwości, że Wszechświat, który do tej pory rozwijając się dążył do porządku przekraczającego wszelkie wyobrażenie, w tych ostatnich chwilach może jednak okaże się bezsensowny, a tym samym post factum zostanie obrócone wniwecz wszystko, co dotychczas wytworzył.
Jednakże wolno nam w tym miejscu znowu postawić pytanie odwrotne: czy byłoby racjonalne posuwać sceptycyzm tak daleko, by uznać porządek rozwijający się nieustannie przez kilkadziesiąt miliardów lat za wynik czystego przypadku? Czy przekonywające byłoby mniemanie, że wkład urągający wszelkiemu pojmowaniu, jakim jest realność historii kosmicznej, znaczy tyle co "nic'/? Nie można tego pytania rozstrzygnąć wskazaniem na jakikolwiek dowód. Jednakże ryzyko osobistej decyzji w tej sprawie wydaje się nikłe.
A zatem jest dopuszczalne i słuszne, jeśli zaufamy, że historia kosmiczna nie urwie się po prostu, ale dotrze do "swego" kresu. A skoro w tej części ewolucji, którą potrafimy ogarnąć, obserwujemy stopniowe poszerzanie się tego, co duchowe, wolno nam ponadto pomyśleć, że koniec, że "Dzień Ostateczny" dziejów, będzie ową przyszłą chwilą, w jakiej duch wchłonie w siebie ten świat. "Nadejdzie dzień, kiedy nie będzie już człowieka, a będzie tylko myśl."4
Jednocześnie musimy znowu uznać mądrość przekazu kulturowego przerastającego w tak tajemniczy sposób wszystkie zdolności indywidualnych głów. Na długo przedtem, zanim dotarliśmy do odkrycia, że koniec wszystkich czasów musi zbiec się z takim poziomem rozwoju, który nic już nie będzie miał wspólnego z tym, co potrafimy sobie wymyśleć
czy wyobrazić, tradycja kulturowa napominała nas, by o tym wydarzeniu mówić tylko pośrednią mową obrazowej parafrazy.
Nie znaczy to, że nasze oczekiwanie, iż w Dniu Ostatecznym istnieć będzie tylko myśl, jest błędna. Znaczy tylko, że realność tej chwili przewyższy i pozostawi za sobą wszystko, co dzisiaj moglibyśmy o tym powiedzieć środkami, jakimi rozporządzamy.
Wypowiedzi przyrodnicze i religijne przylegają tu do siebie bez reszty. Więcej jeszcze, dzięki temu uzupełniają i potwierdzają się wzajemnie. Nie powinno nas to dziwić. Jest tylko jeden Wszechświat, który należy jednocześnie pojmować jako dzieło stworzenia. Istnieć może tylko jedna jedyna prawda. Prawda, która kryje w sobie oba te aspekty. Nie zmienia tego ani trochę fakt, że nie jesteśmy w stanie w pełni zrozumieć ani Wszechświata, ani dzieła stworzenia, ani owej prawdy ogarniającej jedno i drugie.
Jeśli odnosimy wrażenie, że wypowiedzi przyrodniczych i religijnych o tym jedynym Kosmosie, o tym jedynym dziele stworzenia nie można ze sobą pogodzić, dzieje się to tylko wtedy, gdy nie przestrzegamy reguły, którą przypomnieliśmy przed chwilą na przykładzie końca świata. Dosłowne znaczenie mitycznych obrazów mowy, którymi teologowie przekazują swoje posłanie, od początku niewiele miało wspólnego z treścią tego posłania. Nie obowiązywało nawet w tych czasach przed dwoma tysiącami lat, kiedy obrazy te powstały jako wyraz żywej wiary.
.To, że dosłowne znaczenie nie jest istotne, nie wymagało podówczas żadnego wyraźnego stwierdzenia. Wszyscy współcześni, od uczonych w piśmie począwszy, a na celniku skończywszy, byli świadomi pośrednich, obrazowych i metaforycznych znaczeń niosących posłanie i byli z nimi oswojeni. Minęło odtąd dwa tysiące lat. Do nas to się już nie odnosi. Wraz z ówczesnym środowiskiem kulturowym, z przeżywanym w czasach narodzin Jezusa Chrystusa obrazem świata oraz samorozumieniem społeczeństwa żydowskiego i rzymskiego, od dawna przebrzmiały już semantyczne "górne tony" powstałych w tym czasie formuł mitologicznych: zanikły wszelkie konkretne skojarzenia i związki myślowe, pogłosy atmosfery i wiele, wiele innych przekraczających czyste brzmienie słów informacji, bez których nie sposób prawdziwie zrozumieć, co autorzy starych tekstów chcieli powiedzieć swoim słuchaczom.
To, co dzisiaj mamy przed sobą, jest już tylko szkieletem, samym rusztowaniem słów i zwrotów. Możemy je wprawdzie przełożyć na język naszych czasów. Jako echo dni, z jakich pochodzą, napełniają nas szacunkiem i czcią. Jednakże dawno utraciły zasięg swoich znaczeń, głębię sensu, co się ongiś z nimi wiązał. Dzisiaj w ręku mamy tylko samą konkretną wypowiedź. A mówiliśmy już przecież, że mitologiczne wypowiedzi zredukowane wyłącznie do treści słów, krzepną do postaci zabobonu.
Bądźmy szczerzy i przyznajmy, że w dużym stopniu już ulegliśmy temu niebezpieczeństwu. Od obrazowo przedstawionego wniebowstąpienia Chrystusa do zmartwychwstałego ciała, które jest rzeczywiste i wyposażone w magiczne właściwości, od wiary w jakoby historycznie udowodnione przypadki sparaliżowania praw natury jako rzekomo jedyne przekonywające dowody potęgi Boga do przyjęcia możliwości jak gdyby telekinetycznie funkcjonującej ingerencji w naturalne procesy świata za pomocą dostatecznie skoncentrowanego wysiłku modlitwy5
wszystkie te możliwości zabobonnego rozumienia w taki czy inny sposób zawartości starych tekstów powszechnie występują nadal. Natrafiamy na nie nie tylko u "prostaczków", lecz przerażająco często także u źródła, w obrębie samego Kościoła i w głowach niektórych jego przedstawicieli. A wtedy kolizje z przyrodnikami są nieuniknione, skoro we wszystkich tych przypadkach podstawia się różne zależności, które przeczą wszystkiemu, co wiemy dzisiaj o przyrodzie i jej prawach.
A kiedy już konflikt wybuchł, bardzo szybko zapomina się o jego właściwych przyczynach. Po obu stronach wówczas przeważać zaczyna troska o to, aby jakiekolwiek ustępstwo, samo już poważne potraktowanie argumentu obozu przeciwnego, nie zostało zrozumiane jako rezygnacja z części własnego przekonania, z części prawdy wziętej w pacht przez własny obóz. Lęk przed takim nieporozumieniem potem aż nazbyt łatwo doprowadza obie strony do zabarykadowania się w ochronnym bastionie roszczenia do wyłącznego przedstawicielstwa.
Tego w każdym razie uczy doświadczenie. Od pokoleń teolodzy czują się okrążani przez wrogie duchowi, "materialistyczne" nauki przyrodnicze, podważające podstawowe pozycje wiary religijnej.
Przyrodnicy zaś w tym samym czasie ulegli pokusie skrojonego na miarę własnej dyscypliny, pozytywistycznie zawężonego pojęcia prawdy, co powodowało, że wypowiedzi teologiczne brzmiały w ich uszach jak potok pozbawionych wszelkiej treści słów.
Tymczasem pole bitwy ucichło. Czas wściekłych ataków i wzajemnych szyderstw należy do przeszłości. Strony urządziły się w pokojowym współistnieniu. Jednakże nadal nie może być mowy o jednomyślności. Nauka o "dwóch prawdach" jest wyrazem sytuacji patowej.
Powszechne obecnie "otwarte" dyskusje i "szczere" wymiany zdań między przyrodnikami a teologami wyróżniają się przede wszystkim uprzedzającą grzecznością. Organizuje się je w duchu porozumienia. Tymczasem ugoda nie odnosi się wcale do samego konfliktu, który z reguły jest osłonięty obfitością słów lub którego się podświadomie unika. Odnosi się do milczącej umowy, by wzajemnie być dla siebie miłym i nie dopuszczać do pytań, które mogłyby partnerów wprowadzić w zakłopotanie. Kto nawet w najuczciwszych zamiarach narusza te niepisane reguły przez zaangażowane lub prawdziwie krytyczne pytania, ten przełamuje ogólnie obowiązującą etykietę, a jego wystąpienie w opisanej atmosferze sprawia wrażenie czegoś wręcz niestosownego, i to nie tylko na słuchaczach. Tym samym zostaje uczyniony pierwszy krok do nieświadomej samocenzury, która z góry tłumi tego rodzaju pytania.
Pokój, który pozornie zapanował obecnie między naukami przyrodniczymi a teologią, jest pokojem złudnym. Jest nim chociażby dlatego, że ten, kto nie chce się zadowolić tylko jedną z dwóch propozycji prawdy, musi żyć z rozszczepioną świadomością.
Mieliśmy tyle czasu, by się do tego przyzwyczaić, tak że prawie nie odczuwamy z tego powodu żadnego bólu. Kto dzisiaj pragnie wierzyć jednocześnie nie zapominając o poznaniu przyrodniczym, zmuszony jest urządzić się w świecie składającym się z dwóch nie pasujących do siebie części. A to na dłuższą metę nie może być dobre. Wynikające z tej sytuacji rozszczepienie świadomości dla medycyny jest wprawdzie nierozpoznawalne, ale przeszkadza swobodzie duchowego rozwoju i zniekształca postawę osobistą. Większość- może nawet (pozornie) daje sobie jakoś z tym radę. Ludzka psychika spośród wszystkich narządów na tej planecie jest tym, który wykazuje największe zdolności przystosowawcze. Jednakże w gruncie rzeczy uczciwsza jest reakcja tych, którzy uwalniają się od ciążącego im napięcia dzięki temu, że poprzestają na jednej z obu prawd: rezygnując wycofują się na pozycje ateistyczne lub też
odwrotnie
na stanowisko fundamentalistycznej jednostronności, odrzucającej wszelkie poznanie przyrodnicze jako diabelskie mamidło.
Może istnieje jednak jakieś inne wyjście z tej sytuacji, jakiś pomost, po którym można by się wycofać z tej umysłowej i duchowej schizmy. Książka ta stanowi próbę zwrócenia uwagi na szansę połączenia obu części naszego obrazu świata pod warunkiem przestrzegania zasad obowiązujących wobec wypowiedzi mitologicznych. Musimy zdobyć się na odwagę odróżnienia w przekazach religijnych właściwego posłania od jego werbalnej osłony, odwagę pomyślenia o tym, że wierność literze niekoniecznie musi być wyrazem niezłomnej lojalności, lecz bywa również wynikiem podświadomego lęku przed ryzykiem. O tym, że zobowiązanie do przechowywania przekazu może stać się zdradą tego przekazu, kiedy zaczyna tłumić jego żywotność.
Czas najwyższy zdać sobie sprawę z tego, że w naszym kręgu kulturowym takie niebezpieczeństwo dla przekazu religijnego już nastało; że treść religijnego posłania coraz bardziej zanika pod osadami archaicznego, nieżywego już, a zatem nieprawdziwego języka, którego nie sposób rozumieć w pierwotnie zamierzonym sensie. Że siła mitologiczna obrazów, za których pośrednictwem posłanie do nas dociera, już tak wyblakła, iż nie wystarcza do poruszania nas z tą mocą, jaka jest potrzebna do zrozumienia ich właściwej treści. Najprostszym rozwiązaniem dylematu jest wprowadzenie nowego języka, przeniesienie posłania do nowej mitologicznej osłony, przełożenia go na obrazowy język, którego siła byłaby równie żywa, a spektrum znaczeń równie współczesne dla nas, jak ongiś przed dwoma tysiącami lat stare teksty dla tych, którzy się nimi posługiwali. Nie musimy wcale odkrywać tego nowego języka. On istnieje. Jest nim, jak to uzasadnialiśmy szczegółowo, język, jakim nauki przyrodnicze opisują dzisiaj Wszechświat.
W centrum opisu tkwi pojęcie ewolucji. Dziwić się temu może tylko ktoś, kto przez to pojęcie rozumie wyłącznie specjalne zagadnienie biologii teoretycznej. W kręgach laików jest to mniemanie przeważające. Większość ludzi wykształconych w naszym społeczeństwie wciąż jeszcze sądzi, że tak jest, co ułatwia im zepchnięcie mglistego wyobrażenia, które z tym słowem kojarzą, do ideologicznego lamusa pod etykietką "darwinizmu".
W rzeczywistości słowo ewolucja dotyczy centralnego pojęcia dzisiejszego przyrodniczego obrazu świata, które w sposób decydujący zaczyna rzutować na wyprowadzone z tego obrazu samorozumienie człowieka. To, co w ostatnich stuleciach krok za krokiem odkryto w odniesieniu do żywych postaci organicznych, co w końcu Darwin poparł wiążącymi w znacznej mierze dowodami, jest zasadą sięgającą daleko poza dziedzinę biologii. Ewolucja jest w najgłębszym znaczeniu tych słów wydarzeniem ogarniającym wszystko, bo cały Kosmos. Słowo ewolucja jest obecnie identyczne z rewolucyjnym odkryciem, które wymazuje wszystkie dotychczasowe mierniki rozumienia świata, że Kosmos, że sam świat jest procesem historycznym.
Usiłowałem w tej książce pokazać na kilku przykładach, jak ogromną siłę mieści w sobie język, który oddaje nam do dyspozycji tę odpowiadającą naszemu dzisiejszemu rozumieniu koncepcję. Zdumiewające jest, jak bardzo zbliżamy się do prastarych postaw teologicznych z chwilą, gdy zaczynamy posługiwać się tym językiem w formułowaniu wypowiedzi religijnych; kiedy próbujemy opisywać podstawowe wypowiedzi teologiczne pojęciami nie statycznego, od wieków i po wsze czasy niezmiennego świata, lecz na tle rozwoju kosmicznego mieszczącego w sobie wszystkie czasy. Czy przy takiej próbie nie odnosiliśmy raz po raz wrażenia, że stare formuły i wypowiedzi, przesadzone w świeżą glebę naszego żywego języka, dostosowanego do naszego rozumienia świata, jak gdyby budziły się do nowego życia i zaczynały nabierać siły promieniującej, dotąd przez nas nie odczuwanej?
Jednym z tych przykładów było pojęcie zaświatów. Dla każdej religii, która jest czymś więcej niż tylko zestawem moralnych reguł zachowania, jna ono równie centralne znaczenie, jak pojęcie ewolucji dla naukowego obrazu świata. Sednem religii jest bowiem przekonanie o realnym istnieniu rzeczywistości pozaświatowej, obejmującej rzeczywistość przeżywaną i ją transcendującą.
Tymczasem to centralne pojęcie religijne musi z czasem tracić na sile przekonywania ze swoim obrazem świata statycznego, w jakim świat i człowiek pozostają niezmienni i ostateczni. Pojęciu temu zaczęło zagrażać niebezpieczeństwo z chwilą, kiedy zaświtała możliwość zrozumienia świata przez rozum ludzki. Wobec świata zamkniętego w sobie, posłusznego racjonalnie zrozumiałym prawom, pytanie o zaświaty nabierało siłą rzeczy charakteru coraz bardziej retorycznego: właściwie gdzie miałby się znajdować "tamten świat"?
Im dalej ludzki rozum sięgał do głębin świata, tym mniejsza stawała się przestrzeń, w jakiej teologowie mogli jeszcze pomieścić swoje niebo. Biolog Ernst Haeckel mówił równie złośliwie, jak
w odniesieniu do statycznego obrazu świata
trafnie, o wzrastającym "głodzie mieszkaniowym Boga". Przedstawiane bowiem niezmiennie przez teologów twierdzenie, że królestwo Boże położone jest "poza" tym światem, wypowiadane w świecie zamkniętym, zdawało się wskazywać na obszary, dla których w takim sensie nie było już miejsca.
Zupełnie inne założenia wyłaniają się w świecie, który jest jeszcze w fazie stawania się, który dzięki ewolucji jeszcze kroczy ku swemu udoskonaleniu. Fakt ewolucji
a więc akurat ta koncepcja jeszcze ciągle przez tylu ludzi odrzucana jako rzekomo wroga religii6
otworzy nam oczy na to, że realność nie może kończyć się tam, gdzie osiąga swój kres przeżywana przez nas rzeczywistość. Nie filozofia, nie klasyczna teoria poznania, lecz właśnie ewolucja zmusza nas do uznania "immanentnej w świecie transcendencji" ogromnie przekraczającej horyzont poznania naszego szczebla rozwoju.
Ta transcendencja zaś, co muszę wyraźnie powtórzyć, w żadnym razie nie jest
jeszcze identyczna z "tamtym światem" teologów. Ale odkrycie jej przyczynia
się jak gdyby do otwarcia naszego świata, tak
wydaje się
dotąd bezlitośnie
zamkniętego przed poważnym potraktowaniem tego rodzaju możliwości. Otwarcia,
poza którym widoczna staje się ontologiczna drabina coraz doskonalej rozwiniętych
poziomów poznania, przy czym nikt nie może nam zabronić* abyśmy na ostatnim
szczeblu domyślali się owego "nieba", w którym
zgodnie z religijnym
rozumieniem
znajdziemy klucz do sensu naszego niedoskonałego świata.




Wyszukiwarka