Rusinek Muszkieter z Itamariki


Michał Rusinek

Muszkieter z Itamariki
Powieść historyczno_kolonialna

Słowo wstępne
Powieść "Muszkieter z
Itamariki", będąca sama w sobie
odrębną całością fabularną, jest
w istocie drugą częścią mojego
cyklu historycznego o
Krzysztofie Arciszewskim.
W pierwszej części pt. "Wiosna
admirała" starałem się ukazać
warcholską młodość przyszłego
podróżnika i zdobywcy Brazylii,
początki jego rycerskiej służby
w ojczyźnie, jak i nakreślić w
zarysach społeczno_polityczne
tło siedemnastowiecznej Polski
za czasów Zygmunta III.
Natomiast "Muszkieter z
Itamariki" to powieść o tematyce
historyczno_kolonialnej
poświęcona najbardziej
burzliwemu i najpełniejszemu w
chwałę okresowi życia Krzysztofa
Arciszewskiego, porze zwycięstw
i zmagań, jakie były jego
udziałem na ziemi brazylijskiej
i w Holandii. Jest to
jednocześnie i czas jego klęski,
zgotowanej mu podstępnie przez
Holendrów, a głównie przez
wielkorządcę Brazylii, ks.
Maurycego de Nassau.
Obie powieści nie miały być
kroniką żywota wielkiego Polaka.
Nie leżało w moim zamiarze biec
za losami głównego bohatera z
kronikarską, biograficzną
skrzętnością. Byłoby to
zaprzeczeniem beletrystycznego
charakteru książki, tworu
wyobraźni autorskiej, wspartego
na materiale historycznej
prawdy. Pisząc ten cykl
pominąłem świadomie dziesięć lat
z życia bohatera (1623_#1633),
jakie dzielą od siebie akcję
"Wiosny admirała" i "Muszkietera
z Itamariki". Owa luka to czas,
kiedy młody Arciszewski przebywa
w różnych krajach europejskich i
pełni rolę korespondenta ks.
Krzysztofa Radziwiłła, swego
dawnego chlebodawcy. Losy
Arciszewskiego w tym okresie,
niewątpliwie też ciekawe, nie
dorównują bogactwem przygód i
przeżyć brazylijskim jego
dziejom, nie należą do
najchlubniejszych kart żywota
wielkiego Polaka i nie one
zdobyły dlań nieśmiertelną
chwałę. Niemniej jednak warto i
z tymi - też burzliwymi - latami
Arciszewskiego zaznajomić nieco
czytelnika.
Arciszewski po skazaniu go na
banicję za zabicie sąsiada
opuszcza granice Polski. Widzimy
go odtąd w różnych państwach
europejskich i na licznych
ówczesnych dworach, póki za
stałe miejsce swego pobytu nie
obrał Holandii, kraju o wielkiej
wtedy tolerancji religijnej, do
którego napływali wygnańcy z
innych państw prześladowani za
sprzyjanie reformacji.
Arciszewski_arianin natrafia tu
na przyjazną dla siebie
atmosferę, zaciąga się pod
sztandary holenderskie i
zacząwszy od najniższego stopnia
dosługuje się coraz większej
chwały żołnierskiej.
Obowiązki ma wtedy rozliczne.
Jest żołnierzem, kształci się w
sztuce artyleryjskiej i w
inżynierii, a równocześnie
spełnia różne żmudne zlecenia
Radziwiłła, któremu zresztą
zawdzięczał wyjazd do Holandii.
Otrzymuje od magnata zasiłki na
kształcenie się i wysługuje mu
się za to nadsyłaniem częstych
relacji politycznych i
wojskowych, dotyczących wielu
krajów europejskich. Sporo
miejsca w jego listach zajmują
interesujące informacje o
stosunkach panujących wtedy w
Holandii, Anglii, Hiszpanii,
Francji, Niemczech, o
przygotowywanych wojnach czy
planach władców europejskich.
Nie szczędzi w listach
wiadomości o inżynierii, o
wynalazkach zagranicznych z
zakresu nowoczesnego uzbrojenia,
o intrygach dworskich, stanie
nauk, szkół i wychowania w
zagranicznych krajach. Te
wszechstronne informacje
zastępowały Radziwiłłowi
czasopisma w dzisiejszym ich
rozumieniu. Dzięki sumienności
Arciszewskiego Krzysztof
Radziwiłł wiedział niekiedy o
ważnych sprawach polityki
zagranicznej więcej z listów
swojego korespondenta niż król
polski z doniesień własnych
wysłanników.
Niektóre z tych listów są dla
nas niejasne, a często nawet
zupełnie niezrozumiałe. Zdarzają
się w nich miejsca pisane tajnym
pismem, umówionym między
Radziwiłłem a jego dworzaninem.
Czasem bywają to przestawione
litery, używane w odmiennym
układzie niż alfabetyczny,
niekiedy znowu cyfry zastępujące
zgłoski. Np. w liście z Hagi,
noszącym datę 26 czerwca 1624
roku, Arciszewski tak oto pisze:
"A że na te listy responsu
dotąd nie mam, w tej materii
więcej teraz pisać nie mogę
czekając na wiadomości od Waszej
Książęcej Mości, Pana mojego
miłościwego. Tego tylko
dokładam, że ci, których_em był
aż do responsu Waszej Książęcej
Mości zawiesił, bardzo sobie na
późną wiadomość utyskują, jako
mianowicie: 64865, 956089,
697775, 616676788760, także i
malarz, który się na wystawienie
owych konterfektów hactenus
bardzo preparował, a nie wie,
jeśli to continuować czy nie,
siebie wspominając, który jak
kania dżdżu w nędzy swej
upatrując ręki Waszej Książęcej
Mości tak długiej przewłoki
sobie nie obiecowałem."
Z listów takich można
domniemać, że Radziwiłł zlecał
Arciszewskiemu jakieś tajemne
funkcje, których dziś nie sposób
w pełni wyświetlić. Tak jednak
czy inaczej, pewne jest, że
Krzysztof Radziwiłł zamieszał
swojego korespondenta w poważną
intrygę związaną z elekcją króla
polskiego, przewidywaną na
wypadek śmierci podstarzałego
Zygmunta III.
Sprawa następstwa tronu
wywoływała za życia Zygmunta III
spory i podniecała umysły.
Magnateria i zależna od niej
szlachta zarzucała królowi, że
pragnie złamać nieszczęsną, a
tak przez szlachtę cenioną,
elekcję viritim, jedną z
przyczyn późniejszego upadku
Polski i zamyśla ustalić za
swego żywota syna Władysława
następcą tronu. Magnaci, widząc
w ustanowieniu dynastii
wzmocnienie władzy królewskiej i
częściowe uszczuplenie swych
wpływów, atakują króla za te
zamierzenia. Staje więc i
Krzysztof Radziwiłł w obronie
wolnej elekcji, ona bowiem
dawała mu poważną szansę mącenia
w razie śmierci króla. Zarzuca
Zygmuntowi sposobienie syna na
tron królewski, a tymczasem sam
uczestniczy w próbie znalezienia
za granicą następcy po Zygmuncie
III. Jego nadzieje zeszły się z
zamiarami kardynała Richelieu,
który upatrzył tron polski dla
Gastona Orleańskiego, brata
Ludwika XIII.
Trzeba wspomnieć, że jest to
okres tzw. wojny
trzydziestoletniej w Niemczech
(1618_#1648), która podzieliła
Europę na wrogie obozy. Kraje
katolickie, m.in. Polska i
Hiszpania, sprzyjały cesarzowi,
po stronie protestantów
niemieckich stają przede
wszystkim Szwedzi pod wodzą
króla Gustawa Adolfa, Holandia,
walcząca wtedy o wyzwolenie spod
jarzma hiszpańskiego, a także i
Francja rządzona przez kardynała
Richelieu. Ów najsprytniejszy w
tych czasach polityk, nie
krępując się żadnymi względami
religijnymi, pragnie osłabić
Hiszpanię i Niemcy i sprzymierza
się z ich wrogami, a więc i z
Holandią. Nie zaniedbuje przy
tym żadnej okazji, by zdobywać
wpływy również w krajach
sprzyjających cesarzowi
niemieckiemu. Godną zabiegów
wydaje mu się myśl obsadzenia
tronu polskiego przez Gastona
Orleańskiego. Tak więc
wszechwładny we Francji
kardynał, arystokraci francuscy
i niektórzy magnaci w Polsce
porozumieli się między sobą i
usiłowali zawczasu przygotować
grunt pod elekcję nowego króla.
Radziwiłł, mając za sobą
bezowocność długich zabiegów o
życzliwość dworu warszawskiego w
okresie panowania Zygmunta III,
nie wierząc w korzystną dla
siebie zmianę w przypadku, gdyby
syn Wazy zasiadł na tronie,
przyłącza się do tych
międzynarodowych knowań na rzecz
Gastona Orleańskiego. Zasłużony
skądinąd dla kraju, choćby przez
osiągnięcia w wojnie
polsko_szwedzkiej,
(1621_#1622), Krzysztof
Radziwiłł wolał popierać
Francuza jako kandydata do
tronu, w nadziei, że będzie miał
później szanse większych wpływów
na dworze. Nie zapominajmy, że
nieustannie mąciła mu spokojny
sen sprawa wielkiej buławy
litewskiej, odmówionej mu przez
Zygmunta III, jak i nie
zaspokojone ambicje poszerzenia
swych włości.
Utrzymuje więc Radziwiłł
konszachty z dworem francuskim,
i to właśnie za pośrednictwem
Arciszewskiego i jego
współtowarzysza, niejakiego
Kochlewskiego, szlachcica
pochodzącego z województwa
sieradzkiego. Kochlewski,
podobnie jak Krzysztof, był
arianinem i dworzaninem
Radziwiłła do specjalnych
zleceń. I on korzystając ze
szkatuły Radziwiłła kształcił
się w Amsterdamie a nawet -
podobnie jak Arciszewski -
próbował poetyckiego pióra,
chociaż z mniejszym powodzeniem.
Nie mamy bliższych informacji,
jakie zlecenia wykonywali za
granicą obaj wysłannicy. Faktem
jest, że zaplątali Radziwiłła w
dziwną kabałę. Oto bowiem
sojusznicy Zygmunta III w
Niderlandach przechwycili
własnoręczne listy
Arciszewskiego i Kochlewskiego
potajemnie wysłane do Polski.
Pisma te nie zachowały się, o
ich treści można jedynie
wnioskować z wielu następstw,
które za sobą pociągnęły.
Zygmunt III miał niewątpliwie
w ręce oryginały lub ich kopie,
nadesłane mu przez infantkę
Izabelę, dzięki której
dowiedział się i o innych
szczegółach, związanych z
zagranicznymi knowaniami
magnata, przeciw kandydaturze
Władysława Wazy na tron polski.
Rozpoczęła się obszerna
korespondencja między
zaprzyjaźnionymi dworami,
Zygmunt III dokładał wielkich
wysiłków, by mieć w ręku
niezbite dowody przeciw
Radziwiłłowi. Wysyłał w tej
sprawie kurierów i prosił
infantkę Izabelę, by mu nie
tylko przesłała pisemne dowody
zdrady popełnionej przez
Krzysztofa Radziwiłła, ale też
postarała się uwięzić
Arciszewskiego i Kochlewskiego.
W archiwum starych akt w
Brukseli dochował się list
Zygmunta III pisany w tej
sprawie do infantki. Brzmi on
następująco:
"Najjaśniejsza księżno,
najmilsza nam krewno!
Uważaliśmy za szczególny dowód
przychylności ku nam Waszej
Książęcej Mości, iż staraniem
Waszej Książęcej Mości wykryte
zostały zdradliwe praktyki
przeciwko nam, prowadzone przez
niektórych naszych poddanych. Za
co powtórnie Waszej Książęcej
Mości najpilniejsze składamy
podzięki, tym bardziej że rzecz
ta naszej osoby się tyczyła.
Przecież jeszcze o znakomitszą
łaskę Waszą Książęcą Mość
upraszamy. Gdy bowiem pismo
przysłane nam od Waszej
Książęcej Mości do przekonania
obwinionego wtedy dostateczne
być może, gdy się jeszcze coś
jaśniejszego wydobędzie od tych
osób, co zdradę przeciw nam
knowały, potrzebne jest, byśmy
mieli w naszym ręku jednego lub
drugiego, Krzysztofa
Arciszewskiego lub Piotra
Kochlewskiego, czego - mamy
nadzieję - z łatwością dopniemy,
bo wymienione osoby zwykły
przejeżdżać kraje Waszej
Książęcej Mości i w nich
zabawiać. Prosimy więc Waszą
Książęcą Mość, byś rozkazała w
tajemnym więzieniu ich zamknąć,
śledztwo wykonać i nas o tym
zawiadomić...
Dan w Warszawie, dnia 7
kwietnia 1628...
Zygmunt król"
Zabiegi króla nie przyniosły
skutku, infantce bowiem nie
udało się uczynić zadość
królewskiemu życzeniu. Tak
jednak czy inaczej, pewne jest,
że Arciszewski spełniał za
granicą sumiennie rolę poufnego
ajenta księcia birżańskiego, nie
bardzo zapewne tymi funkcjami
urzeczony, skoro stale marzyło
mu się o służbie wojskowej,
artylerii i marynarce.
Wysługiwał się magnatowi z
konieczności, odwdzięczając się
w ten sposób za niezbędne środki
utrzymania, na dodatek nędzne,
skoro czytamy w jego listach
pełne goryczy skargi, "że grosza
biednego przy duszy, wszystko
pofantowawszy, nie mam, a przy
tym takem w potrzeby wszystkie
obnażony, że uszanowawszy uszy
Książęcej Mości, i butów całych
nie mam". Ówczesne warunki życia
wygnańców z kraju były widać
dość żałosne, skoro dalej mówił
Krzysztof dosadnie: "Tu tylu
exulantów, że godni ludzie
kucharzami chcieliby zostać,
kiedy by miejsce mieli."
Tyle mając trosk i obowiązków
na głowie młody Arciszewski nie
zapomina o swoich żołnierskich i
inżynierskich upodobaniach.
Kształci się w artylerii,
inżynierii lądowej i w marynarce
i robi znaczne postępy w swych
studiach, skoro szczyci się w
jednym z listów, że "nie będzie
się wstydził tej sztuki nie
tylko w Polsce, ale i między
tutejszymi mistrzami".
W latach tych zaciąga się do
wojska holenderskiego i walczy
dzielnie pod Bredą i
Herzogenbusch, bijąc się pod
sztandarami niderlandzkimi
przeciw Hiszpanom. O bitwach
tych, o oblężeniu Bredy przez
Hiszpanów, o uzbrojeniu wojsk
nieprzyjacielskich, o wyglądzie
i oblężeniu obozów pisze
obszernie w listach do swojego
birżańskiego opiekuna. Opisy te
nacechowane są wielką
spostrzegawczością, barwnym
piórem i wszechstronnością
obserwacji.
Walczy w imię sprawy
holenderskiej, ale czasami
denerwują go jego
współtowarzysze broni, bo
chciałby widzieć w nich więcej
dzielności i stanowczości w
działaniach wojennych, na które
- jego zdaniem - łożą wiele
kosztów, a za mało odwagi.
Pod Bredą i Herzogenbusch dał
się poznać jako doskonały
żołnierz, toteż w roku 1627 i
1628 uczestniczył już jako znany
z odwagi oficer holenderski w
bitwach pod twierdzą hugenotów
Roszelą, obleganą wtedy przez
kardynała Richelieu wespół z
Holendrami. Zasłużył się w tej
kampanii wojennej głównie jako
artylerzysta dowodzący częścią
oblężniczej floty
niderlandzkiej. Blokada Roszeli,
odcięcie twierdzy od posiłków
księcia Buckingham, zjednało mu
sławę znakomitego stratega.
Od tej chwili dostaje szereg
propozycji od różnych władców
ówczesnej Europy. Ciągnie go do
siebie Wallenstein, hr.
Aldringen, to znowu zabiegają o
niego Francuzi, książęta
niemieccy itd.
Arciszewski waha się. Dość ma
już nędzy i niedawnych trosk
związanych z łaską księcia
Radziwiłła, chciałby uwolnić się
od tej zależności i stać się
panem swojej woli. Nie skusił go
jednak ani Richelieu, ani
Wallenstein, czy awanturniczy
książęta niemieccy. Wierny jest
nadal Holandii, którą uważa za
swą drugą ojczyznę. Daje się
więc pozyskać na wyjazd do
Nowego Świata, choć zrazu
niezbyt go uwodzi ta egzotyczna
wyprawa, o której oczywiście
wtedy nie wiedział, że ona
właśnie uwieńczy mu czoło
najwyższą chwałą.
"W tej rozterce - czytamy w
jego zwierzeniach - wpadłem na
parszywą decyzję, żem wziął u
Holendrów do Ameryki, którą oni
West_indią zowią, kompanię i
wsiadłem na okręt z katarem
niesłychanym i tak słaby, że
przed chorągwią swoją iść nie
mogłem."
W takim oto zdrowiu wyjechał
na podbój Brazylii w dniu 16
listopada 1629 roku.
W przytoczonym wyżej wyznaniu
Arciszewskiego znajdujemy
określenie "West_india" (Indie
Zachodnie). Cóż to słowo
oznaczało i jakie wiązały się z
nim problemy
siedemnastowiecznego świata?
Spróbujmy bodaj w największym
skrócie zaznajomić się z
dziejami holenderskiej
kolonizacji.
Odkrywcami, a często
jednocześnie zdobywcami Nowego
Świata, czyli w ówczesnym
pojęciu Indii Zachodnich, byli
przede wszystkim Hiszpanie.
Odkrycie nowych lądów przyniosło
im wiekopomną chwałę, jednakże
splamili się podbojami i
barbarzyńskim okrucieństwem, z
jakim wytępili ludy amerykańskie
i ich starą kulturę. Nieco
inaczej rozpoczęli swoją
mocarstwową i kolonialną epokę
Holendrzy, idący w ślad za
Hiszpanami. Ten mały, uzdolniony
i skrzętny naród kupców myślał
zrazu nie tyle o nawracaniu
podbitych plemion, ile raczej o
wzmożeniu swojego zamorskiego
handlu i rozbudowie przemysłu.
Holendrzy, mieszkając na małym
skrawku niewdzięcznej i
nieurodzajnej ziemi, pełnej wydm
i zalewisk, nauczyli się
szanować pracę, widząc w niej
podstawę rozwoju swojego
państwa. Wydzierali morzu coraz
nowe skrawki ojczystej ziemi,
doprowadzili do wysokiego
poziomu uprawę ubogich równin
holenderskich. Skupili wiele
pracowitego wysiłku na wyrobie
sukna, płócien, dywanów i
przedmiotów fajansowych, z
których między innymi zasłynęło
miasto Delft. Jako kraj
przymorski rozwinęli sztukę
żeglarską do tego stopnia, że na
początku XVII wieku posiadali
fantastycznie wielką flotę
morską, liczącą ponad 20.000
statków.
Na początku siedemnastego
wieku podejmują na szerszą skalę
próbę zdobycia kolonii. W tym
celu zakładają między innymi w
1602 roku Niderlandzką Kompanię
Indii Wschodnich, mającą objąć w
posiadanie Archipelag Malajski.
Kompania ta stanowiła w istocie
związek najbogatszych miast
holenderskich, jak Amsterdam,
Middelbourg, Delft, które
złożyły olbrzymie kapitały
kupieckie przeznaczone na akcję
kolonialną, a więc na
zorganizowanie floty, zaciąg
żołnierza, budowę portów i
osiedli, stacji morskich dla
okrętów Kompanii. Kapitał
zakładowy Kompanii wynosił około
siedmiu milionów guldenów
holenderskich.
Flota wojenna Holendrów
zaczyna działać na dalekich
morzach. Admirał Houtman zajmuje
Archipelag Sundajski i wyspy
Molukki. Drugi z wielkich
żeglarzy niderlandzkich, admirał
Warwick, zdobywa na
Portugalczykach "perłę Oceanu
Indyjskiego", Wyspę Celebes, i
zakłada kolonię holenderską na
Jawie. W wyprawach tych
Holendrzy walczą głównie z
Portugalczykami, a dzięki
łagodniejszemu zrazu systemowi
rządzenia, pozyskują sympatię
plemion miejscowych. Ówczesne
Chiny, nienawidzące najeźdźców
europejskich, których miały
dotąd sposobność poznać głównie
na przykładzie Portugalczyków,
wchodzą w stosunki handlowe z
tolerancyjnymi Holendrami.
Niderlandczycy zawierają z
Chińczykami układy handlowe i
wprowadzają swych ajentów
handlowych do portów chińskich,
koreańskich, japońskich i na
wyspę Formozę. Sprytni kupcy
wiedzą, że wyniszczenie ludności
kolonialnej doprowadzi w
następstwie do zubożenia krajów
i utrudnienia produkcji, dbają
więc dla swych celów o
podnoszenie gospodarcze
zdobytych krajów, zakładają
porty i warsztaty pracy na
ówczesną modłę europejską. Już w
roku 1619 przystępują do budowy
portu i miasta Batawia na Jawie,
które staje się później stolicą
Indii Holenderskich.
Nie znaczy to jednak, by
działalność Holendrów miała
wyłącznie na celu rozwój
zdobytych krajów. Głównym
bodźcem ich polityki był
oczywiście zysk płynący z
opanowanego przez nich handlu.
Osiągnął on fantastyczne
rozmiary. Kompania
Wschodnioindyjska wypłacała
swoim udziałowcom olbrzymie
procenty od włożonych kapitałów,
sięgające w niektórych latach
63% udziału. Dla utrwalenia tych
zysków i ochrony żeglugi
Holendrzy dbali i o militarną
kontrolę podbitych ziem.
Utrzymywali na Pacyfiku silną
armadę wojenną, liczącą około
dwustu statków wojennych,
których pokłady roiły się od
kilkunastu tysięcy uzbrojonych
żeglarzy. Nie ograniczając się
do zaciągu własnego żołnierza
zbroili tubylców i ćwiczyli ich
pod dowództwem holenderskich
oficerów.
Dzięki szybkiemu rozwojowi
Kompanii Ostindyjskiej, Holandia
rosła w potęgę morską i stawała
się w tym czasie jednym z
najbogatszych krajów świata.
Jest rzeczą dla nas prawie nie
do wiary, że w tak odległych
wiekach suma obrotów rocznych
małego na dodatek narodu
dochodziła do jednego miliarda
guldenów.
Powodzenie Kompanii
Wschodnioindyjskiej, bogactwa,
jakie w koloniach zdobywały
miasta holenderskie, zachęciły
chciwych i obrotnych kupców znad
Amsteli do nowej akcji.
Postanowili założyć drugą
kompanię dla zdobywania ziem i
zysków na zachodniej półkuli
świata, na lądzie Ameryki,
głównie Południowej, opanowanej
już przez Hiszpanów i
Portugalczyków. Dalekowzrocznym
Holendrom chodziło w tym wypadku
o dwa cele. Jeden - to chęć
poszerzenia swych posiadłości,
drugi - niszczenie Hiszpanów, z
którymi byli od szeregu lat w
wojnie. Wprawdzie już w roku
1587 wysłali statki handlowe do
brzegów Brazylii w nadziei, że
uda się im zdobyć pokojowo bazy
dla przyszłej akcji
kolonizacyjnej, ale ówczesny
król Hiszpanii i Portugalii,
Filip II wydał zakaz wpuszczania
ich na ziemię brazylijską.
Dopiero w trzydzieści kilka
lat później, w roku 1621,
założono drugą kompanię, tzw.
Westindyjską. I tym razem
napłynęły do kasy zakładanej
spółki kapitały wielkich miast
niderlandzkich: Amsterdamu,
Rotterdamu, Hornu, Groningen,
Utrechtu i innych. Kompania
Zachodnioindyjska, podobnie jak
jej rywalka, Kompania
Wschodnioindyjska, zaczęła swą
działalność z kwotą siedmiu
milionów guldenów, która już po
kilku latach wzrosła do
trzydziestu pięciu milionów. Na
czele owej organizacji
polityczno_handlowej stanął
zarząd, tak zwana Rada
Dziewiętnastu, która wzięła swą
nazwę od liczby zasiadających w
niej dyrektorów.
Kompania zbudowała nową flotę,
zaciągnęła żołnierzy i żeglarzy
różnorodnych narodowości i
naznaczyła początek akcji
kolonialnej na rok 1624. Od
brzegów Amsterdamu odpłynęła ku
dalekiemu światu silna armada,
posiadająca pod swymi pokładami
500 armat i ponad trzy tysiące
żołnierzy. Wyprawę prowadzili
doświadczeni admirałowie
Willeken i Piotr Heyn. Jednakże
nie osiągnięto głównego celu.
Holendrzy opanowali na krótki
czas miasto Sao Salvador
(Bahia), ale wkrótce musieli z
niego ustąpić pod naciskiem
Portugalczyków. Admirałowie
obłowili się wprawdzie na morzu,
łupiąc statki hiszpańskie i
portugalskie, nie zdobyli jednak
ani kawałka lądu.
Nie po to jednak kupcy
holenderscy umieścili olbrzymie
sumy w kasie Kompanii, by
później zrezygnować ze swoich
apetytów. Zwiększono wysiłek
organizacyjny i przygotowano
flotę trzy razy potężniejszą niż
poprzednie, bo liczącą 70
okrętów wojennych, i zwerbowano
7000 żołnierza. Dowództwo na
morzu objął admirał Adrianszon,
a na lądzie pułkownik
Weerderbruch.
Flota ta w sześć lat po
poprzedniej wyprawie dobiła do
wybrzeży Brazylii i rozpoczęła
atak na stolicę kapitanii
Pernambuco. Teraz rozpoczynają
się wieloletnie boje o Brazylię,
w których uczestniczy Krzysztof
Arciszewski.
W chwili gdy rozpoczyna się
akcja "Muszkietera z Itamariki",
Arciszewski jest już po raz
drugi w Brazylii. Niedawne jego
zwycięstwa na Ziemi Prawdziwego
Krzyża, bo i tak nazywano
Brazylię, ustaliły o nim opinię
znakomitego wodza. Zarząd
Westindyjskiej Kompanii mianuje
go pułkownikiem wojsk
holenderskich i powierza mu
dowództwo nad wszystkimi siłami
wojskowymi w Brazylii. Po
przybyciu na ląd Nowego Świata,
Arciszewski oddaje z własnej
woli ten zaszczyt staremu
towarzyszowi wypraw
brazylijskich, pułkownikowi
Schkoppemu, w praktyce jednak
jest duszą wszystkich działań i
planów wojennych. Wygrawszy
szereg bitew z wojskami
hiszpańsko_portugalskimi,
zdobywa coraz nowe punkty
oparcia i gdy czytelnik otworzy
karty powieści, znajdzie go pod
murami twierdzy Arrayal. Nie
będę odkrywał dalszych losów
Arciszewskiego, bo odtąd wchodzą
one w akcję powieściową,
wprowadzone do niej z największą
ścisłością historyczną, na jaką
stać było moje pióro.
Odtwarzając beletrystycznie
losy tej niezwykłej postaci
pragnąłem ukazać na przykładzie
Brazylii rozwój akcji
kolonialnej Holendrów, jej zrazu
odrębny charakter w porównaniu
do działalności dawniejszych
konkwistadorów (zdobywców)
hiszpańskich i ich następców,
jak i nakreślić szybkie
degenerowanie się systemu
kolonizacyjnego. Zrazu
wyrozumiali dla podbitych ludów
Holendrzy zaczynają już za
czasów Arciszewskiego wprowadzać
rządy coraz większego ucisku i
ekonomicznego wyzysku ludności.
Panoszy się rabunkowa
gospodarka, mnożą się akty
przymusu, defraudacje i grabieże
mienia państwowego. Nasz rodak,
wierny swojemu ariańskiemu
światopoglądowi, popada w spory
z zarządem kolonii i z
gubernatorem, księciem Maurycym
de Nassau, gdyż staje w obronie
zasad praworządności na
zdobytych terenach i nawołuje
publicznie, by kolonialni władcy
dbali raczej o rozkwit Brazylii
niż o swoją kupiecką Kompanię.
Koniec końców przegrywa tę walkę
i musi opuścić Brazylię,
niemniej jednak i ta klęska nie
pomniejsza jego chwały.
Dla nas pozostała po nim
pamięć wielkich czynów, jak i
jasno z jego losów wynikająca
nauka, że chleb zdobywany na
obcym żołdzie jest czarny i
gorzki, choćby był okupiony
najwyższą chwałą.
A teraz otwórzmy pierwszą
kartkę książki. Niech w miejsce
kronikarskich informacji
przemówią do czytelnika żywe
postacie.
Autor
Część pierwsza
Ziemia Czerwonego Drzewa
Rozdział I
Pod płótnami namiotu było
parno. Mimo że tarcza słońca
stała wysoko nad rzeką Afogadas
i miało się ku południowi,
dławiąca wilgoć płynęła z ziemi
i powietrza. Mokre płaty pełzały
nawet po wewnętrznych ścianach
namiotu.
Siedzący blisko wejścia
szpakowaty major Hinderson
odchylał raz po raz dłonią
kołnierz pod szyją, próbując
wpuścić za kark rzeźwiejszą
strugę. Ale zamiast chłodu
odczuł tylko żar własnego potu,
buchający spod koszuli.
Kapitan Christians, choć
dwadzieścia lat młodszy od
Hindersona, miał krew o wiele
zimniejszą. Stał w zapiętym
kaftanie, nie zdradzając żadnego
zmęczenia uciążliwą aurą.
Patrzył poprzez uchylone płótna
namiotu na zewnątrz i słuchał
rzadkich, dalekich strzałów
muszkietowych i zawziętego stuku
młotów. Widział stąd jak na
dłoni grupę półnagich żołnierzy
uwijających się przy budowie
tęgiej, na półtorej piki
wysokiej palisady.
"Dobry żołnierz, do muszkietu
i do siekiery" - myślał z dumą o
swych rodakach.
W głębi namiotu majaczył
wielki cień kapitana Poena. Choć
żeglarz miał ziemię twardą, a
nie okręt pod stopami, stał swym
zwyczajem rozkraczony, jak na
pokładzie statku "Zeerobbe".
Obojętny na stuk młotów i na
dalekie odgłosy strzałów,
wachlował się pierzastym
kapeluszem, by wywołać wokół
twarzy złudzenie morskiego
wiatru. Od czasu do czasu
patrzył wymownie w stronę
siedzącego na ławie towarzysza
dalekich wypraw morskich,
kapitana Westfalingera. Obaj
przecież woleliby znajdować się
w tej chwili na głównym grachcie
Amsterdamu lub choćby nawet na
kanale pełnej życia Batawii niż
na tym okrutnie dzikim pustkowiu
Ziemi Czerwonego Drzewa.
Cóż więc dziwnego, że Poen,
żeglarz z krwi i kości, którego
zawsze nękał widok lasu, a
ożywiał blask oceanu, był
piekielnie znudzony. Mówił
wzrokiem do siedzącego naprzeciw
druha morskiego: "Piekielny
kraj. Czas już najwyższy, byśmy
poszli stąd i ściągnęli ku
pełnemu morzu nasze statki."
Stał nieruchomo, pełen
zniecierpliwienia. Zbyt przecież
długo czekali na chwilę, kiedy
podniesie głowę znad stołu ten
ponury brodacz, pułkownik obcego
pochodzenia. Czyżby, u licha,
rysownik map geograficznych, z
którym dowódca tak długo gawędzi
nad papierami, był ważniejszy
niż kapitanowie holenderskich
statków?
Ale niedługo już czekali.
Pułkownik Arciszewski podniósł
głowę i spojrzał przenikliwie w
zaczerwienioną twarz pochylonego
nad mapą geografa.
- Berke Peters, do diabła z
taką robotą. Twój szkic nie jest
dokładny. Rzeka Afogadas
podchodzi tęgim łukiem pod
twierdzę Arrayal i znów oddala
się na południe. W twoich
niechlujnych gryzmołach to jakby
zaraz za redutą majora
Hindersona uciekała wprost ku
oceanowi. Nie chciało ci się
jeszcze raz wsiąść w łódź i
przemierzyć tego kawałka drogi?
- Byłem tam, wasza dostojność,
przysięgam! Nie inaczej biegnie
ta ohydna rzeka. - Rysownik
podniósł nabrzmiałą twarz i
próbował patrzyć szparkami oczu
w dowódcę.
- Mylisz się, a przy tym wino,
jak zwykle, wieje od ciebie na
pięć kroków. Wsiądź mi zaraz w
łódź i sprawdź brzegi. Nie bój
się, strzały z Arrayalu nie
dochodzą do nurtu rzeki. Jeśli
mi dzisiaj wpuścisz do pyska
bodaj jedną kroplę, popamiętasz!
Arrayal też trzeba dokładniej
obrysować. Na północy pominąłeś
domy plantatorów...
- Spalone są, wasza
dostojność.
- Wiem, że spalone, bo oczy
mam, ale mury, u licha, nadal
stoją. Mur też służy za obronę.
Dziś wieczorem przyjdź mi
ponownie z papierami.
Berke Peters zwinął szybko
rulony, chwycił je pod pachę
małpimi ruchami długich rąk i
opuścił skwapliwie namiot.
- Ledwie się trzyma na nogach
- mruknął Arciszewski do
oficerów. - Nie wiem, dlaczego
pułkownik Schkoppe wychwalał
tego pijanicę jako dobrego
rysownika i geografa.
- Pułkownik Schkoppe, sterany
wiekiem człowiek, nie zawsze
godny wiary - powiedział
Hinderson mozoląc się z lepiącym
się do karku kołnierzem.
Christians uśmiechnął się
filuternie. Poen stał jak
przedtem ponury, z bujającym się
w ręce kapeluszem. Westfalinger
sięgnął do kieszeni i wyciągnął
z niej rude pasemko suszonych
liści.
- Darujcie - zaczął Krzysztof
- że dłużej zabawiłem nad
mapami, ale sprawa to ważna i
pilna. W tej chwili szturmem nie
będziemy brać Arrayalu, bo nie
na wiele by się to zdało. Wódz
Hiszpanów Albuquerque ma
liczniejsze wojska, prochów
sporo i może tańczyć wokół
twierdzy, jak chce, z każdej
strony. Dopóki jego watah nie
odpędzimy od Arrayalu, a
twierdzy nie otoczymy szańcami,
będziemy tylko liczyć zwłoki
ubywających nam żołnierzy.
Twierdzę trzeba obłożyć fortami,
a potem wydławić w niej załogę.
- Od rzeki już odcięci naszymi
dwiema redutami - napomknął
Hinderson. - Mojej nawet nie
atakują.
- Ale fort kapitana Ernsta co
dzień w opałach - wtrącił
Christians.
- Właśnie, Ernst! - zasępił
się Krzysztof. - Nawet nie
wezwałem go na naradę, bo musi
pilnować fortu. W ciągłym on
zagrożeniu, dzień w dzień opędza
się przed podjazdami
Albuquerque'a i nasyłanymi przez
niego oddziałami indiańskimi.
- Z tymi też niełatwa sprawa -
dorzucił Hinderson. - Camaron
chwilami groźniejszy niż sam
Albuquerque. Ten Indianin
jeszcze nie wierzy, że z nami
jego prawdziwa wolność, nie z
Hiszpanami. Tak czy inaczej,
jeśli z drugiej strony Arrayalu
nowego fortu nie wystawimy,
kapitan Ernst niedługo w swych
szańcach wytrzyma.
- No tak - mruknął porucznik
Foultons, żylasty żołnierz,
ponury i małomówny.
Przytaknął także Hinderson i
Christians. Natomiast obaj
żeglarze słuchali słów
pułkownika z wyraźną
obojętnością.
Arciszewski wstał, rozpostarł
ramiona i piersi oblepione białą
koszulą. Półrozebranemu, bez
kaftana, ciążyło w dzisiejszym
skwarze nawet to płótno na
barkach.
- O tobie myślałem - zwrócił
się do Christiansa - patrząc
przed chwilą na rysunki Petersa.
Zbudujesz w ciągu trzech dni
nową redutę po wschodniej
stronie twierdzy, na strzał
pistoletu od rzeki. Wzgórze tam
jakie takie.
- Dziękuję, wasza dostojność!
- uradowany Christians pokazał w
uśmiechu białe zęby. Była w
błysku tych kłów duma i radość.
Wiedział przecież, jak trudne
dostaje zadanie. Miał budować
fort pod ostrzałem dział z
Arrayalu, w nieustannej walce z
myszkującą po lasach piechotą
hiszpańsko_portugalską.
- Christians! - Krzysztof
trzymał rękę na jego ramieniu -
wiem, żeś łatwy do szaleńczego
boju, ale ludzi na stracenie ja
nie mam. Bez pomocy dział
okrętowych szańców tam nie
usypiesz, chyba, że chcesz krwią
rydle polewać. Potrzeba wielka -
zwrócił się w stronę obu
żeglarzy - by wasze statki stały
jeszcze trzy dni na rzece i
prażyły z tej strony w chaszcze,
poza budujący się fort.
Poen przestał się wachlować
kapeluszem.
- Galeony nasze na morzu, a tu
tylko dwa statki pomniejsze.
Działa na nich nietęgie... Z
rzeki nie dosięgną murów
twierdzy.
Arciszewski ściągnął brwi. Cóż
za nowiny mówi mu Poen? Każdy tu
wie, nawet ten prosty
muszkieter, co stoi na warcie
przed namiotem, że falkonet z
brzegu rzeki do twierdzy nie
doniesie.
- Nie o bicie w twierdzę mi
chodzi, tylko o osłonę, o
wstrzymywanie piechoty
hiszpańskiej w czasie sypania
fortu.
Westfalinger upchnął językiem
kulką tytoniu między dziąsła a
policzek i spojrzał pytająco na
Poena. Coś, widać, wyczytał w
jego twarzy, bo rozłożył ręce
gestem niepewności.

- Trzy dni? - pokiwał głową. -
Mamy rozkaz admirała Lichthardta
tylko dostawy do działań
lądowych podwozić i ku morzu
wracać. Statki już wyładowane i
gotowe pod żagiel. Niestety,
wasza dostojność, nasze miejsce
nie tutaj, flota u brzegów
morskich potrzebna.
- Trzy dni czas to przecie
niewielki. Zważcie, że zdobycie
Arrayalu to sprawa najważniejsza
- major Hinderson popatrzył
trochę nieufnie na żeglarzy.
- Flota nasza nie odpowiada za
działania na lądzie - ciągnął
Westfalinger - choć, oczywiście,
każde zwycięstwo wasze nas
cieszy. Jeśli o Arrayal chodzi,
nie nasza to sprawa, powiem
jednak, że zdobycie tej twierdzy
wydaje się ponad siły, zbyt ona
daleka od morza, dostawy trudne.
Czyż nie lepiej brzegi zdobywać
i spychać wrogów w głąb lądu?
Takie jest zdanie naszego
admirała.
Krzysztof przygryzł wargi.
Brała go chęć, by im teraz
ostrzej odpowiedzieć, ale trzeba
się było hamować. Kapitanowie
floty nie byli pod jego
rozkazami, dowodził nimi admirał
Lichthardt.
- Każda rada jego dostojności
admirała dla nas bardzo cenna -
zaczął z udanym spokojem - choć
on na wodach, a ja na lądzie
dowodzę. Działania wszakże nasze
powinny być wspólne.
Pamiętajcie, że pod wyspę
Itamarikę podpłynęliśmy na
waszych dzielnych galeonach, ale
któż ziemię wziął szturmem? Mój
koń i mój żołnierz. A bez
zdobycia fortów na wyspie
stalibyśmy tam dotąd w polu lub
trzeba by nam było wracać na
wasze galeony. By ziemią władać
- trzeba ją fortyfikować.
Tym razem ani Poen, ani
Westfalinger nie śpieszył się z
odpowiedzią. Ów Polak, nie
bardzo przez nich obu lubiany,
pochwalił tu przed chwilą
holenderską flotę, choć i swoje
zasługi wspomniał godnie. Nikt
mu zresztą nie odbierze sławy
zdobycia Itamariki i zatknięcia
na niej zwycięskiego
holenderskiego sztandaru. Jego
chwałą, że tu, na brazylijskim
lądzie, ginęli dzień w dzień
Hiszpanie i Portugalczycy,
wrogowie Stanów Holenderskich i
Kompanii.
Na krótki moment nastało
milczenie w namiocie. Dały się
donośniej słyszeć dalekie
odgłosy strzałów. W tejże też
chwili zadrgały mokre płótna i
głuchy wybuch wepchnął strugę
powietrza pod płachty.
Christians pierwszy z obecnych
złowił uchem te odgłosy.
- To kapitan Ernst odpowiada.
Znów, widać, podchodzą.
- No tak - mruknął Foultons.
- Niestety, za mało ma ludzi,
choć wytrzymał dotąd wszystkie
ataki - zasępił się Hinderson.
Krzysztof chwilę nasłuchiwał.
Wystrzał działa nie powtórzył
się.
- Wiem, że załoga fortu
dzielna, ale Ernst ma nie tylko
zbyt mało żołnierza, ale brak mu
i silnego armatniego ognia.
Najwyższy czas, by go odciążyć i
z drugiej strony twierdzy usypać
nowy szaniec. No więc jakże,
kawalerowie? - Krzysztof zwrócił
się znów do żeglarzy. -
Christians musi dziś w nocy
zacząć budowę swej twierdzy.
Chwila ostatnia.
Poen nachylił się do
Westfalingera, mówił coś z cicha
do niego. Westfalinger żuł
tytoń, ruszał nieco wolniej
szczękami.
Arciszewski patrzył w obu
zimnymi oczyma i czekał na
odpowiedź. Nie od dzisiaj miał
podobne kłopoty na głowie. Ileż
to już razy dokuczała mu owa
dwoistość dowództwa, z którą nie
mógł się pogodzić. Inne rozkazy
na lądzie, inne na morzu, a przy
tym brak między wodzami
porozumienia. W istocie żadnemu
z tych żeglarzy nie miał prawa
wydać rozkazu, a przecież tylko
wtedy dopiąłby sprawnie swego i
zacisnął pierścień wokół
Arrayalu.
Od chwili, gdy zdobył
Itamarikę, gdy wespół z
pułkownikiem Schkoppem, stojącym
w tej chwili pod drugą twierdzą
hiszpańską, Nazareth, dowodził
lądowymi wojskami, zawsze mu
doskwierał ów brak wydatnej
pomocy ze strony armady. Ileż to
już razy bywało, że fluty i
galeony wysadzały jego żołnierzy
na ląd, zwalały na brzeg broń,
żywność i proch i cofały się na
morze. Gdy szła w puszczę i biła
się ofiarnie sterana piechota i
nieliczna konnica, załogi
okrętów pozostawały bezczynne na
swych pokładach. Jakże więc mógł
iść w głąb kraju odbierać
Hiszpanom Brazylię, skoro
żołnierz przy największym
trudzie zdolny był oddalić się
od brzegu morza na cztery dni
marszu, bo na dłuższy nie mógł
udźwignąć żywności na plecach.
Toteż Krzysztof zdobywał dotąd
tylko nadmorskie porty i miasta,
ale w głębi ziemi brazylijskiej
panoszyła się nadal krwawa
władza hiszpańsko_portugalska.
Albuquerque i hrabia Bagnuolo,
dowódcy Hiszpanów i
Portugalczyków, po staremu
trzymali ludność w lęku,
głosząc, że chwilowe to tylko
zwycięstwo holenderskiego
pułkownika.
Teraz stał od dwóch tygodni
pod największą twierdzą
portugalsko_hiszpańską,
Arrayalem, bo na szczęście można
było spławną rzeką zaopatrywać
żołnierza. Ale dopiero zdobycie
twierdzy, osadzenie się głębiej
w lądzie, mogło, jego zdaniem,
utrwalić zwycięstwo i
uniezależnić nieco wojsko lądowe
od floty.
Patrzył więc na obu żeglarzy z
pewnym rozgoryczeniem. Wiedział
aż nadto dobrze, skąd się bierze
ich niechęć do zatrzymania
statków na kotwicy. Niedawne to
bowiem czasy, kiedy na tych
właśnie żeglarzy i na ich
admirała spływała niepodzielna
sława zdobywania nowych ziem dla
Kompanii Zachodnioindyjskiej.
Teraz im nie w smak, że muszą
dzielić chwałę z pułkownikiem
obcego pochodzenia, który chciał
władać lądem, zdobywał miasto po
mieście, fort za fortem, osiedle
po osiedlu. Co więcej, chyba
dobrze tkwiło im w pamięci, że
nie miał za sobą żadnej klęski,
a z flotą różnie bywało. Który
żeglarz holenderski nie
wiedział, jak to ich poprzedni
admirał, Adrian Pater,
straciwszy w bitwie z Hiszpanami
całą flotę, owinął się w żagiel
i skoczył w ocean, by nie
patrzyć na klęskę ostatniego
galeonu.
Wreszcie Westfalinger pokręcił
się na ławie i powiedział:
- Jakże nam, mości pułkowniku,
zostać bez zgody admirała?
Oficerowie Arciszewskiego
spojrzeli porozumiewawczo po
sobie. Przejrzysty był wykręt
żeglarza. Wiedziano przecież, że
w znacznie ważniejszych sprawach
działali bez zgody admirała.
Nowa chmura spłynęła na
niebieskie źrenice pułkownika.
Nie patrząc na żeglarzy zwrócił
się Do Christiansa:
- Skoro statki nie mogą
pozostać na rzece, musimy na
sobie polegać. Kapitanie
Christians, twoja dzielna
kompania z muszkietem w jednej,
a oskardem w drugiej ręce usypie
nowy szaniec.
- Tak jest, wasza dostojność!
- W głosie oficera była duma i
radość. Zdawał się być
szczęśliwy, że bez pomocy
statków ma wykonać zadanie.
W tej chwili poza płótnami,
tuż przy budującej się
palisadzie, zerwał się jeden i
drugi okrzyk. Ustał na chwilę
stuk siekier i młotów. Przed
wejściem do namiotu zaryły się
kopyta wstrzymanego konia.
Żołnierz z twarzą upapraną w
glinie, pokryty czerwonym
kurzem, meldował w pośpiechu
wprost z siodła:
- Wasza dostojność, kapitan
Ernst wzywa pomocy. Hiszpanie w
pierwszym szańcu naszej reduty.
Chyba ze dwie setki tych psów
wyszło z lasu. Kapitan Ernst
ranny. Nie możemy wytrzymać.
Zakotłowało się pod namiotem.
Jak kto stał, wyskakiwał przed
płótna. Nie było czasu dopinać
pasów czy porywać z ław
kapeluszy. Christians był
pierwszy na siodle. Równocześnie
dobiegali koni Arciszewski i
Hinderson. Nawet Poen i
Westfalinger chwytali za uzdy
uwiązane przy palisadzie konie i
wskakiwali na kulbaki.
Arciszewski, bez kaftana, w
białej koszuli, tyle że z pasem
i rapierem, siedział już w
siodle i krzyczał w bok, w
stronę palisady:
- Foultons! Uformuj piechotę i
najszybszym marszem pod fort.
Wszyscy konni za mną!
Niewiele było tych konnych,
kilkadziesiąt jazdy. Ale
żołnierz był stary i wyborny, na
tej ziemi już w boju wprawny, bo
pod buławą Arciszewskiego brał
Olindę i Recif, bił się w lasach
palmowych Itamariki.
Zadudniło wzdłuż palisady.
Jeden za drugim jeździec wypadał
w las przylegający do kwatery,
by za chwilę pędzić wyrąbaną w
puszczy uciążliwą pikadą. Wąska
to była ścieżka, zaledwie na
jednego konia, niemal co kilka
dni zarastająca na nowo. W tej
gęstwinie niełatwo było
pośpieszyć, choć koń już wprawny
w przebieganiu gąszczy umiał
sobie radzić z gmatwaniną
korzeni, sznurami zwisających
lian i wszelkimi zasadzkami
tropikalnej flory.
Reduta kapitana Ernsta
oddalona była od głównej kwatery
nie więcej niż na dwa strzały
pistoletu. Jej tylne
fortyfikacje podchodziły blisko
lasu, czoło zaś, najeżone
szańcami, stało na wprost
dalekiego Arrayalu. Od twierdzy
oddzielały fort czerwone wydmy i
rudozielone wyspy gęstego
chwastu.
Za chwilę konie wypadły z
wąskiej ścieżki i skupiły się w
gromadę na wolniejszej
przestrzeni przed lasem. Widać
stąd było leżący niżej czworobok
szańca i dymy od strzałów nad
nim się unoszące.
Od wschodniej strony nacierała
hiszpańsko_portugalska piechota.
Chyba pół kompanii przeszło już
fosę, wdarło się na wał i
spychało Holendrów w głąb fortu.
Najzaciętsza walka toczyła się
na narożnym szańcu, u stóp
palisady. Było tam jedno
kłębowisko, dym, huk i wrzawa.
Może groźniejszy niż strzały
muszkietów, dobiegał stamtąd
nieustanny i coraz tęższy stuk
siekier i rydli. Spory oddział
Murzynów, Mulatów i Indian,
nawoływany przez krępego,
wrzaskliwego sierżanta, ciął
toporami i wyważał do fosy bele
ostrokołu.
- Rozbili palisadę! - krzyknął
pędzący obok Krzysztofa
Christians. Zaraz po tych
słowach zdziwił się, że
pułkownik, zamiast pędzić wprost
do bramy fortu, wykopanej w
potężnym jego wale, zwalnia
biegu konia.
Zdumiał się nie tylko rwący do
przodu młody Christians, ale i
szpakowaty Hinderson, a nawet
obaj kapitanowie poruszyli się
niecierpliwie na siodłach,
wstrzymując konie. Arciszewski
przez krótką chwilę się wahał.
Miał dwie drogi do wyboru. Jedna
od tyłu fortu wprost do jego
bramy. Ale wtedy trzeba by
zsiąść z koni i stawać ręka w
rękę przeciw napierającej
piechocie stojącej już na
szańcu. Drugi szlak był o wiele
bardziej ryzykowny: obiec z
zewnątrz pół fortu i wpaść na
atakujących Hiszpanów. Było tam
z półtorasta piechoty, a jeszcze
w dali majaczył wychodzący z
lasu oddział indiański. Ale
właśnie ich widok wpłynął na
decyzję Krzysztofa.
"Jeśli to Camaron - myślał w
tej chwili błyskawicznie -
piechota Foultonsa, nawet gdy w
porę nadejdzie, będzie miała z
nim wiele kłopotu."
Trzeba było działać ryzykownie
i szybko. Pochylił się na
siodle.
- W prawo, co koń wyskoczy!
Zatoczył rapierem i prowadził
swój oddział wokół fortu tuż
przy fosie. Szlak tu był ubity i
gładszy, bo zryta przed
tygodniem ziemia zaschła na
skorupę i przywaliła wszystkie
krzewy i chwasty.
Gdy dragoni okrążyli fort,
piechota hiszpańska zobaczyła
nadbiegające konie. Pierwszy
dostrzegł konnicę sierżant z
orzechową twarzą, stojący na
wyniosłości wału przy
rozłupywanej palisadzie. Zaczął
wydawać nagłe rozkazy,
wrzeszczał na swych Murzynów i
próbował odwrócić front
oddziału, ale we wrzawie
niewiele go słyszano. Już
zresztą razem z kurzawą i końmi
leciał ochrypły okrzyk
Holendrów:
- Śmierć Hiszpanom!
- Śmierć Hiszpanom! - zawołał
Krzysztof, Christians, Poen i
Westfalinger, i każdy pędzący
jeździec. Zaraz za tym bojowym
wezwaniem Hinderson, cwałujący
obok Arciszewskiego, posłyszał
drugi okrzyk pułkownika w innym,
nie holenderskim języku:
- Bij! Zabij!
Ile to już razy słyszał
Hinderson te złowrogie słowa w
ustach dowódcy, a przecież
zawsze na ich dźwięk dostawał
gęsiej skórki na karku i twarzy.
W takich chwilach jakby nie
poznawał wodza. Zdawało mu się,
że spod holenderskiego hełmu
pułkownika, znad białej kryzy
wyrasta twarz nie tak sama,
półdzika, oczy zapalają się
ruchliwymi iskrami, równie
szybkimi jak błyskawiczne ruchy
śmiercionośnego rapiera.
Słyszał ten okrzyk i widywał
tę twarz i płonące oczy w wielu
już bojach na Itamarice, pod
Olindą, u stóp fortu San
Francisco.
- Bij! Zabij!
- Śmierć Hiszpanom!
Jedni z Hiszpanów wpadali na
oślep w fosę, drugich, jak
cięciem kosy, kładziono równo w
wielkie trawy. Potykały się na
trupach konie, podrywały łby i
szły ku niedalekiemu narożnikowi
fortu, gdzie wokół wywalonej
palisady wrzała najzaciętsza
bitwa. Po leżących w fosie
belkach piął się nieustannie
sierżant_mulat ze swym
oddziałem. Wspomagająca go grupa
Hiszpanów, nie strwożona atakiem
jazdy, siekła dalej zawzięcie
szamotającą się w wyłomie załogę
fortu.
Przez szczerbatą szczękę
palisady widać było rudy kurz,
rudy dym i stłoczony oddział
załogi fortecznej. Jasnowłosy
kapitan Ernst stał okrakiem przy
dziale i machał nieustannie
szpadą. Jego poszarpany czarny
kaftan to ginął wśród mundurów,
to znów wyrywał się nad głowy.
Wrzawa i dym kotłowały się,
kłębiły się ręce i nogi,
uderzenia siekierą i rapierem.
Ani dojrzeć było, co się dzieje
za wałem.
Naraz któryś z Holendrów na
szańcu, by ciąć wygodniej z góry
w hełmy i w szyje, wskoczył na
działo. Stanąwszy okrakiem na
osiach, zamiast machać piką,
krzyknął na całe gardło:
- Pułkownik Artischau na
szańcach. Hura!
- Hura! - odpowiedzieli
ochrypłą wrzawą muszkieterzy.
Ten okrzyk przebiegł nad
głowami hiszpańskich piechurów,
skoczył poza palisadę. Rąbiącym
ostrokół Mulatom zaczęły opadać
siekiery. Jedni jeszcze machali
ostrzami, drudzy szukali w
nadbiegającej jeździe znanego im
buraczkowego kaftana i czarnej,
rozwianej nad kołnierzem brody.
Nie dojrzeli wprawdzie kaftana,
ale białą, wzdętą jak żagiel
koszulę i błyskawiczne ruchy
rapiera.
- Cristoforo Polaco! -
krzyknął któryś z żołnierzy i
opuścił siekierę.
Stojący obok niego na wale
sierżant_Mulat rąbnął go na
odlew w kark.
- Stul pysk, tchórzu! Stać,
stać, do pioruna! Oni na koniach
fosy nie przeskoczą. Naprzód,
bij w palisadę!
Któż by go jednak słuchał.
Mulaci rzucali muszkiety i
siekiery, wpadali do fosy.
Próbowali uciekać rowem na tyły
fortu, ale przeszkadzały im
niedawno zrąbane belki.
Zakotłowało się w dole i na
wale. Wiatr odwrócił tuman kurzu
i teraz na samym brzegu fosy
pokazał się gniady koń i
rozwiana, pękata koszula. Śniada
twarz ze zwichrzonymi wąsami
czerniała nad tą bielą.
- Cristoforo Polaco! Santa
Maria!
Już ten okrzyk rósł, dudnił w
mokrej fosie, uciekał po
wypalonym jak glina szańcu.
Nawet przedarł się dalej w
wysokie trawy, na przedpola
fortu.
Major Hinderson i Christians,
obaj żeglarze admirała
Lichthardta i każdy jeździec
jechał coraz gładziej po
padających ciałach. Piechota
umykała w las. Na przedpolu,
między fortem a twierdzą
Arrayal, uciekająca kompania
wpadła na idący z pomocą oddział
indiański. Nie zdążono rozwinąć
nowego ataku, bo skłębiły się
obie piechoty.
- Cofaj się, Camaron! Za
późno! Tam Cristoforo Polaco! -
wołali uciekający Portugalczycy.
Już nie było składu i ładu,
rozbite oddziały uchodziły w
las, inne biegły ku bramom
Arrayalu. W tej chwili z
niedalekich chaszczy po prawej
stronie lasu zaczęła wybiegać
piechota holenderska pod
dowództwem Foultonsa.
Rozsypywała się błyskawicznie w
półkole, zataczała żelazną,
ruchomą obręcz. Bijąc
nieregularnie z muszkietów,
zaczęła oczyszczać pole.
Krzysztof stojąc na odbitym
szańcu ścierał pot płynący
strugami ze skroni i patrząc na
piechotę Foultonsa mówił:
- Już jest? Cóż to za oficer,
ten Foultons! Potrafi pędzić swą
kompanię niewiele wolniej niż
konie.
Za chwilę grupa oficerów
siedziała w głębi fortu w cieniu
przewiewnego dachu utkanego z
liści palmowych. Lekki, ale
wciąż parny, palący oczy wiatr
wpadał między bambusowe słupy
szałasu. Major Hinderson, cały
zlany potem, rozpinał swój
parujący kaftan. Przy siedzącym
na ziemi Ernście klęczał obozowy
cyrulik i wiązał mu poranioną,
już obsychającą z krwi łydkę.
Kapitan Westfalinger sięgał do
kieszeni po brunatne, suche
włókienka i gniótł je w nową
smakowitą kulkę. Poen stał swoim
zwyczajem rozkraczony i ścierał
z palców o pień bambusa resztki
krzepnącej krwi.
Krzysztof siedział pośrodku na
ławie. Jakby schudł przez te pół
godziny, bo mokra koszula
oblepiła mu się wokół torsu.
- Ernst - mówił do rannego -
trzy dni trzeba wytrwać, dopóki
Christians nie usypie nowej
reduty po drugiej stronie
Arrayalu. Ludzi niewiele mogę ci
dać i ze dwa moździerze każę ci
przetoczyć. A jakże tam rana?
Ernst chciał powstać, ale
cyrulik więził mu nogę w swych
rękach.
- Dziękuję, wasza dostojność.
Rana niewielka i na szczęście w
nogę, a noga tu w forcie nie
tyle mi potrzebna co ręce -
mówił uśmiechnięty. - Zresztą da
Bóg, że i na takiej nodze wejdę
w mury Arrayalu.
- Wejdziemy, tylko wprzód
twierdzę szańcami otoczę, bo
ludzi na rzeź nie mamy.
Spojrzał na stojącego w kącie
szałasu Poena i Westfalingera:
- Dziękuję wam za udział w
potyczce, zwłaszcza że nie pod
moimi jesteście rozkazami.
Poen, który od początku
rozmowy słuchał wszystkiego z
miną trochę zawstydzoną, wskazał
ręką na swojego towarzysza z
floty:
- Pułkowniku Artischau,
widziałem przed chwilą, jak tu u
was gorąco. Nie wiem, jak tam
kapitan Westfalinger, ale mój
statek pozostanie na rzece do
czasu usypania szańca.
Westfalinger nie przestawał
gnieść tytoniowego liścia, który
układał mu się niezgrabnie w
jeszcze drgających od zmęczenia
palcach.
- Zabawa tu nie najgorsza, to
jasne... Cóż, chyba admirał
Lichthardt cierpliwie odczeka
naszą zwłokę. Ale skwar! Nie
zazdroszczę wojowania w tym
piekle.
Krzysztof podniósł się z ławy.
Wąsy długie jak wiosła poruszyły
mu się w uśmiechu. Spod gęstych,
wełnistych brwi wybiegło bystre,
jasne spojrzenie. Obaj żeglarze
dopiero teraz zauważyli, że te
oczy, tak niedawno ponure,
skryte pod krzaczastymi brwiami,
mają blask niebieski, głęboki
jak toń jakże znanego im morza.
- Dziękuję wam. Nie od dzisiaj
wiem, że Ich Wysokie Potęgi
Stany Holenderskie mogą być
dumne ze swych żeglarzy.
Rozdział II
Gdy dosiadali z powrotem koni,
słońce przechyliło się już poza
wieże twierdzy. Oślepiający żar
nie pozwalał patrzyć otwartymi
oczyma na dalekie bastiony.
Jedynie przez zmrużone powieki
można było dojrzeć wyostrzone
cieniami obronne mury i płaskie
dachy Arrayalu.
Na forcie kapitana Ernsta
uwijali się żołnierze znosząc z
szańców ostatnich rannych,
oczyszczając wały i fosy z
porzuconych pik, toporów i
łuków.
Poza północnym szańcem fortu,
bliżej kokosowego lasu, widać
było gromadę ujętych w potyczce
Indian i Murzynów, a pośród nich
jaśniejszego na twarzy
sierżanta. Stali ze związanymi
na plecach rękami, nie tyle
przerażeni swym położeniem, co
otępiali, całkiem już zdani na
łaskę wiadomego im losu. Kilku
holenderskich piechurów z załogi
fortu mocowało między dwiema
gałęziami długi drąg ze
stryczkami. Wysoko nad drągiem
stały żałobne pióropusze palm,
nieruchome w ciszy parnego
powietrza.
Kapitan Ernst, przed chwilą
podsadzony na konia, jechał
stępa obok pułkownika,
odprowadzając oddział ku rudej
jak spalona glina drodze. Gdy
minęli most na fosie, przyłożył
dłoń do czoła i spojrzał pod
słońce.
- Dwunastu, wasza dostojność.
Ten krępy to sierżant Fernandez.
Mieliśmy go już kilka razy na
karku. Teraz wraz z innymi
wisielcami lepiej niż moje
działa będzie odstraszał
portugalską piechotę.
- Widzę tylko Czarnych i
Indian. Hiszpanów żadnych nie
ujęto?
- Hiszpanów ani Portugalczyków
żywych nie brano, zresztą biją
się zawsze do upadłego. A ci,
zapędzeni do rąbania naszych
palisad, gdyśmy się już
przejechali po Hiszpanach,
rzucili siekiery i klękali przed
żołnierstwem. Sierżant tylko nie
prosił pardonu, rannego go
wzięto.
Ani Poen, ani Westfalinger nie
zwracali uwagi na te słowa. Oczy
ich zabawiły zaledwie krótką
chwilę na kołyszących się
stryczkach. Wiadomo, dla
półnagich dzikusów wystarczy
powróz z łyka trzcinowego. Tam
na drugiej półkuli, w bitwach na
Jawie, nawet drągów nie
wieszano, bo zbyteczna to
robota. Po prawdzie, to i fortów
tam nie bywało.
Hinderson i Christians nie
byli tak obojętni. Obaj kołysali
się na siodłach i spoglądali na
twarz Arciszewskiego zdając się
wcale nie dziwić, dlaczego
dowódca zawraca w tej chwili
konia i zamiast ku wyciętej w
lesie pikadzie kieruje cały
oddział w stronę grupy
skazańców. Wiedzieli, że
pułkownik lubi sam przesłuchiwać
jeńców.
- Kapitanie, chcesz ich
wieszać? - Krzysztof zwrócił się
do Ernsta.
Oficer był zaskoczony
pytaniem.
- To Czarni. Dotąd zawsze,
proszę waszej dostojności...
Przecież Rada w Recifie... A
poza tym, jeśli wolno
przypomnieć, tydzień temu
Portugalczycy powiesili tuż przy
bramie naszego muszkietera...
- Nie żołnierze go powiesili,
ale uciekający do Arrayalu
plantatorzy.
- Jeden wart drugiego.
Krzysztof nachmurzył czoło.
Zdziwienie w głosie Ernsta miało
swoje uzasadnienie. Dotąd
obowiązywał rozkaz dawnego
dowództwa ogłoszony przez Radę
rządową w Recifie, nie znający
łaski dla Murzynów i tubylców
stających po stronie
portugalsko_hiszpańskiej. Co
innego przecież żołnierz
hiszpański czy piechur
portugalski, co innego czerwony
Tupajos, czy czarni niewolnicy
przywiezieni z afrykańskich
brzegów.
- Tu dowództwo w moich rękach
- powiedział Krzysztof
niespodzianie.
Jakby nie rozumieli sensu tego
powiedzenia. Każdy z oficerów,
nawet żeglarze Lichthardta
wiedzieli, że pułkownik
Arciszewski formalnie tylko, z
własnej woli podlega staremu
pułkownikowi Schkoppemu. W
praktyce Arciszewski dowodził
wszystkimi oddziałami, jemu
bowiem Rada Dziewiętnastu w
Amsterdamie powierzyła dowództwo
wojsk lądowych.
Konny poczet przystanął przed
jeńcami. Na widok tylu jeźdźców
półmartwy szereg skazańców
poruszył się. Zwierzęco
niewinne, sarnie oczy Murzynów
nabrały zbudzonego na nowo lęku.
Niedawno przecież widzieli te
same konie tratujące kompanię
portugalską. Ci sami jeźdźcy
rozbijali przed godziną w puch
nieustraszonych Hiszpanów i
Portugalczyków.
Jedynie znajdujący się na
skraju szeregu, przyodziany z
hiszpańska sierżant nawet się
nie poruszył. Upaprany po biodra
w glinie, stał rozkraczony, w
poszarpanym kolecie, z owisłym
udartym rękawem. Zwęził powieki,
bo i w jego twarz biło słońce z
ukosa, i patrzył nienawistnym
wzrokiem w gniadego konia
Krzysztofa.
- Umiesz po hiszpańsku? -
Krzysztof rzucił pytanie w tym
języku.
Sierżant nie odpowiadał.
- Umie, wasza dostojność.
Przecież to pies hiszpański -
wołał z gałęzi drzewa jeden z
holenderskich żołnierzy. - To
Fernandez, dziki Mulat. Nad
rzeką Una wyciął w pień oddział
naszych żołnierzy.
Sierżant nie poruszył wargami,
ale w jego oczach zapaliła się
mściwa radość z posłyszanych
słów. Ściągnął łuki brwi i
próbował poruszyć uwięzionymi w
tyle rękami.
- Słyszę, że rozumiesz ten
język. Dlaczegóż boisz się do
tego przyznać? Tchórzliwy nie
jesteś, bo i ja cię poznaję po
tym rękawie. Widziałem, jak
zacięcie stawałeś przeciw naszym
koniom. Dlaczego bijesz się po
stronie Albuquerque'a?
Ernst naparł koniem na
sierżanta.
- Mów, zanim zawiśniesz na
gałęzi. Ostatni raz w życiu
wolno ci poruszać językiem w
gębie.
Murzyni stali nieruchomo.
Tylko oczy latały im jak czarne
owady. W każdej twarzy można
było wyczytać lęk i pytanie:
"Powieszą czy jeszcze na tortury
przedtem wezmą?" Jeden pośród
nich - nieco już obielony
siwizną na skroniach, stał z
przymkniętymi oczyma i poruszał
bezszelestnie ustami. Modlił
się.
Sierżant szarpnął więzami.
- Nienawidzę was! - syknął.
Wypchnięta przy tych słowach
dolna szczęka nie cofnęła się i
nawet po wypowiedzeniu słów
wyrażała niemą pogardę.
- Ty psie! Jeszcze syczysz jak
żmija! Do kogo tak mówisz? -
huknął Ernst.
- Spokojnie, kapitanie! -
Krzysztof podniósł łagodnym
gestem rękę. - Dlaczego
nienawidzisz Holendrów?
- Zburzyliście Olindę, palicie
wsie i miasta. Wieszacie nas za
to, że żyjemy na tej ziemi.
- Szkoda czasu, powiesić,
mości pułkowniku. Słuchać tego
nie można! - wtrącił Poen, już
znudzony rozmową. Pilno mu
zresztą było wejść na pokład
swego statku i pociągnąć dżinu
po niedawnym utrudzeniu.
Arciszewski udał, że jego słów
nie słyszy. Żołnierze, którzy
już uczepili drąg między
drzewami, zeskoczyli na ziemię i
stanęli przed skazańcami.
Szpakowaty Murzyn patrzył nadal
w ziemię i mówił coraz szybciej
modlitwę.
- Hiszpanów wolisz, bo ci żołd
płacą i każą ćwiczyć tych
Murzynów, choć sam wiesz, że
żołnierz z nich nie najlepszy.
- Nie dla żołdu się biję -
odpowiedział hardo żołnierz.
- A dla jakiejże przyczyny?
- Z nową wojną tu przyszliście
i jeszcze plugawicie naszą
świętą wiarę.
Oficerowie poruszyli się z
oburzeniem na siodłach. Poen
splunął przed siebie.
Westfalinger sięgnął do kieszeni
i zaczął kręcić w palcach nową
kulką tytoniu. Jeden i drugi
miał ochotę wyrzucić z gardła
stek nacierających obelg, ale
powstrzymał ich widok skupionej
twarzy Krzysztofa. Wiedziano, że
pułkownik nie lubił, by mu
przeszkadzano.
- Ci Murzyni skąd? Z klasztoru
w Pajuca? - Krzysztof spytał
niespodzianie.
Murzyni, posłyszawszy nazwę
siedziby, skąd zaciągnięto ich
do wojska, spojrzeli w twarz
Krzysztofa zaskoczeni. Blask w
ich oczach stał się mniej
płochliwy niż przedtem, pojawiła
się w nich ciekawość.
- Byli dawniej na klasztornych
plantacjach - potwierdził z
pewnym zdziwieniem sierżant.
- Ochrzczeni?
- Tak, wasza dostojność. -
Sierżant nawet się nie
spostrzegł, że pierwszy raz
okrasił swą odpowiedź tytułem.
- Twoje mnichy z klasztoru w
Pajuca głoszą, że miłują
człowieka jak siebie samego. A
chyba wiesz, że jest tam u nich
kilkudziesięciu Murzynów
niewolników i ze stu Indian
żyjących w coraz cięższej
niewoli.
- Mnichowie też pracują -
powiedział Fernandez głosem
nieco zgaszonym. Na miejsce
niedawnej zaciętości wypływał na
jego twarz grymas jeszcze
większego zdumienia. Nie
rozumiał, do czego rozmowa
zmierza.
- Powiedz, za kogo się bijesz,
za mnichów w Pajuca czy za
Hiszpanów w Sao Salvador?
- Biję się... z wami.
Krzysztof posłyszawszy w
głosie Mulata pewne wahanie,
roześmiał się na cały głos. Ten
śmiech jakby pobudził umysł
jeńca. Sierżant zrozumiał w mig,
że wyraził się nie dość
przekonywająco. Podrażniony
śmiechem znienawidzonego wodza
Holendrów, straszliwego w ręce i
znanego z bezwzględności, o
którym uczyli go zakonnicy i
oficerowie hiszpańscy, że to
uosobienie szatana, plugawiącego
świętą wiarę katolicką, zdobył
się na dawny, nienawistny ton.
Szarpnął związanymi rękami.
- Ojca mojego po zdobyciu
Olindy wsadziliście do lochu i
dotąd w nim gnije. Wieszajcie
prędzej mnie i moich Murzynów!
Wieszajcie prędzej, psy
heretyckie, coście nawet ręce
skrępowali, byśmy znakiem krzyża
życia nie pożegnali. Bóg was za
to pokarze swoim ognistym
mieczem.
Któryś z żołnierzy podskoczył
ku niemu i grzmotnął go pięścią
w orzechową twarz.
- Jak śmiesz szczekać, czarny
kundlu! Stoisz przed
pułkownikiem Artischau!
- Stój! Skrępowanego bijesz? -
skarcił Krzysztof. - Rozwiązać
im wszystkim ręce!
Zaskoczeni niespodziewanym
rozkazem, Holendrzy popatrzyli
po sobie oniemieli. Ale ów
moment instynktownego oporu
trwał niewiele dłużej niż
mgnienie oka. Wiedzieli, że nie
może być jednej chwili zwłoki w
wykonaniu rozkazu. Przyskoczyli
do skazańców i jęli pospiesznie
rozpętywać trzcinowe łyka na ich
rękach.
Widząc to Westfalinger zaczął
cmokać pośpiesznie tytoń.
Christians urwał ciche
poświstywanie. Nawet Hinderson
zdawał się nie rozumieć
sytuacji.
- Pierwszy raz widzę coś
podobnego - mówił z cicha Poen
do Ernsta.
Nad niedalekim fortem dymił
ogień z kuchni i rozmazywał się
w nieruchomym, tropikalnym
powietrzu. Żadnego strzału nie
było słychać. Rój moskitów
krążył nad skrajem lasu
zionącego zgniłą, naparzoną
wilgocią. Konie ze spuszczonymi
łbami stały nerwowe, nawet
niechętne sięgać pyskami ku
bujnej, parującej trawie.
Krzysztof odczekał, póki nie
uwolniono jeńców z więzów, i
teraz dopiero zaczął spokojnym
głosem:
- Sierżancie Fernandezie!
Bijesz się nie za swoją sprawę.
Służysz Hiszpanom, którzy od stu
lat nasycają waszą krwią
brazylijską ziemię i sieją na
niej ogień. Rabują wszystkie
plony, palą fazendy lub każą na
nich pracować pod batem.
Tymczasem na fermach naszej
Westindyjskiej Kompanii lud może
uprawiać trzcinę cukrową i
sprzedaje ją z wolnej ręki.
Wiesz zresztą, i twoi ludzie
wiedzą to samo, że inaczej jest
na plantacjach klasztornych w
Pajuca.
Zanim na nowo oszołomiony tymi
słowami Fernandez zdobył się na
jakąś odpowiedź, Krzysztof, ku
zdziwieniu wszystkich żołnierzy
i oficerów, kończył:
- Pójdziesz wolny i weźmiesz
ze sobą tych Murzynów. Jeśli
mnie nie zrozumieli, powtórz im,
coś słyszał. Niech wracają,
gdzie chcą, byle nie do
hiszpańskich szeregów, i niech
głoszą, jak tu z nimi
postąpiono. Odtąd nie wolno
wieszać wziętych do niewoli
Indian ani Murzynów, ani
mieszańców, żadnych Brazylian,
jeśli się zdradą nie posłużą.
Wszyscy palmierzy, którzy się
zgłoszą do moich kwater, będą
zatrudnieni na holenderskich
plantacjach za opłatą. Ale każdy
z was schwycony ponownie z
bronią w ręku, będzie przez
moich żołnierzy rozstrzelany. I
ciebie, gdy po raz drugi
staniesz przeciw wojskom
holenderskim, nie minie nasza
kula. Jak się nazywa twój ojciec
trzymany w lochach Olindy?
Sierżant zadrżał. Pod jego
orzechową skórę wpłynęła żółta
bladość.
- Mój ojciec, wasza
dostojność... tak jak i ja...
Fernandez Piaz... - bełkotał
niewyraźnie.
- Christians!
- Jestem, wasza dostojność!
- Za najbliższym pobytem w
Olindzie upomnisz się o tego
starca.
Krzysztof już skręcał konia.
Jeszcze z siodła krzyknął:
- W tej chwili puść ich
wszystkich w las! Niech wiedzą,
że walczymy tylko z Hiszpanami.
- Dziwne obyczaje. - Poen
pochylił się do Westfalingera
ściszając głos aż do ledwie
dosłyszalnego szeptu.
Muszkieterzy cofnęli się w
bok, może nawet w tej chwili
bardziej niż jeńcy zaskoczeni.
Ale już nie mieli w ruchach
żadnego wahania. Wiedzieli, że
Arciszewski, który oto zwalniał
na ich oczach znienawidzone
"czarne bydło", mógł równie
dobrze rozstrzeliwać własnych
niesubordynowanych żołnierzy.
Zresztą byli mu ślepo posłuszni
nie z samego strachu, ale z
głębokiego podziwu dla
nieustraszonego, zwycięskiego
dotąd wodza.
Fernandez nadal nie wierzył.
Jakby sprawdzając treść
posłyszanych słów, prostował z
chrzęstem uwolnione z więzów
palce. Jeszcze zresztą czuł w
zdrętwiałych przegubach rąk
ucisk ostrego trzcinowego
powrósła, choć dłonie miał już
wolne. Murzyni, dalej niepewni
życia, skupili się koło niego w
zbitą gromadę. Pomału zaczęli
się cofać poza pnie drzew
spiętych szubienicznym drągiem i
patrzyli spode łba to na
żołnierzy, to na konie. Nagle,
jakby na czyjś niedosłyszalny
rozkaz, puścili się pędem w głąb
lasu.
Za nimi szedł samotny
Fernandez, zanurzony prawie po
pas w trawach. W pewnej chwili
przystanął jakby przed
przeszkodą i pochylił się ku
chwastom.
- Patrzcie! - zawołał Poen. -
Ten łajdak gotów się odwrócić i
rzucać na nas nowe wyzwiska.
Mylił się Poen. Fernandez
urwał zwisający mu z ramion
rękaw, rzucił go w chwasty i
poszedł szybkim marszem naprzód.
Krzysztof skierował swój
oddział ku kwaterze. Grupa
oficerów i dragonów jechała za
nim w milczeniu. Poen cmokał i
mruczał do Wesfalingera:
- Postępuje jak szalony. Nie
po to nasi żeglarze zostawili
swe trupy w Zatoce Wszystkich
Świętych.
- Nic nie rozumiem -
przytakiwał Westfalinger. -
Ciekaw jestem, co na to powie
admirał Lichthardt i Rada
Kompanii w Recifie. Nie daj
Boże, by te dzikusy przestały
się nas lękać. Będą nas wtedy
rżnąć z zasadzki jak baranów.
Nie chcę prorokować, ale dzicy
będą jeszcze jeść pieczeń z tego
polskiego pułkownika.
Nawet major Hinderson, któremu
już żar tak nie doskwierał, bo
dzień miał się ku schyłkowi, a
szara zieleń niebosiężnych drzew
wydychała z siebie nieco chłodu,
kiwał głową w zadumie. On jeden
wszakże nie taił swego
zdziwienia. Jadąc stępa tuż za
koniem Krzysztofa, przeczekał,
póki pikada nie poszerzyła się
na szerokość dwóch jeźdźców,
potem zrównawszy konie zagadnął:
- Wasza dostojność, nie wiem,
co na nich lepsze - miękka ręka
czy stryczek? Indianie Camarona
ćwiartują naszych schwytanych
żołnierzy.
- Toteż nasi biją się z nimi
do ostatniego tchu. Ale, kochany
majorze, nawet i to nie
najważniejsze. Nie walczymy z
Brazylianami, tylko z
Hiszpanami... Może czas
pokaże...
Rozdział III
Twierdza Arrayal była dalej
nie do zdobycia. Przystępu do
niej broniła natura i człowiek.
Dość wyniosłe wzgórze nad
obszerną kotliną pod murami
piaszczystą, dalej pokrytą
niskimi zaroślami, panowało na
odległość muszkietowego strzału
nad odsłoniętą przestrzenią.
Twierdza miała przy tym
przemyślaną budowę, nadaną przez
portugalskich inżynierów. Mury
wrzynały się dziesięcioma
klinami w piach i tworzyły nieco
spłaszczoną gwiazdę najeżoną
bastionami. Żadnego nie było
dostępu, bo jeszcze fosa,
głęboka na półtorej piki, wiła
się wokół murów, a pośrodku niej
stał wysoki wał ziemny, ubity
prawie na kamień, zeskorupiały
od deszczów i spiekoty ognistego
słońca.
Wódz wojsk
hiszpańsko_portugalskich
Albuquerque pozostawił w murach
fortecy sporo dział, wiele
beczek prochu, jak i olbrzymią
na te czasy, ponad tysiąc ludzi
liczącą załogę, nieźle
zaopatrzoną w żywność. Nie byle
jaki także oficer dowodził
obroną Arrayalu, bo dzielny
Andrzej Marin, dla którego nic
to było wypadać nocą czy dniem
spoza warownych bram i niepokoić
holenderskie forty usypane wokół
fortecy. Zresztą co pewien czas
sam Albuquerque atakował od tyłu
szańce holenderskie.
Wszelako wszystkie już drogi
prowadzące do Arrayalu były
przez Arciszewskiego odcięte.
Otoczył twierdzę wieńcem pięciu
redut, z których każda miała
inne zadanie, choć wszystkie
zbudowano w celu ostatecznego
wydławienia załogi Arrayalu.
Na północnym cyplu owego
pierścienia redut stał fort
kapitana Verdoesa. Jedynie tam
było wzgórze równe wyniosłością
Arrayalowi, tyle że zbyt odległe
od twierdzy. Kapitan Verdoes
mógł więc dalekonośnymi
półkartaunami i
dwunastofuntowymi działami bić w
oblężone mury. Nie groziła mu
wprawdzie żadna wycieczka
Marina, ale za to reduta jego
musiała dość często wytrzymywać
na sobie ataki podchodzącego z
lasów Albuquerque'a.
Reduta majora Hindersona,
najwcześniej zbudowana, stała po
przeciwnej, południowej stronie
Arrayalu, tuż przy rzece
Afogadas, nazwanej tak od
stojącego na jej brzegu osiedla
i zamku tego samego imienia.
Szaniec Hindersona, usypany z
wielką stratą żołnierza, kiedy
jeszcze wojska Albuquerque'a
stały po lewej stronie rzeki,
należał teraz do
najbezpieczniejszych umocnień
wojsk Arciszewskiego, bo załoga
Verdoesa odcięła od północy
armię hiszpańsko_portugalską.
Hinderson miał obecnie za
zadanie zabezpieczać dowóz
amunicji i żywności ze statków i
z barek nadpływających nurtem
rzeki.
Trzy inne reduty usypano
blisko twierdzy. Od wschodu, w
odległości mniejszej niż nośność
muszkietu, leżał ze swą załogą
prawie pod gołym niebem, tyle że
za palisadą i rowem, kapitan
Christians. Znosił ulewy
brazylijskich deszczów i
zaledwie pod szałasem z liści
krył się przed płomiennym żarem
słońca. Jedynie nocą miał tu
trochę wytchnienia, sypiając na
zmianę ze swymi żołnierzami w
naprędce wykopanych lochach,
które za dnia niszczyły
nieustannie hiszpańskie działa.
Ale Christians miał
najcelniejszych muszkieterów,
więc mógł dzień w dzień zza
krzaków swego szańca nękać
Hiszpanów na murach. Każdy jego
żołnierz wycinał na kiju
bambusowym kreski, licząc
celność swych strzałów. I sam
Christians też palił z
muszkietu, pogwizdując swe
ulubione piosenki znad Amsteli.
Zachodni, czworoboczny szaniec
Ernsta odcinał Arrayal od lasów,
skąd podchodziły niekiedy
oddziały hiszpańskie i kolumny
krajowców pędzone przez
zdobywców Ziemi Świętego Krzyża.
Od ostatniej potyczki Ernst już
nie miał tylu trosk na głowie,
bo dostał trzy nowe moździerze,
które wprawdzie więcej robiły
huku niż spustoszenia, ale
odstraszały wypady z lasów, jak
i wycieczki z twierdzy. Ataki te
stały się zresztą mniej
uciążliwe, bo reduta
Christiansa, tak bliska
twierdzy, mogła w każdej chwili
zagrozić opuszczonym murom.
Krzysztof miał pod
bezpośrednim dowództwem piątą
redutę, swoją zarazem kwaterę.
Dowodził stąd całym oblężeniem i
wznoszeniem fortów, z których
ostatni, szósty, czekał jeszcze
na zbudowanie. Tak szczelny
pierścień szańców był mu
potrzebny, by nie marnować
żołnierzy w krwawych szturmach.
Naglony pisemnie z Recifu przez
radców Zachodnioindyjskiej
Kompanii do pośpiechu w
zdobywaniu twierdzy, opierał się
ich woli. Mając niewielkie
wojsko, bo raptem nieco więcej
żołnierza, niż liczyła załoga
Arrayalu, nie urządzał
szaleńczych szturmów na mury
fortecy, lecz zaciskał ją
przemyślnie redutami.
Dwunastego dnia po odpłynięciu
statków Poena i Westfalingera
czaty znad rzeki przyniosły do
kwatery nową wiadomość.
- Wasza dostojność, barka pod
flagą holenderską na rzece.
- Barka? Któż tam, u licha? -
zdziwił się Krzysztof. Zazwyczaj
przybijały statki z dowozem
chleba i amunicji, ale
nadpływały z wielkim
opóźnieniem, na ogół nie
częściej jak raz na miesiąc. A
tu niedawno przyszły przecież
dostawy na statkach Poena i
Westfalingera.
- Żołnierze, którzy na wodzie
strażują, mówią, że bardzo
nieładowna, bogata z wyglądu.
Chyba ktoś z Rady w Recifie...
- Daj znać, gdy podpłyną!
Po wyjściu muszkietera
Krzysztof spojrzał pytająco na
zebranych w namiocie oficerów.
Było ich trzech w tej chwili:
Hinderson, częsty gość na
kwaterze, bo dowodził całkiem
już bezpieczną redutą, Bayert,
młody porucznik z pucołowatą
twarzą, i ponury Foultons.
Hinderson, zmęczony jak zawsze
dusznością powietrza, zaczął
matowym głosem:
- Widać ich dostojnościom
stęskniło się za nami. Może sami
chcą popróbować szturmu? -
uśmiechnął się zgryźliwie.
- Skorzy oni do tego, tylko że
naszymi rękami.
- Żarty żartami, ale pewnie
będą nam głowę suszyć, byśmy
podesłali posiłki pułkownikowi
Schkoppemu.
- W ich głowach i to się może
urodzić. Raczej nam zdałoby się
więcej żołnierza niż Schkoppemu.
Nazareth wątła twierdza.
Zobaczymy, z czym przybywają.
Nie będziemy sobie zawczasu
głowy kłopotać, wracajmy do
naszej sprawy. - Krzysztof
pochylił się nad zwisającą ze
stołu wielką kartą. - Ten pijak
Peters znowu mnie zawiódł. Mój
rysunek może niedołężny, ale w
obliczeniach pewny. Kawalerowie,
potrzebna nam szósta i ostatnia
reduta, na pół pistoletu od
twierdzy. Zadanie równie trudne
jak Christiansa, ale będziemy
otwierać ogień z dział i
szachować obrońców Arrayalu. Z
chwilą usypania ostatnich
szańców zaczniemy szturmy na
twierdzę.
Przerwał i popatrzył na dwóch
młodych oficerów, Bayerta i
Foultonsa. Na oko stanowili
przeciwieństwo. Pulchny na
twarzy Bayert miał skórę nawet
niewiele opaloną w porównaniu z
brązowymi, kościstymi szczękami
Foultonsa.
Pomyślał przez chwilę: "Który
z nich? Foultons pewniejszy.
Gdyby była potrzeba, własnymi
rękami wykopie szaniec. Ale
bardziej tu w kwaterze
potrzebny."
Zwrócił się Do Bayerta:
- Popatrz, na zachód od
spalonych domostw trzeba wznieść
wysoki wał, za nim ustawić nasze
oblężnicze machiny...
Bayert słuchał zaskoczony.
Gładkie policzki zapłoniły mu
się jak u dziecka. Do tej
chwili, urażony w swej ambicji,
bo miał jej więcej niż wojennego
sprytu, zazdrościł młodszemu od
siebie Christiansowi dowództwa
wysuniętej do przodu reduty.
Teraz dostawał zadanie od
tamtego jeszcze trudniejsze.
Budować fort na pół strzału
pistoletu od murów fortecy, to
bynajmniej nie fraszka. Rozsunął
szeroko buty i powiedział nawet
z przesadną dumą:
- Dziękuję waszej dostojności
za wyróżnienie.
Krzysztof popatrzył na niego z
ukosa.
- Nie wyróżnienie to, lecz
rozkaz. Równie dobrze mógłby to
zrobić Foultons.
Bayert stropił się nieco, ale
wiedział, że żadnego już słowa
nie można tu powiedzieć.
- Teraz rozważmy plan
uderzenia. Za tydzień pójdziemy
do szturmu. Majorze, my obaj
poprowadzimy atak od rzeki i od
mojej kwatery, jesteśmy bowiem
na wprost bram Arrayalu. Kapitan
Ernst ma doborową piechotę i
puszkarzy. Jego zadaniem
będzie...
Słuchali nachyleni. Hinderson
opuścił ku mapie twarz pokrytą
bruzdami. Długi nos oficera
zdawał się dziobać wyrysowane na
szkicu bastiony twierdzy. Bayert
już nie mógł bardziej zmrużyć
szparek swoich oczu, bo gdy
nachylił twarz, obrzękła mu
całkiem skóra lśniących
policzków. Nie wiadomo, jakim
cudem jego wzrok przeciskał się
przez wąskie szczeliny powiek.
Od czasu do czasu poruszał się
niecierpliwie, by bodaj na
chwilę nastawić ucho ku wejściu
i uchwycić głosy przylatujące
znad niedalekiej rzeki. Dziwne
mu się wydawało, że dowódca
zapomniał o zapowiedzianym
przyjeździe barki.
Toteż on pierwszy zauważył
ruch poza płótnami namiotu.
- Wasza dostojność, zdaje się,
że już przybyli...
- Kto?
- Ich dostojności radcowie z
Recifu.
Krzysztof nie podnosząc głowy
znad stołu rzucił mimochodem.
- Kawalerze, dla ciebie ruch
poza namiotem ważniejszy niż
plan uderzenia?
Bayert znów się stropił i
pośpiesznie pochylił nad mapą. Z
jakimże jednak zdumieniem
słuchał w tej chwili słów
Krzysztofa.
- Foultons, gdy od jutra ty -
podkreślił Krzysztof wymownie -
obejmiesz dowództwo nad szóstą
redutą, usypiesz tu wał wysoki
na dwie piki.
- Tak jest, wasza dostojność -
wykrztusił Foultons. Na twarzy
jego nie drgnął żaden muskuł.
- Za wałem ustawisz machiny
oblężnicze, bo od ciebie wyjdzie
najtęższy atak na Arrayal.
Żołnierzy masz doświadczonych.
Gdy Bayert gryzł wargi z
zawstydzeniem, po brzydkiej
twarzy Foultonsa przebiegał
teraz radosny uśmiech.
Pojaśniały mu oczy i ich blask
pokrył całą brzydotę ostrych
rysów.
- Dziękuję, wasza dostojność.
W tej chwili poruszyły się
płótna. Żołnierz stojący u
wejścia zameldował donośnie:
- Ich dostojnoście radcowie z
Recifu.
Meldunek był spóźniony. Już
stała w wejściu cała gromada.
Nawet nieco pociemniało, bo
postacie wchodzących dygnitarzy
odcięły namiot od światła, a
jeszcze pojawił się u wejścia
cień olbrzymich jedwabnych
parasoli niesionych nad głowami
dostojników.
- Mości pułkowniku, nawet
przed kwaterą nas nie witasz?
Mówił te słowa ekscelencja
Stauhouver, najbardziej wpływowy
z członków Rady Kompanii. Ale
choć głos radcy nasycony był
urazą, Krzysztof nie zdradzał
żadnego zakłopotania. Tego
brzuchatego kupca znał dawno, od
chwili, gdy go razem z trzema
innymi radcami Kompanii wiózł
morzem z Amsterdamu do zdobytego
przez siebie w poprzedniej
wyprawie Recifu.
Pyszałkowaty kupiec drażnił go
od pierwszej chwili swym
zachowaniem i zadufaniem w
sobie. Choć znał się najlepiej
na wszelkim handlu - od jedwabi
ostindyjskich począwszy, na
cukrze i czerwonym drzewie
brazylijskim kończąc - to
nawykiem nieuka lubił udawać
znawstwo i w wielu innych
sprawach. I żeglarstwo jakoby
było mu nieobce, i artyleria,
dowodzenie żołnierzem, miewał
nawet naiwne pomysły
strategiczne.
Toteż Krzysztof posłyszawszy
jego głos skrzywił wąsem, jakby
odpędzając sprzed twarzy
moskita, i podniósł ociężale
głowę znad papierów. Zobaczywszy
jednak, że i drugi radca, jego
dostojność Carpentier, wchodzi
do namiotu, ożywił się.
- Witam was, dostojnoście.
Darujcie, panowie, że nie
oddałem przed kwaterą honorów
należnych tak znacznym gościom,
ale nie raczyliście, panowie,
wcześniej powiadomić o
przyjeździe...
- Zaskoczyć chcieliśmy, mości
pułkowniku, czy też hulatyka tu
nie za wielka, bo wiwaty ze
szańców słychać o milę -
żartował Carpentier witając się
serdecznie z Krzysztofem.
- Co dzień mam taką zabawę, bo
w Arrayalu nie mniej prochów niż
u nas.
- No właśnie, przygrywacie
sobie wzajemnie do tańca.
Niestety, smutna to zabawa, bo
jeno jedna płeć w obozie.
Stauhouver, który tu wszedł
nadęty, był najwyraźniej
zgorszony poufałym tonem
rozmowy.
- Żarty żartami, wasza
dostojność - karcił Carpentiera
- ale wiadomo, że nie o nasze
persony tylko chodzi. Żołnierz
gotów nie doceniać władzy
Kompanii, skoro wita się nas tu
bez należnego szacunku.
- Mogę zapewnić waszą
dostojność, że żołnierze moi
czczą Kompanię w osobach swych
dowódców. Ja tu przed nimi
reprezentuję holenderską władzę.
A żołnierz już taki jest, że
ceni buławę i rapier. Siadajcie,
dostojnoście i darujcie, że z
miejsca zapytam, bo czas
wojenny, jakiej to ważnej
sprawie zawdzięczam tak
zaszczytną wizytę?
Stauhouver nie kwapił się z
odpowiedzą, chcąc swą
wstrzemięźliwością podkreślić,
że nie po to przybył, by mu
zadawano pytania. Mniej
powściągliwy był Carpentier:
- Mości pułkowniku, pierwszy
nasz obowiązek powtórzyć słowa
zaufania, jakie ma Rada Kompanii
do waszej dostojności, do jego
dowództwa i dzielności. Kompania
wie, ile twojej osobie
zawdzięcza... Rzecz jednak w
tym, że dość długo już nie mamy
raportów o stanie oblężenia.
Stauhouver oparł na kolanach
ręce i dodał:
- I o ruchach wojsk
Albuquerque'a niewiele wiemy.
- Czasu tu na pisanie nie
mamy. Albuquerque odparty od
twierdzy, oblężenie zamknięte -
powiedział Krzysztof krótko,
prawie bagatelizująco.
- Oblężenie! - Stauhouver
zaczął stukać palcami po
kolanie. - Czy oblężeniem
Arrayalu zniszczymy wojska
Albuquerque'a?
- Dotąd myśmy chodzili za nim
po puszczy, a on, kiedy chciał,
krył się w Arrayalu. Gdy
zdobędziemy twierdzę, role się
całkiem zmienią. Już się zresztą
zmieniły. Hiszpanie w polu, a my
w szańcach. Niedawno chodziliśmy
jak uparte mrówki między morzem
a wąskim skrajem lądu. Tyle dało
się ujść, na ile strawy i prochu
udźwignął koń i żołnierz. Takie
wojowanie mogłoby się ciągnąć
latami.
- Brzeg oczyszczać - to rola
naszej armii. Brzeg zająć - to
jakby obręcz zacisnąć wokół
Hiszpanów. Wtedy nasze statki
mogą brać zewsząd transporty.
Handel, mości pułkowniku, to dla
Kompanii rzecz najważniejsza. Ot
co!
- Nie za pilnowanie handlu,
jeno za bicie Hiszpanów biorę
swój żołd od Kompanii. Biję ich
tam, gdzie najsilniejsi.
Zdobywszy Arrayal będziemy
władać wielkim szmatem ziemi,
damy dowód trwałości naszej
władzy i pozyskamy Brazylian.
Oni nie z miłości do Hiszpanów,
ale ze strachu przed nimi dotąd
ich władzy słuchają.
- Racja - przytaknął dość
wątłym głosem Carpentier w
obawie, czy mu i tego Stauhouver
za złe nie weźmie.
- Twierdze i miasta mieć w
swych rękach - rzecz
niewątpliwie słuszna -
potwierdził Stauhouver - ale
koszty, koszty, mości
pułkowniku! Ogromne wydatki
obciążają Kompanię. Oblężenie
trwa już drugi miesiąc.
Transporty, żywność, prochów
wiele...
- Czas to znikomy, gdy się
stoi wobec takiej twierdzy.
Ekscelencjo, żołnierza zbyt dużo
nie mamy - wtrącił Hinderson.
- Czterdzieści dwa żagle,
fluty i galeony to mało?
- Galeony... - nachmurzył się
Krzysztof. - W tym właśnie sęk,
że one nie pod jednym
dowództwem. Dwadzieścia pięć
jachtów i okrętów leży
bezczynnie z kilku tysiącami
załogi na wodach pod Bahią. Cóż
mogą zdziałać bez lądowego
żołnierza? Dopóki naczelne
dowództwo nad armią lądową i
flotą nie będzie powierzone
jednej głowie, Holandia nie
opanuje Brazylii.
Stauhouver zrobił minę znawcy,
jakby zaskoczonego tak pochopnym
powiedzeniem.
- Sama flota objęła w
posiadanie Jawę i Borneo,
Celebes i Ceylon.
- Ba! Nie zaprzeczam, ale
przeciw komu walczyła? Kraje te
były bezbronne. Lud nagi, nie
uzbrojony i dziki stanął przeciw
muszkietom. Nie zapominajcież,
wasze dostojnoście, że tu
wojujemy z Portugalczykami i
Hiszpanami. Arrayalu z galeonu
nie weźmie. Ale gdyby tak nasza
flota wysadziła na ląd
żołnierza, choćby pod Bahią,
Albuquerque czy Bagnuolo nie
mógłby tu krążyć wokół nas z
całą siłą ani pozostawić ponad
tysiąc żołnierza za murami
Arrayalu. Tymczasem cała armia
holenderska służy jedynie za
skład amunicji i do ochrony
handlowych statków. Dla nas
użyteczne są tylko statki
pomocnicze, zdolne wpływać na
wody większych rzek. Gdy
podejmujemy jakieś zadanie w
głębi lądu, flota musi
pozostawać bezczynna, a my
oczekując dostaw broni i
żywności musimy się trzymać
brzegu jak kaczka rowu.
Albuquerque dobrze wie, ile
możemy udźwignąć na plecach, i
już wiele razy wciągał nas w
głąb lądu. Ledwie gdzie
dojdziemy, to już tchu w
ludziach niewiele i pusto w
żołądku. I dlatego mówię stale
to samo - dopóki nie będziemy
mieli jednego dowództwa nad
żołnierzami i bodaj nad częścią
floty, niewiele tu zrobimy. W
tym także przyczyna, że chcę
twierdzę mieć na oparcie tyłów.
I wierzajcie mi, wasze
dostojnoście, nie ruszę się
stąd, dopóki nie wezmę Arrayalu.
Carpentier słuchał cierpliwie,
w duchu potakując, bo zawsze
potakiwał, ilekroć ktoś mówił z
wielkim przekonaniem. Zachowywał
się tak i na tajnych
posiedzeniach radców Kompanii, w
rozmowach z despotycznym
Stauhouverem i u siebie w domu.
O tym zresztą mógłby najwięcej
powiedzieć sam Stauhouver, który
znał jejmość małżonką radcy,
mającą w każdej sprawie bardziej
stanowczy sąd od męża. Choć więc
zawsze uległy wobec Stauhouvera,
tu, przy tak głośnym dowódcy,
czuł się mniej zależny od woli i
wpływów potężnego kupca
kręcącego Radą w Recifie.
Zresztą nie tylko cenił, ale i
lubił Arciszewskiego. Podobał mu
się ten wódz mający w sobie tyle
dzielności i odwagi, przymiotów,
za którymi radca Carpentier całe
życie tęsknił. Był także kupcem,
choć o ileż mniej szczęśliwym w
transakcjach niż napchany złotem
Stauhouver, ale równie jak
majątek imponowała mu cudza
sława rycerska, męskość i
stanowcza decyzja. Nic z tych
cech nie posiadał, choć zawsze
go urzekały. W Radzie Recifu
znalazł się w zespole ludzi
myślących nie o sławie i
wielkości, nie o chwale
Holandii, ale o doraźnych
zyskach z akcji kolonialnej.
Bywało jednak, że i on zdobywał
się na heroizm własnego sądu.
Czasem na naradzie w Recifie
spierał się na temat stosunków w
nowo zdobywanej ziemi ze swymi
współtowarzyszami, z Wetkinsem,
Van Ceylenem czy nawet z tym tu
pękatym komisarzem od dostaw
wojskowych, Stauhouverem.
Stauhouver, przeciwnie, nie
cenił żadnych cnót nie dających
się przeliczyć na floreny. Cenił
jedno - cyfry. Umiał więc przede
wszystkim liczyć ładunki statków
odpływających z Recifu do
Amsterdamu, mierzyć pojemność
magazynów pod Olindą i Bahią czy
też kontrolować wydatki związane
z rozwojem handlu Kompanii.
- Koszt oblężenia olbrzymi -
mówił teraz. - Żołnierz
wyłącznie na utrzymaniu naszych
magazynów. Zważ, drogi
pułkowniku, że wojsko twoje,
odkąd siedzi tu w szańcach, nie
zdobywa żadnej strawy w terenie.
Powstało poruszenie w
namiocie. Foultons, poderwany
oburzeniem, połknął jakieś nie
wypowiedziane słowo. Tylko
Bayert zdawał się nic nie
widzieć, jakby był stąd daleko
myślą.
Krzysztof popatrzył zimnym
wzrokiem na napuszonego radcę.
- Poruczniku Foultons,
przywołaj pierwszego lepszego
żołnierza, niech przyniesie
chleb, który tu jemy.
Nieoczekiwane to było
zlecenie. Foultons rzucił rozkaz
przed namiot. Hinderson
uśmiechnął się z zadowoleniem i
już mu krew odbiegła z twarzy.
- Nic nie rozumiem... - zdawał
się dziwić Stauhouver.
- Zaraz wasza dostojność
zrozumie. Otóż jest -
Arciszewski brał z rąk
muszkietera kawał ciemnego jak
glina chleba. Rozłamał go na pół
i pokazał. - Ziemia jaśniejsza
niż to spieczone błoto. Oto, co
nam wasza dostojność przysyła na
flutach, i to raz na cztery
tygodnie. Nie wiem, jakim
sposobem koszt naszej krwi można
równać z ceną takiego jadła.
Wasza dostojność - mówił z
wyraźnym przekąsem w głosie -
jako komisarz od dostaw, zapewne
nie wie, jak nas oszukują
wojskowi dostawcy z Recifu.
Stauhouver wziął do rąk chleb,
obwąchał go, zdawał się dziwić
niepomiernie.
- Oszukują, to jasne. Płacimy
za przednie pieczywo. To
łajdactwo! - mówił głośno, by
wszyscy słyszeli jego oburzenie.
Żołnierz zgarniał pokruszony
chleb i zabierał się Do wyjścia.
- Czekaj! - rozkazał
Krzysztof. - Popatrzcie, wasze
dostojnoście, na jego buty.
Rozciapane w błocie, zżarte
przez czerwoną glinę. Czy wasza
dostojność - mówił znów tylko do
Stauhouvera - nie wie, że w
Brazylii trzy dni ulewy, a jeden
dzień niedżdżysty? Całymi
tygodniami żołnierz stoi w
wodzie na szańcach. Mierzymy tu
w kubłach ilości spadającego
dżdżu, bo i aurę trzeba badać na
tej ziemi. Przez sześć miesięcy
naciekło wody na wysokość
muszkietu. Chyba wystarczy, by
buty z nóg spadały.
Stauhouver chował
instynktownie lśniące kamasze
pod ławę. Niewiele je jednak
skrył, bo otłuszczone kolana nie
puściły łydek do tyłu.
- Przykro słuchać, mości
pułkowniku. Ostre to oskarżenie
naszych władz w Recifie...
- Mówiono przed chwilą, że
koszt naszej krwi zbyt wielki,
więc odpowiadam jako dowódca
tego dzielnego wojska. Domagam
się lepszej strawy, ubrań i
uczciwych dostaw dla żołnierzy.
Jeśli tego nie dostanę, złożę
raport do burmistrza Amsterdamu
albo do Rady Dziewiętnastu.
Droga to jednak będzie ostatnia.
Stojący za Krzysztofem
oficerowie podnieśli dumnie
głowy. Nie byle jaki dowódca
mówił w ich imieniu do wysokich
przedstawicieli rządu. Ich
pułkownik to nie tylko postrach
Hiszpanów i krajowców, ale wódz
troskliwy o żołnierzy, sam
chodzący w niewiele lepszych od
muszkieterskich butach,
sypiający, gdy potrzeba, pod
gołym niebem. I ten sam, co i
oni, chleb jedzący.
Carpentier patrzył od dłuższej
chwili w ziemię. Zawstydzony,
nie zabierał głosu. Dobrze
wiedział, gdzie leży przyczyna
niedostatku żołnierza. Ten tu
przecież kupiec amsterdamski,
najbogatszy z członków rady,
zarządzał dostawami. Wiele można
by o tym mówić, a w każdym razie
niełatwo byłoby się doliczyć,
ile złota zbijał na swym
stanowisku. Wystarczyło porównać
ten chleb z pieczywem, jakie
jadła załoga Recifu. Inny tam
piekło się na pokaz dla
nielicznego żołnierza stolicy,
inny wożono barkami do obozów.
Carpentier jednak był za
sprytny, a i za mało stanowczy,
by swym zachowaniem zrazić
potężnego Stauhouvera, choć
formalnie byli sobie
równorzędni. Toteż uchylając się
od dyskusji nad dostawami zaczął
z innej beczki:
- Oblężenia zdjąć nie możemy i
nie po to zresztą przybyliśmy.
Skoro, jak jego dostojność
pułkownik Artischau mówi, koniec
oblężenia zbliża się ku nam
niechybnie, więc da Bóg,
niebawem zejdzie nam i ta troska
z serca. Inne jeszcze sprawy
tutaj nas sprowadziły. Doszły do
Rady wieści, że wasza
dostojność, trochę na własną
rękę, zbyt pobłażliwie traktuje
dzikich stojących przeciw nam u
boku Hiszpanów. Rada obawia się,
że wyniknie stąd mniejsza
lękliwość plemion przed siłą
naszej Kompanii i Ich Potęg
Stanów Jeneralnych Holandii.
Admirał Adrian Pater, Panie
świeć nad jego duszą, wieszał
pochwyconych Indian czy
zdradzających nas Murzynów i
samym strachem oczyścił brzegi
Brazylii.
Krzysztofowi nieobce były w
dotychczasowej jego tułaczce
brazylijskiej różnorakie
pretensje Rady, więc go te słowa
nie zaskoczyły. Posłyszawszy
jednak nazwisko admirała
uśmiechnął się gorzko i z
poczuciem wyższości przerwał:
- Admirał Pater robił to samo
co jego poprzednicy. Ostry i
nieugięty był wobec kolorowych i
bezbronnych, ale przeciw
Hiszpanom i Portugalczykom
niczego tu nie zdziałał. Tyle
że, jak przystało na dzielnego
dowódcę, z honorem zginął.
Dobrał trafny argument,
wszyscy spochmurnieli. Każdy tu
przecież pamiętał o haniebnej
klęsce admirała Patera u brzegów
Pernambuco. Admirał stracił
wtedy szesnaście galeonów.
Stauhouver nie bardzo wzruszył
się tym wspomnieniem. Z chwilą
gdy rozmowa zeszła z tematu
chleba i butów żołnierskich,
nabrał z powrotem pewności
siebie. Podniósłszy głowę
zaczął:
- Tak czy inaczej, mości
pułkowniku, więźniów z niewoli
wypuściłeś. Od tej chwili
Murzyni na plantacjach będą łby
podnosić, choć i tak z tego
czarnego bydła niewiele pracy
można wydobyć.
- Praca na plantacjach
cukrowych, to nie moja troska,
choć dobrze wiem, i to waszym
dostojnikom nie szkodzi
zapamiętać, że człek szanowany
lepiej pracuje niż bity.
Murzynów wolno puściłem i nie
zawiodłem się w swych
przewidywaniach. Przedwczoraj
zbiegło ku nam z lasu kilkunastu
Czarnych. Już wiedzą, że miejsce
ich po naszej stronie, że my nie
tacy, jak im głoszą o nas
Hiszpanie i misjonarze.
Stauhouver się ożywił.
- Przechodzą na naszą stronę?
Ach, to nowe i ważne... to
bardzo ważne, pułkowniku.
Niewolników brak na plantacjach,
a Murzyn na fermie bardziej
wydajny niż Tupajos, co jeno
węszy, jak uciec z pracy na
roli. Wasza dostojność, ile razy
przyjdzie barka z żywnością,
trzeba odstawić palmierów do
Recifu, pod mój zarząd...
Krzysztof rozłożył ręce z
udaną bezradnością.
- Do budowania szańców u mnie
potrzebni, a niektórzy i pod
muszkietem nauczą się chodzić. Z
bronią lub kilofem w ręce, pod
moim dowództwem, będą się czuć
bardziej wolni niż na
plantacjach.
Złe iskry nabiegły w oczy
Stauhouvera tak szybko, jak
rodzące się nagle cyfry w jego
głowie.
- Zaraz, zaraz... proszę
waszej dostojności, spróbujmy
się dogadać. Za każdą głowę
można by jakąś sumę ustalić...
Plantatorzy chętnie zapłacą.
- Wasza dostojność raczy
pamiętać, że nie dla łapania
niewolników ja tu w lasach
stoję.
Stauhouver zagryzł wargi. W
duchu pomyślał o naiwnej
uczciwości tego dowódcy, tak
różnego od wszystkich jego
poprzedników. By nic nie stracić
ze swej powagi dygnitarza,
powiedział wymijająco, niemniej
jednak wyniośle:
- Widzę, że zarząd Kompanii
musi i tej sprawie czas
poświęcić. Nie można zmieniać
porządków i postępowania z
tubylcami bez naszej zgody,
mości pułkowniku. Od tych spraw
jest Rada w Recifie.
- Jako dowódca sił wojskowych
sam odpowiadam za wojenne
działania. Moje prawo postępować
z jeńcami czy ochotnikami według
potrzeb wojennych.
Stauhouver pokręcił się na
ławie, zabrakło mu argumentów.
Wiedział, że nie Rada w Recifie
mianowała tego krnąbrnego
pułkownika, ale centralny zarząd
Kompanii w Amsterdamie, Rada
Dziewiętnastu, ludzie jeszcze
bardziej odeń wpływowi. Na
dodatek w przebiegłym umyśle
kupca powstał w tej chwili
domysł, że Arciszewski musi coś
więcej wiedzieć o tych dostawach
dla wojska i pewnie dlatego tak
ostro występuje. Ba, przecież
przed chwilą nawet groził, że
się odniesie do Amsterdamu.
Teraz Carpentier uznał, że
pora na jego wystąpienie.
- Jak z Murzynami postępować,
przyszłość okaże, myśmy tylko
chcieli poznać twoją opinię,
mości pułkowniku, bo o wszystkim
nam wiedzieć trzeba. Osobiście
uważam, że używamy armat i
muszkietów z konieczności,
podobnie jak Ostindyjska
Kompania na Malajach. Wiadomo,
że handlem, gospodarką rozumną
trzeba nam sprzęgnąć te kraje z
Niderlandami. Ale na razie
wszystko mąci wojna z
bestialskimi Hiszpanami.
Ostatnią tedy jeszcze poruszę
sprawę. Szpiegowie nasi z
Madrytu donieśli, że król Filip
zazdrości nam powodzenia w
Brazylii i przygotowuje nową
flotę. Poza wszystkimi innymi
względami pilne nam i z tej
przyczyny jak najszybsze
zdobycie Arrayalu, by wojska
skupić bliżej brzegu.
- Zwykłem zaczęte dzieło do
końca prowadzić. Da Bóg, że
twierdzę w niedługim czasie
zdobędziemy, a rzeczą floty
będzie, jeśli nadejdą posiłki
hiszpańskie, pilnować ich na
morzu. Gdyby, na nasze
nieszczęście, zeszli ze statków
na ziemię, wtedy już moja, a nie
admirała Lichthardta będzie z
nimi sprawa. A teraz, skoro
wasze dostojnoście zaszczycili
swą obecnością nasz obóz, może
zechcą obejrzeć bodaj jedną
redutę i przyjrzeć się
żołnierzowi?
- Otóż to właśnie! - poderwał
się skwapliwie Carpentier,
ucieszony, że drastyczna rozmowa
przeszła bez większego sporu. Bo
cały czas, sprzyjając w duchu
Arciszewskiemu, lękał się, by
mimo woli nie narazić się
Stauhouverowi.
Rozdział IV
Dymy nad murami Arrayalu
kłębiły się nieustannie. Na
redutach Arciszewskiego nie
szczędzono prochu. Biły w
twierdzę moździerze Ernsta,
półkartauny z fortu Verdoesa,
dalekonośne działa z odległej
reduty Hindersona. Christians
nękał oblężonych małymi
falkonetami i celnymi strzałami
muszkietów. Foultons ustawiał
już machiny poza wyniosłym wałem
swego szańca.
Żółte opary siarki, buchające
z granatów, tłoczone ku ziemi
spiekotą powietrza, bardziej
dławiły Portugalczyków niż
wybuchy dział nie zawsze celnych
i nie dość silnych, by kruszyć
potężne obwarowania twierdzy.
Andrzej Marin nie dawał za
wygraną. Rył rowy pod Arrayalem,
poszerzał kazamaty, krył w nich
amunicję i rannych, spędzał na
nocleg do lochów swoich
osmalonych dymem żołnierzy.
Kanonada trzęsła ziemią i
powietrzem, pomnażała się echem
w lasach palmowych, ginąc
dopiero poza nimi, na spalonych
przez Albuquerque'a plantacjach
cukru i ryżu. Osiem najeżonych
narożników twierdzy tonęło raz
po raz w dymie, zrudziałym,
napuchłym od palącego
nieustannie słońca. Czasem zarys
kasztelu zapadał się przed
oczyma oblegających, znikał w
obłokach nieruchawej kurzawy, a
tylko postrzępione pióropusze
palm, wyższe ponad dymy, zdawały
się płynąć na rdzawej chmurze,
niby skrzydła gigantycznego
ptactwa.
Kruszyły się mury i ginął
żołnierz za żołnierzem, padał
puszkarz przy dziale i
muszkieter przy umykającej z rąk
lufie, ale Andrzej Marin nie
poddawał miasta. Co więcej,
jeszcze i teraz nie zawsze
siedział w murach. Bywało, że
wypuściwszy swych konnych
pikinierów poza bramę fortecy,
podchodził wycieczkami pod
reduty, dławił w zarodku próbne
szturmy. Wtedy oddziały
portugalsko_hiszpańskie ścierały
się z Holendrami w polu a często
dotkliwie połamawszy im szyki
uciekały nie pobite pod ochronę
wałów i bramy.
Losy oblężenia wahały się przy
takiej dzielności obrońców.
Arciszewski klął na nieregularne
dostawy amunicji i żywności, tym
częściej opóźniane, że cisza
była w powietrzu i żagle statków
idące morzem ku rzece stawały
się nieruchome, wiotkie jak
zwykłe płótna. Cóż zaś znaczyły
małe transporty łodziami, zawsze
niedostateczne dla
dwutysięcznego wojska.
Zachodziła niekiedy obawa, że
głód może zagrozić bardziej
dotkliwie oblegającym niż
oblężonym, bo na dodatek
podjazdy Albuquerque'a i
hrabiego Bagnuola krążyły
nieustannie wzdłuż wybrzeża.
Obaj hiszpańscy dowódcy, nie
mogąc z zewnątrz atakować redut,
palili plantacje i resztki
dobytku po wsiach brazylijskich,
puszczali z dymem nawet
najmniejsze fazendy, otaczając
pustkowiem wojska holenderskie.
Arciszewski wstrzymywał się z
generalnym szturmem. Każdy
żołnierz padły na tej ziemi była
to przecież strata
niepowetowana. Nie otrzymując od
roku żadnych posiłków z
Holandii, wspomagał nieco swe
siły zgłaszającymi się coraz
częściej pod jego opiekę
Indianami i Murzynami,
palmierami. Ale jedni nadawali
się tylko do zwiadów i
podjazdów, a nie do dział i
muszkietu, drudzy do prac
fortyfikacyjnych. Doświadczony
już żołnierz kolonialny,
wytrawny wódz, Arciszewski nie
kwapił się z atakiem. Wojna w
Brazylii to nie dawne
młodzieńcze boje w Europie pod
Bredą, Kropimuzją czy kurlandzką
Mitawą. Co innego nawet były
ataki jazdy pod Roszelą, kiedy
to dowodził holenderską rotą.
Jakże niepodobne do tych były
boje na ziemi starej Europy, owe
harce i starcia w półzbrojach i
szyszakach, zmagania w polu
ramię w ramię. Leżał i wtedy w
szańcach, dowodził bateriami
dział, ale nie było nad nim
zwrotnikowego słońca, za nim
nieprzebytych dżungli, przed nim
uciążliwych, czasem
trzystukilometrowych marszów
wzdłuż wybrzeża. Tu dziki
Camaron mógł podejść z pół
tysiącem szybkonogich Indian,
zebranych spośród plemion Ges i
Tupi, i kryć się błyskawicznie w
najgęstszej puszczy, przez którą
koń się nie przecisnął, a
człowiek musiał rąbać toporem
drogę dla siebie i objuczonego
wierzchowca. Niekiedy nie miał
tu żadnego bojowego znaczenia
wleczony z trudem falkonet,
który grzązł w rozciapanej ziemi
lub stawał uwięziony splotem
korzeni, zeskorupiałych chwastów
i lian, wplątany w sieć
zdradliwą, czyhającą na osie i
koła.
Tylko zajęcie Arrayalu mogło
utwierdzić wojskowe panowanie
nad terenem. Każde bowiem
zdobyte obwarowane osiedle
przynosiło wypoczynek i ulgę
żołnierzowi, dawało ochronę
Brazylianom, tym oczywiście, co
uznawszy władzę Holendrów
chcieli w ich sile znaleźć
opiekę i obroną przed
znienawidzonymi Hiszpanami.
Toteż Krzysztof o wiele bardziej
cenił zdobywanie osiedli i
fortów niż nawet wielkie, w polu
wygrane bitwy, zwycięstwa
chlubne, ale dające w wyniku
władzę na pustym, pozbawionym
mieszkańców lądzie.
Z początkiem czerwca 1635 roku
zdecydował się na podjęcie
poważniejszych szturmów na
Arrayal. Miał już gotowe nie
tylko szańce, ale i zbudowane
według swych planów machiny.
Trzy dni bił z wszystkich
fortów na mury, czwartego zwołał
ostateczną naradę sztabu.
- Naprzód poharcujemy jazdą.
Pierwszy wyjdzie w pole
Christians - mówił do oficerów.
- Wypuścisz trochę piechoty i
wyprowadzisz swoje dwadzieścia
koni. Marin jak zawsze pchnie za
mury chorągiew, by zetrzeć się z
nimi na przedpolu. Wtedy
wyskoczy Bayert z kilkunastu
końmi. Gdy ich trochę
poturbujemy i wepchniemy z
powrotem w mury, Foultons
wysunie machiny za szańce. Na
koniec urządzimy atak z
wszystkich redut, podszedłszy
rowami już blisko twierdzy
podprowadzonymi.
Gdy nastał oślepiający świt,
który tu jawił się błyskawicznie
po czarnej jak czeluście
piekielne nocy, gdy jeszcze
nieco chłodu płynęło z gęstwy
odwiecznych lasów, kapitan
Christians wyprowadził część
swej piechoty z rowów i puścił
dwadzieścia koni niby na harce.
Piechota przypadła do traw i
rozszerzającym się łukiem
podchodziła z wolna ku twierdzy.
Bayert stał już przed palisadą
głównej kwatery ze swym
niewielkim konnym oddziałem i
patrzył przez szparki powiek na
czerwone bramy Arrayalu,
ostrzelone poziomym słońcem.
Stękał koń pod zażywnym
oficerem, jeszcze po nocy
nienawykły do ciężaru jeźdźca.
Bayert był to żołnierz dość
tępy, choć nie można mu było
odmówić dzielności. Wykonywał
ściśle zlecenia, ale w chwilach
krytycznych brakowało mu zmysłu
inicjatywy. Bił się i szedł
naprzód, w zapamiętaniu bojowym
zapominając, kiedy się cofać,
kiedy powstrzymać od dalszej
walki swych żołnierzy.
Dziś miał w uszach jeden
rozkaz Arciszewskiego. Jeśli
konnica wyjdzie z bram Arrayalu,
trzeba popędzić ukośnym szlakiem
między holenderską piechotą a
twierdzą i rozbić lub wepchnąć z
powrotem dragonów poza bramy.
Toteż gdy za chwilę opadł most
nad fosą Arrayalu i wyskoczył
stamtąd oddział konnych, Bayert
ani chwili nie czekał, choć
zdałoby się nieco cierpliwości,
by wywieść konnicę hiszpańską
dalej od twierdzy.
- W konie! Uderzaj! - krzyknął
do dragonów i już rył kopytami
ziemię. Poderwał swój oddział i
w tumanie kurzu nie widział, że
z bram Arrayalu wypuścił Marin
drugą kolumnę. Ta poszła łukiem
pod las, by za chwilą wziąć w
nożyce pędzący oddział Bayerta.
Krzysztof stał z zapasową
grupą jeźdźców pod palisadą
swojej kwatery. Miał tu zaledwie
kilkanaście koni, nie tyle do
boju, ile do utrzymania
łączności z redutami.
- Ile elegancji w nim, tyle
głupoty! Pawi syn, psiadusza! -
klął na głos, patrząc na
ścierającego się już w polu
Bayerta. - Tych przed sobą
rozbije, ale z boku na kark mu
wjadą.
Potyczka wątłych oddziałów
jazdy niewielkie miała tu
znaczenie. Były to raczej harce
dla podtrzymania ducha bojowego.
Krzysztof znał jednak dobrze
duszę żołnierza. Pierwsze,
choćby małe, zwycięstwo to zapał
i zagrzanie do walki. Rozbicie
zaś dragonów Bayerta przez
Hiszpanów to niewątpliwe
wzmocnienie zaciekłości
obrońców.
Tymczasem Bayert roztarł czoło
nieprzyjacielskiego oddziału i
wrzynał się w jego głąb, ale
lada chwila miała go dopaść
portugalska chorągiew spod lasu.
Nie było czasu do stracenia.
- Za mną! - Krzysztof zatoczył
buławą.
Skoczyło za nim kilkanaście
koni. Za chwilę dopadli
nieprzyjaciela i starli się z
oddziałem pędzącym na Bayerta,
który jakby niczego wokół siebie
nie widząc, pchał konie w przód,
coraz bliżej bramy, ku
spuszczonemu mostowi na fosie.
Może się łudził, że zanim most
podniosą, dopadnie wejścia do
fortu.
Na wale niedalekiej reduty
stojący przy lufach Ernst
chwytał się za głowę i krzyczał
rozwścieczony.
- Głupi Bayert! Jak posłyszy
szczęk szabli, to oleju we łbie
ani kropli! - Ale już wołał
uradowany: - Brawo, Christians!
Bo i Christians przeskakiwał
ze swoimi końmi przez rowy
zapchane własną piechotą i szedł
na pomoc Bayertowi.
Tymczasem dragoni
Arciszewskiego łamali pierścień
Portugalczyków. Nie było to
łatwe zadanie. Zanim ich
dopadli, sypnęły muszkiety z
wałów i zwaliły kilka koni.
Zmąciła się jednolitość ataku.
Starli się koń w koń i utonęli w
kurzawie gliny rozpylonej
kopytami. Ale właśnie nadbiegło
dwadzieścia koni Christiansa i
Holendrom udało się rozbić
przeciwników na dwie strugi.
Jedna, zwarta, uciekała galopem
ku murom, druga, odcięta od
wałów twierdzy, nieliczna, lecz
bardziej skotłowana, nie mogła
wykonać dogodnego zwrotu.
- Christians! - krzyknął
Krzysztof - spychaj ich w las!
Niech tym razem nie wrócą już do
Arrayalu! Cóż to za dureń, ten
Bayert!
Sam spiął konia i skręcił w
bok od pomykających przed nim
zadów końskich. Z lewej strony,
między fortem Ernsta a twierdzą,
widać było otoczonego przez
trzech jeźdźców Bayerta. Słaniał
się na siodle. Jeszcze ścinał w
lewo i prawo, ale ręka chodziła
w stawach miękko i niepewnie.
Tylko błyskawiczne działanie
mogło mu przynieść pomoc, toteż
Krzysztof położył się na koniu i
już w pół minuty siedział na
karkach rajtarów.
- Uciekaj! - krzyknął prawie w
ucho Bayerta.
Była to ostatnia po temu
chwila. Porucznik miał twarz
żółtą, bezkrwistą, po udartym
rękawie płynęła strużka krwi.
Obłapił ręką szyją konia i
puścił się galopem wprost na
szaniec Ernsta.
Ale i wodzowie miewają chwile
nieszczęśliwe. W tym bowiem
momencie Krzysztof, spychający
dwóch rajtarów z siodeł, zadrżał
i pochylił się do przodu. Na
plecach poczuł grot piki.
- Stój! - leciał nad nim
hiszpański okrzyk.
Ręka poderwała rapier i ramię
odwróciło się do ciosu. Było za
późno. Nie tylko pika nacierała
pod łopatkę, ale i lufa
pistoletu w lewej ręce rajtara
wymierzona była wprost w głowę
pułkownika.
- Oddaj broń, Cristoforo
Polaco! Bóg wydał cię w moje
ręce.
Sierżant, który to mówił,
patrzył w twarz Krzysztofa
zdecydowanym, nie wahającym się
wzrokiem. Jeden ruch, a wypali z
pistoletu. Tylko w boju, w
obliczu śmierci, mogą
przelatywać tak błyskawiczne
wahania i decyzje, jakie w tej
chwili przeszyły mózg
Krzysztofa. Było do wyboru: albo
ruszyć rapierem i spaść z konia
z roztrzaskaną od wystrzału
twarzą, albo oddać szpadę i
pistolety.
Krzysztof opuścił miękko rękę.
- Na białą broń stawaj starym
rycerskim zwyczajem...
- Kula pewniejsza, mości
pułkowniku. - Portugalczyk nie
cofając lufy odbierał od jeńca
szpadę i pistolety. Gdy już
wpiął broń pod siodło, uchwycił
za uzdę Krzysztofowego konia,
dał swej kobyle ostrogi i
popędził ku bramie fortecy.
Do murów było nie więcej jak
sto sążni.
Rajtar trzymał lufę skierowaną
w plecy bezbronnego jeńca i nie
dawał wytchnąć obu koniom. Na
murach dopiero teraz rozeznano
sytuację. Gdy zobaczono
bezbronnego pułkownika w znanym
tu wszystkim buraczkowym
kaftanie, zwycięski okrzyk wzbił
się na wałach:
- Cristoforo Polaco ujęty!
Hura!
- Hura! Artischau w niewoli!
Wpadający w zgiełku na
zwodzony most oddział konnych
Portugalczyków nie zrozumiał
wrzawy. Ten i ów posłyszał
nazwisko pułkownika, więc z
jeszcze większym pośpiechem rwał
na bramę. Kilku próbowało
odwrócić się, ale w ciasnocie
miejsca był to zamiar ponad
siły.
Na przedpolu twierdzy, pod
lasem, pierwszy Christians
spostrzegł ujęcie pułkownika.
Przerażony, poderwał się i
cwałował na pomoc z kilku
jeźdźcami, ale miał przed sobą
zbyt wielką przestrzeń. Może
dosięgnąłby tam strzałem z
pistoletu, lecz jakże tu bić w
pędzącego na koniu sierżanta,
skoro trzymał się blisko
Krzysztofa.
- Przepadło! Kryste Panie!
Prędzej, szkapo, prędzej, na
miły Bóg! - Christians dyszał z
przerażenia i wbijał ostrogi w
mokry brzuch kobyły.
Dostrzegł ujęcie Krzysztofa i
kapitan Ernst z wysokości swego
szańca. Pot oblał go w jednej
chwili. Oficer kręcił
pośpiesznie działo, by wycelować
w bramę.
- Ruszać się, do pioruna, wy
niemrawe kundle! - wył, bo nie
krzyczał, popychał żołnierzy,
sam obejmował rozgrzaną lufę.
Ale żołnierze, oszołomieni tak
tragicznym losem swego wodza,
stracili zimną krew. Zamiast
skupić całą uwagę na dziale,
jeden i drugi biadał:
- Boże święty, pułkownik
wzięty do niewoli!
- Baba, nie oficer z Bayerta!
Ernst bił ich po karkach.
- Cicho! Działo nastawiać!
Wsuwaj! zapłon! Daj lont!
I na innych fortach z tej
strony twierdzy, na szańcach
Foultonsa i Hindersona, piechota
osłupiała. Nie do wiary było, że
to chyba ostatni raz widzą na
koniu swego pułkownika, że
jeszcze piętnaście, dziesięć
sążni i zwycięski sierżant
wepchnie jeńca w bramę Arrayalu.
- Christians, Christians,
Santa Maria... - szepnął
Foultons.
Ale całkiem oczywiste już
było, że Christians, choć jego
konie kładły się na brzuchach,
ani pół drogi na czas nie
przebiegnie.
- Boże święty, niemożliwe, by
tak nędznie zginął - szeptał
Hinderson. - Choćbym ruszył do
szturmu, nie uratuję pułkownika.
Niemożliwe, niemożliwe! -
zakrywał twarz kościstą dłonią.
Tymczasem na murach Arrayalu
szaleli Portugalczycy.
Cristoforo Polaco! Cristoforo
Polaco w niewoli! Hura! - wołali
i pierwszy raz to imię brzmiało
w ich ustach nie lękiem, lecz
radością.
Krzysztof, zdany na łaskę
losu, siedział skulony na koniu,
przygarbiony i dziwnie mały.
Jakby już uszła z niego wszystka
siła wodza. Zdawał się zapadać w
głąb siodła, gnieciony huraganem
okrzyków, coraz bliższą,
ochrypłą wrzawą żołnierzy.
- Wiwat, sierżancie Rebello!
Hura! - krzyczano na murach.
Słyszał to i pochylał się
jeszcze niżej. Sierżant, upojony
zwycięstwem, zwolnił nieco
biegu, bo już tak się zbliżyli
do murów, że można było rozeznać
twarze żołnierzy, dostrzec
świecący pas i kapelusz
stojącego na bastionie Marina.
Dowódca twierdzy podniósł
szpadę ku niebu i krzyczał z
całym żołnierstwem, półprzytomny
ze szczęścia;
- Wiwat, sierżancie Rebello!
Nie! Wiwat poruczniku Rebello!
Arciszewski miał głowę poniżej
ucha kobyły.
- W imię boże! - szepnął do
grzywy końskiej.
- Nagle wyszarpnął zza pasa
buławę. Skręcił się jak spirala.
Odwinął. Potężny cios spadł na
skroń Portugalczyka i głowica
buławy ugrzęzła wewnątrz mózgu.
Jeden bryzg krwi i niedoszły
porucznik Rebello leciał jak wór
z siodła, wisiał już na
strzemionach.
Tym razem osłupiała załoga
Arrayalu.
Krzysztof na oczach
oniemiałych Hiszpanów zdarł
konia, urósł z powrotem w
siodle.
Krzyknął:
- Andreas Marin! Dziś jeszcze
będziesz w moich rękach!
Zielony na twarzy Marin
opuszczał podniesiony rapier.
- El diablo, el diablo!
Szatan, szatan! To nie człowiek,
lecz szatan! - gryzł do krwi swe
wargi.
- Santa Madonna, Santa
Madonna! - szeptali przerażeni
Hiszpanie.
Krzysztof już pędził w tumanie
kurzawy, zrywał w bok konia, by
zmylić celność strzałów. Za
chwilę ściskał w biegu spoconą
rękę Christiansa. Ktoś tam
przytomniejszy na murach palił
już z muszkietu, ale nawet
strzału słychać nie było. Jedna
bowiem zwycięska wrzawa zerwała
się teraz na szańcach Ernsta i
Foultonsa, na wałach Hindersona,
w rowach podchodzących skrętami
pod twierdzę. Wylatywały w górę
czapki, piki, grudy
zeskorupiałej ziemi. Co kto miał
w ręce, rzucał w niebo i
krzyczał:
- Niech żyje pułkownik
Artischau!
- Wiwat nasz wódz, Artischau!
Artischau!... Niezwyciężony
Artischau!
Kapitan Ernst przytknął lont.
Gruchnęło działo. Kłąb kurzu i
rumowia zakrył bramę Arrayalu.
Już biegły rozkazy pułkownika:
- Trąby na alarm! Wszystkie
działa! Szturm na całej linii!
Buchnęły ogniem moździerze i
kartauny. Zakurzyły się dymami
lufy muszkietów. Burza okrzyków
wyrosła ponad nieruchome
pióropusze palmowego lasu.
Foultons wyprowadzał machiny zza
wałów. Nigdy żołnierze nie mieli
tyle co teraz siły w gardłach,
muszkieterzy i puszkarze takiej
celności w strzałach, konie, co
na nowo pędziły do boju, tyle
krwi w pęcinach i żyłach.
Machiny oblężnicze szły równo i
o wiele śpieszniej, niż to
kiedykolwiek dało się
przewidzieć.
Tego dnia zwycięski wódz
Holendrów wchodził poza mury
Arrayalu. Gdy jego żołnierz piął
się drabinami na wały, gdy już
rozwalał bramy, pułkownik
Artischau wstrzymał zaczynającą
się rzeź - poddawano twierdzę.
Tejże nocy wypuścił ze
zdobytego Arrayalu Andrzeja
Marina i jego dzielną załogę.
Pokonanym pozwolił bić w bębny i
rozwinąć nie odebrane im
chorągwie.
Rozdział V
W twierdzy Arrayal zniosła
niedawno trudy oblężenia nie
tylko załoga
hiszpańsko_portugalska, zresztą
z tysiąca dwustu ludzi stopniała
pod koniec do trzystu, ale i
spora grupa cywilnej ludności.
Był też w obrębie murów oddział
Indian, który w czasie oblężenia
przedarł się z obozu
Albuquerque'a do twierdzy,
niosąc na barkach kilkadziesiąt
worków mąki i cukru dla
bohaterskiej załogi. Oprócz
wątłej liczby mieszczan osiedla,
głównie rzemieślników i
pomniejszych kupców
portugalskich, pochwycono w
Arrayalu kilkudziesięciu
bogatych plantatorów zbiegłych
ze swych fazend lub przymusowo
spędzonych w mury twierdzy przez
cofające się wojska
Albuquerque'a.
Nielicznych mieszkańców
osiedla obdarował Krzysztof
wolnością wziąwszy od nich
przysięgę, że będą posłuszni
nowej władzy. Natomiast Indian,
owych przemytników żywności i
plantatorów wsadził do lochów i
trzymał pod strażą Christians,
który z rozkazu Krzysztofa
obsadzał rowy i oczyszczał
miasto.
Krzysztof nie obchodził
uroczyście swego triumfu, jak to
było w zwyczaju owych czasów. Na
drugi dzień po zajęciu miasta,
odebrawszy przysięgę wierności
od mieszkańców, rozdzielił
między żołnierzy wino, którego
sporo beczek udało się wydobyć z
ukrycia w lochach, i zasiadł
wśród oficerów przy pospólnym z
wojskiem posiłku. Naokoło jego
szałasu z wielkolistnych gałęzi
pienił się wesoły gwar
żołnierstwa, zawsze skorego do
beztroski, nawet wśród dymiących
jeszcze zgliszcz i
pogruchotanych domostw.
Żołnierze pozrzucali hełmy,
pasy, niekiedy wierzchnie
okrycia i wesoło gwarząc
siedzieli w cieniu
poszczerbionych domów miasta i
drzew ocalałych w oblężeniu.
Widnokrąg był zresztą nieco
zachmurzony i po niedawnym
skwarze napływało z lasów trochę
chłodu. Wilgotny wiatr z lekka
orzeźwiał i przepędzał poza
miasto kwaśny swąd popiołów i
dławiący zapach rogu, bo głównie
bydlęcymi skórami gaszono
niedawno pożary.
Żołnierz, upojony zwycięstwem,
korzystał skwapliwie z
chwilowego wytchnienia. Jeśli
cokolwiek mu dokuczało, to chyba
jedno - bezwzględny zakaz
rabunku, tym dotkliwszy, że
wydano go w ostatniej chwili,
tuż przed zdobyciem twierdzy, w
momencie już tak bliskim łupu.
Zrazu ten i ów sarkał po cichu,
że wódz zbyt łagodnie postąpił z
Portugalczykami, którzy poddali
twierdzę, gdy już nie mieli bram
w swoich rękach. Ale i ten cichy
żal do wodza utopiono szybko w
gąsiorach wina.
Oficerowie zebrani przed
szałasem dowódcy niewiele
różnili się dziś od żołnierzy.
Byli też półrozebrani,
podchmieleni, urzeczeni
błogością wytchnienia po
szturmie i tylotygodniowych
trudach oblężenia. Patrzyli z
pobłażaniem po wałęsających się
grupach muszkieterów, słuchali
wiwatów, czasem rzucali kilka
słów do tego lub owego
żołnierza, który odznaczył się w
niedawnym szturmie.
W pewnej chwili Hinderson
wskazał ręką na krępą postać
rysownika, chodzącego z kubkiem
w ręce od kompanii do kompanii,
przepijającego, z kim się
nadarzyło.
- Popatrzcie, ten ma dziś
używanie.
- Więcej on i w czasie
oblężenia stracił czasu nad
gąsiorem niż nad rysunkami. Ale
dziś to chyba już nikt nie
powstrzyma pijanicy -
odpowiedział Krzysztof z
pobłażliwym uśmiechem, bo nie
pora była na jakiekolwiek
karcenie żołnierzy.
- Zwłaszcza że dzięki niemu
pijemy to wino. Nikt by tych
beczek nie znalazł, gdyby nie
Berke Peters - zaśmiał się
Christians.
- Co mówisz? Jego to zasługa?
- Nikt nie ma takiego węchu do
wina jak Peters. Gdyśmy zamykali
jeńców do lochów, wziął któregoś
z nich na spytki i wykrył
beczki.
- A wszyscyśmy myśleli, że
wino z flut hiszpańskich -
dziwił się Hinderson. - Przecież
to hiszpańskie, na tyle mogę
ufać swemu podniebieniu.
- Hiszpańskie, ale zwieźli je
tutaj ze swych fazend bogatsi
plantatorzy. Jeden z nich
właśnie wygadał się przed
Petersem.
- Wino winem, ale
przypomniałeś o jeńcach. Że
plantatorzy trochę strachu w
lochach się najedli, nie
szkodzi, bo uciekając
poniszczyli swe dobytki, byśmy
głodni chodzili wokół Arrayalu.
A Indianie, których wziąłeś pod
straż, skądże są?
- Z oddziału Camarona.
Zawzięte diabły, nielękliwe i
butne, godne stryczka lub kuli.
- Hm, słyszałeś mój rozkaz
wydany jeszcze na forcie Ernsta?
- Tak jest, wasza dostojność,
toteż nie powiesiłem ich na
gałęzi, ale wsadziłem dla
pewności do lochu. Choć nasz
żołnierz rad by widzieć stryczki
na ich gardłach, bo wspomagali
załogę. Ogłosiliśmy przecież na
początku oblężenia, że każdy,
kto się przedrze do twierdzy,
będzie wisiał...
- No tak, prawdę mówisz... -
Krzysztof zawahał się. Indian,
których uwięził Christians, nie
wzięto do niewoli w boju, z
bronią w ręku. Gdyby tak było,
nie miałby wątpliwości, jak
postąpić - puściłby ich wolno
razem z załogą Marina. Ci jednak
wdarli się do twierdzy wbrew
wyraźnemu jego ostrzeżeniu.
Żaden z Hiszpanów czy
Portugalczyków nie zdobył się na
takie bohaterstwo, jedynie grupa
Indian, umiejących chodzić po
puszczy bezszelestnie jak
jaguar, wśliznęła się do
twierdzy.
Niedługo jednak poddawał się
wahaniom.
- Indian puścisz natychmiast,
bo to lud wolny tej ziemi. Niech
poznają, co to prawo łaski.
Zresztą, nie wyobrażam sobie, by
wiedzieli o ostrzeżeniu, jakie
obwieściliśmy Hiszpanom. Nadto,
gdybyśmy ich powiesili,
Albuquerque zacierałby ręce z
radości. Mógłby trąbić, że
zdobywszy miasto wieszamy Indian
po dawnemu. Puść ich wolno i
przykaż, by nie stawali po
stronie Hiszpanów. Może
przyjdzie czas, że zrozumieją,
gdzie ich miejsce w tej wojnie.
Żołnierze niech nie sarkają, bo
taki oto mój rozkaz.
- Twoja wola, wasza
dostojność.
Za chwilę Christians,
wypuściwszy za bramę niewielki
oddziałek indiański, stanął znów
przed Krzysztofem.
- Wasza dostojność, tak
zrozumieli rozkaz, jak
przewidywałem. Zrazu nie
wierzyli w swą wolność, ale gdy
ich puściłem poza bramę, szli
pewni siebie i dumni. Nawet
rzucali na nas obelgi, i to z
całą bezkarnością, bo strzelać
zakazałem.
- Nauka to mnichów idących u
boku hrabiego Bagnuola i
Albuquerque'a. Coś im
odpowiedział?
- Nie ja, tylko Berke Peters,
bo on zna trochę ich mowę.
Powtórzył, co kazałem: "Wódz
nasz nie boi się Boga ani
Hiszpanów. Moglibyście wisieć
lub być zapędzeni na fazendy,
ale daruje wam wolność, bo nie z
wami wojuje."
Hinderson kiwał głową
powątpiewająco.
- Nie wierzę, by do tych
dzikusów trafiały rozumne słowa.
Ciemne plemię pogańskie, mimo że
chwalą Chrystusa, którego im
braciszkowie ubierają w pióra
indiańskiego wodza.
- Cierpliwości, majorze. Wpływ
na nich Hiszpanów i misjonarzy
oparty głównie na sile, na
grożeniu piekłem i wieczną karą.
Ale masz rację, jacy to tam
chrześcijanie. Uciekają z fazend
jezuickich, giną w puszczy i
popadają ponownie w pierwotną
dzikość, a niekiedy i w
ludożerstwo, choć to jedyne zło,
którego ich braciszkowie
szczerze oduczają. Cierpliwości,
majorze. Nasz przykład może na
nich więcej podziałać niż krwawe
okrucieństwo. Ale cóż ten
Peters? - Krzysztof znów zwrócił
uwagą na kręcącego się pod
szałasem rysownika. - Jednak nie
tak spity, jak myślałem. Choć
wino niezłe w piwnicach
wywąchał, ho, ho, nos ma dobry.
Zawołajcie Petersa.
Rysownik nadbiegł skwapliwie,
jakby czekał na wezwanie.
- Jestem, wasza dostojność.
- Wino przednie dla nas
zdobyłeś, więc mi dziwno, że na
nogach jeszcze stoisz.
- W służbie teraz nie piję,
proszę waszej dostojności, a od
samego rana ją pełniłem pilnując
więźniów w lochu i teraz jeszcze
wywodziłem poza bramy
uwolnionych Indian.
- Otóż to właśnie. Powtórz mi
dokładnie, co mówili odchodząc.
Berke Peters przymrużył
napuchnięte powieki i zaczął z
wielką skwapliwością.
- Nędzne to plemię, wasza
dostojność. W ich ustach tylko
nienawiść do nas, chytrość i
obłuda. Ośmielili się
powiedzieć, że kara boska nie
minie waszej dostojności.
Wołali: "Przyjdzie na was śmierć
i zaraza, spłoniecie w ogniach
piekielnych."
- Dobrze ich mowę rozumiesz?
- Nauczyłem się jej przez te
kilka lat, które tu spędzam na
obczyźnie. Słów zresztą używają
niewiele, więc nietrudne było to
zadanie. Potrafię się z nimi
porozumieć nie gorzej niż
mnichowie z Pajuca... Nawet z
tego sznura, który mi wpadł w
ręce, mogę coś niecoś zrozumieć.
- Sznur? - zdziwił się
Krzysztof. Przybliżyli się i
inni oficerowie. Christians
spoglądał na Petersa jakby z
niedowierzaniem.
Berke Peters rozwijał w
palcach dwułokciowy powróz pełen
dziwnych węzłów, obwieszonych to
krótszymi, to dłuższymi
kawałkami włókna.
Rysownik przebierał postronke
w palcach jak różaniec i mówił:
- Są to ich słowa: "Śmierć
białemu wodzowi." Ale te inne
węzły... nie wiem dokładnie, co
by oznaczały... Widzi wasza
dostojność zawieszone przy
sznurach małe i większe kamyki?
Myślę, że to może ilość dział,
które wprowadziliśmy do
Arrayalu.
Krzysztof słuchał ze skupioną
uwagą. Berke Peters pijaczyna,
ale człowiek niegłupi. Pułkownik
Schkoppe, oddając mu go przed
dwoma laty, mówił wiele dobrego
o zdolnościach rysownika,
którego zaciągnął na wyprawę za
namową jednego z mistrzów
miedziorytników w Amsterdamie.
Tyle tylko, że pił, a wtedy i
rysunki kreślił niedokładne i
pobieżne.
Mimo tych myśli oglądał sznur
z powątpiewaniem.
- Nie bardzo chce mi się
wierzyć, by ludzie z plemienia
Ges i Tupi umieli się bodaj
znakami na sznurze porozumieć.
- Ojcowie jezuici, którzy jako
misjonarze obiegli tę ziemię,
wiedzą o takim piśmie.
- Słyszałem i ja, ale to
podobno po tamtej stronie Indii
umieją nie tylko na sznurze, ale
i na kamieniu pisać. Tu nigdy
śladu czegoś podobnego dotąd nie
widzieliśmy. Jeśli jednak, jak
myślisz, jest to ich dziwaczne
pismo, komuż chcieli je
przekazać? Skąd to w ogóle
wziąłeś?
Berke Peters znów zwęził
zaczerwienione powieki i mówił
skwapliwie:
- Jest w lochu wśród
plantatorów i mnich pewien,
człeczyna wielce nam życzliwy,
bo on to beczki wina mi wskazał.
Od niego i ten sznur dostałem.
- Tym bardziej nie rozumiem...
- Bo rzeczywiście, proszę
waszej dostojności, sprawa
powikłana. Indianin myśląc, że
go niechybnie powiesimy,
wyspowiadał się przed
zakonnikiem i dał mu to
powrósło, by, gdy wyjdzie, oddał
je Camaronowi. Ale braciszek,
człeczyna zacny, dał mi je, by
pokazać waszej dostojności...
- To i mnich hiszpański jest
wśród jeńców? - Arciszewski
zwrócił się z zapytaniem do
Christiansa. - I to jeszcze nam
życzliwy? Niepodobna.
- Jest, pułkowniku -
potwierdził Christians. -
Człowiek to na oko niepozorny i
ledwie zipiący, bo w czasie
oblężenia wygłodzony.
Tymczasem Berke Peters
spieszył z dalszymi
wyjaśnieniami:
- Jest, jest, proszę waszej
dostojności, braciszek ladaco.
Trzęsie się tam w piwnicy i
klepie pacierze myśląc, że i
jego wraz z plantatorami
stryczek nie minie, choć podobno
tylko służbę bożą tu pełnił.
Mówił mi nawet, by się za nim do
waszej dostojności wstawić,
łaskę dla niego wyprosić... Nie
gorszy on, powiada, niż
Indianie, chrześcijanin,
powiada...
- Skoro twierdzę poddano i
załoga żołnierska z bronią w
ręku wyszła, nikogo nie myślę
śmiercią karać.
- Zakonnik, proszę waszej
dostojności, to poczciwina w
chudej opończy, ale tych kilku
plantatorów warto przydusić, bo
nie chcą wydać ludzi, co nam
żołnierza przed bramą
obwiesili... Wypierają się, że
to nie oni, lecz muszkieterzy
Marina. Zresztą wielcy to jacyś
bogacze brazylijscy, okupem chcą
uratować swe gardła.
- Przyprowadź ich tu
wszystkich!
- Do usług, wasza dostojność!
- Berke Peters poderwał się
skwapliwie z miejsca.
Za chwilę stała przed szałasem
grupa wystraszonych, dość
dostatnio przyodzianych ludzi.
Nieśli przed sobą spory
brzęczący worek. Kilku było
białych, jeden stary Metys i ów
mnich z twarzą żółtawą, w
habicie sięgającym aż po kostki
tkwiące w butach niepomiernie
dużych w stosunku do tak wątłej
postaci.
- Skąd jesteście? - Krzysztof
zadał pytanie zakładnikom.
- Z okolicznych fazend, wasza
dostojność.
- Dlaczego schroniliście się
do twierdzy, zamiast pozostać w
swych osiedlach? Prawdę mówić,
bo jeśli łżeć zaczniecie, na
tortury wezmę.
- Klniemy się Bogiem, wasza
dostojność, że kłamstwo z
naszych ust nie wyjdzie. Siłą
nas zapędzili żołnierze tego psa
Albuquerque'a. Na naszych oczach
palili domostwa i cukrownie. My
Brazylianie, wasza dostojność,
język tylko mamy z nimi wspólny.
Ale Bóg tak chciał, byśmy za
łaską waszej dostojności
uwolnili się od portugalskich
diabłów. Żyć w pokoju chcemy,
wasza dostojność.
Nie wierzył. Znał już dobrze
brazylijskich plantatorów. Ufni
w siłę wojsk Albuquerque'a,
sprzyjali mu na ogół. Bywało, że
kryli się po lasach z całym
dobytkiem, a nawet napadali
zdradziecko na czaty
holenderskie. Przed
Albuquerque'em podawali się
zawsze za Portugalczyków,
schwytani przez Holendrów -
udawali Brazylian.
- Wielu zostało po dziś dzień
na fazendach i włos im z głowy
nie spadł.
Słysząc jego ostry ton,
umilkli. Jedynie Metys, który
stał dotąd bez słowa,
powiedział:
- Każdy żołnierz hiszpański
czy portugalski straszył, że
wszystko puszczacie z dymem, że
gwałcicie żony, topicie dzieci,
że hańbicie krzyż święty, a
Brazylian wieszacie na
gałęziach. Nie tyle siłą nas tu
zapędzili, ile ze strachu przed
wami uciekliśmy za mury
twierdzy.
- Kto z was widział ostatnimi
czasy Brazylianina wziętego
przez nas z fazendy i
powieszonego przez żołnierzy?
Mówcie, prawdy nikomu za złe nie
wezmę.
Zakładnicy zaprzeczali
pośpiesznie głowami. Siwy Metys
znów się odezwał:
- Widzieliśmy jednego na
gałęzi, gdy uciekaliśmy ku
twierdzy. Powieszono go nad
rzeką Afogadas.
- Prawdę mówisz, ale to
zdrajca był, co w naszych
szeregach myszkował na stronę
Hiszpanów. Dla zdrajców zawsze u
mnie sznur gotowy.
Foultons, który przed
miesiącem uchwycił owego szpiega
poza fortem Hindersona i
powiesił na gałęzi, poruszył się
teraz na ławie. Utkwił wzrok w
nieruchomej twarzy Berke
Petersa, jakby chciał zmusić Go
do mówienia.
Peters, zniewolony tym
spojrzeniem, powiedział szybko,
z zakłopotaniem:
- Nie był to Brazylianin, ale
nasz żołnierz, Holender. Na
własne oczy widziałem, jak mu
zakładano zasłużony stryczek.
Choć nikt Petersa o to nie
zapytywał, odpowiedź jego nie
wydała się dziwna, przeszła mimo
uszu.
- A ty skąd jesteś i jak się
tutaj znalazłeś? - Krzysztof
zwrócił się teraz do mnicha.
Braciszek stał dotąd skromny,
skulony, z opuszczoną głową i
splecionymi nabożnie dłońmi.
Gęsty, zaniedbany zarost nadawał
jego twarzy wyraz ascetyczny.
Cała postać nie zdradzała jednak
żadnego niepokoju, a raczej
skupienie w sobie, czujność
uwagi.
Posłyszawszy pytanie podniósł
zmęczone powieki ku górze i
wtedy można było dojrzeć w jego
oczach utajony, rozmyślnie
gaszony błysk inteligencji.
- Wasza dostojność, przybyłem
z klasztoru w Pajuca, który
ślubował wierność waszej
dostojności i rządowi w Recifie.
Zbierałem w puszczy te oto
korzenie - wskazał na sakwę
pełną suszonych liści i
zeschniętych pędów. - Lekarstwo
to dla ułomnych dzieci
indiańskich... Oblężenie zastało
mnie w mieście, do którego
przybyłem na spoczynek. Służbę
bożą jedynie tu pełniłem.
- Ojcem jesteś czy_li tylko
braciszkiem?
- Ja sługa jeno w klasztorze,
wasza dostojność. Nie mam się
czym wykupić z niewoli, ale Bóg
w niebie ci policzy, jeśli mnie
wolno puścisz.
Krzysztof słuchał uważnie,
patrząc nieco podejrzliwie na
sakwę leżącą u stóp mnicha.
Zakonnik dostrzegł to
spojrzenie, pochylił się szybko
ku ziemi i rozwiązał worek.
Istotnie, były tam suszone
rośliny i korzenie.
- To wszystko, proszę waszej
dostojności, co ja, sługa boży,
mam przy sobie.
Wyjął spory rozczapierzony
korzeń.
- Męczennica to, proszę waszej
dostojności, passiflora. Korzeń
w kształcie krzyża, więc na
chwałę Męki Pańskiej tak
nazywany. Lekarstwo cudowne na
różne choroby. Rzadkość
niebywała, której od lat
szukałem, by leki z niej
wyciągnąć. Jeżeli wasza
dostojność nie pogardzi... tu, w
tych gorących błotach, choroby
wszelakie...
- Schowaj z powrotem, skoro
naprawdę chorych ludzi chcesz
leczyć.
Żołnierze oblegali wokoło
szałas wodza. Padały słowa
zadziwienia, to znowu przymówki,
pokpiwania i złośliwe dowcipy
pod adresem braciszka i
wystraszonych plantatorów.
Nad wszystkim górowało jednak
zaciekawienie. Każdy wychylał
głowę, by spojrzeć i ocenić
zawartość ciężkiego worka
crusadów, położonego przez
plantatorów u stóp Krzysztofa.
- O ile wiem - Arciszewski
zwrócił się znów do zakładników
- fazendy wasze przez nas nie
spalone. To Albuquerque puszczał
z dymem plantacje, by nas
otoczyć pustką i głodem. Ale on
na szyję pobity, noga jego z
powrotem tu nie postanie, nie ma
już w swych rękach ani jednego
fortu w całej kapitanii. Wymagam
więc od was posłuszeństwa dla
holenderskiej władzy, która da
wam obronę przed zemstą
Hiszpanów. Okup jednak złożycie,
skoro nikt nie chce wyjawić, kto
powiesił mojego muszkietera. Ile
tego złota?
- My niewielcy cukrownicy,
wasza dostojność... Dziesięć
tysięcy crusadów. Hiszpanie,
proszę waszej dostojności,
wycisnęli z nas, co mogli...
- Za mało. Puszczę za to
rodziny wasze, ale was
zatrzymam, póki drugie tyle nie
dacie - mówił ze sztucznie
nasrożoną miną. Ani chwili nie
wątpił, że przebiegłych kupców
stać na znacznie większą sumę.
Chyba bowiem wszystko złoto,
jakie mieli, przywieźli tu ze
swych majątków.
Plantatorzy spochmurnieli. Coś
poszeptali między sobą, wreszcie
jeden wyjąkał:
- Wasza dostojność bardzo dla
nas ciężki, a my ludzie spokojni
i niewinni. Bóg nam świadkiem,
że z wielką naszą krzywdą
moglibyśmy jeszcze dodać... pięć
tysięcy crusadów.
Skończyło się jednak na dwu
workach po dziesięć tysięcy
złota. Ku ogólnej wesołości
żołnierzy zakładnicy przynieśli
je za chwilę z lochu i położyli
u nóg Krzysztofa.
Wódz uciszył gestem dłoni
wesołość. Podniósł się z
trzcinowego krzesła i powiedział
donośnym głosem:
- Żołnierze, nie dałem brać
łupu w mieście, bo nie dla
rozboju dowodzę, choć wiem, że
wasza krew nędznym tu żołdem
opłacana. Christians,
rozdzielisz po sześć sztuk złota
każdemu żołnierzowi, rannym
wypłacisz po dziesięć i po tyleż
wszystkim oficerom.
Ledwie to żołnierze
posłyszeli, radosna wrzawa
wstała wokół szałasu.
- Wiwat pułkownik Artischau!
- Wiwat nasz wódz! Z tobą,
pułkowniku, na śmierć i życie!
Wśród wrzawy słychać było i
inne, pojedyncze okrzyki, pełne
niepomiernego zachwytu:
- Dla siebie nie wziął ani
jednej sztuki złota.
- Tak było na Itamarice.
- Wielki wódz, nigdy nie
ukrzywdzi żołnierza. Niech żyje
Artischau!
Gdy Christians ustawiał
łańcuch żołnierzy i brzęczał
wyjmowanymi z worka pieniędzmi,
Krzysztof zagadnął braciszka z
klasztoru w Pajuca:
- Mnichowie jezuiccy raczej są
za Hiszpanami niż za mną. Ale
klasztor w Pajuca uznał moją
władzę i jak dotąd nic przeciw
mnie nie zawinił. Nie wiem, czyś
tylko z korzeniami wędrował, ale
znaj łaskę i wielkoduszność
narodu, z którego pochodzę,
chociaż i tam, w ojczyźnie
mojej, mnichowie przeciw takim
jak ja stawali. Idź wolno i
zbieraj korzonki, jeśli naprawdę
leczysz nimi mieszkańców tej
ziemi.
- Niech Bóg odpłaci waszej
dostojności za łaskawość.
Za chwilę plantatorzy i ich
rodziny wyszli z bram Arrayalu.
Braciszek Manuel dreptał za nimi
w swoich wielkich butach, i w
powłóczystej opończy, skulony,
grubo starszy w powściągliwych
ruchach, niżby sądzić można było
z jego wzroku bystrego i
gorącego.
Odprowadziło ich poza ostatni
bastion twierdzy kilku żołnierzy
wysłanych z rozkazu
Arciszewskiego. Eskortę przy
jeńcach prowadził jako tłumacz
rysownik Berke Peters.
`tc
Część pierwsza
Ziemia Czerwonego Drzewa
(cd.)
Rozdział VI
Arciszewski niedługo zabawił w
zdobytym Arrayalu. Nieskory był
do upajania się zwycięstwami, a
tym bardziej ostrożny dziś,
kiedy wojska Albuquerque'a po
utracie twierdzy odeszły w
kierunku Nazarethu.
W ciągu trzech dni dał
wytchnąć żołnierzom. Czwartego
dnia zostawił w twierdzy pokaźną
załogę pod dowództwem Verdoesa,
a z resztą wojska ruszył pod
Nazareth. Powitany tam hucznie
przez oddziały pułkownika
Schkoppego, od wielu tygodni
oblegającego bezskutecznie
warownię, połączył z nim swe
siły i po jednym huraganowym
szturmie wszedł w mury miasta.
Dwie zatem największe twierdze
kapitanii Pernambuco były w
rękach Holendrów. Generał
Albuquerque, zepchnięty ku
morzu, mając na dodatek
odsłonięte tyły, starał się
cofnąć pośpiesznie pod mury
ostatniej nadmorskiej twierdzy,
Porto Calvo, by się połączyć z
drugą armią portugalską pod
dowództwem hrabiego Bagnuolo.
Ale Arciszewski nie dawał mu
wytchnąć w drodze, spychał go aż
w nadmorskie lasy, pędził niemal
samym brzegiem morza, przecinał
drogi i dostawy, opóźniając
połączenie się obu wojsk
hiszpańsko_portugalskich.
Albuquerque, pozbawiony dwu
twierdz i tak częstego dawniej w
nich wytchnienia, odcięty od
dróg i osiedli, musiał teraz
krążyć po pustkowiach.
Nareszcie zaczęła bardziej
zdecydowanie działać flota
holenderska. Admirał Lichthardt,
zawiadomiony barką przybrzeżną o
położeniu pobitych wojsk
portugalskich, podniósł żagle
swych galeonów i wylądował z
częścią załogi pod Barra Grande.
Podczas gdy Arciszewski pędził
Albuquerque'a i szarpał jego
tyły, Lichthardt niszczył
forpoczty Bagnuola. Wojska
hiszpańsko_portugalskie błąkały
się po puszczy jak spłoszone
stada, niezdolne do przyjęcia
poważniejszej bitwy. W istocie
tylko część wojsk zdołała się
wycofać w pobliże potężnych
murów Porto Calvo, reszta
musiała umykać na północ, kryć
się w bezbrzeżnych pustkowiach
Ziemi Prawdziwego Krzyża.
Arciszewski stanął obozem
blisko morza, między Porto Calvo
a Pajucara. Mógł teraz dać
dłuższe wytchnienie swym
żołnierzom, zwłaszcza że
nadchodził listopad,
najskwarniejsza i nieco suchsza
pora, w której każdy marsz nękał
utrudzonego piechura. Urządził
obozowisko na dłuższy pobyt,
rozstawił na milę flankowe czaty
pod dowództwem Bayerta,
Christiansa i młodszych
poruczników: Finkretta, Werwensa
i Niholsa. Większe siły z
Hindersonem na czele, zatrzymał
w głównej kwaterze.
Czas zbrojnego wypoczynku
zużywał na podtrzymanie bojowej
gotowości swych ludzi. Z
Ernstem, najprzedniejszym ze
swych artylerzystów, odbywał
narady, siedział nad szkicami
nowej broni. Jeszcze bowiem
przed laty w Amsterdamie,
opłacając sowicie naukę u
rusznikarzy i prochowników,
próbował robić odlewy
rozrywających się petard,
spędzał dni i noce nad
konstruowaniem
dwudziestolufowego działa, które
podpatrzył w Europie pod
Roszelą. W bojach i marszach na
brazylijskiej ziemi nie było
czasu na robienie prób i
doświadczeń. Tylko na dłuższym,
"zimowym" postoju mógł wracać do
dawnych planów i zamierzeń.
A obok tego wszechstronność
umysłu dowódcy, dbałego o swych
ludzi, zniewalała go do troski o
każdy ważniejszy szczegół
obozowego życia. Bo i o to
trzeba było zadbać, jak żołnierz
je, jak sypia, czy chleb w porę
nadchodzi, czy maty dla rannych
i rekonwalescentów są nie
poszarpane i suche.
- Foultons - mówił do ponurego
oficera, któremu zlecił teraz
pilnowanie dostaw dla wojska i
wyprawiał go niekiedy do Recifu
- widzę, że chleb nadal
przysyłają lepki jak błoto lub
kruchy jak zeskorupiała glina.
Mąki nie chcą dawać. Co ci
powiedział Stauhouver w Recifie?
- Że nigdy nie zgodzą się,
byśmy sami piekli chleb w
obozie.
- Czym to tłumaczy? -
Arciszewski musiał jak zwykle
ciągnąć Foultonsa za język.
- Gadają, że zboża stale brak,
no i transport chleba łatwiejszy
niż dostawa mąki.
Już miał urwać, ale wyczuł w
oczach wodza nakaz mówienia.
- Rozrachunek, mówił, prostszy
z chleba niż z mąki.
- Rozrachunek, do pioruna.
Skrupulatni ci kupczykowie w
liczeniu, ale na swoją korzyść.
Gdybyśmy sami piekli chleb,
żołnierz nie jadłby takiej
gliny.
- Nie jadłby.
- Ale nie na to cię posłałem,
byś tylko gadał ze Stauhouverem,
zwłaszcza że siła twoja nie w
gębie. Trzeba było wybadać, czy
prawda, co mówią o braku mąki. A
gdzież cukier, który urzędnicy
Kompanii konfiskują co dzień
wśród plantatorów? Od wielu
miesięcy nie dostaliśmy ani
worka...
- Wybadałem, magazyny pod
miastem pełne mąki i cukru.
Transporty idą, ale nie dla
nas...
- Otóż to właśnie... Dla kogo?
- Niełatwo dociec...
Krzysztof oburzał się i na to.
Wszechwładni radcowie w Recifie
bardziej dbali o swoją kieszeń
niż o potrzeby żołnierza. Gdy on
tu nasycał krwią ziemię
brazylijską, rąbał drogi w
nieprzebytych puszczach, rzucał
mosty pontonowe na rzekach,
sypał forty i szańce, ich
dostojnoście w Recifie tylko
liczyli zdobyte przez niego
obszary i zwiększające się zyski
Kompanii. Każdy z nich zbijał
pieniądze, bo i Stauhouver z
wszystkimi swoimi krewniakami,
których pościągał do Brazylii, i
Wytkins, i Harrimans. Nie tylko
radcowie napychali kieszenie,
ale rodziny i krewni bogaczy,
przybłędy wszelakiego gatunku,
ich pośrednicy, wyżsi urzędnicy
czy celnicy Kompanii. "Może
jeden Carpentier - myślał
Krzysztof - mniej ma od nich
jeśli nie chciwości, to sprytu i
mniej obrotności w handlu i
matactwach." To on przecież
poparł kiedyś na radzie wniosek
Arciszewskiego, by zbytnio nie
obciążać kontyngentami
pomniejszych plantatorów trzciny
cukrowej. Niechby odczuli, że
władza holenderska nie tylko nie
krwawa jak hiszpańska, ale i
wyrozumiała dla ludności.
- Jeden Carpentier inny -
myślał. - Gdyby on był na
miejscu Stauhouvera, żołnierz
mój jadłby lepszą strawę.
Na takich to troskach upływały
powolne dni skwarnego listopada.
Czasem zmęczony obozowymi
kłopotami, które więcej
nadszarpywały nerwów niż
wszelkie akcje bojowe, szedł
samotnie ku dalekiemu brzegowi
morza, by zaskoczyć rozstawione
warty lub pogadać z pierwszym
lepszym napotkanym żołnierzem.
Niekiedy siadywał na urwistej
skarpie wybrzeża, między
rachitycznymi korzeniami drzew
słonowodnych i tłumił swe troski
patrząc to na dalekie żagle
statków Lichthardta, nierzadko
sunące po horyzoncie, to na
przypływ czy odpływ morza.
Widywał co dnia tę ziemię,
morze i brzeg poderwany
przypływami, ale i ziemia, i
niebo, i morze za każdym razem
ukazywały mu swą zmienną nowość.
Co dzień inny bywał zapach
brzegu morskiego, inny miewały
kolor podmulone urwiska,
skołtuniałe lasy mangrowiowe,
pnącze wełnianej gęstwy
zwisające nad usypiskiem rudej
ziemi. Różnorako pachniało
jezioro zamulonego chaszczu,
jednego dnia utopione w
przypływie, innego dźwigające
się spod ucisku odpływającego
nurtu. Gdy parło morze, trawy
uwięzione w piachu pomiatały
zielonymi grzywami,
bezskutecznie tnąc zalewający je
żywioł sztyletami liści,
nieugiętych do ostatniej chwili
swego nadwodnego bytowania. Raz
morze zwyciężało, kładło pokotem
trawy, brało pod siebie piach i
wydmy, szło po wyrwiskach aż po
palczaste korzenie mangrowii i
stawało kołyszącym się zalewem u
brzegu wielkolistnych,
niezwyciężonych koron. To znowu
w porze odpływu brzeg spychał
wody na morze, oddychało
wydobyte z topieli wybrzeże.
Zwykle lubił tu siadać w porze
pełnego przypływu. Wzrok jego
biegł wtedy po przestworzu
powiększonego morza, leżącego
pod bezchmurnym, nieustannie
słonecznym niebem. Gdzie sięgnąć
było okiem, nie widziałeś teraz
bagien ni chaszczów, znikąd nie
biegła woń przegniłego mułu,
tylko las wiekowy prężył
pochylone konary, pozbawione
teraz krzywonogich korzeni
utopionych w fali. Jak sięgnąć
okiem, po łuku zatoki falista
grzywa lasu drgała nad błękitną
wodą jak krzaczasta brew
strzegąca źrenicy oceanu.
Dziś jednak odpływały wody,
powstawało zamulone bagno na
brzegu. Ohydna woń surowizny,
gotującej się w słońcu,
wypełzała z kotliny i już szalał
nad nią męczący bzyk owadów.
Każdej innej pory uciekłby z
tego brzegu, by unieść w inne
miejsce węch Europejczyka, ujść
stąd z odrazą. Ale dziś
naświetlone słońcem, odkryte
korzenie mangrowii skupiły jego
uwagę.
W jakże innej był krainie.
Pierzaste korony potężnych drzew
odpychały się od bagien
szczudłami swych niezliczonych
krogulczych korzeni, brunatnych,
żółtych, łysych jak biały
kamień. Przyglądał się pniom i
myślał. Przecież tej mocy
korzeni, szponów odartych z kory
nieustannym podgryzaniem fali,
potężny las mangrowiowy
zawdzięczał swe wielowiekowe
życie, a brzeg lądu siłę swej
niewzruszonej opoki. By tam w
górze bujał swobodnie zielony
płomień nieznanego drzewa, ta
naga palisada korzeni musiała co
dnia dźwigać na sobie ciężar
nieustannej walki z falą, z
wiekuistą siłą burzy, z wiatrem,
ulewą i słońcem.
Patrzył z coraz większym
zdumieniem, jakby tu był
pierwszy raz i tego wszystkiego
dotąd nie widział.
- Walka, ustawiczna walka...
Tu z boku, u jego stóp
wyrastał jeden, drugi i trzeci
korzeń to wzdęty, to łukiem
prężący się w stronę morza.
Czasem kosmaty jak ramię małpy,
to znów nagi jak piszczel odarty
ze skóry. Rozkraczone u dołu,
rozrastały się pobok głównego
pnia, by dziesięć łokci wyżej
związać się w jedną garść pod
koroną drzewa.
Dziwił się owej mądrości
drzewa wspartego na
napowietrznej palisadzie
korzeni. Zdumienie jego rosło,
gdy widział, jak pod wpływem
wiatru odrywają się u wysokiego
pnia dłuższe od dłoni kiełki
rośliny i lecą pionowo w dół.
Jeden wpadał w muł, czepiał się
życiodajnego podłoża w nadziei,
że puści tam korzeń i utrwali
swój młody byt u brzegu
urwistego stoku. Mniej
szczęśliwe pędy zdawały się na
łaskę wiatru czy rozkołysanego
nurtu, by jak rozbitek huśtać
się na fali i czekać, kiedy
przyjdzie im opaść na życiodajny
brzeg lądu.
Patrzył na to bujne, walczące
życie i ogarniało go zwątpienie.
Choć tak bogata była ta flora,
choć świeciło jej słońce
wspaniałe, jakiego daremnie
szukałby nad łąkami Warty czy
lasami Nietaskowa, choć od wielu
już lat przemierzał nie tylko
nadbrzeżne mangrowiowe lasy, ale
pospołu z żołnierzem rąbał drogi
w niebosiężnych selwasach, czuł
się tu wiecznie obcy, sterany na
wędrówce w cudzej ziemi.
Kimże bowiem był, jeśli nie
taką oto gałązką oderwaną od
pnia, rzuconą poprzez morza na
inną ziemię, na której żył,
walczył, błąkał się jak
rozbitek, ale w nią nie wrastał.
- Walka, wszędzie walka...
Szedł przez Brazylię w
ustawicznej walce, z prochem w
krócicy, z końmi i wozami, z
działami cudem przetaczanymi od
szańca do szańca, po drogach
lada jakich, po wyrębowiskach w
nienawistnej puszczy, bagnach i
ostępach. I cóż zdziałał?
Niszczył Hiszpanów i
Portugalczyków wierząc, że
wojuje w imię dobrej sprawy.
Tępił przecież najeźdźców,
którzy od stu lat zakuwali tę
ziemię w obrożę fortów, dławili
działami i prochem spłoszoną
ludność. W imię krzyża i swych
kupieckich szkatuł handlowali
nie tylko cukrem, złotem
rabowanym na fazendach,
czerwonym, bezcennym w Europie
drzewem, ale nawet, bo i to się
już zaczynało, człowiekiem...
Rysował dziś końcem szpady
linie i kółka na wilgotnym
piachu przed swoimi butami,
szukając w myślach pociechy.
"Służę dobrej sprawie.
Kompania Westindyjska urodziła
się w Amsterdamie, wśród
wyrozumiałego, światłego narodu.
To nie to samo, co drapieżna
władza króla Filipa i jego
krwawych ministrów. Oni kropią
święconą wodą swe szpady, by
gładziej wchodziły w gardła
Tupajosów i Holendrów, troskliwi
o zbawienie swej duszy chrzczą
Indianki i zaraz po chrzcie
rzucają je na maty swych
namiotów."
Służy Kompanii, ale nie
Stauhouverowi i jemu podobnym.
Służy ziemi brazylijskiej. Pędzi
stąd Hiszpanów szczycących się,
że wieszają tubylców, palą ich
drewniane bałwany, uczą dzikusów
ludzkości i praw
chrześcijańskich. Słusznie bije
tu Hiszpanów, bo kłamstwo po ich
stronie. Nie nauczają praw
ludzkich, ale picia dżinu i
nakładają jarzmo niewolnictwa na
nieszczęsnych Brazylian.
"Ja puszczam wolno nawet
wziętych z bronią w ręku
Murzynów."
Mimo tej pociechy wahanie
nasycało jego myśli. Na
wielkich, zdobytych przez niego
szlakach nie wszystko działo się
według jego woli. Miał wpływ
tylko na swego żołnierza, na te
kilka tysięcy ludzi ślepo mu
oddanych. Toteż jego żołnierz
oduczał się tępić Brazylian,
odwykł od rabunku, bo każdy
rozbój karany był najsurowiej.
Odkąd Krzysztof w drugiej już
wyprawie do Nowego Świata został
wodzem lądowej armii, nie
oddawał nawet jeńców do Recifu,
niepewny, jak tam z nimi
kupiecka Rada postąpi. Niestety,
nie miał tu pełnej władzy,
zależny był od floty, od dostaw,
od zarządu Kompanii w Recifie,
który często nie sprzyjał jego
zamiarom, robił utrudnienia.
Wystarczało, by mu wstrzymali
dostawy dla wojska, a już musiał
borykać się ze swym losem w
puszczy, bez broni, prochu i
żywności.
Przestał rysować koła na
piasku. Wstał i popatrzył na
dalekie żagle admirała
Lichthardta.
"Gdybym miał pełną władzę,
zarówno nad żołnierzem, jak i
flotą! Inaczej musieliby ze mną
rozmawiać radni w Recifie!"
Z takimi oto myślami wracał za
chwilę w stronę kwatery. Przed
pierwszym namiotem zastąpił mu
drogę uśmiechnięty Christians.
- Jesteś, co tam nowego? -
zdziwił się obecnością oficera,
przebywającego stale na drogach
w okolicy Porto Calvo.
- Nowości sporo, wasza
dostojność! Przede wszystkim
przeszły na naszą stronę nowe
oddziały indiańskie...
- Dzięki Bogu!
- Ludzie, których dziś
przyprowadziłem, mówią, że ich
królik Janduy prowadzi do naszej
kwatery trzystu Indian aż znad
Rio Grande. Plemię to nienawidzi
szczepu Camarona. A poza tym i
tam już doszła wiadomość o
Murzynach wypuszczonych z fortu
Ernsta.
- Zaczynają rozumieć, że my
inni niż Hiszpanie.
Gawędząc szli w stronę namiotu
dowódcy.
- Nie wiem, wasza dostojność,
jaki będzie twój sąd o ostatnim
moim postępku. Ale wiodąc tu
owych Tupajosów uchwyciłem na
drodze do Porto Calvo transport
mąki i cukru, dwieście
pięćdziesiąt worków. Nie
przywiodłem go jednak do
kwatery, trzymam na razie pod
strażami w lesie.
Krzysztof przystanął. Widział
w uśmiechniętych oczach
Christiansa tajemnicze, chytre
błyski. Nie bez przyczyny,
widać, trzymał w lesie, z dala
od obozu, ów zdobyty transport.
- Portugalski dobytek?
- Christians ściszył głos, bo
szli w tej chwili przez gromadę
biwakujących żołnierzy.
- Gdyby tak było, wasza
dostojność! Ale to transport
holenderski. Myślałem zrazu, że
dostawa dla naszego obozu. Nawet
ucieszyło mnie, że widać
rajcowie w Recifie godzą się,
byśmy sami wypiekali chleb dla
żołnierza. Okazało się jednak,
że wozy szły do portu, a nie do
naszej kwatery.
- Towar Kompanii?... zdziwił
się Krzysztof, już się jednak
domyślając, o co chodzi.
Christians, oficer nietępy,
jakżeby się ważył konfiskować
własność Kompanii.
- Sprawa wydała mi się
niejasna. Konwojenci prowadzący
dostawę wzbraniali się przed
moją kontrolą, zasłaniali się
Kompanią, powoływali na
Stauhouvera, grozili nawet
skargą do Recifu.
- Papiery mieli?
- Mieli, nawet z podpisem
komisarzy w Recifie. Ale jednego
z eskorty wziąłem na spytki.
Nastraszony stryczkiem już
wiszącym na gałęzi, wszystko
wyśpiewał. Cukier załadowali w
magazynach wojskowych będących
pod zarządem Stauhouvera, a z
mąką jest jeszcze inaczej. To
przednia mąka z młynów w
Recifie, przeznaczona na wypiek
chleba dla naszego żołnierza. Od
dawna już nią handlują,
wymieniają na mieloną kukurydzę
i otręby, z których pieką dla
nas zakalce.
- Psubraty!
- Tak i ja myślę. Jak wasza
dostojność każe postąpić z
transportem?
- Wprowadzisz wozy i muły do
obozu. Cukier rozdamy
żołnierzom, bo go od pół roku
nie widzieli, choć tyle cukrowni
na tej ziemi. Mąkę niech
kuchmistrze zaraz wezmą pod
opiekę. Nie sztuka piec chleb,
skoro na popasie stoimy.
- A co z konwojem i
pachołkami?
- Puść ich wolno! Powiedz, że
zatrzymujemy towar, bo
kradziony. Niech to powtórzą w
Recifie. - Filuterny błysk
zapalił się w oczach dowódcy.
- Zobaczymy, co powie
Stauhouver, dość chytry i
szczwany, bo umiał ukryć swe
łajdactwa. Choć nie sądzę, by
nam darował tak znaczną stratę.
Pierwszy raz od wielu miesięcy
pachniał w obozie świeży
pszeniczny chleb. Żołnierz był
syty, szczęśliwy, wypoczęty.
Jedynie Krzysztof ze swymi
zaufanymi oficerami oczekiwał z
niecierpliwością, jakie napłyną
relacje z Recifu.
Tymczasem radca Stauhouver,
wbrew przewidywaniom Krzysztofa,
nie dawał o sobie znaku życia.
Dopiero po kilku tygodniach, ku
niezmiernemu zdziwieniu dowódcy
i oficerów, zawitał do obozu
nowy transport żywności, ładunek
chleba o urzekająco zdrowym
zapachu, jakim niedawno
pachniały bochenki pieczone w
obozie.
Konwojent transportu stanął
przed Krzysztofem i oświadczył:
- Jego dostojność Stauhouver
polecił mi zawiadomić wasze
dowództwo, że opóźnienie w
dostawach wynikło wskutek
grabieży na drogach. Jakiś luźny
oddział przejął niecnie mąkę
przeznaczoną do wypieku. Dalsze
transporty będą regularne i z
takiej jak ta wyborowej mąki.
- Powtórz jego dostojności, że
cieszy nas ta decyzja -
odpowiedział Krzysztof nie siląc
się nawet, by ukryć kwapiący się
na usta uśmiech.
Gdy został sam na sam z
oficerami, powiedział poufale:
- Stauhouver wielki spryciarz.
Zląkł się, że wyjawimy jego
niecne łajdactwa. Daje więc pod
strachem lepszy chleb, ale w
duchu na pewno myśli, że
przyjdzie czas, kiedy się nim
udławię. Zobaczymy, kto
mądrzejszy, panie radco
polityczny!
Rzucił to zdanie w przestrzeń
i szedł beztroski wśród
biwakujących żołnierzy, ciesząc
się ich sytością.
Rozdział VII
Przeor Augustyn szczycił się
troską o swój klasztor w Pajuca.
Zaraz po świcie, kiedy jeszcze
ranny chłód pozwalał
przyśpieszyć kroku, obchodził
troskliwie wszystkie gospodarcze
budynki, stajnie i obory,
zachodził do kuchni, piekarni,
po czym brał szpadel i szedł do
ogrodu. Skłaniała go do tego
pieczołowitość o podtrzymanie
swego zdrowia, jak i chęć dania
dobrego przykładu, choć o tej
porze w polu i w ogrodzie
jeszcze niewielu było
wychowanków klasztoru,
pracowitych Murzynów czy
bardziej leniwych Indian.
Pochylony nad ziemią niszczył
zapamiętale wyrastające co dzień
chwasty, pełł grządki i patrzył
z radością w mądrych oczach, jak
spieczona ziemia ciemnieje i
oddycha pod zbawiennym
uderzeniem jego łopaty czy
motyki. Wyrywając twardy oset
lub kosmaty chwast razem z
korzeniem i pękatą grudą ziemi
odczuwał błogie zadowolenie i
ulgę. Można by je porównać z
doznaniem duchowego
oczyszczenia, które przeżywał
niekiedy chłostając sznurem na
pokutę swoje ciało. Inaczej
bywało, gdy szarpnąwszy ręką
widział w swej garści jedynie
nać chwastu lub jego bladawy,
wpół tylko urwany korzeń. Wtedy
wpadał w pasję, pchał szpadel w
zaskorupiałą glebę, podważał go
pociśnięciem sandała i odwracał
całą skibę opornej ziemi. W
takich chwilach miewał w oczach
złe błyski, nawet klął
półgłosem. Później, oparłszy
obie dłonie na stylisku łopaty,
wzdychał pośpiesznie,
przeraziwszy się swej niedawnej
złości:
- Na Twoją chwałę, Panie.
Obcierał skroń połą habitu i
już uśmiechnięty patrzył na
oczyszczony pas tłustej, świeżo
spulchnionej ziemi, na zieleń
samotnie teraz stojących pędów
mięty, balsamu i na ciemniejsze
od innych i błyszczące liście
róż pączkujących.
Dziś mówił do pochylonego obok
niego siwego ojca Sebastiana:
- Gdy wróci brat Manuel,
zdziwi się niepomiernie, jak
przez te dwa tygodnie
zazieleniły się grządki.
Bo to właśnie nie tylko ojciec
Augustyn i ojciec Sebastian, ale
i nieobecny w klasztorze brat
Manuel lubił pielęgnować grządki
leczniczego ziela i kwiatów,
szczepić wino, a także naparzać
z ziół soki, mieszać wszelkie
roztwory, by stworzyć przeróżne
kompozycje leków, smaków i
zapachów.
Ojciec Sebastian, mimo swej
sędziwości czerstwy jeszcze i
rumiany, westchnął głęboko:
- Co dzień go oczekujemy i
nadzieja maleje, choć każdego
wieczora proszę Pana o jego
powrót. Chwilami lęk mnie
bierze, czy mu się coś złego tym
razem nie przytrafiło. Nie daj,
Panie Boże, jakiegoś
nieszczęścia! Zacny to wielce,
świątobliwy i dzielny sługa
boży, brat nasz Manuel.
Ojciec Augustyn słysząc te
pełne zwątpienia słowa prostował
się. Wbijał łopatę w ziemię i z
zadowoleniem odczuwał, jak mu
napływa krew w członki, a krzyż
i ramiona nasycają się
krzepkością płynącą z niedawnego
zmęczenia.
- Bóg z nami, nie z
Holendrami, ojcze Sebastianie!
- Amen - przytakiwał zakonnik.
- Ale czasem szatan za wolą
boską działa i dlatego niepokoję
się o brata Manuela.
Protestanckie siły pod wodzą
tego przybłędy antychrysta mają
teraz same zwycięstwa za sobą.
Od chwili gdy zdobył twierdzę
Arrayal i Nazareth, i to
Nazareth, mój Boże, mianem
miejsca świętego nazwany, wódz
hiszpański Albuquerque wielce
jest wycieńczony.
- Bóg wszechmocny doświadcza,
by potem jeszcze bardziej
dotkliwie ukarać heretyków
Holendrów. Jeśli chodzi o brata
Manuela odprawiliśmy wczoraj na
jego intencję nabożeństwo, więc
wierzę, że Opatrzność nas
wysłucha i może brat nasz
jeszcze dziś będzie przy naszym
stole. Zna drogi leśne z Porto
Calvo, a zresztą miał przy sobie
mapę, którą dostał od tego
zacnego człowieka z Arrayalu.
- To prawda, brat Manuel
człowiek mądry, doświadczony i
ostrożny. Daj Boże, by się
spełniły słowa waszej
świątobliwości.
- Opatrzność czuwa wyraźnie
nad nim, skoro uszedł wtedy
spoza murów Arrayalu. A
pamiętasz, ojcze, jak nam mówił?
Niewiele brakowało, by zginął
śmiercią męczeńską z rąk
heretyckiego żołdactwa.
Już nie pracowali tego dnia w
ogrodzie. Obeszli najbliższe
pole trzciny cukrowej,
pobłogosławili Indian i
Murzynów, zachęcając ich do
zbożnej pracy, i wracali ku
klasztorowi cienistą drogą
ozdobioną grzywiastymi
pióropuszami drzew.
- To dziwne, że sam dźwięk
tego mefistofelowego nazwiska -
mówił znów ojciec Augustyn - tak
oddziaływa na ludzi, rzuca na
nich szatańskie uroki. Już nawet
nasi Murzyni gadają po cichu
między sobą, że na widok
pułkownika żołnierz zapomina
władać ręką i muszkiet wypada mu
z dłoni. Posłyszawszy to kiedyś
mimochodem, skarciłem ich i
wezwałem do skruchy i pokuty.
Ten płochliwy lud gotów sobie
jeszcze upodobać w naszym wrogu.
Lepiej by było, gdyby ich
wieszał na gałęziach jak jego
poprzednicy, jak Lichthardt...
Ojciec Sebastian pochylił się
w tej chwili i podniósł leżący
na drodze żółty owoc w kształcie
nieforemnej gruszki.
- Jakże bogata i piękna ta
przyroda - szepnął prawie do
siebie. - Ileż soczystości w tym
słonecznym boskim plonie.
Ojciec Augustyn popatrzył na
owoc caju złocący się w ręku
ojca Sebastiana, potem
przerzucił karcący wzrok na
twarz starego mnicha.
Zakonnik posmutniał i wrócił
do poprzedniej rozmowy:
- Tak czy inaczej, proszę
waszej świątobliwości, dzielny
to jakiś pułkownik ów Artischau.
Brat Manuel na własne oczy
widział, jak wódz Holendrów pod
samymi murami Arrayalu wyrwał
się z niewoli.
Nie podobały się i te słowa
przeorowi. Przystanął i z miną
jeszcze bardziej karcącą
zapytał:
- Dzielny, powiadasz, ojcze?
- Jakże inaczej to nazwać?
- Szatańską moc nazywasz,
ojcze, dzielnością?
Mnich Sebastian spuścił głowę
i człapał milczący po piachu.
Ojciec Augustyn szedł obok,
także bez słowa i wachlował się
urwanym liściem paproci.
- Choćby nawet odważny, bo
prawda, z dzielnego i
chrześcijańskiego narodu
pochodzi, to wróg nasz
największy, skoro jest na
luterańskim żołdzie i wszelaką
różnowierczą hołotę trzyma w
swych szeregach. Zbieranina to z
całej Europy, bo gdy tam, na
starej ziemi, wiara nasza coraz
szersza i mocniejsza, oni pod
jego chorągwie na Nowy Ląd
uciekają. A przecież Bóg tak
chciał, byśmy tu wcześniej
przyszli i krzewili bogobojność,
chwałę Ojca świętego i króla
hiszpańskiego.
Ojciec Sebastian był, chyba ze
starości swej, zbyt przekorny,
bo znów z cicha napomknął:
- Może Bóg miłosierny sprawi,
że powrócą tu wojska
hiszpańskie. Dopóki jednak
władza Holendrów nad nami,
musimy roztropnie z nimi
postępować. I to trzeba mieć na
uwadze, że pułkownik Artischau
uszanował nasze plantacje i
swobody.
- Toteż w przemyślnej cichości
tu pracując, musimy na wszystko
mieć baczne oko. A ludziom
naszym i ciemnocie po wsiach
okolicznych trzeba przypominać,
że chwilowy to tylko czas
przewagi bezbożników i wrogów
Kościoła.
Ojciec Augustyn nie mylił się.
Miał, widać, dobre przeczucie, a
może umiał obliczać czas
wędrówki brata Manuela. Jeszcze
bowiem przed schyłkiem tego dnia
brat furtian posłyszał za
palisadą przy bramie
niecierpliwe kołatanie.
Przyłożywszy ucho do szpary w
belkach ostrokoło poznał matowy
głos oczekiwanego przybysza.
- Ojciec Manuel? Chwała
Najwyższemu!
- Chwała na wysokości!
Brat Manuel oddał mu muła i
wielce utrudzony szedł w stronę
świecących już okien klasztoru.
Za chwilę zdejmował pośpiesznie
mokry, cuchnący od potu habit i
nędzne szarawary, w których
wyglądał nie lepiej od
poganiacza mułów czy drwala.
Kładł ostrożnie w kącie celi
swój nieodstępny worek z
korzonkami i suszonymi liśćmi,
mył się i parskał z rześkością.
Nie minął jeden pacierz, gdy
odświeżony, w schludnym habicie,
siedział w klasztornym
refektarzu naprzeciw ojca
Augustyna, Sebastiana i kilku
zakonników.
Przeor kreślił znak krzyża nad
mosiężnymi misami i patrząc
współczująco na wychudłą,
znędzniałą twarz Manuela mówił:
- Naprzód posil się, boś
zdrożony.
Manuel był istotnie tak
zmęczony, że tylko przegryzł coś
niecoś, bo raczej pragnienie niż
głód mu doskwierało. Toteż
widząc, jak ojciec przeor nalewa
mu chłodne wino ze zroszonego
glinianego dzbana, podziękował
spojrzeniem i powiedział:
- Bóg zapłać, bo nie tylem
głodny, ile spragniony.
Odbieżeli mnie w drodze
powrotnej obaj słudzy i musiałem
przez kilka dni sam się
przedzierać przez puszczę.
- Wierne sługi daliśmy ci do
drogi - zdziwił się przeor.
- Wierni oni i chrześcijanie
dobrzy, ale póki na naszych
plantacjach pilnowani. Gdy
powąchali puszczy, odbieżeli
mnie. Bóg był łaskawy i ten
pistolet strzegł, bo inaczej to
może by mnie i na rożen wzięli,
jak ojca Pedro...
- Panie, świeć nad jego duszą!
- westchnął przeor i na chwilę
wszyscy zamilkli. Każdy
wspomniał w myślach ze zgrozą
szkielet ojca Pedro znaleziony
kilka miesięcy temu poza rzeką
Una, w wiosce indiańskiej, do
której jeździł od dwóch lat
nawracać i chrzcić Indian.
Rozpoznano szkielet i szczątki
spalonego ołtarza, który ojciec
Pedro trudem własnych rąk
stawiał u stóp wyniosłej palmy.
Ojciec Augustyn pierwszy umknął
pamięcią od tego wspomnienia.
- Dzikie to plemię, przez Boga
kolorem skóry naznaczone. Ale ci
dwaj ludzie byli już dwa lata w
naszej i bożej służbie.
Bogobojnie się sprawowali.
- Sam ich chrzciłem - zadziwił
się i posmutniał ojciec
Sebastian. - Ręce opadają, gdy
się takie rzeczy słyszy.
Niesiemy im wiarę, oduczamy
zabobonów i nagości, uczymy
bogobojnego jednożeństwa. I cóż
stąd, mniej nam oni wierni niż
Czarni.
Nastąpiło krótkie milczenie.
Przeor kazał sprzątać misy, dał
innym mnichom do zrozumienia, że
wieczerza skończona.
- Ręce opadać nie mogą, bo
szatan zawsze czuwa - powiedział
surowo. - Ucieczka wiernych sług
na pewno za podszczuciem ludzi
sprzyjających pułkownikowi
Artischau. Mówże więc teraz,
drogi ojcze Manuelu, co nam
przynosisz z Porto Calvo. Czy
hrabia Bagnuolo w dobrym
zdrowiu?
Ojca Manuela odbiegło już
niedawne zmęczenie, więc
rozłożył swobodnym ruchem ręce i
podjął spokojną, rzeczową
opowieść:
- W najlepszym, wasza
świątobliwość, choć nieco
przygnębiony ostatnimi bitwami.
Koleje losu jednak zmienne, więc
nowe nadzieje wstępują w
hiszpańskie dowództwo. Przybyłem
w samą porę, a może to
Opatrzność umyślnie tak drogę
moją poprzez czaty Holendrów
opóźniła, bo właśnie trafiłem na
przyjazd galeonów z Madrytu.
- Nie inaczej, tylko boska w
tym ręka, nam sprzyjająca.
Mówże, skoro nowe wieści masz
wprost z Madrytu.
Ojciec Manuel mówił swym
roztropnym beznamiętnym głosem.
Wiadomości o klęskach
hiszpańskich i portugalskich
dotarły u schyłku sierpnia do
Madrytu i wywołały tam wielkie
poruszenie. Jego majestat król
Filip IV już nawet nosił się z
zamiarem odwołania Matiasa
Albuquerque'a, upatrując na
wyprawę Fadrika z Toledo jako
nowego dowódcę potężnej armady.
- Dzięki Bogu, dzięki Bogu! -
westchnął uradowany ojciec
Augustyn.
Zbyt się jednak pospieszył, bo
brat Manuel wstrzymał jego
radość podniesieniem dłoni.
- Niestety, Fadrik nie
przyjedzie do Brazylii.
- Nie rozumiem...
- Fadrik z Toledo już w
więzieniu. Minister Olivarez
wtrącił go do lochu za to, że
nie chciał płynąć do Ziemi
Prawdziwego Krzyża ze zbyt
szczupłą armadą. Bo tam wiedzą o
szatańskim szczęściu Cristoforo
Polaco. Fadrik więc rozpoczął
targi z ministrem, zażądał
kilkunastotysięcznej armii
uważając, że tylko wtedy raz na
zawsze wymiecie stąd Holendrów i
tego przeklętego ucznia Socyna.
- Mądre słowa powiedział -
potwierdził milczący dotąd
ojciec Sebastian. - Dziwne, że
nie dał mu posłuchu dostojny
Olivarez.
- Tak by się wydawało, że
Fadrik lepiej oceniał sytuację w
kolonii niż sam królewski
minister. Ale widać uznano to za
zbytnią płochliwość niedoszłego
wodza i osadzono go w więzieniu.
Hiszpanie nie nawykli do
lękliwości. Poza tym Fadrik może
zbyt dużo wiedział o klęskach w
Brazylii, więc mógłby wywołać
zamieszanie w Madrycie. A może
ważniejsze to, że Fadrik z
Toledo nie pochodzi z tak
znamienitego rodu jak Don Louis
de Roxas Borgia.
- Książę Lerma? Ród to
znamienity i na dodatek
przyjazny Rzymowi i jezuitom.
Więc cóż ten Borgia? -
podniecony przeor nalał znów
wina dla większej zachęty ojca
Manuela.
- Książę Don Louis de Roxas to
cała nadzieja Brazylii.
Mianowano go admirałem i
głównodowodzącym naszych wojsk
dla kolonii. - Ojciec Manuel
podniósł twarz znad stołu, oczy
mu się ożywiły. - Generalissimus
de Roxas przypłynie niebawem do
Brazylii z wielką armadą.
Wiedzie morzem trzydzieści
okrętów wojennych. Oby Bóg był
łaskaw tej podróży i nie
szczędził pomyślnych wiatrów.
Nowa chwała przed nami.
Wszyscy trzej wyprostowali
się, zapominając w tej chwili o
zakonnej skromności. Nawet w
starczych oczach ojca Sebastiana
pojawiły się dumne iskry.
Przecież mówiono tu o flocie
hiszpańskiej, o sile
wszechpotężnej, której sława
jeszcze krążyła po wodach
wszystkich oceanów świata.
Niedoczekanie dla Holendrów, co
się ośmielali od pół wieku
utrudniać niezwyciężony marsz
Hiszpanów naokoło świata.
Niewiele brakowało, by ojciec
Augustyn powiedział na głos
stare hiszpańskie przysłowie:
"Gdy się Hiszpania rusza, cały
świat drży w posadach." Ale po
co je było teraz głosić, blask
we wszystkich oczach mówił to
samo.
Ojciec Augustyn powiedział
więc z bogobojną skromnością.
- Chwała Najwyższemu! Żyje
jeszcze wielka flota hiszpańska.
Wracają czasy świętej srebrnej
armady. Miecz hiszpański
poniesie nadal wiarę i kulturę
chrześcijańską na nowo odkryte
ziemie. Tak nam dopomóż Bóg!
Ale nie utrzymał pokory w
oczach, zapłonęły na nowo wcale
nie bogobojnymi iskrami. Były
chyba tak gorące w tej chwili,
jak złowieszczy błysk wzroku
spod hełmu Korteza czy Pizarra,
gdy pierwszy raz strzelali w
nagie, przerażone ludy Azteków i
Inkasów na zachodnich krańcach
Nowego Świata. Z taką samą
zapewne dumą hiszpańską musiał
patrzyć ze szczytu Andów
konkwistador Pedro de Valdivia,
jadący na pogrom Chile z mieczem
w ręce i obrazem Madonny
zaszytym w siodło konia.
Podobny żar nie gasł i w
oczach Manuela, choć jego głos
był już pokorny, bo tak się
godziło, rozważnie i spokojnie,
składać relację przed
przełożonym bractwa.
- Książę de Lerma, a po
kądzieli, bo i to warto nam
wiedzieć, książę de Gamia,
wielki to żołnierz i wódz.
Pamiętam go, gdy był jeszcze
kapitanem we Flandrii. On to
wsławił się zdobyciem wyspy San
Martino, będąc jeszcze wtedy
oficerem, a później generałem
armii naszego łaskawcy króla
Filipa. Człowiek to w sile
wieku, nieustraszony. Za
miesiąc, najdalej za dwa, jego
galeony przybiją do brzegów
Pernambuco, a wtedy zobaczymy,
co się stanie z flotą
Lichthardta i z heretyckimi
wojskami. Już bliski dzień,
kiedy spadną laury z czoła
Cristoforo Polaco.
- Ojciec też go już określa
takim mianem? - uśmiechnął się
przeor posłyszawszy ironię w
głosie zakonnika. Uradowany
wiadomością, nachylił znowu
dzban.
- Utkwiło mi to przezwisko,
gdy jeszcze byłem w Arrayalu.
Bogiem a prawdą, trudno
zapomnieć takiej chwili. Do dziś
widzę, jak ujęty w niewolę
Artischau uderza buławą w głowę
tego nieszczęsnego sierżanta.
- Nie dalej jak rankiem
dzisiejszego radosnego dnia,
wspomniał o tym ojciec
Sebastian. Imię Artischau
niechaj będzie przeklęte.
Wszędzie trzeba nam głosić, że
to szatańska, chwilowa przewaga
holenderskiego wodza. Już nawet
niektórzy z naszych Murzynów
plotkują, że podobno widziano
wtedy cień Antychrysta siedzący
z tyłu za nim na koniu.
Ojciec Sebastian uśmiechnął
się gorzko i spojrzał ponad
głową Manuela w otwarte, ciemne
okno. Sięgnął ręką ku świecom i
urwał osmolony koniec knota.
Światło oczyściło się, choć na
krótką chwilę nieco osłabło.
Ojciec Manuel patrząc trochę
ironicznie na siwe skronie ojca
Sebastiana, rozgniatał
smakowicie językiem rozlewającą
się cierpkość wina, od której
jędrniały i jakby naoliwiały się
wyschnięte szczęki. Z uczuciem
znacznego zadowolenia z siebie
spojrzał teraz na obu mnichów,
bo ileż jeszcze miał im do
powiedzenia. Odbył trud dalekiej
podróży nie po to tylko, by
dowiedzieć się o żeglowaniu
armady de Roxasa.
- Skoro ojcowie uważacie, że
ważne przynoszę wiadomości, to
wędrówka moja nie poskąpiła mi i
innych jeszcze ciekawości.
Dowiedziałem się dość
niezwykłych rzeczy o pułkowniku
Artischau. Myślę, że nawet nie
wiedzą o tym Holendrzy. Na pewno
sam się tym przed nimi nie
pochwalił. - Ojciec Manuel
pierwszy raz od chwili przybycia
uśmiechnął się beztrosko.
Obaj mnisi odjęli kubki od
ust. Uśmiech Manuela zapowiadał
coś niezwykłego.
- Ciekawość nas porywa,
ojcze...
- Artischau to naprawdę
półszatan, a przy tym niezwykły
człowiek. Jego siła nie tylko w
sarmackiej odwadze i w ręku...
Nie wiedzieliśmy na przykład
dotąd, że bił się po stronie
kardynała Richelieu. Ot co,
ojcowie, nie byle jaka
wiadomość?
Ojciec Sebastian aż otworzył
usta. Niewiele w tej chwili
brakowało, by i sam przeor
utracił na chwilę powagę
zwierzchnika. Już miał zrobić
pośpieszny znak krzyża na czole,
ale brat Manuel podążył dalej z
opowieścią:
- Artischau jako artylerzysta
i oficer wspomagał wojska jego
świątobliwości kardynała
Richelieu pod Roszelą, walczył
wtedy po stronie uczciwej,
katolickiej sprawy, przeciw
protestantom... Onże to
ostrzeliwał zbuntowane miasto i
flotę księcia Buckingham idącego
przeciw kardynałowi. Artischau
po zdobyciu Roszeli burzył mury
i fortyfikacje miasta hugenotów
z taką samą wściekłością, jak tu
obraca w perzynę forty
hiszpańskie. Toteż jego
świątobliwość kardynał Richelieu
wielce sobie cenił tego
Polaka...
- Cenił? - wtrącił pośpieszne
pytanie ojciec Sebastian.
- Wtedy! - podkreślił krótko
ojciec Manuel.
Posłyszawszy akcent tego słowa
ojciec Augustyn westchnął z
ulgą, bo i on nie chciał
rozbrajać się ze swej wrogości w
stosunku do zwycięskiego
pułkownika.
- Czy tylko za ową bitwę pod
Roszelą jego świątobliwość miał
tyle serca dla pułkownika
Artischau? Trochę dziwne mi się
wydaje, by jakiś mimo wszystko
podrzędniejszy oficer mógł tak
utkwić w pamięci wielkiego
polityka.
Ojciec Manuel rzucił ukośne,
pełne uznania spojrzenie na
przeora.
- I ja tak myślę. Jego
świątobliwość ceni dzielnych
żołnierzy, ale jeszcze bardziej
ludzi zdolnych, a za takiego
uważają ojcowie nasi w Madrycie
pułkownika Artischau. Ten
człowiek zna pół Europy, był na
najprzedniejszych dworach. Za
namową kardynała i swego dawnego
opiekuna na Litwie działał na
rzecz księcia andegaweńskiego
Gastona Orleańskiego, którego
jego świątobliwość upatrzyła na
tron w Warszawie jeszcze przed
śmiercią nieodżałowanej pamięci
najpobożniejszego z królów
chrześcijańskich, króla Zygmunta
III.
- Wielki król! Panie, świeć
nad jego duszą! On to naszych
ojców popierał w swoim
królestwie, by wzmogli pobożność
wśród polskiego narodu i tępili
licznych tam kacerzy. Wielkie
serce miał król Zygmunt dla
świętej pamięci ojca Hozjusza.
Ale jeśli się nie mylę, już trzy
lata temu król ów pomarł i
niestety, nie Gaston zasiadł na
osieroconym polskim tronie.
- Otóż to, kardynał Richelieu
nie osiągnął swego celu, a nawet
wyparł się wszystkiego. Listy
wszakże bardzo cenne w tej
sprawie posiadają ojcowie
jezuici.
- Ach tak? Jakież to listy? -
znów zdziwił się przeor patrząc
wprost z uwielbieniem w twarz
tak obrotnego ojca Manuela.
Dzielny to przecież i roztropny
człowiek, ten niepozorny na oko
zakonnik. Niby pracowita
pszczółka nazbierał w Porto
Calvo tyle cennych i słodkich
jak miód wiadomości.
- Ojcze Manuelu, wino stare i
wzmacniające, a tyś wielce
zdrożony. Przełknij i mów dalej,
bo ciekawość nas pali.
Manuel ledwo zamaczał usta, bo
pijanicą nie był. Tyle wysączył
wina, ile było potrzeba dla
wzmożenia osłabłej krwi i
ochłodzenia gardła.
- Listy te, szyfrem pisane,
kompromitują pułkownika. Wątpię
też, żeby się pochwalił nimi
przed władzami holenderskimi.
Można by łatwo, gdyby było
potrzeba, wywnioskować z nich...
- ojciec Manuel szukał przez
chwilę w myślach właściwego
słowa - że działał przeciw
własnej ojczyźnie, przeciw swemu
prawowitemu królowi, wbrew
rycerskiemu obyczajowi.
Bogobojny monarcha król Zygmunt
III własnoręcznie pisywał do
Brukseli, do jej wysokości
infantki hiszpańskiej Izabeli,
by uwięziła dzisiejszego
pułkownika Artischau i odesłała
go do Polski. Ale sprytny
Artischau uniknął uwięzienia,
heretycy go, widać, na czas
ostrzegli. Na szczęście, listy
przezeń wysłane pochwycili nasi
ojcowie i przekazali je wtedy na
dwór świątobliwego polskiego
króla.
- Czyli że te pisma w
Warszawie? - westchnął z
rozczarowaniem łatwowierny
ojciec Sebastian.
Ojciec Manuel uśmiechnął się
pobłażliwie. Uśmiech ten przejął
z jego ust na swoje wargi i
przeor Augustyn, bo już wszystko
zrozumiał. Toteż zakonnik Manuel
mówił teraz wyłącznie w stronę
ojca Sebastiana:
- Przewidujący ojcowie
oryginałów infantce oczywiście
nie dali, jeno odpisy wiernie
skopiowane, które później poszły
do Polski.
- Ach tak? Ale jeszcze
niezupełnie rozumiem, co nam to
teraz daje? - zapytał ojciec
Sebastian.
- Ojcowie z Madrytu radzą -
ciągnął Manuel - by pułkownika
Artischau nie tylko bić orężem,
co niebawem książę de Roxas z
wielką swą dzielnością
rozpocznie, ale i niszczyć
słowem prawdy o nim głoszonym.
Roztropnie działając można by
sławę jego imienia pomniejszyć
wśród możnych i wpływowych
Holendrów. Bo już za bardzo w
niego wierzą, a jego władza i
zdolności gorsze dla nas niż
dowództwo jakiegoś innego wodza,
Holendra z krwi i kości, o
kupieckiej, łatwiejszej duszy.
Artischau arianin, wyznawca
kacerza Ariusza i bluźniercy
Socyna, opętaniec, który
rozwiązłość wśród ludu
niewolnego wprowadza, przeciąga
Indian i palmierów na swoją
stronę. Dojdzie do tego, że
każdy wierny nam dotąd na
naszych plantacjach Tupajos
ucieknie pod jego opiekę. Daj
Bóg, by książę Don Louis de
Roxas pobił pułkownika Artischau
w otwartym boju, ale i my musimy
działać, pomagać rycerskiemu
księciu. Trzeba i to mieć na
uwadze, ojcze Sebastianie, że
my, zakonnicy, z armat nie
strzelamy.
- Bywało i to - szepnął z
cicha przeor.
- Jakże więc działać - zapytał
ojciec Sebastian i rzucił
zdziwionym okiem na ascetyczną
mnicha Manuela. Niczego tam nie
odczytawszy przerzucił
spojrzenie na zamyślone,
półprzymknięte oczy przeora. Ale
ojciec Augustyn nie uznał
jeszcze, by pora było wypowiadać
swe ostateczne zdanie. Zresztą
znał dobrze Manuela. Gdyby mnich
nic już więcej nie miał do
powiedzenia, powieki jego inne
byłyby niż w tej chwili, nie tak
w skupieniu przymknięte.
- Cóż jeszcze, pracowity
ojcze?
- Rzecz mi pozostała chyba
ostatnia. Artischau, o czym
dotąd nie wiedzieliśmy, to
wygnaniec z własnego kraju,
imfamis skazany na karę śmierci.
Zamordował nieszczęsnego
sąsiada, i to za to tylko, że
tamten, też dawny sekciarz, ale
wcześniej natchnięty duchem
bożym, nawrócił się i w Trójcę
Świętą z powrotem uwierzył.
Artischau zgładził go niecnie.
Ci bowiem polscy kacerze to
nawet mieczem tępiliby wiernych,
choć udają, że w oręż nie
wierzą. Otóż i to trzeba nam
głosić, jakiż to rycerz bez
skazy ów Artischau, skoro
bogobojnego sąsiada napadł w
lesie i jak baranowi gardło mu
poderżnął.
- W imię Ojca i Syna! -
przeżegnał się ojciec Sebastian.
- Szatanem naprawdę opętany.
Teraz dopiero ojciec Manuel
otworzył szeroko oczy, usunął
łokcie ze stołu i oparł je
wygodnie na poręczach
rzeźbionego fotela.
- To wszystko, ojcze
przełożony. Trud mój skromny na
chwałę świętego naszego bractwa
ofiaruję.
Przeor objął dłońmi jego
głowę. Były w tym geście uznanie
i podzięka najbardziej czuła i
wymowna. Ojciec Sebastian nie
pamiętał, by za swój pracowity i
ciężki trud w ogrodzie czy w
szkole klasztornej, jak i za
znój przy kociołkach z
naparzonymi ziołami, poczuł
kiedykolwiek na swej skroni
ciepło dłoni przeora. Ale gdzież
jego pracy równać się z trudami
i rozumem ojca Manuela,
przedzierającego się z podróżną
sakwą i pistoletem w ręce przez
brazylijskie gąszcze, bagna i
pikady. Mnich Manuel oprócz Boga
nie bał się przecież nikogo: ani
wart holenderskich, puszczy
przepastnej, bagien ni jaguara.
Gdy było potrzeba, nie wahał się
dławić własnoręcznie żmij i
śliskiego cielska żarariki.
Ojciec przeor podniósł teraz
ręce ponad świece lichtarza.
Zwichnęły się pionowe języki
świateł.
- Aż nadto wiele wiemy o
pułkowniku Artischau. Rękę i
głowę ma tęgą, więc nie daj
Boże, by zawładnął całkowicie
sercami tych chciwych
holenderskich kupców, którym za
tani żołd się wysługuje. Już
przecież za jego namową
przybijają do drzew ogłoszenia,
że pogan indiańskich i
Brazylianów wszelkiej maści
tępić nie będą, za lud wolny ich
uważają. Bóg miłościwy łaskaw,
że De Roxas płynie z tak wielką
armadą, przed którą zadrżą wody
brazylijskie i ta, przez nas
objęta, bogata ziemia. Ale choć
wielka jest siła królewskiej
armady, wielka bitność wojsk
hiszpańskich i portugalskich, w
naszej wierze wychowanych, to
jednak obowiązkiem naszym
osłabiać pułkownika Artischau,
tępić i niszczyć jego imię, i to
u samego źródła jego władzy.
Trzeba, by te wszystkie
niecności, o których nam donoszą
z Madrytu, dotarły choćby do
niektórych członków
westindyjskiej Kompanii w
Pernambuco...
- Do Holendrów pójdziemy, do
naszych największych wrogów i
mącicieli w wierze? -
zaniepokoił się ojciec Sebastian
i rozszerzył zdziwione oczy.
- Żadna droga do celu nie
hańbi. Do Holendrów, ojcze
Sebastianie, byle nie do
Carpentiera, bo to tchórz pod
spódnicą swej żony siedzący i
pełen lęku przed każdym, co ma
siłę, więc i przed pułkownikiem
Artischau. Nie wydaje mi się
też, by można dotrzeć do
Harrimansa czy Bodeheriusa, bo
oni w Artischau jak w tęczę
zapatrzeni. Ale na przykład
Lichthardt czy Stauhouver... Jak
myślisz, ojcze Manuelu?
- Lichthardt? - ojciec Manuel
skrzywił usta, jakby odpędzając
złośliwego moskita. - Admirał,
jak słyszymy, wprawdzie w nie
najlepszej komitywie z
pułkownikiem, ale to dzielny i
honorowy żeglarz. Raczej pirata
w nim dusza niż plotkarza.
- Zawsze mądre twe zdanie,
ojcze Manuelu! Przyznam się, że
mówiąc to nazwisko i ja miałem
nieco wątpliwości. Pozostaje nam
tedy Stauhouver. Ten równie
chytry, jak obrotny i podstępny.
Dla handlu zaprzeda własną
duszę. Ucieszy się z każdej
wiadomości przyciemniającej imię
Artischau. Podobno koty drą ze
sobą - ojciec Augustyn zniżył
głos. - On jeden zresztą z
całego rządu uprawia już po
cichu handel niewolnikami, choć
Rada za namową pułkownika co
innego głosi. Stauhouver na
pewno będzie za tym, by zniknął
stąd ów, jakże to... Cristoforo
Polaco.
- Myślę, że książę de Roxas,
skoro taki wielki wódz, pokona w
boju tego Polaka - dorzucił z
nienaturalną skwapliwością
ojciec Sebastian.
- Nikt nie wątpi, ale i o to
nam zadbać trzeba. Ojcze
Manuelu, odpoczniesz kilka dni i
nowa czeka cię wyprawa.
- Każde twoje zlecenie, ojcze
przeorze, to dla mnie radość i
nadzieja zasługi dla bractwa. Na
to habit włożyłem, by służyć
dobrej sprawie. A Opatrzność
jeszcze wskazała swym palcem,
bym pełnił naszą zaszczytną
misję tu właśnie, na dzikiej
ziemi oświeconej blaskiem znaku
Pańskiego, Krzyża Chrystusa
Pana, i pod twoim, tak pełnym
rozwagi przełożeństwem.
Ojciec Sebastian, który
siedział na wprost ciemnego
okna, podniósł w tej chwili
wyżej głowę. Oczy zajaśniały mu
bogobojnie. Oto widział na
niebie jasny, świecący krzyż
rozstawiony między framugami.
Znał jego położenie z wieczora,
o północy i przed świtem, bo
często, gdy wszyscy ojcowie
spali, wychodził na grządki
ogrodu słuchać szelestu liści i
nocnego lotu nieznanych,
tajemniczych ptaków żeglujących
jak widma nad łanem trzciny
cukrowej ku niedalekiej puszczy.
- Północ, wasza wielebność -
powiedział. - Lewe ramię Krzyża
dotyka już szczytu kokosowej
palmy stojącej u wrót palisady.
Brat Manuel wielce utrudzony,
wczasu mu potrzeba.
Przeor Augustyn poruszył się,
trochę zakłopotany.
- Istotnie, pora spóźniona,
ale już niedługą chwilę zatrzyma
nas tutaj obowiązek. Musimy z
ojcem Manuelem rozważyć, w jaki
sposób podać wiadomości
Stauhouverowi. Poza tym jeszcze
jedna troska odsuwa dziś sen ode
mnie... Mnichu Manuelu, jak
nazywa się ów geograf, który ci
życzliwym był w Arrayalu?
- Ów chciwiec i pijanica?
Berke Peters, ojcze wielebny.
- Pijanica, mówisz?... takiemu
to złoto cięgiem potrzebne, bo
wino nie woda, nie można go
czerpać w studni. Wspomniałeś o
nim w Porto Calvo?
- Wie już o nim hrabia
Bagnuolo. Ucieszył się wielce z
naszej myśli i oczekuje wyników.
Jeśliby się udało, by Berke
Peters, a niegłupi on jest,
pomylił zręcznie szlaki w
rysunkach, to ani chybi, że
oddziały Artischau muszą trochę
pobłądzić w puszczy... Na razie
pułkownik stoi w obozie, bo
pobiwszy Albuquerque'a sam
panuje nad całym terenem.
Oczywiście, do czasu, póki nie
wyląduje jego dostojność książę
de Lerma.
- Otóż to właśnie. Twoje zatem
zadanie, pracowity, nieutrudzony
ojcze Manuelu...
Obaj jezuici pochylili się ku
sobie i mówili z cicha, choć
podnieconym szeptem. Stary
ojciec Sebastian tylko słuchał.
Ogarniała go już senność, bo
choć mało wczasowania
potrzebował, ale o tej właśnie
porze zawsze zasypiał.
Jakże jednak poddać się było
owej niepokonanej potrzebie,
skoro ojciec przeor siedział
naprzeciw. Mnich Sebastian
rozszerzał tedy oczy, aż go
szczypały powieki, jakby
podsypane gorącym piachem.
Patrzył z wysiłkiem w otwarte
okno refektarza. Widział ramię
pochyłego, gwiaździstego krzyża,
coraz bardziej zwisające,
utopione w czarnym baldachimie
palmy, i żeby nie usnąć, mówił w
myśli pacierze. Nic już nie
rozumiał, z coraz cichszych słów
ojca Augustyna.
Odmawiał modlitwę w chwili,
gdy zakonnicy Manuel i Augustyn
obliczali roztropnie i
oszczędnie, ile złota wart jest
ten pijanica Berke Peters...
Rozdział VIII
Z końcem listopada 1636 roku,
o porze ostrego brzasku armada
Don Louisa de Roxas, księcia de
Lerma, księcia de Borgia,
ujrzała rafę Recifu stojącą
przed fortem tego samego miana.
Trzydzieści dwa bojowe okręty
pod flagą króla Filipa nastawiły
swe uzbrojone, ciemne cielska w
stronę Brazylii. Na wszystkich
wyciągniętych jak szyje żurawi
bukszprytach opadły dziobowe
żagle. Piętrowe rufy okrętowe,
rzezane misternie w dębie,
otwarły rzędy graniastych okien
i postawiły lufy.
Rozkraczony przy burcie Don
Louis de Roxas skinął rękawicą
na kapitana admiralskiego
galeonu:
- W imię Boże, na chwałę jego
królewskiej i katolickiej mości
króla Filipa daj salwę w stronę
lądu!
W niedługi czas chmura dymu
padła na mangrowiowe lasy.
Radcowie w niedalekim Recifie
zbiegli się pospiesznie na
naradę. Pałac rządowy nad
brzegiem morza nie widział dotąd
na swych korytarzach tak
gwałtownego pośpiechu.
Przeskakując po dwa schody
pajęczymi nogami biegł chyłkiem
Carpentier, przyspieszał
wojskowego kroku Van Ceylen,
siwy, ale jeszcze sprężysty, z
szyi i chudej postawy podobny do
wyciągniętego strusia. W nie
dopiętym, błyszczącym
jedwabiście płaszczu kolebał się
z zadyszką bryłowaty Stauhouver.
Niewiele zostało dziś dostojnych
ruchów w postaci jego
dostojności. Komisarz do spraw
wojskowych utracił spokój
wyrachowanego kupca i wbiegał
blady na salę obrad. Dopiero
zobaczywszy tam stojącego przy
oknie admirała Lichthardta
westchnął z pewną ulgą.
- Bóg łaskaw, że już widzę
waszą dostojność, cała nadzieja
w tobie, admirale! Siadajmy,
siadajmy, dostojnoście, nie ma
ani chwili do stracenia.
Wskazywał miejsca członkom
Rady, zapraszał admirała w
pobliże swego krzesła. Usiedli
wszyscy skwapliwie - Van Ceylen,
de Wirth, Carpentier i inni.
Tylko Lichthardt i jego prawa
ręka, Poen, zachowywali spokój i
udawali powolność ludzi
wojennych, nieskorych do
zaniepokojenia.
Narady odbywały się dość
chaotycznie, nawet bez zwykłego
ceremoniału.
- Haniebnie nas zaskoczyli -
mówił zasapany Stauhouver. - I
to w takiej chwili, w takiej
chwili! Większość załóg naszych
statków w porcie, a nie na
pokładach. Radźmy, panowie,
radźmy! Co robić, mości
admirale?
Lichthardt jednym uchem
słuchał biadań, drugim
nadstawiał uważnie na odgłosy
zza okna. "To nawet dziwne -
myślał - że Don Louis pochwalił
się działami i stoi nadal bez
strzału." Jednocześnie z tą
pociechą ogarniała go wściekłość
na samego siebie. Po jakie
bowiem licho puścił wczoraj
żeglarzy na ląd. Połowa
żołnierstwa pijana siedziała w
spelunkach, a zresztą, jakby ich
teraz na oczach Don Louisa
przewiózł szalupami na pokład
okrętów stojących na redzie?
- Trzeba poczekać. Gdybym
teraz wysłał pośpiesznie czółna
z załogami, dopiero ucieszyliby
się Hiszpanie spostrzegłszy, że
statki mam ogołocone. Powieszę
tego durnia Eyssensa, bo jakże
patroluje na wodach? Posłałem
przed chwilą barkę z kapitanem
Westfalingerem, by dać rozkazy
flocie i niebawem sam popłynę do
mego galeonu, wysłuchawszy
wpierw waszych dostojności.
- Nieszczęście, nieszczęście -
biadał Stauhouver - że żołnierz
nie na pokładach, ale w mieście.
Nie po to mamy załogi, by hulały
w spelunkach, ale by pilnowały
brzegów Brazylii.
Admirał popatrzył na niego z
wyrzutem.
- Żeglarz też ma swe prawa...
Gdybym nawet załogi miał na
statkach, cóż bym począł z
dwunastoma żaglami, które tu
mam, w Recifie, przeciw tak
potężnej flocie?
- Ale co robić, co robić,
mości admirale?
Lichthardt rozparł się w karle
i rozłożył ręce.
- Żagle, które tu mam, okręty
to zresztą nie najtęższe.
"Mauritius", "Tygier", jacht
"Tamarica", "Salamander",
"Fauna", statek "Vleermuys"
kapitana Westfalingera i
pomniejsze krypy. Większe
galeony, jak "Terhoele" i
"Valheren", pilnują przecież
ładunków pod Bahią. Mówiłem to,
do pioruna, dawno i pisaliśmy
listy do Amsterdamu, by nie
oddawać okrętów "Nassau", "Pożar
Troi" i "Griffen van Amsterdam".
Carpentier przytaknął.
Stauhouver pogłaskał nerwowo
łańcuch na szyi. Dobrze
wiedział, że "Pożar Troi" i
"Nadzieja" poszły miesiąc temu
niby to po broń do Amsterdamu, a
w istocie z ładunkami cukru.
- Kompania ma różne zadania -
bąknął. - Ale, proszę waszej
dostojności, nie pora nam
utyskiwać. Rada, rada potrzebna!
- Na morzu z nimi bitwy podjąć
nie możemy. Umiem liczyć, proszę
waszej dostojności. Jeden ich
galeon "Neapolitaen" ma
sześćdziesiąt dział i chyba z
pół tysiąca załogi. Wszystko
tedy, co można postanowić, to
czekać, nawet strzału nie dawać,
i kryć statki poza rafę Recifu.
Nie dociekną, ile tu mamy floty.
Nie słychać zresztą żadnej
kanonady, więc może Bóg da, że
nie zaatakują naszej armady,
zwłaszcza że nie w porę
przybyli. Wiatru żadnego i
odpływ morza w całej pełni.
Z okien pałacu można było
widzieć niektóre okręty Don
Louisa. Flota nie zbliżała się,
krążyła w sporej odległości od
brzegu. De Roxas istotnie nie
był pewien, co się kryje poza
długim masywem rafy.
- Ale coś trzeba
przedsięwziąć, dostojnoście! -
Stauhouver nie zaznał jeszcze
spokoju. Lęk go brał i o własną
skórę, i o magazyny pod stokiem
Olindy, zapełnione aż po krokwie
cukrem i stosami czerwonego
drzewa. Nie prowadził ich pod
swoim nazwiskiem, bo jako wysoki
urzędnik Kompanii nie mógł
trudnić się na własną rękę
interesami, ale od czegóż byli
różni krewni jego dostojności,
drżący teraz jak i on o swe
bogactwa.
- Skoro na morzu spotkać się z
nimi na razie nie możemy -
zaczął Poen - pozostaje bitwa na
ziemi, choć Bóg jeden wie, gdzie
wylądują. Cała rzecz w tym, by
im utrudnić lądowanie.
Carpentier nie słynął w Radzie
ani z odwagi, ani z
samodzielnego sądu. Choć
nienawidził Stauhouvera za jego
pyszałkowatość i bogactwa,
zawsze starał się wyczekać na
jego zdanie. Dziś jednak widząc,
że Stauhouver stracił niemal
wszelką inicjatywę, nabrał
otuchy i uznał za stosowne
powiedzieć choćby krótkie własne
zdanie.
- Innymi słowy, mówi nam
kapitan Poen, że jedyna nadzieja
w pułkowniku Artischau...
Lichthardt nastroszył wąsy.
Przez bliznę na prawym policzku
przebiegł mu nerwowy skurcz.
Czarne brwi zeszły się bliżej,
nastroszyły.
- Nadzieja zarówno w wojsku
lądowym, jak i we flocie.
Będziemy śledzić każdy ruch
nieprzyjaciela i tropić go aż do
miejsca lądowania. Może uda się
wziąć ich w dwa ognie - ja z
galeonów, Artischau z lądu.
Zaraz po naradzie wyślę jacht
"Tamarica", by wodami
przybrzeżnymi dotarł do obozu
pułkownika.
- Otóż to właśnie - pokwapił
się Carpentier.
- Ba! - żachnął się
Stauhouver. - Pułkownik
Artischau! Licho wie, gdzie go
szukać. Podobno przed kilku
dniami był w swej kwaterze w
Peripuera. Ten wódz nie pyta się
o zdanie naszej Rady, zwykł
chodzić swoimi szlakami i wedle
swojej woli poczynać. To samo
zresztą było pod Arrayalem.
Gdyby nie nasz przyjazd, nie
wiadomo, jak by tam wypadło i
kiedy się skończyło oblężenie...
Carpentier w pierwszym odruchu
spojrzał z cichą pogardą na
pucołowatą twarz Stauhouvera.
Dobrze wiedział, jaki wpływ na
decyzję pułkownika miało
nieudane wystąpienie Stauhouvera
w kwaterze pod Arrayalem. Ale że
na własne oczy widział raport
pisany kilka miesięcy temu do
Holandii, w którym Stauhouver
przypisywał sobie znaczny udział
strategiczny w zwycięstwie,
zgasił nieopatrzny błysk w
oczach i spuścił potulnie głowę.
Admirałowi też nie w smak
poszły słowa zadufanego w sobie
radcy. Ścierpiałby je, gdyby
chodziło tylko o osobę
nieobecnego na sali
Arciszewskiego. Ale przytyk
radcy miał szersze znaczenie.
Poderwało żeglarza, że ci kupcy
zasiadający w urzędzie uzurpują
sobie prawo dyrygowania
dowództwem, manewrowania siłami
wojskowymi.
Zaczął więc z dostojeństwem w
tonie:
- Każdy wódz za swe działania
odpowiada. Ponosi klęskę lub
zdobywa dla siebie chwałę.
Pułkownik Artischau ma prawo
wedle swej woli chodzić po
lądzie jak ja po morzu. Jeśli
mój jacht nie znajdzie go pod
Peripuera, to popłynie do Rio
Grande. Na to jest flota, by
pływała. Wasze dostojnoście,
czas mi opuścić zebranie. Lada
chwila może się wzmóc ruch żagli
Don Louisa.
Don Louis de Roxas nie miał
dokładnych wiadomości o stanie
floty holenderskiej skrytej poza
rafą, nie znał także położenia
wojsk holenderskich, bo dotąd
żadna jego barka nie podeszła do
lądu na zwiady. Nie czekając
tedy na przypływ morza podniósł
z powrotem żagle. Zakolebały się
dwupiętrowe, pozłociste rufy
jego statków, wiatr, choć słaby,
wpłynął ponownie na bukszpryty i
grotmaszty.
Wydęły się nad podkładami
białe obłoki płócien. Ogromne
brzuchy galer buchnęły o wodę i
flota, chwyciwszy wiatr z
Nordostu, ruszyła na południe.
Admirał Lichthardt pchnął
jacht "Tamarica" na poszukiwanie
głównej kwatery Arciszewskiego,
a jednocześnie spędzał
pospiesznie swe załogi z ulic i
loszków portu. Trąbił po ulicach
alarmy, bił w bębny, wywieszał
flagi sygnalizacyjne i u schyłku
dnia doprowadził flotę do
porządku. Przed świtem podniósł
kotwicę na wszystkich okrętach i
trzymając się na znanych mu
dobrze prądach przybrzeżnych
płynął z dość sporą szybkością.
Bez trudu ubiegł żeglującego
dalekim morzem Don Louisa i
zarzucił kotwicę w zatoce
Peripuera.
Dla szybkiego przepatrzenia
lądu wybrał się osobiście z
kilku barkami. Z jakimże jednak
zdziwieniem napotkał czaty
Arciszewskiego, a za chwilę
ujrzał i jego działa zatoczone
na okoliczne pagórki.
Nie widząc przy brzegu
wysłanego wcześniej jachtu
"Tamarica" myślał:
"Albo "Tamarica" była tu
wcześniej i już odpłynęła, albo
ten Artischau ma węch niezwykły.
Chyba duchem świętym wie o
ruchach floty de Roxasa."
Siedząc za chwilę w
towarzystwie Arciszewskiego pod
koronami niebosiężnych drzew,
nie mógł w pierwszej chwili
powstrzymać się od słów uznania:
- Mości pułkowniku, gratuluję
pośpiechu. Dziwne mi tylko, że
nie widzę w przystani jachtu,
który wysłałem, by uprzedzić o
flocie de Roxasa.
- Żadnego statku tu nikt nie
widział. Gdybym zresztą czekał
na wiadomości z Recifu, dziwne
byłoby moje wojowanie. Ruchy
floty Don Louisa śledzimy z lądu
od dnia wczorajszego. Nocnym
marszem przeszliśmy pod
Peripuera, bo to zatoka dobra do
lądowania. Bóg poszczęścił, że u
tych brzegów zeszła się wasza
flota z moimi wojskami. Don
Louis już tutaj nie wyląduje.
De Roxas istotnie nieskory był
do lądowania. Dostrzegłszy żagle
holenderskie, zostawił na redzie
kilka statków, by pilnowały
ruchów nielicznej floty
Lichthardta, i podniósłszy żagle
znowu znikł na horyzoncie.
- Diabeł, za dużo ma galeonów
- mówił Lichthardt. - Teraz na
pewno pójdzie pod Pavossan, by
tam kpić z naszej floty i z
waszych armat lądowych.
- Nie wiem, czy pod Pavossan,
wasza dostojność - powątpiewał
Arciszewski.
Radzono tego dnia aż do
późnego wieczoru.
- Gdziekolwiek teraz wyląduje
- mówił nachmurzony Krzysztof -
widzę, że skoro nie możecie go
zaatakować w bitwie na pełnym
morzu, na moje barki spadnie
cały ciężar walki. Nie wiem, ile
jest żołnierza na jego
galeonach, ale myślę, że nie
mniej niż cztery tysiące. A ja,
mości admirale, mam niespełna
dwa tysiące ludzi. Jedyne
wyjście - utrudnić mu lądowanie.
- Nikt nie odgadnie, dokąd po
nocy skierował swe żagle -
wtrącił Poen żując kulkę
tytoniu.
- Pod Pavossan - powtórzył
uparcie Lichthardt pochylony nad
mapą. - Wiatr mają ku temu
najdogodniejszy.
Krzysztof nie kwapił się uznać
trafności tego przypuszczenia.
Skinął na Petersa stojącego
służbiście w rogu namiotu.
- Jaki brzeg pod Pavossan?
- Brzeg tam do wylądowania
wojsk nader dogodny. Myślę, że
wie o tym Don Louis, bo ma
pewnie starych żeglarzy. Jest
tam zresztą galeon
"Neapolitaen", który zna bardzo
dobrze te ziemie, był w
poprzedniej wyprawie.
- A dlaczego nie mieliby
przybić pod Alagoa?
- Lichthardt posłyszawszy te
słowa Krzysztofa machnął
lekceważąco ręką. Berke Peters
natomiast pochylił się nad mapą
i powiedział z nieoczekiwanym
zakłopotaniem:
- Może lądować i pod Alagoa...
- Byłeś tam czy tylko z mapy
to mówisz?
- Byłem, wasza dostojność.
Szlak tam nawet odkryłem,
nakreślony tu przeze mnie na
mapie.
Kilku najbardziej zaufanych
oficerów Arciszewskiego stało w
milczeniu wokół stołu.
Nieruchomy Foultons miał w
świetle kagańca rysy twarzy
jeszcze bardziej brązowe i
kościste niż za dnia. Słuchał,
choć nie zamierzał tu z własnej
woli powiedzieć bodaj jednego
słowa. Nie od planów był, lecz
od bitew i najszybszych marszów,
z których słynęła w wojsku
holenderskim jego kompania.
Major Hinderson wodził palcem
po mapie. Jego kciuk posuwał się
po papierze zawile, błądząc za
jakąś, rysującą się w kształcie
pytajnika, myślą. Nagle dłoń
jego zbiegła się z wskazującym
palcem Krzysztofa na skrawku
brzuchatego brzegu, dwie piędzi
powyżej linii Tropicus
Capricorni.
Krzysztof podniósł głowę,
spojrzał przyjaźnie w skupione
oczy Hindersona, jaśniejące pod
obłoczkami siwych brwi.
- Zdaje się, majorze, że nie
tylko los wodzi nasze palce po
karcie, ale i słuszny domysł.
Mości admirale, naszym zdaniem
Don Louis wziął kurs w stronę
Alagoa. Znając przebiegłość
Hiszpanów i ich tutejszych
popleczników przypuszczam, że
Don Louis wie już o położeniu
naszych wojsk lądowych. Nie
wyobrażam sobie, by się dotąd
nie przekradli ku niemu Tupajosi
Camarona lub choćby braciszkowie
klasztorni, bo i oni umieją, gdy
potrzeba, ruszać wiosłami.
Raczej nie pójdzie pod Pavossan,
bo już wie, że tam są na postoju
regimenty pułkownika Schkoppego.
Lichthardt trochę się nadął.
Uraziło go, że te szczury lądowe
chcą już mieć nawet węch morski
lepszy od niego.
- Ja przy swoim obstaję. Jeśli
wiatr pozwoli, spróbuję nocą
podnieść kotwicę i mimo
rozstawionych statków Don Louisa
przejść pod Pavossan.
- Warto byłoby, admirale,
podjąć jednolite działania.
Tylko połączone siły mogą
przeszkodzić lądowaniu
Hiszpanów, a przy tym poważnie
nadwerężyć wroga. Wierzę, że
pójdą pod Alagoa. Skoro, jak
przypuszczam, zasięgnęli już
języka z lądu, to poradzono im
to miejsce. Teren to najbliższy
regimentu Albuquerque'a, który
ledwie dycha wyczekując
posiłków. Mości admirale, dajcie
się przekonać - wy morzem, a my
lądem. Wyślę pod Alagoa dwie
kompanie, a główne siły
pozostawię tu w odwodzie, między
Peripuera a Pavossan, i w razie
potrzeby...
- Twoja wola, mości
pułkowniku. Ja idę pod
Pavossan... - Lichthardt był
nieustępliwy.
Krzysztof dał pokój daremnym
namowom i po niedługiej już
chwili dowódcy rozstali się
wśród objawów pozornej
grzeczności.
- Dalej sami - powiedział
Krzysztof z goryczą do oficerów
i znowu przywołał Petersa. -
Peters, widzę tu na mapie dwa
szlaki przez ciebie narysowane.
Któryż z nich dogodniejszy dla
nocnego marszu żołnierza?
Peters, rozpalony na twarzy,
bo blask kagańca padał mu wprost
na policzki, pochylił się nad
mapą.
- Linia pojedynczo kreślona
wiedzie przy samym brzegu morza
w piaskach i krzewach
mangrowiowych. Szlak to wielce
poszarpany, długi i uciążliwy,
bo brzeg wije się wężowo. Dla
pośpiechu żołnierza ta oto droga
łatwiejsza. Wyznaczyłem ją swego
czasu przy pomocy wiernych nam
Tupajosów.
- Już ją kiedy przebyłeś?
- Tak jest, wasza dostojność.
- Koń przejdzie?
- Z trudem. Pieszy marsz
pewniejszy.
- Ile czasu trzeba na
przejście pod Alagoa?
Rysownik skupił myśl, sięgając
w swoją pamięć. Liczył:
- W dobrym marszu powinno
wystarczyć chyba... pół doby.
Zrazu droga znana żołnierzowi,
potem wyrąbana w lesie pikada.
Od dopływu Uny teren mniej
dogodny, lesisty i bagnisty...
Peters mówił pośpiesznie,
urywanymi zdaniami. Głos wiązł
mu chwilami w gardle.
- Piłeś?
- Broń Boże, wasza dostojność!
- Wierzę, bo ręka ci drży. Gdy
się nasączysz winem, ruchy masz
spokojniejsze, ale we łbie
siano.
- Tak jest, wasza dostojność.
- Peters potwierdził nawet z
ulgą.
Krzysztof rozważał chwilę
słowa Petersa i jednocześnie
rzucał wzrokiem po twarzach
oficerów. Do szybkich marszów
Foultons nieoceniony. Będzie
pędził swą kompanię do upadłego.
Mimo to w ogień za nim pójdą, bo
choć mruk, wiedzą, jak dzielny i
dbały o swych ludzi.
- Noc grudniowa krótka -
zwrócił się do niego - lato w
całej pełni. Jak myślisz, można
marszu przyśpieszyć?
- Można, wasza dostojność.
- Weźmiesz więc dwie kompanie
i pójdziesz pod Alagoa. Musisz
tam stanąć przed południem,
chociaż, jeśli wcześniej
przybiją do lądu, może być za
późno. Peters będzie ci
towarzyszył, bo szlak nowy i
trudny, bez przewodnika można
błądzić. Jeśli dostrzeżesz
lądujące wojska, zaczniesz je
niepokoić muszkietami, a do mnie
pchnij natychmiast konnego
gońca. Pójdę wtedy z większymi
siłami. Jeśli brzeg i morze
gołe, wracaj, bo będziesz
potrzebny pod Pavossan.
- Tak jest, wasza dostojność.
- Nie daj Boże, byś się
spóźnił, bo we dwie kompanie nie
uderzysz na tą potęgę. Wtedy
urwij im języka i wracaj duchem
do mnie. Nie marudź, czasu mało.
- Mało, wasza dostojność.
Foultons oddał pożegnalny
ukłon. Kto znał Foultonsa, nie
miał wątpliwości, że nie dopuści
ani chwili zwłoki w wykonaniu
rozkazu.
Rozdział IX
Za chwilę dwie kompanie
muszkieterów, objuczone
żywnością na cztery dni, były
gotowe do drogi. Noc zapadła
parna. Ledwie żołnierze
przywdziali mundury i powiązali
juki, już czuli pot pełzający po
skroniach i barkach.
Porucznik Foultons chodził
długimi krokami wśród
ustawiających się szeregów,
sprawdzał liczbę, instruował
krótkimi zdaniami sierżantów,
wyznaczał tylne czujki do
marszu.
- Gdzież Berke Peters? Czas
już w drogę - zapytał w pewnej
chwili.
Rozglądał się niecierpliwie.
Przecież nie tak dawno Berke
Peters stał przed nim
informując, że jeszcze tylko
mapy zbierze i na pobudkę stanie
przed szeregiem.
- Mości poruczniku - sierżant
Hick podszedł do Foultonsa. -
Widziałem Petersa pół pacierza
temu. Gotów był do drogi. Myślę,
że i mapy miał już przy sobie.
- Gdzież go więc licho
poniosło?
- Chyba poszedł w las... Te
suszone ryby już niejednemu
dogodziły.
- Peters! Peters! - zaczęto
wołać w stronę ciemnej ściany
lasu.
Foultons obracał językiem nie
wypowiedziane klątwy. Bo, do
pioruna, każda minuta była
droga. Patrzył po mrocznej
polanie, biegł okiem od ogniska
do ogniska. Któż by dociekł,
jaki tam stek wyzwisk kłębił się
między gardłem a zębami oficera.
Nareszcie zakotłowało się poza
najdalszym ogniskiem. Odezwały
się nawoływania i natarczywe
okrzyki, ale już biegł
podniecony Peters. Dopinał pasa,
wpychał za pazuchę pozwijane
rulony.
- Jestem, panie poruczniku -
wołał wystraszony. - Musiałem
map poszukać.
- W lesie? - Foultons przeszył
go wzrokiem.
- Małe oczy rysownika zaczęły
latać płochliwie. Znalazłszy w
myślach wykręt, spojrzał prosto
w ciemną twarz Foultonsa.
- Nad mapami zabawiłem sporo
czasu, a teraz potrzeba
chwyciła, mości poruczniku. Od
tej cuchnącej wody kiszki się
skręcają.
- Ty przecież wina więcej
chlejesz niż wody - zaśmiał się
sierżant Hick. - Pociągnąć
poszedł, wasza dostojność.
- Chuchnij! - burknął Foultons
dosiadając już konia. - Twoje
szczęście, żeś nie chlał. -
Berke Peters istotnie nie pił
dziś wina. Z ust buchał mu tylko
żar wywołany niedawną zadyszką.
- Do ust nie wezmę, wasza
dostojność, choćby mi kiszki
skręcało.
Zagrano pobudkę i ruszyli w
las. Zrazu droga była wszystkim
znana i jako tako dogodna.
Wiodła wprost na południe i
miała skończyć się po dwóch
trzech godzinach. Wtedy czekał
ich marsz przez teren nieznany,
lesisty i bagnisty, zaczynający
się od wytkniętej na mapie, nie
nazwanej jeszcze żadnym mianem,
rzeki. Był to ów najkrótszy
szlak w stronę Alagoa, który
wyszukał niedawno na mapie
Krzysztof wespół z Berke
Petersem.
Foultons liczył, że pierwszy
odcinek drogi zrobi w niedługi
czas, a reszta nocy i ranek
starczy mu na przemarsz przez
puszczę i zarośla.
"Gdy staniemy nad ową rzeczką
- myślał Foultons kiwając się na
siodle - będzie świt. Da Bóg, że
przed południem zobaczymy wydmy
pod Alagoa. Dojdę wcześniej, niż
wylądują."
Dobrą godzinę jechał na koniu,
bo póki droga była dogodna,
lustrował rozciągniętą w
długiego węża kolumnę. Widząc,
że żołnierz w marszu trzyma się
dobrze, że idzie wesoło i
sprawnie, zsiadł z konia i
przepuściwszy Petersa szedł za
nim. Konia kazał teraz prowadzić
żołnierzowi, bo piechotę mając
pod sobą nie zwykł był bez
potrzeby korzystać z oficerskich
wygód. Wypoczęty wierzchowiec
mógł być zresztą zawsze
niezbędny do zwiadów i łączności
z kwaterą pułkownika. Myślał i o
tym, że skoro mieli za niespełna
trzy godziny wejść w trudniejszy
teren, koń w drodze bardziej się
umęczy niż piechur.
Berke Peters szedł przodem.
Gdy przygasała pochodnia i zarys
postaci przewodnika ginął pośród
cieni, padało od czasu do czasu
jedno słowo wymawiane przez
Foultonsa zawsze z tą samą
czujnością:
- Peters!
W zaroślach odzywał się
donośny głos rysownika:
- Jestem, poruczniku! Pikada
dalej wycięta. Dobrze idziemy!
Peters odkrzykiwał z całego
gardła, wydawało się nawet
Foultonsowi, że zbyt głośno, bo
wilgotny oddech lasu niósł każde
słowo czysto i daleko.
Choć głos Petersa brzmiał
donośnie i stanowczo, to krok
jego człapiący wśród korzeni był
raczej chwiejny. Jeśli nogi nie
miały rześkości, to chyba tylko
dlatego, że mimo niesionej nad
głową pochodni, ciemność pełzała
pod drzewami i każde stąpnięcie
stawało się niepewne. Rysownik
odwiódł wprawdzie kurek nabitego
pistoletu, którym można by ubić
i postraszyć jaguara, gdyby
odważył się podejść bliżej mimo
chrzęstu gałęzi i dymu płynącego
z palącej się szczapy, ale cóż
by zrobił Berke Peters, gdyby
tak but jego nadepnął znienacka
łeb jadowitej żarariki czy
któregoś z tysiąca nieznanych
płazów i gadów żyjących w
niezbadanym, przepastnym
gąszczu? Ubijali tu przecież za
dnia żołnierze przeróżne
omierzłe straszydła, zwierzęta
nigdy nie widziane na starej
ziemi.
Co chwilę pocierał ręką
kosmate sukno wiszącego u pasa
gąsiorka, jakby chciał tym
gestem uciszyć kuszący bulgot
wstrząsanego wina. To znów
głaskał czubek zatkanej szyjki,
by tłumić rozparzony, odurzający
zapach, woń o tak szatańskiej,
uwodzicielskiej sile. Kusiło go
już parę razy, ale jak na
zawołanie przychodził wtedy z
pomocą jego wątłej woli głos
Foultonsa:
- Peters!
Odpowiadał okrzykiem na okrzyk
i cofał przerażony rękę z
gąsiora, przesuwał ją wyżej
pasa, na rękojeść pistoletu. W
głowie jednak huczało dziś jak
nigdy, może nawet bardziej niż
po wypiciu całego garnca.
I to dziwne, że w tej chwili
nie myślał o błyskach w ślepiach
jaguara, o sznurach lian, prędze
jadowitego węża czy zwierzętach
i drzewach_ludojadach. I nie o
czekającej niebawem drodze przez
bagna, gdy zniknie pod butami
szlak korzeniasty i twardy.
Myślał o Amsterdamie. O
uliczce przy Nieuwe Markt i o
stojącym tuż przy bramie Św.
Antoniego nędznym kramie z
kolorowymi płótnami. Tam po dziś
dzień, nawet o tej porze roku, w
czasie mroźnego, a nie
skwarnego, jak tutaj, grudnia,
stał za ladą pochylony nad
zwojami płócien brodaty,
sześćdziesięciopięcioletni jego
ojciec. Może śnieg tam już
prószy i zimny wiatr dmie od
zatoki ku Amsteli, ale stary na
pewno nie zamyka przedwcześnie
swego straganu. Jeśli zdrów po
dziś dzień, co daj mu Panie
Boże, bo już rok minął, jak
przyszła do Petersa ostatnia z
Holandii wiadomość, przywieziona
przez statek "Mauritius" wraz z
nowymi muszkietami, prochem, a
zarazem nowymi rylcami i matami.
Mówił mu bosman z
"Mauritiusa", że jeszcze wtedy,
zeszłego listopada, przychodziła
do kramu starego Petersa Dora
Tieman, niezamężna - to
najważniejsze, ważniejsze niźli
wszystko - niezamężna Dora
Tieman, by pytać o Berke
Petersa, niedoszłego geografa.
Dora Tieman - te słowa
pachniały teraz w puszczy,
niosły w sobie woń traw
kołyszących się nad brzegiem
Oudezijds_kanału.
Szedł przez las, a widział
tamto miasto, oświetlone
pochodnią czerwone mury St.
Antonienswaag, jej pięć
spiczastych jak grot wieżyczek i
rude ściany uliczki
Bloedestraat. Jakby spod korka
gąsiora płynął urzekający, a
przecie zgniły w istocie, zapach
grachtów amsterdamskich, wzdłuż
których chodził dawniej Peters
obok zapatrzonej w niego
dziewczyny. Jakby był teraz
przed nim nie czarny,
niebosiężny las, ale dwuokienne
smukłe domy rodzinnego miasta
czy bogate pałace, pod którymi
biegał ongiś niosąc pod pachą
zwoje chropowatego papieru i
czerwone blachy do pracowni
swego mistrza - miedziorytnika.
Tam u niego uczył się ciąć
cynowe i miedziane płyty,
przenosić na nie misternie
szkice i rysunki. Nie swoje
oczywiście, choć ileż razy brała
go chęć chwycić za igłę i ryć na
kosztownej blasze według własnej
woli, za lotem swej młodzieńczej
wyobraźni, wszystko, co się
widziało za dnia na mieście. Czy
to wieże starego kościoła
Ouderkerk, czy pałac księcia
orańskiego, czy nagie maszty
tysiąca okrętów w porcie. Ba,
rysować nawet szkic miasta, jego
mury i kanały, muskać na płycie
igłą dziesiątki mostów nad
Amstelą czy mizerne holenderskie
wzniesienia, które na mapach
miały zawsze kształt krecich
pagórków. Marzyło się wtedy
Petersowi być nie tylko
miedziorytnikiem, ale i wielkim
geografem, bo dlaczegóż nie
wolno mu było sięgać po sławę
Mercatora, mistrza
niezrównanego, co glob ziemski
umiał znaczyć kątami, czy choćby
mistrza Bleuw, jeszcze dziś
żyjącego, którego to właśnie
mapy brazylijskie miał teraz
wpięte za pas. Jakże dumna
byłaby wtedy z niego Dora
Tieman!
"Czeka na mnie" - pomyślał z
pociechą i szedł dalej trzeźwy
przecie, a oszołomiony, może
dlatego oszołomiony, że trzeźwy.
Pamięta, co do niej mówił, gdy
siadywali nad brudną wodą Singlu
na wprost chlupiących burt
statków przeróżnych. Dobrze
pamięta, więc wierzy w jego
powrót, przychodzi pod kram
ojca, wypytuje żeglarzy u stóp
czarnych murów Schreijestoren -
Wieży Płaczek.
- Boże Święty, pókiż tego
czekania? - szepnął sam do
siebie.
- Jak dotąd nic się nie
spełniło z tylu danych jej
obietnic. Nic nie rozkwitło z
pęku tak pachnących nadziei. Gdy
werbowano ludzi na nową wyprawę
brazylijską, gdy u jego mistrza
szukano rysownika, zaciągnął się
do szeregów pułkownika
Schkoppego. Jakże się cieszył,
gdy po dwóch latach przeszedł
pod dowództwo Arciszewskiego, o
którym już wtedy trąbiono w
Recifie, że on jeden, nikt inny,
tylko Artischau przepędzi
Hiszpanów z brazylijskiego lądu.
Nikt inny, tylko on zawładnie
krajem, gdzie nie srebro, jak w
kraju Korteza, ale złoto,
szczere złoto można kupić za
byle paciorki, wypłukać z
piachu. A nawet gdyby go nie
znaleźć, to w jeden rok, w kilka
miesięcy - bo i to naganiacze w
Amsterdamie mówili - każdy
żołnierz miał tu zebrać fortunę
z samego łupu na Brazylianach
czy w zdobytych portugalskich
fazendach.
I cóż miał po wielu latach
wojowania, po tylu nocach
ślęczenia nad szkicami i mapami?
Oto ten gąsiorek z winem, który
na dodatek, poza fasowanym
sikoniem, musiał co dnia
napełniać za ostatnie miedziaki
pozostałe z żołdu.
Pułkownik Artischau dzielny i
wielki wódz, ale cóż z chwały
służenia pod jego dowództwem,
skoro nawet lichego łupu brać
nie pozwala? Tak było na
Itamarice, tak nad Rio San
Francisco, w Nazareth, w
Arrayalu, gdzie tyle bogactw
nagromadzono. Gdyby nie ojciec
Manuel, który za wolą
Opatrzności się nadarzył, nie
byłoby w sakwie jednej sztuki
złota i tego łyku orzeźwiającego
trunku.
Pomyślał o gąsiorze i poczuł
pod nosem drażniący, kwaśny
bukiet wina.
- Peters! - posłyszał za sobą
głos, tym razem daleki, biegnący
spoza niewidocznych w ciemności
krzewów.
Odwrócił się mimo woli. Ostry,
zwisający z góry liść paproci
uderzył go w twarz kolczastymi
palcami. W jednej chwili
uleciało z głowy wszystko - port
amsterdamski, kram ojca przy
portowej bramie i zamglony obraz
Dory, który jaśniał niedawno w
czeluściach puszczy.
- Idę naprzód, wasza
dostojność! Pikada wycięta.
Droga wolna!
W puszczy zaczęło jaśnieć.
Wąskie pasemko nieba,
pojawiające się czasem nad głową
Petersa, szybko siniało.
Palczaste liście paproci, czuby
palm wszelkiego gatunku
nabierały w szybkim tempie
zieloności. Bielały korzenie pod
stopami, uschłe sznury lian
stawały się widoczne.
Jasność wstawała nagle, bo
takie szybkie były tu świtania.
Więc chyba szli już dobre trzy
godziny, było daleko po północy.
"Porucznik Foultons - myślał
Peters - nie daje wytchnąć
żołnierzowi, bo chce dojść do
Alagoa jak najwcześniej przed
południem. Uradzili przecież, że
marsz powinni ukończyć w
dwanaście godzin, ale któż to w
puszczy może dokładnie drogę
obliczyć?"
Rysownik skrzywił z lekka
krótkie rdzawe wąsy, pomacał
zatknięty za pas rulon mapy.
Mocno wpięta, tkwiła tam pewnie.
Dotknął kapoty, by sprawdzić,
czy szeleści pod suknem drugi
papier, ukryty zapobiegliwie
przed okiem ludzkim?
"Już całkiem widno" -
pomyślał, zgasił pochodnię i
przyśpieszył kroku, by się
oddalić od stuku nóg i szelestu
gałęzi za sobą. Rozpiął kaftan,
wyjął pośpiesznie twardy papier
i śledził na nim znaki mnicha
Manuela.
Zgadzało się. Niebawem podejdą
pod bród potoku i wtedy pojawi
się na prawo step trawiasty, a z
lewej zostanie las, przez który
wiedzie skrót w stronę Alagoa.
Foultons oficer dobry, ale dość
tępawy. Łatwo w niego wmówić, że
ten właśnie szlak przez trawy
jest dogodniejszy i szybszy. Gdy
się pojawią bagna, trzeba znów
skręcić ku północy i okrążyć,
okrążyć... a wtedy...
Jakby posłyszał głos Manuela,
ten sam surowy i jednocześnie
gorący szept, jakim go żegnał
przed paru godzinami w lesie.
- Wtedy to, nie wcześniej jak
przed wieczorem, dojdziecie do
Alagoa. Nikt ci nie dowiedzie
błędu, a dzięki tobie wódz
chrześcijański Don Louis
wyładuje okręty. A ty, Berke
Peters, nie tylko przysłużysz
się świętej sprawie, ale...
Słyszał oszałamiające słowa i
czuł na sobie przenikliwe oczy
mnicha, zielone jak ślepia
jaguara, które widywał nieraz w
puszczy. Wzrok Manuela świecił
nadal, wśród krzewów, a gorący
uścisk jego ręki parzył jeszcze
dotąd jak te krążki złota,
których słodki ciężar czuł
Peters w woreczku na szyi..
Rozgrzana sakiewka łachotała po
włosach na piersiach,
przylepiała się do spoconej
koszuli.
Peters szedł coraz szybciej,
rozgarniał dłońmi nawisające
liście i znów miał złudzenia.
Przed oczyma ukazywał się nie
tylko trzos, który miał przy
sobie, ale i drugi, o ileż
cięższy, który ojciec Manuel
trzymał w swej podniesionej
ręce. Za tamten, Boże jedyny,
można by nie tylko opłacić naukę
u mistrzów nad Amstelą, ale
nawet założyć własny warsztat
miedziorytniczy.
- Mieszkać i pracować razem z
Dorą...
Pot oblał go w jednej chwili.
Nadzieja zysku tak blisko, dziś
lub najdalej jutro, za kilka
dni, gdy się na nowo spotka z
świątobliwym mnichem.
"Dla wiary chrześcijańskiej
wszystko - pomyślał. - Przecież
ja nie luteranin jak Artischau i
jak większość żołnierzy w
naszych szeregach. Ja nie
bogacz, jak kupcy z Recifu, co
wysyłają całe ładunki na
statkach do Amsterdamu. Dla nich
bogactwa, a dla mnie suchy chleb
wojenny, moskity, marsze i te
podarte buty. Nawet sierżant
Hick zmienia raz na dzień
koszulę, a moja gnije od tego
wstrętnego brazylijskiego
powietrza."
Myślał tymi samymi słowami,
jakie niedawno mówił mnich
Manuel, zabiedzony zakonnik w
szarej opończy, który tu wiarę
krzewił wśród indyjskich
plemion, podobno własnoręcznie
stawiał ołtarze we wsiach
indiańskich, zbierał korzenie i
leczył chorych dzikusów.
Świątobliwy, ofiarny mnich
Manuel. Ileż miał racji, gdy
mówił, że żołnierz holenderski
walczy nie o swoją sprawę. Bo
któż się tu bogacił, komu służył
Berke Peters? I któż tu w ogóle
lepszy? Hiszpanie, którzy
chrzczą Indian, czy kupcy
holenderscy budujący sobie
pałace w Recifie? Wszyscy oni
jednacy bogacze.
Nagle jedno imię wypłynęło w
pamięci.
Christoph Artischau..."
Myśl zmąciła się na nowo. Wódz
dzielny, prawy, nieskazitelny.
Wiedzieli o tym żołnierze,
wiedział i Peters. Łupów nie
daje, ale i sam nie bierze.
Sypia, gdy potrzeba, na gołej
ziemi. Gdy brakło chleba pod
fortem Bom Jesu, odsunął
ostatnie bochenki przyniesione
dla niego i oficerów i oddał je
rannym żołnierzom... W Arrayalu
rozdał wojsku dwadzieścia
tysięcy talarów, choć to dla
niego przynieśli ów worek
portugalscy kupcy.
Berke Peters szedł ciężkim
krokiem i przypominał sobie
wszystkie zwycięstwa i
wielkoduszne postępki
pułkownika.
- Ale cóż z tego? - mówił
szeptem do siebie. - Bijemy
Hiszpanów i rąbiemy puszczę.
Ręce mam jak drwal, a nie
rysownik.
Peters nienawidził puszczy,
zgnilizny bagien brazylijskich,
lian pełzających jak węże,
moskitów i tej wiszącej
codziennie nad głową, rozpalonej
słońcem blachy nieba. Nie po to,
u licha, tu przybył, by grzęznąć
wśród korzeni i trzęsawisk, czuć
małość swą pod liśćmi
gigantycznych drzew, większymi
od rozpostartych skrzydeł
kondora. Do licha, nie było tu
złota ani łupu, ani sreber,
które zwoził do Amsterdamu byle
żeglarz, ani drogich kamieni,
które miało się zrywać z szyi
Tupajosa czy tego parszywego
ludu Ges, noszącego kolorowe
pióra w polepionych tłuszczem
kudłach. Nigdy dotąd nie widział
u nich czegoś do złota
podobnego, bo choć
chrześcijanin, nie zawahałby się
zerwać swego szczęścia z szyi
czerwonoskórego. Bajdurzyli
żeglarze w Amsterdamie i
namawiacze z Kompanii
Westindyjskiej. Wszystko
kłamstwo! Na karkach i szyjach
Tupajosów, na barkach plemienia
Ges i Tupi, na ramionach
zabłąkanych tutaj najdzikszych
Karaibów widywał tylko łuk,
kości u pasa i zatrute
dmuchawki, a nie żadne
drogocenności godne uwagi
Europejczyka. Tylko ten tu robił
bogactwo, kto miał okręty,
cukrownie i wyręby czerwonego
drzewa.
Potarł czoło. Znów kuszący
dreszcz przeszedł całe ciało.
Nie! Jedyna droga nie tędy przez
las, ale przez chaszcze i
trawiasty step ku bagniskom.
Ojciec Manuel ma rację.
- W imię Boże!
Powiedział to półgłosem i
potknął się na wyprężonej pętli
korzenia. Przeraziły go własne
słowa.
- W imię czyje?
Nie! Nie! Na trzeźwo tego nie
potrafi. Sięgnął po gąsiorek i
zaczął pić całkiem już mdłe,
nagrzane wino. Gulgał z
łapczywością. Nie czuł ani
smaku, ani nie zdawał sobie
sprawy z ilości połykanych
chaustów.
Szum uderzył do głowy. W tejże
chwili odezwała się za Petersem
puszcza:
- Peters!
- Jestem, wasza dostojność! -
dławił się pospiesznym łykiem.
- Czekam już nad potokiem.
Wasza dostojność, znalazłem nowy
szlak! - wołał ochrypłym głosem
i chował pośpiesznie pod kaftan
mapę mnicha Manuela.
Foultons nie dawał w drodze
wytchnąć żołnierzowi. Zarządził
wprawdzie jeden krótki postój,
ale przez resztę czasu szedł
niestrudzenie na czele wijącego
się w puszczy szeregu. Popędzał
Petersa, zdany na łaskę jego
przewodnictwa, i ciągnął za sobą
swą kompanię. Sierżant Hick
szedł trop w trop za
rozciągniętym w lesie wężem
piechurów, zamykając ariergardą
całą kolumnę.
Dawno już minął świt i uszło
sporo ranka, a nie było owego
piaszczystego szlaku, który
jeszcze w namiocie
Arciszewskiego obiecywał
odnaleźć Berke Peters.
Przeciwnie, gęstniała puszcza,
czasem gubił się zarośnięty trop
leśny.
- Cóż to za szlak, do pioruna?
- klął Foultons i patrzył
podejrzliwie na Petersa.
Berke z zamglonymi już oczyma
stał przed nim i robił na
piersiach znak krzyża.
- Przysięgam, że dobrze
prowadzę. Najkrótsza to droga do
Alagoa. Niech Bóg pokarze
Hiszpanów! Zdążymy, wasza
dostojność!
Znów się oddalał do przodu,
brnął w gęstwinie, ciął niekiedy
nożem chwytające za piersi
zdradzieckie sznury tropikalnych
roślin.
Żołnierze upadali z gorąca i
zmęczenia. Na szczęście, stała
się rzecz rzadka o tej porze
roku - niebo zawlokło się
chmurami. Nie było żaru
słonecznego, ale zamiast niego
buchała z drzew i z przygniłego
podszycia dławiąca duszność. Nie
wiedziało się teraz, czy to
jeszcze ranek, czy blisko
południa, bo udręka marszu
myliła każde obliczenie. A
jedyny przewodnik, słońce, nie
chciało teraz ani na chwilę
wypełznąć zza chmury.
Foultons był uosobieniem nie
tylko mrukliwości, ale i
spokoju. Szedł z żelazną wolą
przez puszczę. Nie śpieszył
nerwowym i niecierpliwym
marszem, ale utrzymywał
równomierny, rozumny pośpiech.
Wziąwszy miarowe tempo jeszcze
przed kwaterą dowódcy, nie
wzmacniał go ani nie osłabiał.
Znał dobrze leśny chód żołnierza
i wybrał dla swej wyprawy
właściwą, nie morderczą chyżość.
Jeszcze w kwaterze obliczył, że
jeśli stanie nie później jak
godzinę po północy nad rzeką, to
resztę drogi powinien osiągnąć
nie w dwanaście, ale w dziesięć
godzin, i wtedy zdąży uprzedzić
lądowanie Don Louisa. Któż
zresztą mógł dokładnie
przewidzieć porę lądowania?
Jeśli Hiszpan miał dobre wiatry,
to mimo że omijał rafy i
mielizny, szybszy był na morzu,
niż Foultons w lesie. A może,
nie daj Bóg, jeszcze wczoraj
podpłynął do Alagoa?
Dlatego każda godzina była
droga. Tylko bowiem w czasie
lądowania mógł Foultons atakować
dobijające szalupy, zaskakiwać
wysiadające na ląd oddziały i
wezwać główne siły pułkownika.
Jeśli jednak Hiszpanie zajmą
brzeg, nikt we dwie kompanie
boju z nimi wszcząć nie może.
Żywa noga nie wróciłaby do
kwatery.
Od dłuższego czasu Foultons,
mający przed sobą chmurne niebo,
popadał w roztargnienie. Czas
nie mierzony słońcem wydawał się
płynąć znacznie szybciej.

Zrównał się z Petersem.
- Peters, jak daleko?
- Godzina, może dwie
godziny...
Foultons czegoś nie dowierzał.
Popatrzył przenikliwie.
- Nie łżesz?
- Przysięgam, wasza
dostojność.
Oficer jeszcze nie dawał
wiary. Tknięty przeczuciem,
chwycił rysownika za bufiasty
rękaw i spojrzał w zielone,
trochę zamglone oczy Petersa.
- Piłeś?
- Piłem, bo duszno, ślina
zasycha. Dławi, dławi mnie,
proszę waszej dostojności. Ale
przysięgam, Bogiem się klnę, że
dobrze prowadzę.
Foultons patrzył tak
przenikliwie, że Berke Peters
spuścił powieki.
- Jeśli zawiedziesz, jeśli
spóźnimy się, gałąź...
rozumiesz?
Mimo tej groźby,
wypowiedzianej dla przestrogi,
oficer uwierzył. Cofnął się do
czoła oddziału i szedł po
staremu niestrudzenie za tropem
Petersa.
Minęło nie więcej jak pół
godziny, gdy las zaczął się
przerzedzać. Dmuchnęło od przodu
słonawym, bardziej rześkim
powietrzem.
"Chyba już blisko morza. A
niewiele brakowało, bym przestał
ufać temu pijanicy" - odetchnął
Foultons.
Za chwilę wyłoniło się
nadbrzeżne wzgórze. Nie inaczej,
byli w pobliżu Alagoa. Ustąpił
im z oczu gąszcz i ciasnota
puszczy, otwarł się niezmącony,
białawy jak cienkie mleko
bezmiar morza. Gdzieś tylko na
krańcach horyzontu wychyliło się
z chmur jaśniejsze tło
nieboskłonu. Jakby za kataraktą
płynęła za mgłami gałka słońca.
"Dziesiąta" - pomyślał
Foultons i pierwszy raz od
chwili wymarszu pojawił się na
jego ustach uśmiech. Brzydka
twarz oficera pojaśniała,
nabrała urody.
- A ja myślałem, Peters... żeś
zbłądził...
Berke spuścił oczy. Poczuł
strugę potu spływającego po
włochatych piersiach. Dwa
szybkie strumyki leciały jak
zimne mrówki od szyi, zbierały
się w drażniące grono kropli
pośrodku torsu, tuż pod
przylepionym do ciała trzosem.
Ale ledwie uszli kilkanaście
kroków i wychylili głowy spośród
mangrowii Foultons poczuł
śmiertelny pot na skroniach.
- Wojsko Don Louisa! -
krzyknął.
Widać stąd było nie tylko
kilkanaście żagli na morzu,
pękate burty i piętrowe rufy
okrętowe, ale cały rój żołnierzy
krążących po nadbrzeżnych
piachach. Ostatnie czółna
przybijały do plaży. Potężny
galeon stał opodal wyniosłego
cypla. Po zrzuconym pomoście
staczano już ostatnią broń i
ładunki. U stóp urwanego nad
brzegiem wzgórza stało
kilkadziesiąt koni. Widać,
niedawno je na ląd wysadzono, bo
jeszcze ostrożnie wąchały
pyskami ostre, słonowodne trawy.
- Za późno! O Boże! - Foultons
giął z wściekłości gałąź
mangrowii.
Berke Peters patrzył z jeszcze
większym przerażeniem na
hiszpańskie oddziały, na
niezliczone gromady żołnierzy
biwakujących na piachu. Było już
na brzegu chyba ponad trzy
tysiące ludzi.
Jakby oślepił go ten widok.
Osłupiały, nie patrzył na brzeg
morza. Schylił głowę i spode łba
śledził złe iskry w oczach
Foultonsa.
- Za późno! - syknął oficer.
- Za późno, o Boże! -
powtórzył jak echo Peters.
Wszystko wypite wino uderzyło
mu nagle do głowy. Teraz dopiero
tracił przytomność. Oko słońca
wpłynęło znów za chmury.
Pociemniało niebo, zbrudniało
morze.
- To wieczór, a nie ranek,
Kryste Panie! - jęknął Peters.
Głos jego był niesamowity,
nieprzytomny. Zanim oniemiały
Foultons otworzył usta, rysownik
rozszarpał kapotę na piersi.
Zerwał ze szyi worek, wyciągnął
mapę Manuela zza pasa.
- Nic nie rozumiem, nic nie
rozumiem. Bóg mi świadkiem!
Mnich Manuel, ale nie ja... Nie
szedłem przez bagna, Kryste
Panie!
Rzucił sakiewkę i papiery,
skoczył w dół urwiska, w wysokie
trawy.
- Peters! Mózg ci się
pomieszał. Peters, pijanico!
Hej, Peters, wracaj, psi synu! -
Foultons wołał półgłosem. Ani
krzyczeć tu nie można było, ani
biec za oszalałym Petersem.
Zanim oficer spostrzegł się,
zanim przywołał żołnierzy, by
wysłać ich w chaszcze, wszelki
ślad po Petersie zaginął. - Nie
do wiary, łajdak, łajdak! Niech
go diabli porwą! - Foultons
tłumił w sobie przekleństwa i
próbował nadaremnie dociec, co
przywiodło Petersa do tak
szaleńczego czynu.
"Co to jest, do pioruna?
Zdrada czy szaleństwo?" -
pytania latały po głowie
Foultonsa.
"Cóż on plótł o jakimś
wieczorze? Dziesiąta rano, nie
później. Na czas przybyliśmy,
ale hiszpańskie diabły chyba
jeszcze wczoraj lub o samym
świcie zaczęły lądowanie."
Zsuwał się z urwiska ku swym
oddziałom zły i wzburzony, przy
tym wściekły na samego siebie,
że nic nie rozumie z całej
sytuacji.
Rozdział X
Don Louis de Roxas, książę
Lerma, siedział na swym białym
arabie i patrzył na obóz
rozłożony po wydmach i
zaroślach. Przejeżdżał pośród
biwakujących kompanii
Kastylijczyków, pozdrawiał
podniesioną ręką oddziały
neapolitańskie, uśmiechał się w
odpowiedzi na wiwaty i sprawdzał
okiem stan żołnierza.
Świetnie wyglądały jego
awanturnicze kompanie.
Żołnierze, osmaleni wiatrem
oceanu, wypoczęci w czasie
długiego rejsu, byli weseli,
hałaśliwi. Wszystkich radowało
dotknięcie stopą nadmorskiego
piasku, bo niedawna, tak długa
chwiejba na pokładach dała im
się we znaki. Gapili się na
nadbrzeżne wzgórza, na lasy
potężne i pokłębione, jakich nie
widzieli nawet ci, co tu
przybyli wprost spod stóp
ojczystych Pirenejów. Ktoś łamał
wielkolistne osty i dziwił się,
że ostre jak z blachy, inny
nawoływał towarzyszy, by
patrzyli na wielkiego,
twardszego niż puklerz żółwia.
Byli wśród nich i tacy, co by
się im nic dziwnym wydać nie
powinno, znali bowiem malaryczne
puszcze na drugiej indyjskiej
ziemi, lasy Jawy czy wrzaskliwe
targi na kanale portowym
Batawii, ale ta ziemia była
przecież inna niż tamta.
Pokrzykiwali, pukali na próbę
z muszkietów, błyskali
wyczyszczonymi grotami kopii.
Konie, wyzwolone od chwiejby
statków, rżały podniecone, rwały
kopytami piach pod korzeniami
mangrowii, prychały uciesznie,
kłując pyski o sztywne trawy
sięgające im aż pod brzuchy.
Muszkieterzy siedzieli wokół
stożków ustawionej broni,
podgarniali rękami piach, kpiąc
i dziwując się, że ani ziarnko
złota nie sypie się przez palce.
Ci jedli, tamci sączyli rozdane
im wino, gadatliwi, pełni życia
i nadziei. Byli przecież w
połowie swego celu. To, co
słyszeli przy werbunku w
kastylijskich i andaluzyjskich
miastach, o czym aż do znudzenia
gawędzili niedawno pod rejami
statków, miało niebawem stać się
osiągalne. Widzieli na razie
przed sobą tylko piach i
popielatą zieleń lasów
nieruchomych, nawet nie
szumiących, ale gdzieś poza
wybrzeżem Nowej Ziemi czekają na
nich niezmierzone bogactwa.
Złote i srebrne deszcze, woda
tocząca piachy srebrzyste.
Gdzieś tam są owe indyjskie
pałace, złote kopuły, srebrne
mury, schody do świątyń kute z
topazu i jaspisu. Bo podobno
tutaj taki sam kraj jak tam, z
drugiej strony tego
niezmierzonego lądu, gdzie były
złotodajne ziemie, srebrne łuki
i złote strzały dzikusów. Ba,
opowiadali mnichowie w Madrycie,
że są nawet ludy o skórze z
prawdziwego srebra, złotowłose,
naprawdę złotowłose dziewczęta,
które się chrzci, a potem
prowadzi pod wielki krzew
nieznanej rośliny. Wraca się
sytym rozkoszy i z puklami
szczerego złota w garści. Są i
takie dziewice, co nie jedzą,
lecz żyją samym zapachem, bo
kwiaty tu podobno takie, że albo
żywią człowieka, albo zabijają.
- Na własne oczy widziałem na
Jawie - mówił jakiś wąsaty
sierżant - drzewa o ludzkim czy
diabelskim rozumie. Położył się
raz pod takim drzewem
muszkieter, co za dużo wypił
dżinu, a do rana objęło go
drzewo gałęziami jak ramionami.
Siny był jako to morze, co je tu
widzicie.
Żegnali się krzyżem, ale nie
bali. Gdyby bojaźń mieli w
sercu, żadna wieść o
największych skarbach nie
przywiodłaby ich tutaj. Ale Bóg
tak chce, by Jego władzę tu
poszerzać, a przy tym wzbogacić
ubogiego żołnierza. Iluż z nich
obiecywało garście pereł swoim
żonom i żegnających im
kochankom. Iluż marzyło, by za
rok wrócić z wyprawy z workiem
srebra i złota, zadziwić
bogactwem niedowiarków z Lizbony
i Madrytu. Wielu z nich jawnie
czy w cichości swego serca
ślubowało w ciemnych kaplicach
kastylijskich, że nie tylko będą
wieszali pogan, ale, gdy Bóg
poszczęści, to piątą część z
przywiezionych skarbów, jak
Pizarro czy Kortez, złożą na
świątobliwe cele. Na to przecie
nie żyjący już papież Aleksander
VI wyznaczył linię podziału na
nieznanej mu ziemi
amerykańskiej, by jedni po tej,
drudzy po tamtej stronie
wielkiej wody chrzcili ludy,
puszczali z dymem ich drewniane
bóstwa, rozbijali młotami
srebrne ołtarze.
De Roxas patrzył na rozhukane
obozowisko i na swą błyszczącą
armadę stojącą nieruchomo na
wodach. Pieścił okiem strzeliste
maszty, reje ogołocone z
płócien, brązowe pękate cielska
statków nurzających się lekko w
fali jak piersi kąpiących się
gigantycznych ciemnoskórych
bogiń. Nie bez zadowolenia
patrzył też na czterech
wisielców huśtających się na
belkach jego admiralskiego
galeonu. Oto pierwsi pochwyceni
Indianie, których przywiedli mu
z rana żołnierze, by ozdobić
statek swego dowódcy. Wieszali
ich zresztą w bardzo uroczystej
chwili, gdy książę Lerma,
podobnie jak wielki konkwistador
Balboa, mówiąc bogobojną
modlitwę wchodził w morze z
mieczem i krzyżem w ręce, by
jeszcze raz świadczyć przed
żołnierstwem, czyja to woda i
czyja ziemia, z której niebawem
będzie uciekał w popłochu ów
wódz Holendrów, lichy szlachcic
polski Artischau, panoszący się
od lat w Ziemi Czerwonego
Drzewa.
Don Louis nie wiedział, co to
sprzeciw i opór. Któż by się
mógł oprzeć Hiszpanowi
pomazanemu przez papieża i
króla. Dwie siły idą za nim:
wielka Hiszpania i habit, który
rozgrzeszy każdy mord i
zbrodnię. Jak wszyscy jego
poprzednicy wierzył, że każda
ścięta głowa wroga, każdy
zduszony Indianin, wszystkie
zgliszcza i popiół, jakim
posypie ziemię brazylijską,
wzbogacą jego osobistą chwałę,
chwałę króla hiszpańskiego,
chwałę watykańskiej władzy.
Oto Bóg wybrał naród
hiszpański, by krwią i mieczem
zawładnął południem i północą
Europy, południem i północą obu
Ameryk. Mordować, strzelać i
palić, łupać na drzazgi
drewniane bałwany indiańskie,
rozbijać w puch heretyckie
wojska holenderskie, które
jedynie z woli szatana wyrwały
się spod miecza hiszpańskiego na
bagnistych polach Niderlandów i
tutaj także brużdżą. Z jaką tedy
chlubą i rozkoszą będzie
niebawem jego żołnierz rozbijał
tu łby Holendrów i Brazylian, bo
jednakiego diabła warci. Jakby
już widział swych żołnierzy
grających uciętymi łbami w
narodową zabawę hiszpańską
"pelotę". Grali głowami
holenderskimi w Niderlandach,
mogą i tutaj, na brazylijskiej
ziemi.
A wszystko na chwałę
Hiszpanii, na chwałę księcia de
Roxasa, na chwałę króla Filipa.
Przez jeden moment przebiegł w
myślach pyszałka obraz dworu
królewskiego w Madrycie. Król
rozpustnik i tępak, ale przecie
król, królowi wszystko wolno.
Wspominał i wszechwładnego
ministra Olivareza, chciwca i
łapownika, któremu musiał posłać
szkatułkę z tysiącem pistolów,
by dostać nominację na admirała.
Ale wszystko się wróci, trzos z
powrotem spuchnie, gdy oto
rozlegną się na tej ziemi
wołania o łaskę padających na
kolana Holendrów. I pułkownik
Artischau też położy mu u stóp
swoje zrabowane bogactwa, bo
chyba nie dla głupiego żołdu tu
wojuje?
Teraz patrzył po wybrzeżu i
rosła mu duma w sercu. Cieszył
widok rozległego obozowiska, a
przecie jeszcze nie skończyło
się lądowanie. Przybijały nowe
okręty z załogą
hiszpańsko_portugalską spod
Porto Calvo. Albuquerque,
zostawiwszy hrabiego Bagnuolo z
częścią wojsk na tyłach
oddziałów Arciszewskiego,
schodził w tej chwili z
pokładów, by jeszcze bardziej
wzmocnić potęgę de Roxasa,
służyć mu swym wojennym w
Brazylii doświadczeniem. Za
chwilę obaj wodzowie pozdrawiali
się przy wiwatach obu
połączonych armii. Oddawali
sobie wojskowe honory z
przesadną południową elegancją,
by żołnierstwo wokoło zebrane
poznało wzajemny szacunek i
przykładną zgodę obu wodzów.
Witali się żołnierze, sierżanci
i oficerowie, wymieniali na znak
przyjaźni rapiery i szpady.
Jedynie tylko niedawno
sprowadzony z fluty oddział
murzyński Mulata Fernandeza stał
na uboczu, osamotniony jak grupa
trędowatych.
Gdy obaj wodzowie zbliżali się
do namiotu de Roxasa, biegnący
przodem oficer, krzyknął w
stronę Fernandeza:
- Cofnij tych czarnych
diabłów, ich pot śmierdzi na
milę. Wódz nasz, książę Lerma,
nie po to przybył na tę ziemię,
by wąchać odór dzikusów.
Sierżant Fernandez zacisnął
zęby i cofnął swój oddział jak
najdalej w zarośla. Spoza
chaszczy nie mógł teraz dojrzeć
nie tylko twarzy hiszpańskiego
księcia, ale nawet jego butów.
Słyszał jedynie wrzawę i
okrzyki, bębny, bijące na wiwat.
W namiocie obaj dowódcy
usiedli naprzeciw siebie. De
Roxas oddalił adiutantów,
rozparł się na trzcinowym,
skrzypiącym krześle.
- Senior jeneral, oddaliście
pół Brazylii pod władanie
Westindyjskiej Kompanii - zaczął
z miejsca już innym tonem niż
poprzednio, gdy na oczach wojska
witał się z Albuquerque'em.
Portugalczyk zmarszczył czoło.
Klin czarnych włosów zesunął mu
się aż po same brwi nad piwnymi
oczyma. Albuquerque rzucił spod
powiek ostre, przenikliwe
spojrzenie.
- Bijemy się tutaj dzielnie,
ale Holendrzy mają nad sobą nie
byle jakiego wodza. Artischau to
szatan w ludzkiej skórze,
nieustraszony wódz.
Don Louis wydął lekceważąco
wargi.
- Nie znam tego kraju, ale
zabawiłem wiele czasu nad
mapami. Oddaliście wszystkie
ważniejsze twierdze... Bom Jesu,
Nazareth... Arrayal przede
wszystkim, twierdza to podobno
najpotężniejsza w Brazylii.
- Arrayal bronił się trzy
miesiące. Dowódca Andreas Marin
oddał twierdzę zupełnie
wycieńczony. Z tysiąca dwustu
ludzi załogi zostało mu tylko
trzystu.
- W trzy setki ludzi markiz
Pizarro zdobył potężny kraj
Atahualpy, ochrzcił, a potem
udusił cesarza. Skoro już Marin
bronił się trzy miesiące,
dlaczegoż na odsiecz waszą się
nie doczekał?
- Odsiecz przyjść nie mogła. W
pułkowniku Artischau krew polska
i dzielność tego narodu. Sprytny
wódz inżynier i artylerzysta.
Otoczył twierdzę pierścieniami
redut, nie było żadnego dostępu.
Poza tym Holendrzy, zapatrzeni w
tego Polaka, biją się z odwagą
dotąd nie znaną.
- Drugi już raz hrabia
powołuje się na dzielność wroga,
którego nazwisko ledwo przez
gardło przechodzi. A przecież
wiem, że to zwykły kondotier,
najemny oficer, podobno nawet
bez klejnotu.
- Szlachcic to, dawny
dworzanin wielkich rodów w
Polsce.
- Ród w każdym razie nieznany
i szlachectwo podobno wątpliwe.
Wielkie rody polskie znamy
przecież w Hiszpanii. Zwykły to
awanturnik, zwycięski, gdy
przewagę ma po swojej stronie.
Obecnie siły jego w porównaniu z
naszymi znacznie słabsze.
- Nigdy nie wiadomo, gdzie on
uderzy, jakiej użyje broni. Gdy
potrzeba, buduje machiny
nowoczesne, używa też działek
lekkich, łatwo przez puszczę
przenośnych. Senior jeneral,
radzę waszej dostojności nie
lekceważyć tego wroga. Potrafi
kilkaset mil poprowadzić pieszo
żołnierza i od razu staje gotowy
do boju.
De Roxas jakby tego nie
słuchał. Wachlował się liściem
palmy i jednocześnie myślał:
Albuquerque tyle że nazwisko ma
wielkie, bo ze znakomitego rodu,
ale daleko mu do jego
przodków_zdobywców. Siedzi tu
latami i niczego nie dokonał.
Przeciwnie, stracił posiadane
dawniej przez Hiszpanów
kapitanie, słusznie popadłszy za
to w niełaskę jego królewskiej i
katolickiej mości króla Filipa i
wszechpotężnego ministra
Olivareza."
A Don Louis de Roxas,
przeciwnie, jeszcze teraz miał w
uszach rozmowę z królem
madryckim, jeszcze teraz słyszał
niedawne wiwaty i tu, i tam, na
brzegu hiszpańskim, gdy wsiadał
na admiralski galeon. Wtedy pod
łopocącym żaglem czuł w sobie tę
samą dumę, co i dziś, gdy stał
na ziemi brazylijskiej z urwanym
liściem palmowym w ręce. Któż,
jak nie on, książę Lerma, książę
Borgia, będzie nowym Kortezem,
co wziął na łańcuch cesarza
indyjskiego Montezumę?
A przecież ów Artischau to nie
Montezuma.
Machnął liściem wokół twarzy,
aby odpędzić nawet tę myśl.
Tamci dzielni i nieustraszeni
zdobywcy, choć jak i on
Hiszpanie, byli to ludzie
podłego urodzenia. Pizarro
został markizem, gdy podbił
Atahualpę. Kortez dopiero za dwa
worki pereł wręczonych królowej
doczekał się jakiegoś tytułu,
będąc przedtem jeno piratem
wojującym z bezbronnymi
dzikusami. On książę i rycerz
sławny, admirał potężnej floty,
wódz całego brazylijskiego
wojska. Ileż będzie tu mógł
dokonać, ile ziemi zagarnąć?
Tam, na północy, czekają na
niego wody Amazonas, nurty
Orinoco, nad ich brzegami kraje
wielkie, bogate, drugie
złotodajne Peru czy druga
srebrnonośna Rio de la Plata.
"Santa Madonna" - westchnął w
duchu, tłumiąc swe marzenia.
Nagle zapytał znienacka: - Iluż
żołnierzy ma Artischau?
- Około dwóch tysięcy -
odpowiedział z pewnym
zawstydzeniem Albuquerque. -
Rozłożeni są między Porto Calvo
a Camaragibi.
- Żołnierz mój zetrze go w
jednej bitwie, oczywiście z
twoją pomocą, hrabio - dodał
wspaniałomyślnie - bo znana mi
dzielność waszych żołnierzy,
Portugalczyków. Któż by nie
cenił narodu, co podobnie jak my
obiegł świat poruszeniem swych
żagli. My, Hiszpanie, pamiętamy
dobrze, że zanieśliście miecz
chrześcijański do Afryki, Indyj
i na Molukki. Senior, nie neguję
twojej dzielności, który nosisz
nazwisko wielkiego Alfonsa
Albuquerque'a.
Don Louis zrobił przy tych
słowach gest elegancji. Jego
ręka popłynęła falująco pod
pierś Albuquerque'a.
Portugalczyk podniósł głowę.
Piersi, w których niedawno
dławił swą niechęć wobec
Hiszpana, wezbrały teraz ulgą.
Don Louis de Roxas to nie tylko
dzielny rycerz, ale i pełen
szlachetności, skoro tu
wspomniał o wielkim przodku
Albuquerque'a, co pierwszy z
żeglarzy europejskich pił wodę z
rzeki Ganges.
Bo i Albuquerque miał wielkich
przodków. I on mógłby tu sypać
nazwiskami zdobywców nowych
światów. Czuł się nie byle jakim
pułkownikiem. Stała za nim sława
nie tylko Albuquerque'a, ale i
Vasco da Gamy, Cabrala i
wielkiego Magalhaes, co pierwszy
odkrył drogę dookoła świata.
Któż jak nie jego rodak zatknął
na tej ziemi brazylijskiej
portugalski sztandar w pamiętnym
roku świętym tysiąc pięćsetnym?
Ale de Roxas nie po to przed
chwilą raczył wspomnieć na
zasługi Portugalczyków, aby się
równać z Albuquerque'em.
Odczekał chwilę i powiedział:
- Ale daruj, hrabio, tu na
ziemi brazylijskiej nie
spisaliście się tak, jak na
Celebesie, czy na Molukkach. Ten
polski kondotier, co morza
niewiele powąchał, pędzi was z
wszystkich portów. Gdybyśmy na
czas nie przybyli, nie wiem,
czyby i Sao Salvador z rąk
waszych nie odbili.
Cała niedawna ulga umknęła z
piersi Albuquerque'a w jednej
chwili. Ledwie mógł teraz
ścierpieć te niespodziane,
dokuczliwe słowa. Jakim bowiem
prawem dumny de Roxas, co
jeszcze puszczy nogą nie
dotknął, kąsa uszczypliwymi
słowami? Albuquerque trzy lata
bił się z Arciszewskim, trzy
lata wieszał jeńców i zdrajców
przechodzących na stronę
Holendrów - Indian i kolorowych
Brazylian, mieszańców wszelkiej
maści, Metysów i Mulatów, w
których żyłach płynęła krew
dziewic indiańskich i
murzyńskich i tyleż krwi
oficerów portugalskich.
Albuquerque miał za sobą
niezliczone marsze, boje i
utarczki, egzekucje na
buntującej się ludności, a ten
tu nowy wódz siedzi w nie
wypłowiałym jeszcze jedwabiu, w
butach, które bagien nie
widziały, i nadyma się, ufny w
swą potęgę. Taka w nim pycha jak
i tam na Półwyspie Iberyjskim,
gdzie najeźdźcy Hiszpanie gnębią
rycerski naród portugalski.
Podniósł dumnie twarz:
- Wojska miałem za mało, cudów
nikt nie dokaże. Szczęście, że
wasza wysokość przywiódł tak
liczne zastępy, choć jeszcze raz
to mówię: nie radziłbym
lekceważyć pułkownika Artischau.
Wojuje z nami nie tylko
muszkietem, kopią i działem, ale
i karność w jego szeregach
wielka, żołnierze w wodzu
zakochani. Co więcej, przechodzą
na jego stronę plemiona
tubylcze, jak i przywożeni przez
nas Murzyni. Królik Tupajosów
już w jego obozie. U nas tylko
wierny królowi i Hiszpanii
dzielny Indianin Camaron.
- Nie w dzikich plemionach
nasza potęga. Choć i to dziwne,
że na jego stronę przechodzą.
Dlaczegóż on milszy im niż
Hiszpanie?
- Bo ogłasza wolność dla
pogan, oddaje Brazylianom
zdobyte na nas fazendy. Niedawno
nawet Murzynów przestał wieszać,
co zdaje się nie w smak jego
zwierzchnikom. Admirał
Lichthardt, by nie być podobnym
do pułkownika Artischau,
odwrotnie, coraz chętniej teraz
zdobi swe statki wisielcami. Tak
czy inaczej, imię Artischau z
dnia na dzień tu potężniejsze.
Czasem samo jego pojawienie się
z podniesionym rapierem w boju
mąci nasze szeregi. Jeśli książę
łaskaw posłuchać, to jest w
obozie przywieziony ze mną
sierżant kolorowego oddziału,
który był w bitwie pod Arrayalem
i uszedł z niewoli
holenderskiej, spod stryczka na
jednym z fortów. Poza tym wierny
ten żołnierz zna puszczę
najlepiej z moich ludzi.
De Roxas miał dumę
hiszpańskiego księcia i
porywczość swego narodu, ale nie
brakło mu rozsądku wodza. Każda
wiadomość, nawet z ust
sierżanta, mogła się przydać
przed zamierzonym planem marszu
i bitwy.
Klasnął w dłonie na adiutanta.
- Caballero, przyprowadź mi tu
sierżanta Fernandeza.
Za chwilę, zdziwiony
niezwykłym wezwaniem, sierżant
stał u wejścia do namiotu i
oddawał ukłon należny wodzowi.
Zobaczywszy orzechową twarz
Fernandeza nieco spłaszczoną, i
rozdęte chrapy jego nosa de
Roxas skrzywił z niesmakiem usta
i nachylił się do Albuquerque'a:
- Murzyn?
Fernandez zrozumiał to
pytanie.
- Nie Murzyn senior jeneral,
Brazylianin - odpowiedział
hardo.
- Nikt ci pytania nie zadawał.
Milczeć przed dowódcą. Jakie tu
u was porządki? - de Roxas
uderzył dłonią w poręcz krzesła.
Fernandez zamilkł i patrzył w
iskrzący się rubinami szeroki
pas de Roxasa przerzucony przez
ramię. "Zdejmie go - myślał
jednocześnie w duchu - gdy mu
się brzuch spoci w czasie
pierwszego marszu."
De Roxas mówił coś z cicha do
Albuquerque'a. Nie pojmował, że
Mulat ma tu rangę sierżanta.
Portugalczyk rozkładał ręce i
coś wyjaśniał nie podnosząc
głosu, ale mimo to trzy słowa
dobiegły uszu Fernandeza:
- Oddział murzyński,
kolorowy...
Rozumiem. Któż by inny miał
węch tak tępy, by dowodzić
Czarnymi? - Don Louis uśmiechnął
się szeroko, błysnął białymi
końskimi zębami.
- Słyszałem, żeś był w niewoli
u pułkownika Artischau. Dlaczego
cię nie powieszono?
- Pułkownik Artischau puścił
mnie wolno i razem ze mną
dziesięciu moich Murzynów.
Powiedział, że nie wiesza
Brazylian, Indian ani
Murzynów...
- Tylko Hiszpanów i
Portugalczyków, co?
- Tego nie mówił. Ale każdy
wie, że Artischau bije tylko
wojska króla Filipa.
- I tyś uwierzył w takie
brednie, w łaskawość okrutnego
Polaka?
Mulat zawahał się, jak
odpowiedzieć.
- Uwierzyłem w to, że mnie
wolno puścił, bo żyję. Nie kazał
przecież powiesić. Wróg to nasz,
ale wódz wspaniałomyślny... -
Nagle duma wezbrała w Mulacie,
dodał z godnością: - Czarna
skóra mu nie śmierdzi.
De Roxas zmrużył oczy i
zmierzył sierżanta przenikliwym
wzrokiem.
- Co tu słyszę, Artischau pies
i heretyk. Puszcza wolno, bo się
boi kary boskiej i naszego
miecza. Dlaczegóż nazywasz go
wspaniałomyślnym?
- Prawda to. Powiedziałem mu
stojąc już pod stryczkiem, że
nienawidzę Holendrów, bo
wieszają Brazylian i mojego ojca
trzymają w lochach Olindy.
Myślałem, że za to wcześniej od
innych mnie powiesi, a on puścił
wolno. Przed miesiącem mój
ojciec wrócił na fazendę,
uwolniony na rozkaz pułkownika
Artischau.
De Roxas, czerwony na twarzy,
po raz trzeci nachylił się do
hrabiego Albuquerque'a i znowu o
coś pytał. Portugalczyk
zaprzeczył energicznym ruchem
głowy.
- Gdzież są owi Murzyni, co
byli razem z tobą schwyceni na
forcie pod Arrayalem?
- Ośmiu w drodze mi uciekło,
nie chcąc wracać do szeregów,
dwóch służy nadal w mojej
kompanii.
De Roxas zaśmiał się, zaczął
się bawić białą kryzą kołnierza.
- Ach tak! Jakaż więc
dyscyplina u ciebie, skoro twoi
żołnierze cię nie słuchają?
Mulat nie rozumiał, do czego
zmierza pytanie. Ściągnął brwi,
próbując skupić myśli. Brązowa
skóra na jego czole sfałdowała
się w ciemniejsze, hebanowe
zmarszczki.
- Byłem bez broni. A zresztą
Cristoforo Polaco zabronił nam
wracać do obozu. Mówił, że gdy
po raz drugi znajdzie nas w
szeregach, każe rozstrzelać bez
pardonu.
De Roxas wstał. Podniósł
wysoko ramiona. Albuquerque miał
wrażenie, że książę wyciągając
ręce wdziewa na siebie nową
skórę.
- Rozumiem, hrabio
Albuquerque. Artischau puszcza z
niewoli, by zachęcać do zdrady.
Ci Murzyni mówią teraz po wsiach
o łaskawości wroga pewnie z
jeszcze większym zapałem niż ten
tu kolorowy mieszaniec. -
Zwrócił się do Fernandeza: -
Lepiej by było, gdybyś zawisł na
stryczku, niż ratował nędzne
życie z rąk wroga i teraz go
wychwalał. Wiedzą o tym
żołnierze, że cię puścił z
niewoli i że za jego przyczyną
uwolniono twego ojca?
- Wiedzą, wasza wysokość.
Dlaczegóż miałbym to ukrywać?
- No tak, ładne porządki.
De Roxas przeszedł się po
namiocie, coś rozważał. Nagle
stanął pośrodku i powiedział
stanowczym, władczym głosem:
- Pójdziesz zaraz z tego
namiotu i odszczekasz przed
kompanią wszystko, coś im
przedtem naplótł. Powiesz, żeś
się pomylił. Ojciec twój już
dawno przez pułkownika Artischau
powieszony.
- Jakże to mówić, wasza
książęca mość... Ojciec siedzi
na fazendzie...
Don Louis nie dał mu skończyć.
- Rozkaz, rozumiesz? Jeśli
rozkazu nie posłuchasz, każę
twoim własnym Murzynom oćwiczyć
cię na oczach żołnierstwa.
Widziałeś moją armadę i te tu
wojska? - wskazał ręką na
wejście do namiotu. - Za tydzień
będzie wisiał na gałęzi twój
łaskawca, Cristoforo Polaco. Nie
po to masz zaszczyt służyć w
armii jego królewskiej i
katolickiej mości króla Filipa,
pod moim od dzisiaj dowództwem,
by gadać głupstwa do żołnierzy,
ale by strzelać z muszkietu. Idź
i odwołaj przed kompanią, coś
niepotrzebnie nabredził, ogłoś,
że nie ma bardziej łajdackiego
dowódcy jak pułkownik Artischau.
Mulat się nie ruszył.
- Czemu stoisz?
- Daruj, wasza książęca mość.
Grzech to mówić kłamstwo o
własnym ojcu. Chrześcijaninem
jestem, od dziecka uczono mnie
tej wiary.
Rozwścieczony Don Louis
szarpnął ręką za pas i nie
patrząc już na Fernandeza,
powiedział do Albuquerque'a:
- Hrabio, nie rozumiem,
przecież to zbuntowany żołnierz.
I z takimi chciałeś bić
Holendrów?
Klasnął zamaszyście w ręce.
Zanim Portugalczyk zdążył
odpowiedzieć, między płótnami
stanął przyboczny oficer
generała.
Don Louis powiedział zimnym,
nie znającym oporu głosem
dowódcy:
- Ten Czarny nie jest od tej
chwili sierżantem. Każesz mu
wymierzyć baty na oczach
kompanii i włączysz go jako
piechura między jego Murzynów.
Ogłosisz przy tym wojsku, że
kłamał przed naczelnym wodzem,
jak kłamał niedawno przed nimi.
Jego ojciec powieszony w
Olindzie na rozkaz pułkownika
Artischau, a ten łotr mówi, że
wolność dostał od Holendrów.
Albuquerque, rozjuszony jak
indyk, podniósł się z krzesła.
Brązowa twarz stała się nagle
fioletowa, oczy nabrały czarnego
blasku, jaki miewa szkliwo na
węglu.
- Mój to sierżant, wasza
dostojność... wierny żołnierz,
skoro wrócił do obozu...
Niedawno atakował stanowisko
kartaunów pod Porto Calvo.
Senior jeneral... nic nie
rozumiem... sierżant spod mojego
dowództwa...
Warta popychała żółtego jak
wosk Fernandeza. W pierwszej
chwili zdawało się, że sierżant
rzuci się na Don Louisa i
przegryzie mu gardło nad cienkim
batystowym kołnierzem. Wbrew
jednak temu, co było w jego
wilczym spojrzeniu, Fernandez
zwiesił głowę i wyszedł ciężkim
krokiem z namiotu.
Don Louis de Roxas stanął
naprzeciw Albuquerque'a, położył
mu miękko rękę na ramieniu:
- Mój zacny hrabio! Daruj, ale
od dzisiaj ja mam naczelne
dowództwo. Skończył się czas
przegrywania bitew z
pułkownikiem Artischau, którego
niebawem będziemy obaj widzieć
powieszonego na murach samego
Recifu. Gdybym tu na czas nie
przyjechał, ten Cristoforo
Polaco zbuntowałby całą
Brazylię. Najjaśniejszy pan,
jego królewska i katolicka mość
Filip IV, wiedział, kogo posyła
na wyprawę.
Rozdział XI
Foultons pchnął konnego gońca
do Arciszewskiego i zrazu nie
wycofywał swych kompanii spod
Alagoa. Mając żywności na cztery
dni, nakazał rozdawać żołnierzom
uszczuplone racje, by jak
najdłużej być w pobliżu
nieprzyjaciela. Krążył przez
dwie doby wokół obozu de Roxasa,
krył się w lasach, nie
pozwalając żołnierzom wypalić z
muszkietu i próbował prowadzić
wywiad. Liczył oddziały
hiszpańskie, konie, wozy i
działa, choć niełatwo to
przychodziło, bo znaczna część
obozu skryta była poza wyniosłym
półwyspem Jaragoa, najeżonym
grzywami nadbrzeżnego lasu. Na
dodatek, na drugi dzień ruch
floty za półwyspem wzmógł się,
nadpłynęły nowe żagle
Albuquerque'a. Rozległy się
huczne wiwaty i jeszcze bardziej
zaroiło się wybrzeże.
Foultonsowi nie udawały się
wszelkie próby uchwycenia
języka. Obóz Don Louisa leżał w
dole na piaskach, otoczony
zewsząd czatami. W dzień nie
można było podkraść się pod
nieprzyjaciela. Nie dawała ku
temu sposobności i krótka noc
brazylijska, bo wielka obręcz
ognisk otaczała całe obozowisko.
Po dwóch dniach, wściekły, że
niczego nie dokazał, jeńca
żadnego nie wziął, a na dodatek
nie odnalazł Berke Petersa,
policzył resztę żywności i
gotował się do powrotnej drogi.
Tuż przed samym wymarszem
podszedł na dogodniejsze
wzgórze, bliskie morzu. Kazał
wspiąć się na drzewo młodemu
żołnierzowi i sprawdzić, czy
nadal stoją pod cyplem półwyspu
żagle Don Louisa i
Albuquerque'a.
- Powiązane reje, wasza
dostojność. Galeony stoją na tym
samym miejscu.
- Wszystkie statki?
Żołnierz liczył maszty, zdawał
głośno relację. Cała połączona
flota stała na redzie. Naraz
pobiegł wzrokiem ku brzegowi.
- Wasza dostojność - wołał z
drzewa, nagle podniecony - część
Hiszpanów rusza, wstaje gęsty
kurz za półwyspem. O, widać
kilku konnych i oddział
muszkieterów.
Foultons wspiął się szybko na
drzewo. Oczy miał nie najlepsze,
ale stąd dzieliła go od brzegu
niezbyt wielka odległość.
- Wychodzą! Patrzył z pewnym
zadowoleniem. - Pięćdziesiąt,
sześćdziesiąt...
- Tam z nimi znaczny jakiś
oficer - mówił z wyższej gałęzi
żołnierz. - Widzę doskonale,
wasza dostojność... kapelusz z
białymi piórami, kamienie świecą
na szpadzie.
"Wysyłają zwiad w kierunku
Peripuera. Może wnet ruszy cały
obóz?" - myślał Foultons
zsuwając się pośpiesznie z
drzewa.
- Poczuł teraz jakie takie
zadowolenie z siebie. Nie darmo
leżał przez dwa dni w chaszczach
w niebezpiecznej bliskości
nieprzyjaciela. Nie bez potrzeby
kazał się kryć żołnierzom, nie
palić ognisk, nawet bronią nie
szczękać. Gdyby w jakikolwiek
sposób dał znać o swej
obecności, nie wysyłaliby tak
małego oddziału z obozu.
Przywołał sierżanta Hicka.
- Plaża wije się dość szeroko,
bo czas odpływu. Drogę mają
łatwiejszą, ale okrężną. Idąc
jednak nadbrzeżnym lasem w kilku
żołnierzy możesz im dorównać. Ja
zajdę od strony strugi, którą
mijaliśmy onegdaj. Jeśli Bóg da,
chwycimy wreszcie dobrego
języka.
Nakazał ludziom jeszcze
większą czujność i zaczął
przekradać się poprzez gąszcze.
Szybsze przebycie szlaku
mangrowiowego w dwie kompanie
było nie do pomyślenia, łatwo by
ich wyprzedził oddział
hiszpański idący piachem
nadmorskim, ubitym po niedawnym
odpływie. Ale Foultons nie na to
szedł onegdajszej nocy krok w
krok za Petersem, by nie
spamiętać topografii okolicy.
Szlak, którym teraz kluczył,
powinien go za kilka godzin
wyprowadzić na brzeg rzeki,
uchodzącej dość rozlewnie do
oceanu. Skręciwszy jej brzegiem
ku morzu mógł nadrobić sporo
czasu i dotrzeć niepostrzeżenie
ku nadmorskim wydmom.
Znów więc pędził z niezwykłym
pośpiechem żołnierza, własnym
nożem ciął liany, przedzierał
się przez bambusowy gąszcz i
przed zachodem słońca dotarł do
szerokiej strugi potoku. Pora
była niedeszczowa, więc i woda w
rzece nie sięgała wyżej kolan.
Szedł dalej to nurtem, to
trawiastym brzegiem i przed
wieczorem stanął nad morzem.
Sprawdził piach od chaszczów aż
po pluskającą z lekka falę. Nie
było ani śladu kopyta czy
ludzkiej stopy. Zadowolony z
marszu, rozłożył się ze swym
oddziałem wśród traw pod
pochyłym stokiem nadbrzeża i
czekał.
Nasłuchiwał przejmującego
skwiru twardego sitowia,
świergotu wszelkiego ptactwa i
kojącego plusku fali, bo wiatru
nijakiego nie było.
Dopiero po dobrej godzinie
posłyszał daleki pisk dzikiego
gołębia. Ten skrzek, choć ginący
wśród innych odgłosów puszczy,
powtarzał się regularnie, coraz
bliżej.
"Hick" - uśmiechnął się
Foultons i popatrzył na
kołyszące się pobok niego trawy.
Leżeli tam żołnierze. Ten i ów
wystawiał opaloną twarz z
sitowia i nasłuchiwał. Każdy z
nich znał ów leśny sygnał
sierżanta.
Za chwilę ucho przyłożone do
ziemi podało nową wiadomość.
Zbliżał się głuchy,
nierównomierny stukot kopyt,
ciapiących po wilgotnym piachu.
Foultons wyczekał do ostatniej
chwili z zimnym, kamiennym
spokojem.
Uderzył, gdy zobaczył
Hiszpanów tuż przed sobą.
Pierwsza salwa z muszkietów
zwaliła cztery konie. W tej
samej chwili Hick wypalił z tyłu
do grzęznących w piachu, niczego
nie przewidujących piechurów.
Zaskoczony z dwu stron oddział
hiszpański skotłował się i
rozpierzchł, uciekał pomieszany
za wzgórze. Zanim zapanował tam
jaki taki ład, Foultons
wyskoczył z traw na ławicę
przybrzeżnego piachu.
- Nie strzelać! Dowódcę brać
mi żywcem spod konia.
Wszedł z powrotem w wodę,
zniknął w nieprzeniknionym
gąszczu i po nowym
dziesięciogodzinnym marszu
stanął nad ranem w kwaterze
Arciszewskiego.
Oczekiwano go tutaj z
utęsknieniem i niepokojem, bo
czterodniowa nieobecność
kompanii nie wróżyła nic
dobrego. Toteż zobaczywszy
wyłaniające się z puszczy
nietknięte oddziały Foultonsa
przywitano je serdecznymi
okrzykami.
Arciszewski nie był tak
uradowany jak żołnierze. Siedząc
w towarzystwie przybyłego
niedawno statkiem Carpentiera,
słuchał z zasępieniem
lakonicznego raportu Foultonsa.
W całości potwierdzała się
wiadomość przyniesiona przez
gońca, że flota de Roxasa
wyładowała na ląd żołnierza, i
to bez jakiejkolwiek przeszkody
ze strony holenderskiej floty.
- Mówiłem - zwrócił się do
Carpentiera - że dopóki flota
będzie chodziła samopas i raczej
strzegła kupców i ich
transportów niż mojego
żołnierza, nigdy nie wyprzemy
stąd Hiszpanów i Portugalczyków.
Słyszy wasza dostojność, że de
Roxas nie rozbija floty na
mniejsze grupy, ale stoi całą
swoją siłą pod Alagoa. A rząd w
Recifie rozprasza wciąż nasze
statki, by pilnowały transportów
w St. Elex, w Bahii, w Recifie.
- Carpentier był dziś sam,
więc raz po raz przytakiwał:
- We mnie ma wasza dostojność
zawsze przyjaciela i wielbiciela
swych talentów, ale cóż ja mogę
wobec przewagi radnych w
Recifie? Uważają, że nie należy
atakować, lecz bronić się,
manewrować, dopóki Stany
Holenderskie nie przyślą nowych,
zapowiedzianych wojsk pod wodzą
księcia de Nassau.
- Jeszcze trzeci wódz będzie -
mruknął Krzysztof, choć
wiadomość nie była mu obca. -
Nie tyle wodzów nam potrzeba,
ile jednolitego dowództwa. Jakże
teraz myślą w Recifie, że sam w
dwa tysiące piechurów
powstrzymam wojska de Roxasa i
Albuquerque'a? Słyszycie, jaka
przewaga po ich stronie?
Foultons, który nie wszystko
jeszcze zdążył opowiedzieć,
dopiero teraz wtrącił:
- Przewaga wielka. Przywiodłem
znacznego jeńca, oficera... mówi
niestworzone rzeczy.
- Masz jeńca? A dawajże go
prędzej - prawie jednocześnie
krzyknął Arciszewski i
Carpentier.
Za chwilę oficer hiszpański
stał przed Krzysztofem i
rozglądał się niepomiernie
zdumiony. Jeszcze w Madrycie
mówiono mu cuda o tym rzekomo
półdzikim, nieustraszonym
Polaku, a i tu, w Alagoa, gdy
przybiła pierwsza barka
Albuquerque'a, słyszał przesadne
plotki o holenderskim dowódcy.
Tymczasem miał przed sobą
skromnie odzianego, średniej
przy tym postawy, wąsatego
żołnierza. Nie widział w nim nic
strasznego - bo cóż, zbłocone
buty dowódcy, pludry baniaste,
wypłowiałe jak u zwykłego
piechura, i nieco bogatszy od
wszystkiego, zrudziały jak stare
złoto kaftan.
Poczuł się pewniejszy siebie,
dumny ze swoich aksamitnych
szarawarów, kolorowego,
lśniącego koletu i wysokich
safianowych butów z nie
odpiętymi jeszcze ostrogami.
Arciszewski obejrzał go od
tych butów, dopiero co
porysowanych w gąszczu leśnym,
aż po świecący pas i kryzę nad
koletem. Lekki uśmiech przemknął
mu pod wąsami, bo jakby widział
przed sobą samego de Roxasa,
pewnie też chodzącego w piórach,
łańcuchach, z nabijanym rubinami
pasem.
- Jakie twoje imię i kim
jesteś w armii hiszpańskiego
wodza?
Oficer wypalił śpiewnym,
wartkim jak młynek akcentem:
- Hector de la Calce,
szlachcic z Neapolu. We flocie
mam tytuł sierżanta_majora, z
płacą sześćdziesiąt pięć
crusados miesięcznie i z ośmioma
dziennie racjami mięsa.
Krzysztof znów się uśmiechnął.
Znaczna ranga, ale chwali się z
miejsca, by go nie wzięto za
byle oficerka. Pensją i racjami
mięsa oceniają tam dzielność?
- A ile mięsa dostaje u was
żołnierz?

- Dwie racje na dzień.
- Nie dziwne nam twoje racje
ani sześćdziesiąt pięć crusados.
U mnie żołnierz i oficer mają tę
samą ilość mięsa i chleba. Ile
żołnierzy wysadzono w Alagoa?
- Trzy kompanie moich
Neapolitańczyków, tysiąc
Kastylijczyków, pod wodzą Juana
Nortis. Tysiąc Portugalczyków
pod generałem Diaz D'andrado.
Są dzielni rycerze: major
Ximenes, Josepho de Curtis i
wielu innych. Poza tym przybył
do nas dawny wódz Matias
Albuquerque.
- Ile nowych dział stoczono na
ląd z pokładów?
- Dwadzieścia, reszta została
na galeonach.
- Przysięgniesz, że to prawda?
Włoch widząc, jak miny
siedzących przed nim oficerów
stają się coraz bardziej chmurne
i zasępione, podniósł smagłą
twarz i spojrzał gorącymi
oczyma. Butny i pewny siebie,
nawet nie czekał na nowe
pytania.
- Przysięgnę, jako i to mogę
zaprzysiąc, że na własne oczy
widziałem rozkaz jego
królewskiej i katolickiej mości
króla Filipa. Ogłoszono go w
Madrycie, we Włoszech i w
Niemczech, wzywając rycerstwo na
nową wyprawę. Jego królewska
mość wyśle tu niebawem drugą
armadę z ośmiu tysiącami
żołnierzy i dwoma tysiącami
żeglarzy, bo cała ta ziemia musi
wrócić pod jego panowanie.
Koniec waszej władzy w Brazylii.
Krzysztof popatrzył spode łba
na upstrzonego oficerka. Jakiś
to panek z wielkiego rodu,
silniejszy pewnie w gębie niż w
ręce. Znał takich nie tylko tu,
ale i na dawnej swej ziemi, na
dworach polskich królewiąt.
- No i cóż więcej, kawalerze?
Jakąż jeszcze zgotujecie nam
zgubę?
- Cóż więcej? Pan mój
miłościwy, w którego imieniu
szpadę tę noszę, w wielkiej
teraz zażyłości z królem
angielskim, bo jego córę syn
króla Filipa bierze sobie za
żonę. Dwanaście angielskich
galeonów wiezie księżniczkę do
Hiszpanii. Jakże wy tedy
myślicie oprzeć się sile takich
dwóch potęg świata?
- Nie śluby na dworach mnie
interesują. Jaki jest plan wodza
waszego de Roxasa?
- Jego wysokości księcia
Lermy? Plan prosty - zetrzeć was
w pierwszej bitwie.
Krzysztof znów się uśmiechnął
pobłażliwie.
- To jego marzenie i nadzieja,
a ja o plan pytałem. Chcę
wiedzieć, czy zbudujecie
fortyfikacje w Alagoa, czy też
staniecie do otwartego boju.
- Bój czeka was niebawem, bo
jak najwcześniej chciałby de
Lerma, wódz mój i rycerz
waleczny, donieść o waszej
klęsce najjaśniejszemu panu,
królowi Filipowi. Od dziś
żołnierze mają ciągnąć sprzęt i
działa w stronę Pavossan.
- Nawet za miesiąc swych dział
nie przeciągniecie... Znasz,
kawalerze, Brazylię?
- Nie znam, ale dla Don Louisa
de Roxas nie ma żadnych
przeszkód. Ten szlak zresztą, na
którym mnie z zasadzki
pochwycono, nadaje się do
szybkiego marszu. Jeszcze i
drogę pod działa zbuduje książę
de Roxas.
- To wszystko?
- Wszystko.
- Dziękuję ci, majorze. Teraz
przysięgniesz na Ewangelię, że
wszystko prawdziwe, co zeznałeś.
Hector de la Calce skinął
głową i za chwilę kapelan
obozowy, predykant Osterdagh,
odbierał przysięgę od jeńca.
Po wyjściu majora de la Calce
zebrani w namiocie niewesołe
mieli miny.
- Pyszałkowatość u nich
wielka, ale siłę mają potężną -
zaczął Hinderson.
- W sumie ponad pięć tysięcy
żołnierza - dopowiedział
Carpentier - czyli że rację ma
Rada w Recifie. Bitwy przyjąć
nie można. Trzeba cofać wojska
pod stolicę.
- Nie o tym myślę, lada dzień
zresztą bitwa nam nie grozi,
skoro drogi mają budować. Ale
ledwie stanęli na tej ziemi, już
wszystko nieomal wiedzą o naszym
położeniu, o naszych brakach i
sile. Albuquerque mniej miał o
nas wiadomości, niż ma ich po
kilku dniach Don Louis. Szpiegów
mamy wokoło. Nie przysiągłbym na
to, że nie będą jeść mąki z
Recifu, jeśli postoją tu ze dwa
tygodnie.
- Mości pułkowniku! - oburzył
się Carpentier.
- A któż wysyłał transporty
nawet do Sao Salvador? Niech
wasza dostojność nie protestuje,
bo, na miły Bóg, nie jego
chciałem urazić. Może nadejdzie
właściwy czas na te wyjaśnienia.
Foultons od dłuższej chwili
silił się sam z sobą, by zabrać
głos, ale że zbyt przykrą rzecz
miał jeszcze do ogłoszenia,
ociągał się. Nie od dzisiaj
jednak znał go Arciszewski, by
nie wyczuć dręczących wahań w
oczach oficera.
- Foultons, jeńca pochwyciłeś
znacznego, za którego by i
trzydziestu naszych dali, gdyby
ich mieli w niewoli. Ale widzę,
że jeszcze coś masz w zanadrzu.
- Mam, wasza dostojność... nie
tyle do powiedzenia, ile do
pokazania.
Sięgnął za pas i położył na
stole pomięty rulon i woreczek
Berke Petersa. Widząc, że gest
ten niczego nie tłumaczy,
wykrztusił:
- Berke Peters uciekł.
- Czegóż tego nie mówisz, do
pioruna? Kiedy?
- Przed czterema dniami, spod
Alagoa.
- Cóż to za papiery i
pieniądze? - nachylał się nad
stołem Krzysztof i Hinderson.
Foultons zdawał relację
zwięźle, po żołniersku.
Opowiedział pokrótce o marszu w
stronę Alagoa, o dziwnym
zachowaniu się Petersa, gdy
zobaczył, że wojska de Roxasa
już wylądowały.
- Nic nie rozumiem - dziwił
się Arciszewski. - Pijany był?
Nie pilnowałeś pijanicy?
- Szedłem krok w krok, wasza
dostojność, trzeźwy był. Może
pod koniec drogi zaglądnął do
gąsiorka.
Foultons opowiadał o momencie
ucieczki, nie znajdując jeszcze
i teraz na to żadnego
wyjaśnienia.
- Mości pułkowniku, widząc
wojsko Don Louisa rzucił worek,
te papiery i wpadł w gąszcz.
Szukaliśmy go całą dobę. Chyba
targnął się na życie, skoczył w
morze, sam nie wiem - ze strachu
czy z pijaństwa?
Hinderson wysypywał portugały
z woreczka i liczył. Carpentier
kiwał głową, nic nie rozumiejąc.
- Dziwne - zaczął Krzysztof -
dwie jednakie mapy geografa
Bleuwa? Tę oto miał przy sobie
Berke Peters. Pamiętam linie
znaczone jego piórem... Zaraz,
zaraz, szliście tą drogą... las
kokosowy, pikada, plantacje
trzciny cukrowej... rzeka i
szlak dalej nieznany.
- Tą drogą, wasza dostojność,
na czas przybyliśmy...
I na drugiej mapie był podobny
szlak, wyznaczony drżącą linią
piórka. Ten jednakże wił się
przed rzeką w bok, ku zachodowi,
w białe, puste pole karty.
- A tu inny szlak! -
wykrzyknął Krzysztof. -
Foultons, nie widzisz, że
kierunek marszu zbliża się do
bagien ciągnących się aż do San
Francisco?
Pochylili się we trójkę.
Niełatwo było wyznać się na
mapie posiatkowanej dziesiątkami
trójkątów i linii promienistych,
biegnących o dziesięć stopni
poniżej Linea Aequinoctalis.
Wpatrzywszy się w promień mapy
nakreślony jak struna, od
północno_wschodniego krzyża
karty aż po Gwiazdę Południa na
lewym skraju, można było
rozpoznać odchylanie się obu
szlaków.
- Fałszywa droga! Cóż za
łajdak ten Peters. Foultons,
dlaczego nie mówisz, że szliście
złą drogą i dlatego spóźniliście
się o dzień marszu pod Alagoa?
- Nie, wasza dostojność,
stanęliśmy godzinę wcześniej,
niż było przewidziane. Żołnierz
szedł niestrudzenie, na kolana
padał...
- W to wierzę... Ale dalej nic
nie rozumiem... Peters zdrajca,
na służbie Albuquerque'a?
Niczego nie docieczono. Nie
ulegało wątpliwości, że Peters
miał fałszywą mapę przy sobie,
choć znów i to było nie do
wiary, dlaczego w takim razie
przeszedł właściwym szlakiem pod
cypel Alagoa.
Krzysztof wysłuchał wszystkich
domysłów, wreszcie zakończył:
- Widać dobrze go pilnowałeś,
więc nie mógł pogubić was w
bagnach i puszczy. Opatrzność
nad tobą czuwała. Nic innego,
tylko z samego strachu cisnął te
pieniądze i rzucił się w
przepaść. Tak czy inaczej,
sprawy tej płazem nie puszczę.
Trzeba wzmóc czujność w obozie.
Ogłosimy o ucieczce Petersa i za
znalezienie go żywym czy umarłym
wyznaczymy nagrodę. Trupa nawet,
jeśli znajdą, powieszę dla
przykładu na gałęzi. Ani chwili
nie wątpię, że ręka w tym
braciszków z któregoś
hiszpańskiego klasztoru. A
tymczasem rząd w Recifie każe
nam widzieć w nich lojalnych
wobec Holandii mnichów. Wszystko
stąd, że już niektórzy kupcy
handlują z nimi cukrem i
świecidełkami dla Tupajosów.
Tylko jedna ręka może
zaprowadzić porządek i spokój w
tym nieszczęsnym kraju.
Nawet Carpentier przytaknął,
pewny siebie, bo nie było tu
jego dostojności radcy
Stauhouvera.
`tc
Część pierwsza
Ziemia Czerwonego Drzewa
(cd.)
Rozdział XII
Przez dwa tygodnie upalnego
grudnia oba przeciwne wojska nie
próbowały podjąć poważniejszych
ataków. Don Louis de Roxas
oszańcował się na kwaterze pod
Alagoa, a jednocześnie rąbał
wiekowe drzewa, rzucał je w
bagna, by zbudować jaką taką
drogę dla swych wojsk, a
zwłaszcza artylerii. Arciszewski
miewał teraz często wizyty
komisarzy w osobie Carpentiera
czy Stauhouvera, znosił się za
ich pośrednictwem z Radą w
Recifie, przedstawiając swe
defensywne plany obronne
polegające na ustawicznym ruchu
wojsk, bo nikt w tej chwili nie
wierzył w pobicie połączonych
sił de Roxasa, Albuquerque'a i
Bagnuola. Krępowany władzą
wszechpotężnych kupców pienił
się, przekonywał o słuszności
swych wojennych zamierzeń, ale
niełatwo przychodziło przekonać
Radę Kompanii.
Radcowie Kompanii, w lęku o
własne skóry i nagromadzone w
stolicy i portach bogactwa,
upierali się, by cofać zawczasu
wojsko przed sposobiącym się do
bitwy de Roxasem, zamknąć je w
murach Arrayalu, Nazarethu, a
zwłaszcza Recifu, i tam czekać
na posiłki z Holandii.
- Jedyny ratunek to działać
odwrotnie - przekonywał z uporem
Krzysztof. - Zamiast rozbijać
wojsko na załogi i dusić się w
oblężonych murach, trzeba skupić
jak najwięcej żołnierza, nękać
nieprzyjaciela podjazdami,
wciągać go w puszczę. My
bardziej niż oni doświadczeni na
brazylijskiej ziemi. Radzę
nagromadzić jak najwięcej
żywności w Arrayalu i w
Nazaareth, zasilać stamtąd
żołnierza, a de Roxas niech
kołuje po puszczy. Jedno mi
tylko dziwne, skąd Don Louis,
mimo że pali plantacje, posiada
tyle żywności. Może już
niektórzy holenderscy kupcy
handlują z naszym wrogiem za
pośrednictwem Brazylian. Będę
więc rekwirował każdy transport
żywności nie idący dla mojego
żołnierza.
Poruszanie podobnych spraw
mitygowało trochę radców.
Ustępował nawet Stauhouver,
godząc się na plany wojskowe
Krzysztofa, byle nie wywoływać
wilka z lasu.
Ernst więc burzył pośpiesznie
forty nie nadające się do
obrony, podkładał prochy pod
szańce i mury. Christians krążył
nieustannie na szlaku Porto
Calvo_Peripuera i chwytał
kupieckie transporty idące dla
wojska de Roxasa. Nad fortami
zamienionymi w zgliszcza przez
Ernsta grzmiały wybuchy min i
petard, a na plantacjach wokół
obozu Don Louisa unosił się bez
przerwy dym palącej się trzciny
cukrowej suchej i dojrzałej o
tej najgorętszej porze lata.
Arciszewski utrzymywał nadal
swą kwaterę pod Peripuera i mimo
nieustających nacisków Rady nie
cofał się pod mury Recifu.
Posyłał co dzień podjazdy pod
obóz de Roxasa, niszczył
oddziały budujące szlak wzdłuż
morskiego brzegu i oczekiwał
obiecanych z Holandii posiłków.
Ale żaden żagiel nie przybijał
do brzegów brazylijskich, choć
wejście do portu Recifu bronione
było nadal przez flotę admirała
Lichthardta.
W czasie tego zbrojnego
oczekiwania na ruchy Don Louisa
przyszedł dzień wigilijny, dzień
największego skwaru na spalonej
ziemi brazylijskiej. Pokładły
się spieczone trawy, a głębia
puszczy dyszała odurzającym
warem, zionęła wilgotnym,
naparzonym powietrzem.
U schyłku dnia siedział
Krzysztof w towarzystwie
Hindersona, przed wejściem do
swego namiotu. Major w
oblepionej na piersiach koszuli
był prawie bliski omdlenia,
pocierał szpakowate, mokre
skronie i biadał:
- Stokroć wolę porę deszczową
niż ten piekielny grudzień.
Gdyby wypadła nam bitwa o tym
czasie, byłoby to istne piekło.
- To samo chyba myśli i de
Roxas, skoro nie rusza swego
obozu. Pewnie mu już zresztą
wywietrzało z głowy zbudowanie
drogi dla dział, bo w ciągu
miesiąca niewiele szlaku zdołał
przetrzebić. Nie taki to zresztą
porywczy Hiszpan, jak by się
zdawało. Widzę, że chce ruszyć
na nas przygotowany z całą
potęgą, a wtedy może i trzeba
będzie cofnąć się pod Recif.
- No tak, bitwa z taką siłą
nierówna. Zwłaszcza gdyby
przetoczył działa.
Obaj mówili o de Roxasie, ale
było to daremne zaprzątanie
uwagi. Myśl ulatywała gdzie
indziej. Hinderson patrzył od
czasu do czasu na niego wzrokiem
prawie nienawistnym. Podobnie
zasępieni jak oni siedzieli
żołnierze wokół namiotu, wszyscy
pochmurni, nierozmowni.
Dzień chylił się ku końcowi,
ale najwątlejszy nawet powiew
chłodu nie płynął od morza w
stronę obozu.
- Taki to wieczór wigilijny...
- westchnął Hinderson.
Arciszewski wtulił głowę w
oparte na kolanach dłonie i
patrzył w rude trawy i zbielałe
korzenie. Wolał to niż widok
osowiałych żołnierzy i siwych,
smutnych oczu Hindersona.
Nagle zgasł szybko dzień i
pojawiła się gwiazda. Daleko w
głębi lasu, wśród biwakujących
żołnierzy, podniósł się trochę
niepewny głos. Ktoś śpiewał
kolędę. Kilku żołnierzy zaczęło
dość ponuro wtórować. Ten śpiew
przywieziony tutaj z dalekiego,
zimnego kraju, brzmiał
niesamowicie i jakby bluźnierczo
pod parnym, duszącym niebem.
Jakże nucić kolędę, gdy pot się
leje z czoła, buty zzute, a
rozszalałe w skwarze chmary
komarów bzykają nad głowami.
Krzysztof podniósł wyżej
dłonie i nakrył nimi uszy.
Hinderson poszedł za jego
przykładem. Gdzieś daleko,
pośród rozsiadłej gromady
żołnierzy, dał się słyszeć nowy,
gardłowy głos. Nie do wiary -
Foultons śpiewał! To było
najbardziej nękające, szarpiące
za serce, nieznośne jak cały
dzień dzisiejszy palący
wspomnieniami.
Powietrze dławiło. Każdy
oddech to znikoma ulga, raczej
połykanie nagrzanej waty.
Daremnie szukałbyś w przestrzeni
bodaj leniwego wiatru, jakiej
takiej złudy rzeźwości.
Nieruchoma spiekota, ściskająca
za piersi, skradająca się do
oczu pod powieki. O kilka kroków
od Hindersona któryś rozebrany
do pasa piechur pociągał wino z
gąsiorka tak głośno, że gruby
gulgot z jego gardła dobiegał do
uszu majora.
- Zwariować przyjdzie -
westchnął Hinderson.
Krzysztof posłyszał szept i
jeszcze głębiej zatopił wzrok w
ziemię. Nie gorączka i
pragnienie trawiły go w tej
chwili. Szumiało w głowie. Silił
się, by o czymkolwiek myśleć,
ale niepodległa woli wyobraźnia
uciekała stąd, spod kokosowego
lasu, z roju moskitów i skwaru,
za ocean. Z ciężarem w sercu
leciał w dół, w przepaść
pamięci, na tamtą leżącą pod
nogami półkulę. W ośnieżone lasy
sosnowe, w puszystą zimę
boskiego narodzenia. Przygniatał
butem popielatą brazylijską
trawę, nienawistną, wiecznie
żywą, to gnijącą, to na nowo
rozrosłą, nigdy nie znającą snu
pod iskrzącym, dającym
wytchnienie, kojącym śniegiem.
Po cóż, u licha, żołnierze
śpiewali? By jeszcze bardziej
krajało się serce, że nie ma tu
zamarzłych stawów Rybienka, po
których hula teraz wicher i
szarpie spódnicami dziewcząt
biegnących z opóźnieniem do
domu? Żeby widzieć tuż obok -
przerażenie ogarnia! - panią
matkę kładącą siano pod obrus i
słyszeć tęgi głos Eliasza,
Bogusława i swój, trzech
stojących kołem przy matce
chłopów dorosłych, a
śpiewających jak pacholęta? Na
oknach lód, w kątach okiennic
zatoki śnieżne, nadmuchany
puch... Przed domem olodzona
cembrowina studni... Śnieg,
śnieg siadający równo na stopnie
ganku, wciskający się smugami do
sieni... Nie wszystko jeszcze.
Nagle wyrósł w uszach skrzyp
sań, zadyndały dzwonki na
szyjach koni wyrzucających białe
pecyny spod kopyt. Gdzież to
woźniki lecą w taką mroźną zimę?
Buczyński szlak, sosny,
strzeliste wieże śniegu, wiatr
prószy w sanie, w kożuchy i... w
jej przymrużone, uśmiechnięte
oczy.
- Wina! - krzyknął na całe
gardło.
Stojący obok sierżant Hick
ledwie zrozumiał okrzyk, a przy
tym nie miał pod ręką żadnego
gąsiora. Niesamowity głos wodza
zaskoczył go. Nie wiedział, czy
wpaść do namiotu i szukać tam
wina, czy biec do taborów.
Gulgający pod drzewem żołnierz
zdobył się na odwagę i
poskoczył.
- Jeśli łaska, wasza
dostojność... - podawał własny
gąsiorek.
Krzysztof wypił do dna, cisnął
naczynie pod nogi muszkieterowi.
Popatrzył zamglonym wzrokiem na
sierżanta.
- Czemuż stoisz jak gapa!
Wina, mówię! Wytoczyć pięć
beczek dla żołnierzy i dawać tu
gąsiorki? Cóż tak niemrawo
wszyscy łazicie do pioruna!
Rozkaz przebiegł szybko po
obozie. Ożywiły się osowiałe
grupki żołnierzy. Już wyważano z
dołów zakopane beczki, toczono
baryłki, wiwatowano na cześć
pułkownika.
- Lżej, trochę lżej... -
Krzysztof patrzył z pewną ulgą
na ożywionych żołnierzy.
Przywołał Foultonsa i dał mu
znak ręką, by nie śpiewał, a
nalewał wina. Chwycili więc za
kubki - Krzysztof, Hinderson,
Foultons i inni oficerowie.
Spośród sztabowych brak było
tylko Christiansa, będącego ze
swym oddziałem poza obozem.
Każdy zaś kto tu był, oficer czy
żołnierz, pił teraz łapczywie
dość chłodne wino,
przypominające smakiem tamtą
ziemię, z której przypłynęło
kiedyś na okrętach Lichthardta.
Hinderson chwycił powietrze w
płuca.
- Czwarty już rok spędzamy ten
dzień pod zwrotnikiem, a z roku
na rok nie lżej, a ciężej.
- Piekło, nie zima -
powiedział Foultons.
Ernst rozluźnił pas na
ramieniu i zaczął pogwizdywać
ulubioną piosenkę Christiansa,
która pachniała grachtem
Amsterdamu. Chodził z kubkiem
wśród żołnierzy, szukał swoich
puszkarzy i prochowników,
przepijał z nimi, zachęcał ich
do wtórowania.
Tego właśnie wieczoru, gdy już
zaczęto rozpalać ogniska,
rozległy się w lesie okrzyki
warty. Zrazu ich nie rozeznano,
ale nie były to zwykłe
nawoływania straży.
- Kapitan Christians, kapitan
Christians! - zaczęto wołać pod
lasem.
- Skądże by o tej porze? -
dziwił się Krzysztof.
Christians miał postój swej
kompanii daleko poza obozem, na
szlaku w stronę Pajuca.
Ale już żołnierze siedzący
przy dalszych ogniskach zaczęli
wołać jeden przez drugiego:
- Berke Peters!
- Berke Peters z powrotem w
obozie!
Ten i ów biegł w tamtą stronę
wołając:
- Zdrajcę Petersa prowadzą.
Mamy go! Mamy go! Christians
wyrwał go szatanowi z piekła!
Tłum żołnierzy, skupiony wokół
przybywającego oddziału, zbliżał
się we wrzawie do dowódcy.
Berke Peters szedł z pochyloną
głową. Jego dawniej kolorowe,
teraz postrzępione pludry miały
jedną barwę gliny i kurzu. Od
dawna nie golona twarz była
czarna i wychudła na szczapę.
Równie kościste jak policzki
miał palce oparte na wetkniętym
za pas pistolecie. Spojrzawszy
na ten pas Foultons pomyślał:
"Dlaczegóż Christians nie
odebrał mu broni? Nic nie
rozumiem."
Tuż obok Petersa szedł w
stronę oficerów drugi przybysz,
mniej wynędzniały, choć w równie
wyszarzałym stroju. Krótki,
przystosowany do leśnych marszów
habit odsłaniał nagie łydki
zakonnika i plecione z włókna
trepki.
Gdy stanęli przed grupą
oficerów, Krzysztof uciszył
wrzawę podniesieniem ręki i
zagadnął Christiansa:
- Gdzie ująłeś tego zdrajcę
Petersa?
- Nie ująłem, wasza
dostojność, sam podszedł nocą
pod moje straże.
Uciszyło się wokoło.
Christians wskazał na zabiedzoną
postać rysownika.
- Niech zresztą mówi sam za
siebie, wiele ma do powiedzenia.
Berke Peters jak stał, tak
opadł na kolana.
- Daruj, wasza dostojność,
wielce winienem, ale przysięgam,
nie zdradziłem... Przysięgam na
krzyż i Trójcę Świętą. Szatan
tylko kusił... przez nich... -
wskazał na mnicha - ale Bóg mi
świadkiem, żem nie zdrajca.
Niech mnie piekło pochłonie,
jeśli kłamię. - Z wyczerpania
mówił urywanymi strzępkami zdań:
- ...porucznik Foultons i te
mapy... sakiewka paliła w
ręce... klnę się Bogiem...
- Wstań z kolan i mów
spokojnie!
Berke Peters podniósł się z
trudem, próbował wydobyć z
siebie głos, ale tylko
zapiszczał jak ochrypły kogut.
- Dajcie mu łyk wina, bo nie
ustoi.
Któryś z żołnierzy podskoczył
i podał mu czarkę. Rysownik
chwycił ją drżącymi rękami i
łykał z trudem małe hausty.
- Mów, coś nabroił?
- Kusili, kusili pieniędzmi i
bogactwem... mnich Manuel,
którego poznałem jeszcze w
Arrayalu podkradał się pod nasz
obóz, namawiał, by fałszować
mapy, zwodzić żołnierzy na
bagna. Dawał judaszowe złoto i
obiecywał nawet całą fazendę:
Mówił, że służąc waszej
dostojności służę szatanowi. A z
nim - Bogu wszechmocnemu, Pannie
Marii i Świętej Trójcy...
Nie strapiony tym wcale mnich
Manuel przymrużył oczy i szepnął
w kołnierz swego habitu:
- Laudetur Sancta Trinitas!
Berke Peters nabierał tchu,
mówił coraz składniej. Bił się w
piersi wyznając, że zrazu im
uwierzył. Obiecał zmylić szlak
oddziałów Foultonsa, a potem
wydać Hiszpanom mapy, wyjawić
przed Don Louisem wszelkie
potrzebne mu wiadomości o wojsku
i uzbrojeniu żołnierza.
- Ale Bóg strzegł, cofnąłem
się od zdrady. Nie zmyliłem
szlaku, nie usłuchałem szatana w
habicie.
- Gdzie byłeś trzy tygodnie?
- Do dnia onegdajszego ssałem
trzcinę cukrową i czatowałem na
braciszka pod Pajuca, bo go nie
było w klasztorze. Jadłem
korzenie i resztki chleba
przysiągłszy sobie, że raczej
zginę z głodu, niż wrócę do
obozu bez szpiega. Od Murzynów
na plantacjach klasztornych
dowiedziałem się, że wszyscy
zakonnicy zjadą się na pewno na
święto Bożego Narodzenia.
Doczekałem się, wasza
dostojność, uchwyciłem go i tu
przywlokłem, by dodać w ręce
waszej dostojności. Braciszek to
sprytny i wytrwały w swych
wywiadach. Wracał właśnie z
Alagoa od Don Louisa. Przeszedł
prawie wszystkie nasze
posiadłości - Camaragibi, Porto
Calvo, Capivaribi, Malta de
Brezil. Miał przy sobie te oto
papiery... Nie on jeden krąży po
wybrzeżu, bo wyznał, że i
braciszek Cosma, i prowincjonał
z Paraiby... Haniebne obelgi o
tobie głoszą, wasza dostojność.
Peters skończył. Stał
spokojniejszy, z podniesioną
głową, na nogach już ustałych,
nie dygocących jak przedtem.
- Bóg mi świadkiem, że
wszystko powiedziałem, a teraz
proszę o twoją łaskę, wasza
dostojność. Przecierpię każdą
karę.
Odwrócił się i spojrzał na
posępne twarze milczących
żołnierzy.
- Darujcie, przyjaciele! Nie
jestem zdrajcą, jestem jak i wy
Holendrem.
Nikt nie rzucił żadnej obelgi.
Wszyscy patrzyli na Foultonsa,
który podchodził do rysownika.
- Peters, nie inaczej o tobie
myślałem. Wtedy był przecież
ranek, a nie wieczór.
- Wiem, umysł mi się
pomieszał. Przestaję myśleć, gdy
piję.
Tak małomówny zawsze Foultons
odwrócił się do Krzysztofa i
jeszcze powiedział:
- Wasza dostojność, ja go nie
winię za zdradę.
Krzysztof powstał z miejsca.
- Mnichu Manuelu, popatrz na
tego człowieka. Nawet pijanicy
przeciw mnie nie zbuntujesz.
- Bóg rozstrzygnie -
powiedział spokojnie zakonnik.
- Nie walczymy z Bogiem, tylko
z Hiszpanami. Myśleliście, że
skoro on papieżnik, to za wami
pójdzie. I cóż wam wyznał - że
jest Holendrem. Berke Peters,
wina twoja w dużym stopniu
zmazana. Odpokutujesz ją w
pierwszej bitwie, stając w niej
nie jak dotąd z mapami u mojego
boku, ale z muszkietem w dłoni.
Jedynie krwią naprawisz swoje
błędy. Dać mu jeść i zaopatrzyć
w mundur muszkietera.
Wyrok tak łagodny i nie
hańbiący spodobał się
żołnierstwu. Sierżant Hick,
stojący kilka kroków od Petersa,
wyrzucił rękę w górę i krzyknął:
- Niech żyje nasz pułkownik,
wódz wielki i sprawiedliwy!
Wiwat Artischau!
Zahuczało przed namiotem nową
wrzawą. Okrzyk dobiegł do
dalszych szeregów, murzyńskich i
brazyliańskich. I tam
krzyknięto:
- Wiwat Cristoforo Polaco!
Arciszewski stał wśród
okrzyków w milczeniu. Gdy wrzawa
trochę nacichła, podziękował
skinienem ręki żołnierzom, a do
oficerów powiedział:
- Cała wina po stronie
klasztoru w Pajuca, który
ślubował wierność i
posłuszeństwo władzy
holenderskiej. Wprowadźcie
mnicha Manuela do mojego
namiotu!
Rozdział XIII
Przesłuchiwany w namiocie
braciszek Manuel odpowiadał
zrazu z pozorną skruchą na
pytania, wcale jednak nie
starając się uniewinniać. Leżały
przed nim zresztą listy Don
Louisa do mieszkańców Recifu,
Porto Calvo, Paraiby, Capivaribi
i Goyany, do klasztorów
rozsianych w kapitanii
Pernambuco i Bahii, do Todos
Santos. W pismach tych wódz
hiszpański nawoływał do buntu
przeciw Holendrom, do palenia
ich plantacji, niszczenia dróg i
do masowej ucieczki z fazend pod
ochronę wojsk
hiszpańsko_portugalskich.
Mnich wyznał, że działa
zgodnie ze swym sumieniem, jako
poddany króla Filipa i wierny
sługa Kościoła, którego misje
wcześniejsze od wojsk
holenderskich, bo stanęły sto
lat temu na ziemi brazylijskiej.
Potwierdzał, że był w osiedlach
wspomnianych przez Petersa, co
zresztą wynikało z przyłapanych
przy nim papierów, ale jakoby
zachodził tam ze słowem bożym, z
pociechą dla utrudzonych
długotrwałą wojną wiernych,
rozdawał opłatki świąteczne
pieczone w klasztorze w Pajuca.
Listy też przenosił, ale treści
ich nie znał. Nie tyle też
chciał zjednać Berke Petersa,
ile on sam po pijanemu narzucił
mu się ze swoją gotowością
zdrady i sporządzenia kopii map
geograficznych.
Gdy Arciszewski zażądał od
niego, by przysiągł na
Ewangelię, mnich odmówił. Pokora
jego zmieniła się w tej chwili w
pychę i oświadczył, że wobec
ludzi innej wiary, wrogów jego
Kościoła, nie będzie składał
żadnej przysięgi.
Poderwał się wtedy z ławy
Hinderson i Ernst, nie
wypowiedziane przekleństwo
otwarło na chwilę usta
Foultonsowi.
- Obraża nas, pułkowniku -
mówił Christians. - Na jawnym
szpiegostwie uchwycony, ma
jeszcze czelność drażnić nas swą
jezuicką pychą!
- Nie pycha, ale pokora i
bogobojność mówi przeze mnie.
Obrządku swego bronię, a was Bóg
skaże, jeśli mi włos z głowy
spadnie.
- Gdybym chciał, mógłbyś już
zawisnąć grubo wcześniej na
gałęzi przy murach Arrayalu, ale
puściłem cię wolno, bo się
mnichów nie boję - przypomniał
Arciszewski.
- Bóg by przyjął tę ofiarę -
Manuel złożył nabożnie ręce na
piersiach - i sprawił, by ręka
de Roxasa mnie pomściła. - Nagle
podniósł głowę i powiedział
mentorskim tonem: - Pułkowniku
Artischau, otwierasz krwawą ranę
na tej ziemi. Spokojny był dotąd
lud brazylijski chroniony przez
ramię hiszpańsko_portugalskie,
uczony przez nas ludzkości i
wiary w jedynego Boga. My, a nie
wy, ogłosiliśmy prawa dla Indii.
Krzysztof uśmiechnął się
ironicznie.
- Są one na papierze w
Madrycie, na pośmiewisko prawdy.
- Myśmy tu pierwsi przyszli,
poświęcili tę ziemię, chrzcili
Indian, oduczali grzechu i
zbrodni...
- Strachem boskim i lufą
muszkietu.
- Prawda, że i tak, jeśli
trzeba było. A nawet tym oto
sznurem - mnich oparł rękę na
biodrach - tym powrozem jeszcze
dziś trzeba smagać dzikich
Tupajosów, dzikszych od nich
Karaibów, których chrzciłem
będąc jeszcze nad rzeką
Amazonek. Źle robi, kto im
pozwoli zapominać o strachu, bo
z powrotem popadają w
wielożeństwo i bałwochwalstwo.
Tylko strach boski i twarda ręka
może ich wychować. Mamy już
wielu wiernych i posłusznych,
żyjących w bojaźni bożej,
pracujących na fazendach i
plantacjach ku pożytkowi
chrześcijańskiego świata. Bijąc
Hiszpanów niszczycie sami
siebie, swego ducha
europejskiego i
chrześcijańskiego. Gdzie indziej
prowadzi wasza droga. Idźcie
tam, gdzie jeszcze noga
Europejczyka nie stanęła, w
selwasy, nad wielkie wody
gorącej północy, nad Orinoco, w
głąb dorzecza Amazonek, i tak,
jak i my, niszczcie dzikość,
tępcie pogaństwo! Tam budujcie
forty i szańce!
Krzysztof, mimo oburzenia
swych oficerów, słuchał
cierpliwie kazania, nie
przerywał mnichowi. Gdy
braciszek skończył, odpowiedział
mu z pewną ironią:
- Jeśli tak mówisz, dlaczegóż
to na nas, Europejczyków,
pędzicie niektórych wodzów
Indian? Któż to jest Camaron u
boku Albuquerque'a?
Manuel zrobił znak krzyża na
piersiach.
- Don Camaron Filipe wziął
chrzest w naszym kościele w
Pajuca i w nim poślubił żonę swą
donię Clarę. Choć Indianin
dostał od króla portugalskiego
szlachectwo.
- I nazwisko Camaron, miano
małego kraba. Miano nieważne.
Chrześcijanin to, choć kolorowy.
- Chrzcicie ich i dajecie im
broń do ręki. Nawet i o godną
żonę dla Camarona zadbaliście.
Dzielna ta donia Clara. Tak czy
inaczej, szybkie miewasz
argumenty. A dlaczegóż to w
klasztorze w Pajuca trzymacie
kilkuset ochrzczonych
niewolników? Taką to wolność
przynosicie na Ziemię
Prawdziwego Krzyża?
Mnich się nie stropił.
Przeciwnie, dostał ognia w
oczach i mówił z głębokim
przekonaniem:
- My budujemy im ołtarze i
nauczamy zbożnej pracy. Dotąd
mieli w rękach tylko łuki i
kamienne toporki. Pułkowniku
Artischau, widzisz ich tylko w
bitwach lub na zwiadach, nie
znasz dzikich ludzi, wśród
których już piętnaście lat tutaj
żyję. Lud to chyba przez szatana
rządzony i dlatego ma taki
straszliwy wstręt do pracy.
Jakże trudno ich nauczyć choćby
tego, że siejąc nie znane im
przedtem ziarno mogą zbierać
bogaty plon i dla swych
chlebodawców.
- O to drugie przede wszystkim
wam chodzi.
- Zawsze jest pan i sługa,
jeden drugiego naucza i wspólne
tworzą dzieło, bo w jednej
jesteśmy służbie bożej. Nasz
trud misjonarski oświeca już
Indian i uczy mądrości na tej
ziemi. Co rozsądniejsi wśród
nich słuchając słowa naszego
widzą, że puszcza daje im nędzny
zwierzęcy żywot, a praca na roli
budzi w nich człowieczeństwo. Na
własne uszy słyszałem, a było to
jeszcze na północy Nowego
Świata, jak jeden z wodzów
indiańskich mówił do swojego
plemienia: "Czyż nie widzicie,
jak blade twarze żyją ze
ziarenek zboża, a my z mięsa? A
mięso to potrzebuje więcej czasu
niż trzydzieści księżyców, aby
urosło, i nadto jest go
niewiele. Czyż nie widzicie, jak
te ziarenka, które biali do
ziemi wrzucają, większy niż
stokrotny plon im przynoszą? A
nasze mięso, z którego żyjemy,
czyż nie ma aż czterech nóg do
ucieczki? My zaś, którzy gonimy
za nim, mamy dwie zaledwie. A
tymczasem ziarna białego
człowieka zasiane do ziemi
zostają i pięknie wyrastają.
Toteż plemię białych siewców
ziarna wytępi plemię jedzących
mięso..."
- Prawdęś w tej chwili
powiedział.
Braciszek na chwilę umilkł.
Może umyślnie zrobił pauzę, bo
widząc wokoło zasępione twarze
oficerów odnosił wrażenie, że
niedawne jego słowa zapadły
głęboko w serca słuchaczy.
Podniesiony tym na duchu,
wzmocnił głos i ciągnął dalej:
- Pułkowniku Artischau, mamy
już wielu nawróconych Indian tak
myślących jak ów wódz plemienia
Irokezów. Przyjmując wiarę
katolicką chcieliby siać ziarno
i żyć w pokoju na tej ziemi,
której ciszę ty mącisz strzałami
armatnimi. Przeszkadzasz nam
tępić wśród pogan ich zwierzęcą
naturę i budzić ducha w dzikim
człowieku. Zarzucasz nam, że
mamy w Pajuca ochrzczonych
niewolników, a tymczasem są tam
w istocie wierzący ludzie, a nie
dawni leśni drapieżcy. I to jest
wolność, jaką im przynosimy.
Krzysztof uśmiechnął się
ironicznie.
- Słyszałem takie sądy i w
naszej starej Europie. Jarzmo
nakładane na człowieka nazywacie
wolnością.
- Lud to jeszcze ciemny,
ciemniejszy nawet niż chłopi na
naszych dawnych ziemiach.
Wolność zaś może być tylko dla
tych, którzy mają pełne światło
w sobie. Inaczej, zdziczeje
świat i Kościół.
- Otóż to właśnie, dajecie
odrobinę wiedzy, a potem dusicie
każdy wzrost ludzkiego rozumu.
Potrzebni wam nie ludzie pełni
światła, ale ciemni siewcy
ziarna i hodowcy trzciny
cukrowej na waszych plantacjach.
Ani ojciec, ani ja niewiele o
Bogu możemy powiedzieć, bo któż
przejrzy jego nieskończoną
wielkość? Więc lepiej imienia
Jego tu nie wspominać. Brat
zapewne dobrze wie, bo wasi
ojcowie wszystko wiedzą, że
wyznaję nauką braci Polskich i
Czeskich, której nienawidzicie
za to, że uczciwiej niż wy czci
Krysta Pana. W mojej wierze nie
masz w Chrystusie ani Greka, ani
Murzyna, ani Hiszpana, ani
Holendra...
Przez moment jakby smuga mgły
przemknęła Krzysztofowi po
oczach. Pamięć uciekła nagle
spod płócien namiotu w dawne
lata. Spostrzegł się, że mówi
słowami nieżyjącego ojca,
ministra ariańskiego kościoła.
Żeby zgasić wspomnienie, mogące
go wprowadzić w zakłopotanie
przed podwładnymi, a zwłaszcza
przed tym nędznym szpiegiem w
habicie, podniósł się z ławy,
poprawił pas i kolet.
- Dość już dysputy. Szpiega
hiszpańskiego, a nie misjonarza
mamy przed sobą. Christians!
Weźmiesz oddział żołnierzy i
odstawisz jeńca do Recifu. W
obozie na nic nam niepotrzebny.
Zdasz sprawę przed członkami
Rady. Niech posłyszą, jak to
wierni są naszej władzy
braciszkowie z Pajuca i z
Paraiby. Wracając wstąpisz do
ojca przeora w Pajuca i powiesz,
że jeśli jeszcze jeden z nich
wysunie nogę poza klasztor,
wypędzę ich wszystkich z cel i
odstawię do lochów w Recifie.
- Bóg osądzi i rozstrzygnie! -
Powiedział dumnie Manuel.
- To samo mówił, gdy wychodził
z Arrayalu - zauważył
Christians.
Następne dni w obozie
Holendrów biegły w coraz
większym zdenerwowaniu. Wysyłane
przez Arciszewskiego podjazdy
przynosiły niepokojące
wiadomości. Don Louis de Roxas w
tempie znacznie szybszym niż
przedtem budował drogę w stronę
Peripuera, planując atak ludźmi
i działami na obóz
Arciszewskiego. Poza tym
wszystkie wojska obu hrabiów,
Albuquerque'a i Bagnuola,
przewożone pod ochroną potężnej
floty Don Louisa, połączyły się
już z nim w jedną potężną armię.
Dziesiątego stycznia wrócił z
Recifu Christians. Spełnił
wydane mu polecenie, odstawił
Manuela do Recifu, po drodze
nastraszył zakonników w Pajuca,
ale jednocześnie przywiózł
zdecydowane polecenie radców.
- Flota Roxasa - mówił -
podniosła kotwice i płynie
wzdłuż wybrzeża. Admirał
Lichthardt nie może już dotrzeć
pod Peripuera, bo Hiszpanie mają
wielką przewagę. Ponieważ żaden
nowy transport broni i żywności
nie może być dostawiony do
obozu, uradzono stanowczo, byśmy
cofali się natychmiast pod
Recif.
Wiadomość o zaczętej przez
flotę Roxasa blokadzie, jak i
decyzja Rady, przygnębiła
Krzysztofa i oficerów. Sytuacja
stawała się coraz groźniejsza.
Bez dostaw żywności morzem można
tu było wytrwać zaledwie dni
kilkanaście.
- Skąd mają pewność, że siła
hiszpańska ruszy w naszą stronę?
Cóż by to był za wódz z Don
Louisa, gdyby nie zostawił załóg
w Bahii i w Alagoa?
- Statki wywiadowcze miały
przynieść tę wiadomość.
- A nie mówiono o posiłkach z
Holandii, o których słyszę od
wielu miesięcy?
- Christians rozłożył ręce.
- Nikt ani nie pisnął. Nie
kwapi się ku nam książę de
Nassau.
- Rozumiem.
Arciszewski przeszedł się po
namiocie chmurny i wściekły.
Wszystko inaczej się układało
niż niedawno myślał. Gdyby
radcowie umieli utrzymać bodaj
łączność morzem i nadsyłali mu
transporty. Gdyby Lichthardt
odważył się wyjść na pełniejsze
wody i turbować flotę
Hiszpańską, można by jeszcze
spróbować szczęścia na lądzie.
Niestety, jakże teraz z dwoma
tysiącami żołnierza ruszy
przeciw tylu tysiącom wojska de
Roxasa? Nawet większych dział
nie może przetoczyć, więc bez
osłony floty, bez artylerii, z
samymi muszkietami i pikami
będzie rzucał się na
przeważające siły?
- Doprowadzili do tego, że
istotnie musimy się cofać pod
przeklętą Olindę. Nikt o głodzie
bić się nie potrafi.
Na drugi dzień przyniesiono
nowy meldunek. Sierżant Hick,
krążący na zwiadach pośród
szlaków prowadzących pod obóz
Don Louisa, poinformował:
- Wasza dostojność, obóz
ruszył. Czoło prowadzi Camaron.
- Zaczyna się, to i dobrze -
powiedział Krzysztof. - Niezbyt
jednak dzielny ten de Roxas,
skoro Indian wysuwa do przodu.
Co wiesz o artylerii?
- Zaczęli toczyć działa, droga
przez najcięższy teren gotowa.
Krzysztof odbył naradę ze
swoim sztabem. Postanowiono
cofać się od ranka dnia
następnego.
Tymczasem jeszcze tego dnia
przed wieczorem dało się słyszeć
niedaleko obozu kilka strzałów.
Dziwne się przy tym wydało, że
odgłos ognia przybiegł właśnie z
tej strony, w którą przed
godziną poszedł na zwiady
oddział Foultonsa.
"Do pioruna, czyżby Foultons
zawiódł?" - pomyślał w pierwszej
chwili Krzysztof, Foultons
bowiem pilnował obozu od
wschodniej strony, gdzie zresztą
teren chroniony był dość wartkim
potokiem i nie przebytą
gęstwiną.
Nie rozumiano sytuacji.
Oficerowie wypadli na środek
obozu, odezwały się pośpieszne
nawoływania, głos bębnów i
powstał ogólny rozgardiasz.
Strzały nagle ucichły.
Na ten czas przybiegł na
mokrym jak foka koniu Foultons.
Zarył kopytami przed samą
kwaterą.
- Oddział brazyliański
przechodzi na naszą stronę.
Murzyni i Metysi.
Ostrzeliwaliśmy ich, ale
wystawili białą flagę.
- Kto dowodzi?
- Sierżant Fernandez, ten, co
był przez nas schwycony na
szańcu pod Arrayalem.
Już wchodziła otoczona
żołnierzami Foultonsa kompania
brazylijska.
Dziwny to był oddział, na
pierwszy rzut oka zbieranina
różnej maści. Część ludzi
mundurowych, część półnagich.
Gdzieniegdzie błyszczały piki i
muszkiety, kolety hiszpańskie,
to znów widać było ledwie
odzianych łuczników o tłustych
włosach, spadających im w
kosmykach na ramiona. Twarze
były różnokolorowe, ale w
świetle płomieni padających z
ogniska wszystkie głowy zdawały
się być brązowe, ciemne,
jednolite. Na czele szedł z
kapeluszem w ręce sierżant
Fernandez. Zobaczywszy grupę
oficerów i stojącego pośród nich
Arciszewskiego wypalił z
pistoletu w czarne niebo nad
ogniskiem i krzyknął:
- Niech żyje wódz nasz,
Cristoforo Polaco!
- Hura, Cristoforo Polaco! -
powtórzyli Mulaci, Murzyni i
Metysi.
- Hańba naszemu wrogowi de
Roxasowi!
- Hańba psu hiszpańskiemu!
Sierżant rozstawił tuż przed
Krzysztofem swe uciapane w
glinie buty i meldował:
- Oddają pod rozkazy waszej
dostojności moją kompanię.
Prawda i sprawiedliwość po
waszej stronie. Moi żołnierze
śmierdzą księciu Don Louisowi.
Zdegradował mnie i włączył w
szereg tych piechurów, za to, że
mówiłem prawdę o tobie, mości
pułkowniku! Wysłano nas jako
forpocztę pod dowództwem
hiszpańskiego diabła, porucznika
Don Alvaro. Dzięki wiernym moim
ludziom już wisi na gałęzi.
Wasza dostojność uwolnił mojego
ojca z lochów Olindy, ale nie
dalej jak wczoraj de Roxas kazał
go z powrotem szukać na
fazendzie i uwięzić.
Przyłożył rękę do niedużego
krzyża wiszącego mu pod
kołnierzem i zawołał:
- Wrogowie tego krzyża to
Hiszpanie! Śmierć Hiszpanom!
Powtórzono okrzyki. Padały nie
tylko z ust Murzynów, ale i
Holendrów. Gdy się uciszyło,
zachrypnięty Fernandez mówił
pośpiesznie:
- Wojsko don Louisa o półtora
dnia drogi od waszego obozu.
Ruszyli wszyscy Kastylijczycy i
Neapolitańczycy. Kilka kompanii
zostało w Alagoa...
- Działa daleko?
- Dwadzieścia armat wywiedli,
ale ugrzęzły na milę od Alagoa.
Najcięższe działa zostały u
cypla Jaragoa.
- Bez armat idą?
- Tak jest, wasza dostojność.
Żołnierza dużo, ale nie obeznany
z puszczą. Camaron na przedzie.
Gromada oficerów skupiła się
gęściej wokół Fernandeza.
Podeszli bliżej i inni - Nihols,
Finkerett, Gilberts, pucołowaty
Bayert, blady, schorowany
Brandes.
- Idzie sam de Roxas czy także
Albuquerque i Bagnuolo?
- Albuquerque w niełasce u
króla i księcia de Roxasa.
Odszedł dziś z małym garnizonem
do Sao Salvador.
- A Bagnuolo?
- Bagnuolo razem z de Roxasem.
- Iluż więc obliczasz przy de
Roxasie?
- Ponad trzy tysiące
Hiszpanów, Kastylijczyków i
Neapolitańczyków, sześćset
Indian pod dowództwem Camarona.
Arciszewski nie zadawał już
pytań. Liczył. Ma dwa tysiące
ludzi, ale bardziej
doświadczonych niż tamten.
Trzynaścieset muszkietera,
czterystu pikinierów, około
trzystu Indian pod wodzą Janduya
i pięćdziesiąt wybranej jazdy.
Ma, co więcej, dwa lekkie
przenośne działka, zbudowane
według własnej konstrukcji.
Przeszły już próbę, nie sprawiły
zawodu. Jeśliby Opatrzność była
łaskawa, może by się dało nawet
wbrew woli radców z Recifu
podjąć bitwę?
Spojrzał na słońce. Chyba
jeszcze godzina do zachodu.
Między Camaragibi a Pavossan
jest teren równiejszy, rzeka z
tamtej strony. Pole nie
najgorsze do bitwy. Nie trzeba
nawet pospieszać, aby dojść na
skraj puszczy i czekać.
Wystarczy ruszyć stąd po
północy.
Już się nie wahał.
- Christians! Cofniesz
forpoczty mające iść do Recifu.
Zostajemy tu. O północy ruszymy
naprzeciw de Roxasa. Żołnierz
niech śpi parę godzin w
rynsztunku.
- Tak jest, wasza dostojność!
- Nareszcie! - odetchnął
Foultons.
- Sierżancie Fernandezie!
Pójdziesz w czołowym oddziale
pod dowództwem porucznika
Foultonsa, by od dnia
dzisiejszego bić największych
wrogów swej ziemi. Słuchaj, co
mówię! Twoi żołnierze mają tę
samą krew co moi piechurzy,
takie samo bije w nich serce.
Książę de Lerma odebrał ci rangę
sierżanta, choć wiem, jak
dzielnie się biłeś na forcie pod
Arrayalem. Od ciebie zależy, czy
będziesz w niedługim czasie
porucznikiem swej brazylijskiej
kompanii.
- Niech żyje Cristoforo
Polaco! Hura! Z nim nasza
Brazylia! - znów krzyknęli
kolorowi żołnierze.
Krzysztof oddał im
pozdrowienie podniesieniem dłoni
i wszedł do namiotu.
Rozdział XIV
Płomień w kagańcu wiądł coraz
bardziej. Szamotał się niekiedy
w jaśniejszych podrygach i znowu
dogorywał. Jakby to nie był
płomień, ale błysk świadomości,
to wstający, to gasnący w
omdlewającym umyśle.
Krzysztof odłożył mapę. Plan
podejścia pod wojska de Roxasa i
zamysł szaleńczej bitwy był już
dawno gotowy, jeszcze wieczorem
z grubsza omówiony z dowódcami.
Teraz pracowała już tylko
wyobraźnia. Co innego papier z
narysowanym szkicem, co innego
rzeczywista bitwa z nie dającymi
się nigdy przewidzieć
niespodziankami.
Pierwszy raz w ciągu
kilkuletniej kampanii na wodach
i brzegach brazylijskich nie był
pewny zwycięstwa. Przy tak
przeważających siłach
nieprzyjacielskich mogła zawieść
w ostatecznym wyniku nawet
największa dzielność żołnierza,
największe doświadczenie
dowódcy.
Ruszył się wiatr, zafalowały
płótna namiotu. Znów ocknął się
płomień kaganka. Żółte, dymiące
światło zaczęło się chwiać
nieprzytomnie. Na płachtach
namiotu pojawiły się koliste
zatoki cienia, baniaste, rudo
oświetlone puchlizny.
Nad dach napłynął z puszczy
świszczący szelest.
- Ulewa jeszcze na dodatek?
Wyjrzał przed namiot. Nad
obozem rozpościerało się ciemne,
granatowe jezioro o poszarpanych
lasami brzegach. Chmur nie było.
Gwiazdy świeciły jeszcze ostrzej
niż z wieczora. Krzyż Południa
wychylał nad pióropusze palm
swoją wysoką, najsilniejszą
gwiazdę. Dalej na wschodniej
stronie nieba płynął ku lasom
pochylony gwiazdozbiór. Okręt.
Żołnierze spali pokotem.
Gdzieniegdzie tylko migotały
groty strażujących pikinierów.
Na krańcach obozowiska paliły
się nisko w trawach czujne
wartownicze ognie.
Żołnierz stojący na straży
przed namiotem wodza wyprostował
się, dając swą postawą znać, że
czuwa. Jego wbita w ziemię pika
stała pionowo, nieruchoma.
- Czuwasz?
- Czuwam, wasza dostojność.
Pobok nich rozlegało się wśród
traw senne chrapanie. Czasem
stuknął but, niekiedy skrzypnęła
pod głową naładowana kaleta.
Świst nocnych ptaków, o locie
zdradzieckim, jedwabistym,
przecinał czarnymi strzałami
powietrze wiszące nad śpiącym
obozem.
- Niech śpią jeszcze z
godzinę. Sen to wszystko, co
mogę im dać przed tą niepewną
bitwą. Na szczęście, ulewy chyba
nie będzie.
Znów popatrzył w gwiaździste
niebo, które jeszcze teraz, po
pięciu latach brazylijskiej
włóczęgi, wydawało się obce,
niekochane. Daremnie szukałby na
nim Wielkich i Małych Wozów,
Oriona i Wenery, których blask
patrzył dawniej na niego,
stojącego jak i dziś w obozie,
tylko że pod Mitawą, Bredą,
Roszelą, lub gdy chodził
wieczorem wśród doków
amsterdamskiego portu.
Wrócił do namiotu, usiadł z
powrotem na macie w nadziei, że
może na chwilę się zdrzemnie.
Sen jednak nie przychodził.
Nadwątlone w tropikalnym
klimacie serce kołatało
nierówno, bardziej kulejąco niż
wszystkich dawniejszych nocy.
- Nawet na chwilę nie zasnę.
Poczuł w sobie pierwsze
uderzenie lęku. Nie była to
bojaźń przed jutrzejszą, choćby
najbardziej krwawą bitwą z Don
Louisem. To serce, zbyt szybko
dziś kołatające, było nadal
nieustraszone, boju żadnego się
nie strachające. Lękał się więc
nie bitwy, ale siebie samego,
swego nadwątlonego zdrowia. Bo
ten puls pod siwiejącym na
skroniach włosem był dziś
uciskający, tamujący wszelką
pogodną myśl, dłonie zaś gorące,
jakby ściskał w nich
niewidzialne płomienie.
- Cóż tak zaciskam palce? -
zdziwił się spostrzegłszy, że
obie pięści ma stwardniałe,
palce w skórę wbite, a kciuki w
garści zamknięte.
Rozluźnił dłonie, westchnął
ciężko. To powietrze takie
nieznośne, noc naparzona żarem
stycznia. Stąd takie nerwy
napięte i to walenie obuchem w
skronie.
Nie znał dawniej tego
niezwykłego niepokoju ani na
Itamarice, pod Olindą, pod Bom
Jesu, ani nawet pod murami
Arrayalu, gdy jako jeniec
zbliżał się ku bramie twierdzy,
z ręką wspartą niecierpliwie na
buławie, której ten naiwny
sierżant nie odebrał. Takiego
kołatającego lęku nie miał w
piersiach i dawniej, w
pierwszych swych bojach, gdy
leżał pod Mitawą, przywalony
drgającym brzuchem
dogorywającego konia, spod
którego go Łukasz wyciągnął.
"Łukasz, Boże święty, nawet nie
pamiętam, jak jego twarz
wyglądała. Ale nie o tym myśleć,
nie o tym. Wszystko teraz, tylko
nie tamto."
Podparł się ręką i choć ze snu
już zrezygnował, zmówił
wieczorny pacierz. Ale i to nic
nie pomogło.
- Aż do pobudki tak przesiedzę
- powiedział do siebie na głos
po polsku, jakby w tej chwili
dźwięk własnej mowy był mu
potrzebny.
Pociągnął łyk wina ze
stojącego przy macie gąsiora.
Smak był omierzły, ciepławy.
Zamiast orzeźwić gardło, wywołał
w ustach lepką, gorącą ślinę.
Parna noc zwrotnikowa
zaglądała nadal przez rozsunięte
płótna namiotu. Na skrawku
nieba, w górnym rogu
rozpostartych płócien, żeglował
nieustannie wielki, utopiony w
granatowej toni wszechświata
Okręt.
Krzysztof poczuł nieodpartą
chęć zaprzątnięcia uwagi jakimś
wysiłkiem mózgu. Czuł, że tylko
narzucona sobie dyscyplina
myślenia może mu przywrócić
spokój. Sięgnął do stojącego za
matą puzdra i wyjął plik
papierów. Nawykłe do długiego
uśpienia w zaciszu związanego
zwoju, szeleściły opornie,
umykały z rąk, wracając
uporczywie do kształtu twardego
rulonu.
Zdjął wiszący nad głową
kaganek, postawił go obok siebie
na zydlu. Zaczął czytać.
Jego to własne były słowa,
pogubione w myślach. Pamiętał je
pół na pół, ale z każdym
wierszem dzwoniły coraz równiej,
czasem wcześniej niż z papieru
wyłaniały się z pamięci. Z
cichego czytania przeszedł w
szept i już nawet zaczął mu do
ust napływać dławiący, słodki
smak ojczystego słowa.
Czytał i dał się uwodzić
zapomnieniu. Uczepiony białej
karty własnych strof, niby
rozbitek chwytający się
zbawiennego, pozostałego mu
żagla, płynął na nurcie mowy,
upojony dźwiękiem własnych słów
ułożonych w języku, którego od
lat już nie używał, ale nim
myślał, nim się modlił, nim klął
lub wydawał w bitwach okrzyki
radości.
"Nie wiem, jaką bym cześć mógł
oddać łasce Twojej,@ żeś w
niepodobnym razie sam strzegł
duszy mojej,@ pod mitawskimi
wały, w oczach wojska wszego@
zdrowiaś odjąć Szwedom nie
dopuścił mego.@ Choć mnie złożył
wśród Szwedów koń mój
ustrzelany,@ choć mnie gnietli -
a przecie żaden nie dał rany...@
Nie odejmowano mnie, a wżdy nie
związali...@ Wyszedłem..."@
Podniósł wzrok od papieru i
szczęśliwy, że pamięta, jął
mówić bez patrzenia na kartę:
"...jak to? Nie wiem? Wszyscy
- co patrzali,@ nie mogli się
wydziwić Twojej Opatrzności,@
żem z tej ucieczki w ziemskie
nie poszedł ciemności."@
Wsparł ręce na karteluszu,
jakby pieścił dłonią litery. To
czytał, to odgadywał zapomniane
strofy. Smutek płynął z kart,
pachniała z nich tęsknota, ale
serce nie było już tak samotne,
biło mocno i uciszało się rytmem
czytanego wiersza.
"Jako rok coraz nowe mnóstwa
liścia rodzi,@ a te zaś zima
morzy, tak się z nami wodzi...@
Co wiek, to nowe ludzi następują
roje,@ ale zielone lata śmierć
jak mróz wnet poje.@ Od
frasunków siwiejem, chorujem i
schniemy,@ żeby się nędzy odjąć,
raczej śmierć połkniemy.@ Jak
nawy morzolotne wiatry
roztrącają,@ tak swymi wały w
ludzi bystro uderzają@ odmiany
na ich nurty złożone ku sobie,@
drży rozum, cierpnie władza
ludzka w każdej dobie.@
Niedawnom się urodził, a na
połym siwy,@ jużem i czerstwość
stracił, wzrok już mam
rzewliwy,@ a jeszczem swego
płota na świecie nie grodził,@
jeszczem w pokoju nie jadł..."@
Myśl zawisnęła chwilę nad
bolesnymi słowami. Jeszcze w
pokoju nie jadł, własnego płota
nie grodził. Żałość to
najmocniejsza. Kraje na koniu
przebiegał, morza wielokrotnie
przepływał, żył w dymie dział,
sypiał idąc w marszach, rył
oblężnicze szańce, bił palisady,
ale swojego płota nie grodził.
Nie znał spoczynku, radosnej
ciszy swego domu. A i to
szczęście jedyne - sława -
towarzyszyła mu wśród ziem
obcych, wśród ludzi obcych, dla
cudzej, nie ojczystej chwały.
Ręką Opatrzności rzucony w
puszcze i bagna brazylijskie jak
ów liść, kiełek pędu, który
kiedyś oglądał u stóp mangrowca.
Ujął w ręce zwisające mu na
biały kołnierz pukle
szpakowatych włosów, twardych
jak wiązki drutów, podparł się
dłońmi i jeszcze bardziej utonął
w urodzie własnego wiersza, w
śpiewnej mowie oszałamiającej
czystym dźwiękiem.
"Cierpiemy lękając się Twojej
Wszechmocności@ i temu smutny
nasz wiek tak prędko trawiemy,@
jako znikome słowa, co w płaczu
mówiemy.@ A Ty, żyjąc bez skazy,
wieki nad wiekami@
nieprzerwanymi, Panie, spinasz
ogniwami..."@
Łza zakręciła się w oku.
Roztarł ją śpiesznie po
policzku. Jak dobrze, że noc
głucha i że nikogo nie ma w
namiocie. Łza w oku Cristoforo
Polaco? O wstydzie! Nikt by jej
nie zrozumiał. Nawet kochany
Hinderson, gdyby ją postrzegł,
nie odgadłby, z jak daleka
przypłynęła pod powiekę.
Strofy urwały się. Ostatni
czarny wiersz stanął na żółtej
wydmie pustego papieru. Żałość
ogarnęła, że skończyły się tak
kojące słowa.
- Boże, nawet mową swą nie
mówię już lata całe. Gdyby nie
ten papier, który czasem ze mną
rozmawia, języka ojców moich bym
zapomniał.
Stary żołnierz poczuł dreszcz
zimna spływający od skroni do
serca. I teraz nowy, silniejszy
od tamtego lęk zakradł się pod
przyćmione płótna namiotu.
Czyliby to było przeczucie
nieznanego jutra, jutrzejszego
świtu, który niebawem wstanie,
pokryje siwą mgłą i rudym
blaskiem Krzyż jaśniejący na
niebie?
Uciekać od nocy brazylijskiej,
od namiotu, od bicia swego serca
- w tamten świat! Za mało
jeszcze tych słów czytanych,
pachnących ziemią ojczystą,
szpilkowym lasem, tamtym kłosem
spływającym ku dolinom Warty.
Tamtym niebem, po którym jadą
nocami ku wieczności rozstawione
na połowie wszechświata koła
wiekuistych wozów.
Chwycił pośpiesznie za pióro.
Pisał. Pisał i mówił do siebie
na głos, już nie szeptem, ale
głośno, odważnie, nie wstydząc
się przed samym sobą na nowo
odkrytej w sobie mowy.
"Uleciałeś mi, gruncie wesela
prawego.@ Uciekłaś mi osłodo
sumienia wolnego.@ A po tobie,
chociam tam, gdzie na lutniach
grają,@ gdzie dobra myśl, kędy
śmiech czy kędy śpiewają,@
dźwięk mimo uszu leci, a mól je
ukryty@ serce smutne i mieni w
żółć obiad obfity.@ Rwie wciąż
we łbie i choć mnie z sobą kto
zawabi@ tam, gdzie droga dla
wczasu ściany swe jedwabi,@ choć
na okręt budowny, choć na konia
wsiędę,@ troski z okrętu, troski
z siodła nie pozbędę."@
Tęskny smutek sączył się spod
pióra, opływał szumem skronie.
Strofy układały się gładko.
Wierna swojemu synowi mowa
przychodziła mu z pomocą. Bo to
mowa własna, inna niż ów obcy,
gardłowy skrzek, którym
dowodził, którym wydawał
rozkazy, chwalił i ganił
żołnierzy, wymierzał kary czy
nagrody. Jedna była wartka i
grzmiąca, mowa siły, druga to
już tylko śpiew zbolałego serca,
miłość i upragnienie.
Za namiotem odezwał się senny
głos warty. Przez krótki moment
wcale tego nie słyszał, jakby
nawet nie rozumiał, skąd się tu
biorą holenderskie słowa.
Ale już przytomniał. Na dworze
zdawało się świtać. Wymarsz lada
godzina. Niebawem trzeba kazać
trąbić i zrywać ze snu
żołnierza. Niebawem bitwa,
szczęk broni i wybuchy
muszkietów... A może... przebóg
Kryste Panie, może jutro poczuje
na piersiach kopyta konia Don
Louisa! I wtedy czarna noc,
utrata dawnych i dzisiejszych
lat, zapomnienie wszelkiej
troski i krzywdy. I nawet nie
zmyje się zbrodni, jakiej wtedy
z pijaną watahą dokonał na swym
sąsiedzie.
Jeszcze raz umaczał lotkę w
inkauście i pisał z gwałtownym
pośpiechem:
"Wszyscy, coście me skromne
obyczaje znali@ i na brzydką
odmianę słusznieście spluwali,@
odpuśćcie. Padłem srogo, a
żałujcie raczej,@ nie z złej
woli, lecz bardziej poszło to z
rozpaczy.@ Ja Boga przeprosiwszy
pozwolę wam na to,@ niech na
ciele karanie winne cierpię za
to.@ Wy, jeśli o mej krwawej
śmierci zasłychniecie,@
sprawiedliwości to więc boskiej
przypiszecie.@ A jeśli o mym
zdrowiu będziecie słychali,@ ze
mną będziecie Pańską litość
wyznawali.@ A ja z nadzieją Bożą
tam idę, gdzie srogie@ nastąpiły
krwie chciwe na się wojska
wrogie.@ Co bądź, to bądź!
Tobie, Boże, mój Obrońca,@ ufam,
Zdawco i złego, i dobrego
końca."@
Zwinął rulony. Odetchnął
głęboko. Serce biło równo i
spokojnie. Czuł się nawet
wypoczęty, bardziej krzepki niż
z wieczora.
Od wejścia napływał powiew
chłodniejszego powietrza.
Krzysztof uchylił płótna.
Rozkraczony żołnierz drzemał
oparłszy na pice splecione
dłonie.
- Nie czuwasz?
- Czuwam, wasza dostojność.
Głowa tylko przyciężka.
- Zbudź trębaczy! Niech w tej
chwili grają pobudkę!
Rozdział XV
Dzień 17 stycznia 1637 roku
miał się ku końcowi. Żołnierz,
maszerując bez wytchnienia od
świtu do zachodu słońca,
przeszedł już dobre trzy mile, a
jeszcze nie pojawiła się
wytknięta na planie rzeka, do
której mieli dotrzeć przed
zmierzchem. Jej nurt, cel
dzisiejszego marszu, miał być
nie tylko oparciem w razie
bitwy, ale i krzepić
spragnionego żołnierza.
- Dziwi mnie, że Foultons nie
daje żadnego meldunku - mówił
Krzysztof jadący obok
Hindersona. - Powinien już dawno
osiągnąć brzeg.
- Strzałów żadnych nie
słychać, Foultons żołnierz
subordynowany. Wasza dostojność
zakazał nawet jednego strzału.
- Przewagę ma ten, kto atakuje
znienacka. Niech staną od razu
wobec całej naszej siły. Im
później wypadnie nam starcie,
tym lepiej. Działka nasze nieco
opóźnione w drodze, choć Ernst
dokonuje cudów przy ich
toczeniu.
Idąca przodem awangarda pod
dowództwem Foultonsa i Niholsa
minęła już dawno pierwsze czaty
nieprzyjacielskie, nic zresztą o
tym nie wiedząc, bo niełatwo
było w gąszczach i na bezdrożach
odkryć nieliczne straże
hiszpańskie. Doświadczony i
zawsze spokojny, zimny jak
kamień Foultons nie tyle
zawiódł, ile zmyliła go puszcza.
Przeszedł mimo oddziałów
hiszpańskich i dopiero nad samą
rzeką, szczęśliwy, że dotarł
szybko do wody, natknął się na
większe siły Don Louisa de
Roxasa. Ostrzelany znienacka,
cofnął się dość bezładnie znad
rzeki, rozsypał swą rotę i
dopiero po godzinie zebrał ją
jako tako do kupy.
Wracał pośpiesznie, zły,
wyzywając sam siebie:
"Cap jestem, nie oficer. Ile
razy idę pod ten przeklęty obóz
de Roxasa, chyba szatan mnie
wodzi."
Po tym nie wypowiedzianym na
głos zdaniu połknął grad
przekleństw i przedzierał się
spiesznie z powrotem.
W kilku słowach zdał relację
Arciszewskiemu i zakończył
zdeprymowany:
- Do rzeki już nie dojdziemy.
Hiszpanie ją obsadzili.
Zarządzono natychmiast
oszczędne zużywanie zapasowej
wody. Żołnierz był do takich
rozkazów przyzwyczajony. Tym
razem jednak zakaz był bardziej
niż zwykle uciążliwy, bo mieli
za sobą szybki marsz i dzień
pełen upalnego żaru.
Szczegółowy plan bitwy nie dał
się tu nigdy dokładnie
przewidzieć. Dróg bitych ani
szlaków wyraźnie wytkniętych
prawie nie było. Według
przewidywań Arciszewskiego
terenem zbrojnego spotkania
powinna teraz być pagórkowata
przestrzeń rozpostarta pod
Camaribi. Leżące na południu
bagna nie mogły ani dla jednej,
ani dla drugiej strony dawać
jakiegokolwiek oparcia.
Arciszewski zmuszony był
jednak nieco zmienić swój
zamiar. Skoro do rzeki nie
dojdzie, trzeba mu dotrzeć do
pierwszych rozleglejszych
kotlin, ulokować się na
wzgórzach i tam, zależnie od
ruchów de Roxasa, powziąć
ostateczny plan uderzenia i
rozegrania bitwy.
- Noc niebawem zapadnie, ale
marszu wstrzymać nie możemy.
Fernandez, weź swoją kompanię i
idź przede mną nie dalej jak pół
godziny drogi. Obsadź wzgórze i
czekaj bez strzału.
Z nadejściem nocy podeszły ku
sobie, i to dość niespodzianie,
czołowe oddziały obu wojsk.
Forpoczta prowadzona przez
Fernandeza dostrzegła mimo
gęstego mroku piechotę
myszkującą na skraju lesistego
wzgórza. Sierżant zgodnie z
rozkazem nie dawał ani jednego
strzału i przepuścił mimo siebie
spory poczet nieprzyjacielski.
Kompania hiszpańska idąca
trochę na oślep w gęstym mroku
podeszła przypadkowo i
niepostrzeżenie aż na tyły
holenderskie, między ariergardę
prowadzoną przez Christiansa a
puszkarzy Ernsta ciągnących
niestrudzenie swe działa.
Ciemność była tak gęsta, że
żołnierze hiszpańscy prawie
pierś w pierś zetknęli się z
muszkieterami Christiansa. Jedni
i drudzy rozeznawali się w
nagłym przerażeniu.
- Hiszpanie!
- Holendrzy!
I tu, i tam padały chaotyczne
okrzyki. Zaskoczeni Hiszpanie
dali ognia na chybił trafił.
Christians odpowiedział na lewo
i na prawo, w las. Wśród obu
oddziałów powstało nieopisane
zamieszanie; nikt nie wiedział,
przeciw komu staje i do kogo
pali. Rąbano na wiatr ostrzami,
opędzając się sztychami niekiedy
od własnego towarzysza broni.
Idący z tyłu Ernst nie pojął w
ogóle sytuacji. Zmyliła go
wrzawa i hiszpańskie okrzyki.
Myśląc, że to silny oddział
nieprzyjacielski i że rozgorzała
pełna bitwa, rozciął kolumny
wojsk holenderskich i zatrwożony
o bezpieczeństwo swych dział,
które tak ważną rolę miały
odegrać w walce, zarządził salwę
muszkietów do przodu. Salwa
Ernsta wprowadziła w błąd
Christiansa i idący przed nim
oddział Brandesa. Obu oficerom
ani przez myśl nie przeszło, że
puszkarze ciągną już taka blisko
za piechotą. Odwrócili swe szyki
i rozpoczęli strzelaninę przeciw
własnym puszkarzom. Gromada
Hiszpanów, popadłszy w tak
wielki chaos i strzelaninę,
zaczęła uciekać z powrotem w
las.
Byłaby się zawiązała bezładna,
bratobójcza walka w
ciemnościach, gdyby nie zimny
spokój Krzysztofa. Posłyszawszy
strzały domyślił się skąd się
wzięło tak wielkie zamieszanie.
Był pewny, że silne oddziały
hiszpańskie nie mogły przejść
nie dostrzeżone aż na tyły.
W kilka minut znalazł się w
samym środku kłębowiska.
- Christians, Brandes,
oszaleliście? To swoi, na miły
Bóg!
Odgarniał ręką muszkiety,
rozwścieczony do ostateczności.
- Nie strzelać! Durnie
sobacze! Czy diabeł was opętał?
Biegł od drzewa do drzewa, bił
kułakami ogłupiałych żołnierzy,
wyrywał im lufy z garści.
- Stójcie, psiekrwie, w siebie
bijecie!
Wreszcie głos wodza, wszystkim
znany, podziałał. Zaprzestano
bezładnej bójki. Niewidzialny
oddział hiszpański przycupnął
jak stado myszy i ucichł. Ani
jednego strzału...
Ale ten przypadek wprowadził
niepokój w całe wojsko,
rozpleniły się złe przeczucia.
- Niedobry znak - szeptali do
siebie żołnierze. - Sami
zraniliśmy trzech puszkarzy.
- Opatrzność nam nie sprzyja.
Iluż musi mieć żołnierzy de
Roxas, skoro aż na tyły nasze
zachodzi?
To samo myśleli i poturbowani
Hiszpanie.
- Iluż ich jest - skoro tylu
strzałami powitała nas
awangarda? - szeptali
przerażeni, powracając z tą
myślą na łeb, na szyję ku
głównym siłom de Roxasa.
Oddziały Arciszewskiego szły
naprzód osowiałe, niepewne,
pełne obawy, że lada chwila
puszcza odezwie się
zdradzieckimi strzałami. Ginęła
w wojsku otucha, która
towarzyszyła mu w dotychczasowym
marszu.
Niebawem wychylił się księżyc
zza lasów i nieco oświetlił
pole. Byli na skraju kotliny
otoczonej wieńcem kopiastych
wzgórz. Pośrodku doliny wznosiła
się długa grobla, przegięta jak
dwugarbny wielbłąd. Na bliższej
wyniosłości, do której
podchodziło czoło wojsk
Arciszewskiego, stał w tej
chwili oddział Fernandeza.
Południowa grobla, odległa na
pół wiorsty, zabłysnęła w
świetle księżyca setkami pik,
luf, tysiącem lśniących,
podkręconych hełmów.
- Wojsko de Roxasa! - odezwały
się okrzyki wśród pierwszych
szeregów holenderskich.
Wzgórze było okazałe i łyse,
obłe jak spłaszczony worek
rzucony w kotlinę. Dzięki temu
ukształtowaniu terenu, wojska de
Roxasa, rozpostarte na szerokiej
nasadzie grobli, robiły wrażenie
ogromu. Pośrodku stał las
pikinierów, z lewej i z prawej
strony rozstawione były
chorągwie piechoty, wyciągnięte
w kolumny szerokie na
kilkadziesiąt sążni.
- Popatrz, majorze! - mówił
Krzysztof do Hindersona. -
Ulokował się nieźle na tym
wzgórzu.
- Dogodniejszą i szerszą ma
groblę, szyki rozwinięte.
- Gdybyśmy tam szli, uderzyłby
całym frontem i chwycił nas jak
pająk w sieci.
- Niestety, wasza dostojność,
my nie rozwiniemy więcej jak
setkę w szeregu.
- Może i to dla nas za dużo...
- zamyślił się Arciszewski. -
Zresztą zobaczymy, czasem można
się udławić nadmiarem
bezczynnych ludzi.
Stropiony Hinderson kiwał
głową powątpiewająco. Oblał go
zresztą pot, a w takiej chwili
major nie był zdolny do żadnej
optymistycznej myśli.
Ukazujące się coraz trwalsze
światło księżyca sprzyjało obu
wojskom. Zarówno Krzysztof, jak
i don Louis de Roxas mogli teraz
rozeznawać pozycje, oceniać
wzajemne szanse.
Arciszewski rozstawiał
pośpiesznie swe oddziały.
- Nie ma rady. Będziemy stać w
pogotowiu, choć przysiągłbym, że
de Roxas odczeka aż do świtu.
Puszcza bardziej mu obca niż
nam, a poza tym żaden rozsądny
wódz nie podejmie boju w tych
ciemnościach, zaś za głupca go
nie uważam.
Czekali. Żołnierz holenderski
był podenerwowany. Po niedawnej
niefortunnej utarczce na tyłach
przyszło na niego nowe
przygnębienie. Ilość wojsk de
Roxasa była imponująca, a
wrażenie to potęgował okazały
szyk oddziałów. Lśniły tam
mundury i hełmy, broń wszelka,
jeszcze przecież nie użyta do
boju na ziemi brazylijskiej. Nie
dość gaszone pragnienie
pogłębiało niepokój
holenderskich żołnierzy. Pili
resztki mdłej i nagrzanej wody,
z goryczą myśląc o nurcie rzeki,
która biegła poza tyłami wojsk
de Roxasa. Każdy z piechurów
zanurzyłby teraz z rozkoszą
zakurzony łeb i kark w
strumieniu. Potem można by się
bić nawet z tą przeważającą
siłą.
Było dobrze po północy, kiedy
do Krzysztofa, siedzącego w
głębi kolumny, obok ukrytych tu
działek Ernsta, podszedł
Hinderson.
- Takiej nocy nie pamiętam.
Powietrze dławi jak kneblem. Co
będzie, gdy słońce wstanie?
Krzysztofa zadziwiły nie tyle
te słowa, ile ton zwątpienia w
głosie Hindersona.
- Gdy słońce wstanie, będzie
bitwa. Majorze, wiem, że nie o
pogodzie chcesz ze mną
porozmawiać. Hinderson się nie
zmieszał. Zbyt dobrze znał swego
dowódcę, by taić przed nim
wątpliwości.
- Nie będę ukrywał, że bitwa
niepewna. Żołnierz upadły na
duchu jak nigdy. Przysłuchiwałem
się tu i ówdzie, wasza
dostojność...
- W których oddziałach
najbardziej zgorzkniały?
- Pod komendą Niholsa i
Bayerta. U Brandesa też ludzie
ponuro wyglądają.
- Myślę, że sami oficerowie
wprowadzają ten nastrój.
- Nie przeczę, bo i oni
niepewni bitwy. Wybaczy wasza
dostojność, że powiem szczerze,
czego podjąłem się w ich
imieniu. Kilku oficerów uważa,
że może lepiej wycofać się bez
szwanku, póki noc czarna.
Księżyc nam sprzyja, zachodzi za
chmury.
Słowa te, choć dotkliwe, nie
były dla Krzysztofa całkowitą
niespodzianką. Oko wodza
dostrzegło już przedtem nie
najlepszy nastrój żołnierza. Ale
żeby mówił to właśnie Hinderson?
Spokojny, prawy i dzielny. No
tak, on jeden mógł sobie
pozwolić na wypowiedzenie tak
przykrych zastrzeżeń. Gdyby
ktokolwiek inny odważył się w
ten sposób wystąpić, nie
dowodziłby od tej chwili swym
oddziałem.
- A ty, majorze, jakiego
jesteś zdania?
- Zawsze miałem to samo co
wasza dostojność, ale dziś...
Los nam nie bardzo sprzyja.
- Rozumiem - zasępił się
Krzysztof. - A jak Christians i
Foultons?
- Ci zawsze chętni do boju.
- I ja, wasza dostojność -
Ernst podniósł się z lufy
działa. - Przestrzeń do nich
niedaleka. Niewiele muszę
kuśtykać na swej nodze, zaś
marsz do tyłu mnie męczy. I po
jakiego diabła szedłem w tę
stronę?
- Czyli że trzech na dwunastu
- Krzysztof liczył swych
dowódców w pamięci. - No i ja
jeszcze, jeśli mnie w ogóle
liczycie.
- Wasza dostojność!... -
Hinderson przymrużył oczy od
nagłego ukłucia bólu. - Ja z
tobą, pułkowniku, choćby
przyszło wszystko, co
najgorsze...
- Czyli czterech, a ze mną
pięciu - Krzysztof uciął
rozmowę. Wstał, zaczerpnął
więcej powietrza. - Towarzysze!
A jednak nie będziemy się cofać.
Cofanie się po takim trudzie to
całkowite załamanie żołnierza.
Nie stanie już potem do żadnej
bitwy z de Roxasem. Nasz odwrót
to panika po wsiach i fazendach.
Nawet poganiacze wołów popędzą
jutro swe stada pod obóz don
Louisa. Powrót - to przegrana
bitwa. Ale jeśli Bóg da nam
szczęście rozbić to wypucowane
wojsko, utrwalimy na całe lata
władzę Holandii w Brazylii.
Nigdy nie dałem tyłów
nieprzyjacielowi, więc nie widzę
i dziś powodu uchylać się od
bitwy. Szanse jej nierówne, ale
ileż razy bywały nierówne. De
Roxas ustawił się w trzy korpusy
i myśli z całym impetem na nas
uderzyć. Tylko że impet na tej
grobli rzecz to może być wielce
zawodna.
- Nasz żołnierz w małych
kolumnach. Może dlatego mniej
pewnie się czuje? - zagadnął
Hinderson.
- Otóż właśnie w tym nie
słabość nasza, a przewaga.
Przestrzeń ciasna i górzysta,
tylko małymi hufcami można tu
atakować. Będziemy się nawet
nieco cofać w ten lej ku lasowi.
A i dwa działka Ernsta,
ustawione pośrodku, mogą
zaskoczyć de Roxasa... Dotąd o
nich nie wie.
Zarzucił pas przez ramię i
zaczął z grupą oficerów
obchodzić uszeregowane, stojące
w milczeniu oddziały. Przemawiał
do żołnierzy nie siląc się na
wielkie, patetyczne słowa, ale
rzeczowo objaśniając plan
czekającej ich bitwy.
Przekonywał z zimnym spokojem,
słuchał uwag oficerów i
starszych żołnierzy. Spokój, z
jakim padały jego słowa, zaczął
się powoli udzielać żołnierstwu.
- Zwyciężaliśmy zawsze - mówił
- większe od nas wojska i nikomu
z was to nie dziwne. Patrzcie,
rozstawili się jak na paradę i
myślą, że błyszczeniem hełmów
przestraszą starych
brazylijskich żołnierzy. Nam
doskwiera pragnienie, ale
popatrzcie na nich. Jeszcze
bitwy nie ma, a już tam fruwają
chusty. Pot się im ze łbów leje
od samego stania w tych zbitych
szeregach.
Istotnie, widać było, jak
ciężko umundurowani żołnierze
hiszpańscy poprawiają co chwila
hełmy, muszkiety i pasy.
Najtrudniej było podnieść na
duchu stojący na pochyłości
grobli oddział Brandesa, w
którego szeregach brakło dwóch
ludzi ranionych w niedawnej
potyczce nocnej. Porucznik
próbował nadrabiać miną, ale
stał przygnębiony, pełen złych
przeczuć.
By stojący obok żołnierze nie
słyszeli jego słów, mówił z
cicha do Arciszewskiego:
- Daruje wasza dostojność,
lęku we mnie nigdy nie było. Ale
dziś ta duszna noc nasyca mnie
niepokojem. Niechby już zaczęła
się bitwa, czekanie najgorsze...
czekanie nas dobija.
- Czekać chyba niedługo
przyjdzie, lada chwila świtanie.
Świt istotnie wstał nagły,
choć chmurny i ciężki. Na pustej
grobli dzielącej oba wojska i
pobok niej, w kotlinach, leżała
dymiąca, nieruchoma mgła.
Wzgórza były już nieco czystsze.
Na łysym wybrzuszeniu grobli
obsadzonej przez don Louisa
można było teraz dojrzeć w całej
okazałości
hiszpańsko_portugalskie wojsko.
Stało tam dziesięć olbrzymich
batalionów, zwartych, bez
żadnych luk w szeregach. Linia
była nieco zębata, bo trzy
oddziały pikinierów pchnięto w
tył, a sześć kompanii
muszkieterów wysunięto do
przodu. Na lewym skrzydle, już
na pochyłości grobli, stał spory
oddział jazdy hiszpańskiej;
znacznie dalej za nią, na
wyniosłości pod lasem, widać
było kilku jeźdźców na bogato
osiodłanych koniach.
- De Roxas, de Roxas!
Patrzcie, tam oto stoi ten pies
hiszpański! - wołał na swym
skrzydle Fernandez i wskazywał
dłonią grupę konnych pod lasem.
- Gdzie? Gdzie? - rozległy się
wśród żołnierstwa okrzyki.
Już widziano czarnego
wypieszczonego konia o skórze
lśniącej, jakby polanej oliwą.
Od barwy wierzchowca odcinał się
czerwony czaprak ze zwisającymi
złotymi frędzlami, które
migotały w pojawiających się
smugach słońca. Rozparty na
siodle Don Louis de Roxas
wyglądał równie okazale i
błyszcząco jak jego upstrzony
koń. Miał na sobie pozłociste
szarawary, nad siodłem lśniła
stalowa, wyczyszczona półzbroja.
Na odkrytej głowie Hiszpana, bo
była bez szyszaka, powiewały
krucze, sfalowane włosy.
Zawieszony na rękojeści szpady
kołysał się pozłocisty jak
spodnie kapelusz z czerwonym,
płomiennym pióropuszem.
Niedługo jednak zatrzymano
uwagę na bogatej postaci Don
Louisa, bo już na drugim
skrzydle holenderskich oddziałów
odezwały się nowe krzyki. Były
zajadłe i dla większości
żołnierstwa niezrozumiałe.
- Camaron! Camaron! On też na
koniu, jaguar hiszpański!
- I ta suka, donia Clara!
To oddział Tupajosów Janduya
rzucał obelgi w stronę kolumny
indiańskiej stojącej po drugiej
stronie wzgórza. Widać tam było
kilkuset półnagich Indian,
uzbrojonych w muszkiety i łuki,
a pośrodku dwa konie. Na jednym
wódz plemienia Camaron w
mundurze hiszpańskim, ale z
piórami na głowie, na drugim
jego żona w butach z cholewami,
w szarawarach i błyszczącej
kolczudze na piersiach.
Krzysztof przyglądał się
uważnie przeciwnemu wojsku i
dowódcom. De Roxasa widział po
raz pierwszy. Twarzy z tej
odległości nie można było
dokładnie dostrzec, ale strój i
nabijany kamieniami pas
wskazywał wyraźnie na wodza.
Obejrzawszy pozycję wroga
Krzysztof nachylił się Do
Hindersona i Foultonsa:
- To dziwne, że ustawił się ze
sztabem na osobnym wzgórzu.
Widać, nie zamierza osobiście
uczestniczyć w boju.
- Pewny siebie, bo wojska ma
do syta. Widowisko chce mieć z
naszej bitwy.
Foultons skinął tylko głową i
patrzył półprzymkniętymi oczyma.
Zdawał się mierzyć odległość
między wyniosłością, na której
stały konie don Louisa, a
głównym szykiem hiszpańskim na
grobli.
"Trochę za dalekie od frontu
swych wojsk wybrał stanowisko" -
Myślał, głosu z siebie nie
wydając.
Oba wojska nadal czekały. De
Roxas, mając dogodne wzgórze do
obrony, zdawał się kusić ku
sobie Holendrów. Patrzył w bok
na główną groblę, zadufany we
własną siłę, zwłaszcza że w
przeciwieństwie do swych szyków
widział naprzeciw drobne
oddziały Holendrów stłoczone,
jak mu się wydawało, na wąskiej
grobli. Z miejsca, na którym
stał, nie mógł zauważyć dość
pokaźnej rezerwy pod dowództwem
Christiansa i oddziału dragonów
stojącego poza pochyłością
wzgórza, wśród krzewów sporej
wysokości, podchodzących pod
niebosiężny las.
Teraz, przy dziennym, jasnym
już świetle, don Louis de Roxas
nabierał jeszcze większej
pewności siebie. Z wywiadów i
zeznań szpiegów brazylijskich
wiedział, że Arciszewski ma pod
sobą około półtora tysiąca
ludzi, ale tak na oko, ze
wzgórza, nie mógł się doliczyć i
tysiąca. Jedna zresztą i druga
liczba nie była groźna dla jego
ponad trzytysięcznego wojska,
które przywiódł na groblę.
Obejrzenie pola bitwy
natchnęło go nową pychą.
Przywołał przybocznego oficera,
kapitana Josepha de Curtis, i
pokazał na przeciwległe
wzniesienie:
- Nie będziemy tak stać w
spiekocie, bo to straszydło
polskie, o którym tyle się
nasłuchaliśmy, nie myśli z nami
zaczynać. Trzeba ich zrzucić z
grobli i wgnieść w puszczę.
Zanim jednak hrabia Bagnuolo
przypuści główny szturm środkiem
grobli, niech no te Holendry
wystrzelą ku nam trochę prochu,
bo tam każdy trzyma palec na
muszkiecie. Zejdziesz z dwoma
kompaniami w dół i zaczniesz ich
ostrzeliwać, ściągać na siebie
uwagę. Na wzgórze nie idź, bo
cię zgniotą, ale z dołu bij w
nich, ile wlezie. Możecie w
krzakach poleżeć. Zobaczymy, co
na to odpowiedzą.
Oddział Kastylijczyków zaczął
się spuszczać po łagodnej
pochyłości grobli w dół, by
podejść pod lewe skrzydło
holenderskie.
- Zaczyna się! - Ernst przy
działach zatarł ręce.
- Czekaj! - napomniał
Krzysztof i już wracał na
skrzydło ku stojącym tam
oddziałom Foultonsa, Fernandeza
i Brandesa. - Czekać! Niech mi
żaden nie pociąga za cyngiel!
Około setki Hiszpanów biegło
już dołem parowu. Kapitan Curtis
zbliżywszy się na odległość
strzału zaczął ściśle wykonywać
polecenie swego wodza. Rozsypał
żołnierzy w krzakach i rozpoczął
dość ostrą pukaninę.
Najbardziej narażony na kule
Foultons położył na ziemi rząd
piechurów. Zlegli w trawach i
Murzyni Fernandeza. Berke
Peters, piechur u boku
Foultonsa, pilnował wraz z
dowódcami żołnierzy, by którego
nie skusiła chęć strzału, a
każdego przecie swędziała ręka,
by wycelować w ten czy ów hełm
widoczny spoza chaszczy.
Joseph de Curtis,
wystrzeliwszy sporo naboi, pukał
nieco rzadziej, rozgoryczony, że
mu nawet nie odpowiadają. Raz po
raz oglądał się poza siebie,
czekając niecierpliwie, kiedy
zacznie się pełna bitwa. Widział
orszak don Louisa pod lasem,
stojący jak przedtem samotnie na
pagórku. Przed sobą mógł dojrzeć
pochyłość wzgórza i tylko
chwasty u szczytu, wśród których
krył się Foultons, Brandes i
Fernandez ze swymi ludźmi.
- Ani jednego strzału z nich
nie wytrzęsie. Ki diabeł? Z
kamienia ci Holendrzy? Chyba już
mają kilku rannych.
Nie mylił się. Dwóch ludzi
Foultonsa i trzech z kolumny
Brandesa leżało już w trawach z
postrzałami w obojczyki i ręce.
Gdy odciągano ich na tyły,
Brandes zbladł i mruknął do
siebie:
- Nic nie rozumiem, dlaczego
leżymy jak żaby przycupnięte w
trawach.
Ale na głos powtarzał co
innego do żołnierzy:
- Cofaj rękę z muszkietu! Ani
strzału! Pułkownik Artischau
wie, co robi.
Słowo Artischau działało na
nich wzmacniająco. Usuwali palce
z panewek i czekali patrząc na
stojącego opodal wodza.
Krzysztof był pełen zimnego
spokoju, rozsiewał go nawet
wśród żołnierzy. Gdy kosmyk
włosów zaplątał mu się poza ucho
i zaczął jak natarczywa mucha
łachotać w szyje, Arciszewski
przywołał najbliższego
żołnierza. Zdjął kapelusz i
mruknął:
- Wepchnij no ten kołnierz pod
kaftan, bo włosy mi się plątają.
A przypomnij później, bo
zapomnę, niech mi zaraz po
bitwie przyjdzie cyrulik i
przytnie kudły.
- Według rozkazu, wasza
dostojność! - żołnierz zaśmiał
się na całe gardło.
Gdy muszkieter układał biały
płat płótna na szyi pułkownika,
najbliżsi żołnierze patrzyli
zdziwieni, rozweseleni.
Krzysztof przecisnął się przez
szeregi ku działkom Ernsta.
- Jednak głupi ten don Louis,
choć mówiono, że rycerz dzielny.
Niedoczekanie ich, byśmy za
wcześnie zaczęli schodzić w dół
lub psuli amunicję - mówił
patrząc zimno w dal na zielony
baldachim drzewa zwisający nad
strojnym koniem de Roxasa.
Jeszcze czekał. Dopiero gdy
już całkiem ucichły strzały,
cykane coraz rzadziej przez
oddział Curtisa, położył z lekka
rękę na ramieniu Ernsta.
- Sam mi wymierz w to drzewo.
- W drzewo czy w Don Louisa?
- Górą, mówię, w drzewo.
W oczach Ernsta zaczęły pląsać
Filuterne błyski. Przyłożył
lont. Huknęło. Niebieski dym
pokrył zielony płomień drzewa
nad koniem don Louisa. Gdy
chmurka spłynęła głębiej w las,
ukazały się spłoszone konie. Don
Louis trzymał swojego skaczącego
bieguna krótko za cugle.
- Do diabła, spudłowałem! -
żachnął się Ernst. - Drzewo
stoi.
- Głupstwo, nie o to
chodziło... Patrz, jak się Don
Louis szarpie na koniu. Nie
puści płazem tego wyzwania.
Skoro wie, że mamy działka,
przypuści natychmiast atak.
Jeszcze nie skończył tych
słów, gdy od sztabu don Louisa
przebiegł konny goniec na
groblę. Z góry, po niewielkiej
pochyłości, zaczął się spuszczać
szwadron jazdy.
Nieznaczna pochyłość z tej
strony dawała dość dogodny zjazd
dla cwałujących koni. Była ich
chyba niecała setka, przeciw
którym miał Krzysztof zaledwie
kilkadziesiąt jeźdźców stojących
na tyłach, poza kompaniami
Hindersona. Ani myślał posyłać
swej jazdy w kotlinę naprzeciw
liczniejszemu szwadronowi.
Zresztą dziwny wydawał mu się
Rozkaz Don Louisa. Jazda nie
mogła się przecież wedrzeć na
górę, na wąski, a przy tym dość
spadzisty brzeg grobli.
- Puścił ją na paradę lub
chyba po to, by nam od lasu
zaszła tyły. Za dużo masz
wojska, de Roxasie, na tak wątły
teren.
Ku zdziwieniu żołnierzy
zeskakiwał z konia, oddawał uzdę
pierwszemu z brzegu
muszkieterowi.
- Trzymaj go w pogotowiu.
Sam stanął między kompanią
Brandesa.
- Foultons, Fernandez,
Brandes! Idziemy na dół. Majorze
Hindersonie, stój z wszystkimi
kompaniami na grobli. Czekać, aż
front podejdzie. Tylko tu na
grobli nasze zwycięstwo. A
sądzę, że lada chwila uderzą.
Trzy roty zesuwały się w dół
brzegiem grobli po piaszczystej
pochyłości porosłej kępkami
kolorowych ostów. Krzysztof
szybkimi rozkazami rozsypywał
oddziały w półksiężyc i
trzymając się pośrodku
spadzistego upłazu zaczął
ostrzeliwać jazdę. Tabun skłębił
się nieco. Nawet gdy padło kilka
ugodzonych koni, jazda nie
poszła w rozsypkę. Nieco
rozrzedzona szła naprzód i jak
przewidywał Krzysztof, chciała
dokonać nader trudnego manewru -
wspiąć się po piachach ku
skrzydłu wojsk holenderskich.
Ale nawisły tu piach sypał się
pod kopytami, niektóre konie
klękały. Muszkieterzy Krzysztofa
mieli teraz sposobność do
bardziej celnych, pojedynczych
strzałów.
Konnica, nie mając nic w
pustym polu do działania,
zaczęła skręcać w bok, wzdłuż
grobli.
- Jednak próbują na tyły.
Niech idą, nie wiedzą, że tam
większe urwisko.
Jednocześnie w górze, na samej
grobli, odezwały się bębny i
jeszcze głośniejsze trąby.
Hiszpanie pod dowództwem
Bagnuola rozpoczynali generalne
czołowe uderzenie piechotą.
Sześć pieszych kompanii ruszyło
równo i zwarcie szerokim szykiem
do ataku.
"Nareszcie!" - pomyślał
Krzysztof.
Teraz wydobył zza pasa buławę,
jakby od tej dopiero chwili
rozpoczynał dowództwo w bitwie.
- Foultons, Fernandez i
Brandes! Jazda hiszpańska niech
sobie idzie na tyły, niczego tam
nie dokona. A wy w lewo, po
pochyłości. Rozbijcie Curtisa i
po jego karku pnijcie się na to
wzgórze. Może przepłoszycie
stamtąd orszak Don Louisa! -
krzyknął i już biegł z powrotem
na groblę.
Na wale zaczynała się
nierówna, niezwykła bitwa.
Piechota Don Louisa plunęła dość
silnie z muszkietów i szła
pośpiesznie do ataku. Hinderson,
mimo kilku rannych, wytrzymywał,
stał z oddziałami nieruchomo.
Dopiero w ostatniej chwili,
mając już Hiszpanów na pół
strzału przed sobą, kazał
wystrzelić pierwszym szeregom,
ale nie ruszył ani kroku
naprzód.
"Zimny jak lód" - myślał z
zadowoleniem Krzysztof już
dobiegając prawego skrzydła
szyku.
W tej chwili gruchnęły przez
umyślną lufę wśród piechoty
holenderskiej dwa strzały
Ernsta. Zakurzyło się na grobli.
W pierwszych szeregach
hiszpańskich zwaliło się na
kolana kilkunastu żołnierzy.
Spychano ich szybko z wydmy, by
nie tamowali pośpiesznego
marszu, i dalej szła naprzód
zwarta hiszpańska piechota.
Starli się. Już nie było
słychać trąb ani bębnów, tylko
dwa rozjuszone ryki, które wraz
z czerwonym kurzem poderwały się
pośrodku grobli.
- Śmierć Holendrom! Bij,
zabij, w imię Boże! - zawołali
Hiszpanie.
- Śmierć Hiszpanom! Bij,
zabij, w imię Boże! -
odpowiedziały zachrypłe,
wysuszone gardła Holendrów.
Dwa chrześcijańskie wojska
siały kulami i już wbijały w
siebie piki, szpady, rapiery -
wszelkie mordercze żelazo.
Zahuczało zajadłą wrzawą w
brazylijskiej puszczy, obudziły
się niesamowitym echem
niebotyczne, wiekowe lasy. Jedni
i drudzy rycerze starej ziemi,
odkrywcy i zdobywcy
brazylijskiego lądu, cięli się
wzajem po karkach, szyjach i
obojczykach, szukali ostrzami
dostępu do swych gardeł, wbijali
błyskawicznie sztychy w krtań
przeciwnika. W imię Boże, jak
krzyczeli, w imię handlu
czerwonym brazylijskim drzewem,
bezcennym cukrem brazylijskim,
srebrem łupionym na fazendach. W
imię banków amsterdamskich i
skarbca króla Filipa.
U lewego boku wojsk Don Louisa
szedł z zawieszonym na piersiach
krzyżem, ochrzczony krwią i
święconą wodą, Camaron. Walczył
o swój hiszpański mundur i o
trzy pióra na spiczastej głowie
i jak jego dowódca z
Iberyjskiego Półwyspu,
wrzeszczący po hiszpańsku wołał
w języku swego plemienia:
- Śmierć psom niewiernym!
Śmierć Holendrom!
Donia Clara, o twarzy
błyszczącej jak rdzawy bursztyn,
wznosiła swą lekką szpadę i
wołała w narzeczu plemienia
Tupi:
- Śmierć podpalaczom lasów i
sadyb! Śmierć sługom szatana!
Na prawym skrzydle wojsk
Arciszewskiego wódz Tupajosów
celował ze starego
holenderskiego muszkietu,
rozsypywał po grobli swych
długowłosych, płaskogłowych
Indian i krzyczał ku północnej
stronie puszczy:
- Śmierć Camaronowi! Śmierć
jaguarowi!
Bij, morduj! W imię Boże!
Ale gdy różnorodne żołdactwo,
kondotierzy wszelakiego typu,
uciekinierzy z własnych krajów,
Neapolitańczycy, Kastylijczycy,
Hiszpanie i Portugalczycy,
Niemcy, Szkoci i Holendrzy bili
się z nawyku swego krwawego
zawodu, dla żołdu i łupu, ci
właśnie Indianie, otumanieni
przez jednych i drugich,
wojownicy z plemion Ges i Tupi,
Tupajosi i Tupinambasi idący po
tej czy tamtej stronie, walczyli
o co innego. O dawną ciszę swych
pampasów, nie zakłócany
wystrzałami spokój puszczy, w
której był przedtem jeden tylko
wróg - jaguar i żarariki,
krokodyl w zamulonej rzece, ryby
drętwy, od których dotknięcia
martwiał kręgosłup.
Niektórzy z nich, czerwoni
przybysze z północy, choć już
nosili pasy skórzane i
muszkiety, krzyże i różańce,
jeszcze dziś w skrytości ducha
dziwili się, że ci biali
zabijają się dla samego
okrucieństwa, a nie, jak
pozwalało prawo puszczy, by
spożyć słodkie mięso wroga.
Tymczasem na dole Foultons,
Brandes i Fernandez zwartymi
oddziałami nacierali na kompanię
Curtisa, rozrzedzali jej szeregi
i pięli się z wolna w stronę
wzgórza zajętego przez poczet
Don Louisa. Wzgórze u szczytu z
rzadka pokryte drzewami, na
stoku było bardziej zalesione
pełne przy tym ostów. Utrudniało
to ruchy zarówno Kastylijczykom,
jak i Holendrom zmuszonym
walczyć w zaroślach. Co więcej,
zieleń i chwasty kryły coraz
głębiej w sobie oba wrogie
oddziały ścierające się w tej
chaotycznej potyczce. Nie mogła
ona mieć dużego znaczenia dla
wyników toczącej się na grobli
wielkiej bitwy, z obu tedy stron
nie zwracano prawie uwagi na
pogubionych w gęstwinie
żołnierzy. Ale Foultons każde
zlecone mu zadanie spełniał
karnie, z wolą zwycięstwa.
Kazano iść na wzgórze, więc
szedł bez wahania. Parł pierwszy
naprzód. Tylko Fernandez z kilku
Murzynami i Berke Peters mogli
mu dotrzymać kroku, bo przebijał
się równo i nieustępliwie, choć
szedł pozornie ciężko jak bawół.
- Naprzód! - wołał raz po raz
ochrypłym głosem i atakował
rozrzuconą, cofającą się
piechotę Curtisa.
- Naprzód! - powtarzał za nim
Fernandez, Berke Peters i cała
rozsypana kolumna.
Berke Peters nie należał do
najdzielniejszych ludzi w wojsku
Arciszewskiego. Zbyt dużo
wahających myśli chodziło mu po
głowie, by serce było mężne i
nieustraszone. Nie umiał
poddawać uwagi, wszystkich
zmysłów i mięśni nakazowi mordu
i walki.
Jeśli nawet piął się teraz
obok Foultonsa w górę, to raczej
z tej przyczyny, że wolał być w
pobliżu najdzielniejszego z
oficerów. Choć mierzył z
pistoletu, choć widział raz po
raz ciała Hiszpanów słaniających
się pod szybkimi cięciami
Foultonsa, nachodził go złowrogi
lęk, że i jego tułów może się
tak potoczyć po pochyłości
wzgórza, między osty. Dech mu
zapierało w piersiach i
dziesiątki przerażonych myśli
uciskało mózg, gdy idący tuż
przed nim Fernandez raz po raz
dźgał szpadą ku przodowi, a
potem jeszcze kopał ciało
hiszpańskiego piechura z
okrzykiem:
- Giń, psie przeklęty! Jeszcze
jeden na chwałę pułkownika
Artischau!
Widząc dzikość w oczach
Mulata, jego wywinięte wargi i
białe błyszczące zęby, Berke
Peters dostawał dreszczy na
całym ciele. Raz czuł falę
gwałtownego strachu, to znów,
gdy spojrzał na zimną, kamienną
twarz Foultonsa, napływała mu w
serce nagła odwaga. Rzucał się w
przód, ciął swym rapierem w
podnoszące się tuż przed nim
ramię Hiszpana czy Włocha,
trafiał dokładnie w miejsce,
gdzie było potrzeba, poniżej
zwisającego na ukos pasa lub też
pod okap hełmu. Wtedy ze
zwierzęcą tępotą patrzył, jak
spada podkręcony szyszak, a buty
zgładzonego wroga kopyrtają się
w rudym, wzburzonym piachu.
To dziwne, że nie widział krwi
przed swoimi oczyma, ale tysiące
szalejących w mózgu obrazów,
jakby to on ginął, a nie wróg
przeklęty. Co się z nim działo?
Przed oczami majaczyły osty na
wzgórzu, pokrywała się mgłą
piechota hiszpańska i jak z
błysku kling wytryskiwała nad
wszystko przerażona twarz Dory
Tieman. I widział w swych oczach
nie puszczę i nie osty, ale
brzeg Zuidersee i szkielety
masztów nad Amstelą.
- Na Boga - szeptał - ranny
jestem czy co?
Otwierał szerzej oczy,
nabierał trzeźwej świadomości,
by znowu odbijać cięcie lub
chrypieć radością, gdy Foultons
błyskawicznym krzyżowaniem
szpady zgarniał ostrza sponad
jego głowy. Wtedy oblany zimnym
potem szeptał:
- Drugi raz bym już miał
szpadę w brzuchu, gdyby nie
porucznik. O Boże!
Ale już słyszał ponury bas
Foultonsa nad sobą:
- Brawo, Peters! Spokojnie!
Spokojnie! Po jakiego diabła
machasz, gdy nie trzeba.
Fernandez! Bierz tego na lewo, a
ty przepadnij, czarny diable!
Foultons nabijał Hiszpana na
rapier.
Peters rzucał się w przód i
nabierał na nowo otuchy.
Tuż obok niego zwinny
Fernandez raz po raz wysuwał się
do przodu. Przeskakiwał chwasty
i dopadłszy piechura krzyżował z
nim broń lub szybciej niż tamten
wybijał mu szablę z ręki. Nawet
gdy żołnierz rozkładał ręce i
klękał na kolana, Mulat syczał:
- Nie ma pardonu.
Odwracał się wtedy do swych
Murzynów i by utkwiło im to w
pamięci, wołał na całe gardło:
- Nie ma pardonu! Śmierć psom
Don Louisa! Śmierć Hiszpanom,
którym śmierdzi nasza czarna
skóra. Naprzód!
Taki okrzyk najbardziej
przerażał Berke Petersa. Bo
jeden zły sztych, jedno
potknięcie na czepiającym się,
chwytliwym jak kleszcze oście
i... nie ma pardonu. Śmierć albo
życie. Żywy oddech w piersiach
albo knebel piachu w
pokrwawionych szczękach.
Naprzód! Życie i chwała!
Bo i ta myśl rodziła się wśród
innych, już nad wszystkimi
górowała. Od dzisiaj nikt nie
spojrzy na niego lekceważącym,
nieufnym wzrokiem. Nikt, nawet w
żarcie, nie przypomni nędznej
niedawnej przeszłości. Bo kpili
niektórzy, z wyraźną pogardą nań
patrzyli, choć pułkownik
Artischau wymierzył nie hańbiącą
karę. Tylko ten żylasty oficer,
u którego boku teraz idzie, nie
dał odczuć najmniejszej nawet
niechęci. Jeden Foultons wstawił
się za nim u dowódcy.
Więc Peters dostawał gęsiej
skórki na twarzy i krzyczał:
- Dla Foultonsa! Dla
pułkownika Artischau! Dla
Amsterdamu! Dla ciebie, Doro,
śmierć psom Don Louisa!
Czuł coraz szersze bicie
serca, wielkiego, rozrosłego.
Nie znał dotąd takiej mowy
własnej krwi, ściskającej mu
gardło. I ręka działała coraz
sprawniej...
Foultons widząc, że jego
piechota idzie dzielnie naprzód,
że drzewa coraz rzadsze, a tam
na szczycie stoi nadal orszak
oficerów de Roxasa, poczuł w
sobie niezmożoną potrzebę
rzucenia wielu słów.
Zaczął krzyczeć na lewo i
prawo:
- Brawo, Peters! Nikt dotąd
nie wiedział, że z ciebie tęgi
żołnierz. Bij w tamtego, a tego
puszczaj na mnie. Fernandez!
Jeszcze mamy przed sobą
dwadzieścia sążni. Żołnierze, na
wzgórzu konie Don Louisa.
Naprzód! Niech żyje Holandia!
Daleko za sobą na grobli,
widział teraz bitwę prawie dwóch
tysięcy ludzi. Jedna zwarta
ciżba, jeden tuman kurzu,
najeżony tysiącem błysków stali,
podnoszących się i spadających z
nagła rąk, szpad i toporków
przecinających chmurę snującego
się po grobli dymu. Wynik tej
masakry jak dotąd wydawał się
niepewny, a raczej na korzyść
Hiszpanów.
- Artischau cofa się -
powiedział do siebie Foultons i
zamilkł w jednej chwili.
Ale nawet jeden zwrot głowy do
tyłu był w takim boju
nieopatrzny. Foultons zahaczył
butem o splot korzeni, pochylił
się do przodu, stracił panowanie
nad swym ciałem.
Berke Peters poczuł śmiertelny
dreszcz na karku. Widział przed
sobą pochylony korpus Foultonsa,
a naprzeciw, nad krzakiem,
wymierzoną lufę hiszpańskiego
pistoletu.
- Przez Bóg żywy! Poruczniku!
Krzyknął. Rzucił się całym
ciężarem ciała w stronę ostu.
Najdalej jak mógł wyciągnął do
przodu sztych rapieru.
Dotknął zaledwie twardych jak
blacha liści krzaka. Z przeciwka
buchnął strzał. Berke Peters
rozwarł usta do krzyku, ale
wydał jedynie rozpaczliwy
charkot. Leciał brzuchem ku
ziemi, kładł się jak przewrócony
wór na krzaku. Krew zalała mu
oczy i usta, puściła się uszami.
Nic nie widział. Ani ostu przed
sobą, słońca nad wzgórzem, mgieł
nad Fischmarkiem Amsterdamu.
Jedno było - plama czerwona w
oczach, ciemność w mózgu.
- Peters! Kryste Panie! Ty
głupcze!
Cóż z tego, że porucznik
Foultons ryknął jak zraniony
byk, że już trafił rapierem nad
biały kołnierz Hiszpana? Berke
Peters kopał butami rudą glinę.
Umierał.
Byli pod szczytem wzgórza,
trzydzieści kroków od koni Don
Louisa. Dostrzeżono ich, gdy
wyskakiwali spoza krzaków. Wśród
grupy oficerów powstało nieco
zamieszania, choć nikła liczba
wyłaniających się postaci nie
zapowiadała wielkiego
niebezpieczeństwa. Don Louis
wpychał spokojnie za pas
perspektywę.
Nie przeraził go bynajmniej
widok kilku skaczących przez
chwasty piechurów Fernandeza,
ale popadł w wściekłość, że ma
przed sobą czarne twarze
Murzynów i na dodatek nie widzi
jeszcze swoich Kastylijczyków.
- Caramba! - zaklął. - Gdzież
jest, do pioruna, Joseph de
Curtis? Tam wygrywam bitwę, a on
mi tu przepuszcza pod nos taką
hołotę?
Ale właśnie wyskakiwał z lasu
cofający się oddział Curtisa,
pokrwawiony, w pludrach już
postrzępionych. Oficer skupiał
swych żołnierzy i krzyczał:
- Wasza książęca mość, uciekać
na groblę! Ja ich tu zatrzymam.
Jeżeli potrzeba, trupem padnę.
Teraz dopiero konni oficerowie
rozeznali lepiej sytuację.
Curtis miał u swego boku tylko
kilkunastu ludzi, a z zarośli
wyłaniało się Coraz więcej
holenderskich hełmów.
- Na groblę, na groblę, wasza
książęca mość, krzyczeli
podnieceni oficerowie.
Pole do wycofania się było
dogodne. Wystarczało dać ostrogi
koniowi. Ale książę Don Louis de
Roxas nie był tchórzem podszyty.
- Oszalałeś, caballero? Iluż
ich jest? Przed Murzynami
zresztą żaden de Roxas nie
uciekał. Z koni i za drzewa!
O walce z siodeł istotnie nie
było mowy. Tęgie pnie drzew,
stojące u pochyłości wzgórza,
nie pozwalały manewrować końmi.
Don Louis i oficerowie
zeskakiwali pośpiesznie na
ziemię.
Już zza drzew wypalili kilka
strzałów. Były celne. Biegnący
obok Foultonsa zadyszany Brandes
wyrzucił w powietrze ręce i
puścił rapier między trawy.
Drugi potknął się i osunął
wzdłuż pnia muszkieter Murzyn,
który szedł dotąd krok w krok
przy Fernandezie.
- Dalej tak! - krzyczał de
Roxas. - Wybijemy tych diabłów.
Trzecia i czwarta kula
położyła trupem sierżanta Hicka
i trębacza z kompanii Brandesa.
Następna, z lufy Josepha de
Curtis, gwizdnęła Foultonsowi
przez rękaw i syknęła za
porucznikiem w trawach. Ale
jeszcze dym jak niebieska
wstążka wisiał na lufie
pistoletu Curtisa, gdy Foultons
wbijał swą szpadę tuż pod pas
oficera.
- Trzeci już za Petersa -
liczył z zaciśniętymi zębami.
Fernandez uskakiwał zza
jednego pnia poza drugi. Miał na
przegubach ręki i na rękawie
krew, ale pistolet dotąd nie
wystrzelony. Oszczędzał go do
ostatniej chwili, zwłaszcza
teraz, gdy widział przed sobą
Don Louisa, księcia Lerma,
księcia de Borgia, któremu
śmierdziała w Alagoa czarna
skóra. Poznawał na nim ten sam
błyszczący półpancerzyk, te same
pozłociste szarawary przetykane
iskrzącą się nicią, w jakich
widział go w namiocie pod cyplem
Jaragoa.
- Santa Madonna! Santa Maria!
Pomóż - szeptał półprzytomnie. -
Pomóż, Jezus i Maria, a potem,
choćbym padł tu trupem, choćby
trupem. Santa Maria...
Modlił się o śmierć wroga i
patrzył gorejącymi, oszalałymi
oczyma na wychylający się raz po
raz zza drzewa pozłocisty rękaw
i nogawice jego książęcej mości.
Wymierzył nie w głowę, bo
skryta była za konarem, ale
powyżej uda, może w udo, gdy na
mgnienie oka wychyliło się na
muszką lufy. Palnął.
- O Boże! - westchnął,
rozczarowany, widząc, jak nogi w
żółtych pludrach stoją nadal
twardo poza konarem.
Don Louis wypalił z pistoletu.
Nieprzytomny żądzą zemsty
Fernandez nawet nie czuł, jak
kula szarpnęła mu ramię.
- Santa Madonna, pomóż! -
syczał dalej przez zaciśnięte
zęby.
Ale w tej chwili nie wiadomo
który z Holendrów trafił celnie.
Żółte pludry księcia de Roxasa
zaczęły wiotczeć, nogi podginały
się w kolanach.
Wtedy Fernandez, nieprzytomny
ze szczęścia, wyskoczył zza
krzaka. Nie baczył już na
strzały i miotające się w
powietrzu rapiery.
- Giń, psie przeklęty!
Prawa ręka Fernandeza zjechała
ukośnie wzdłuż drzewa i ostrze
szpady weszło miękko jak w wór w
brzuch jego wysokości.
Skoczył Foultons i czterech
najbliższych muszkieterów. Jeden
na Don Juana Nortis, drugi na
Ximenesa, inni na adiutantów.
- Generał zabity! Santa
Madonna! - krzyknęli Hiszpanie.
Don Louis dogorywał leżąc
twarzą na ziemi. W rozgardiaszu
bitewnym nikt nie zauważył, jak
wódz hiszpański kreśli
omdlewającą ręką znak krzyża na
trawie i całuje to miejsce
oddając ostatnie tchnienie.
Mimo upadku swego wodza
Hiszpanie nie upadli na duchu.
Juan Nortis ostrym sztychem
puścił krew z ręki Foultonsa i
wepchnął go z powrotem za
drzewo. Major Franciszek Ximenes
rąbał bezlitośnie dwóch ledwie
już dyszących od utrudzenia
Mulatów Fernandeza. Na polanie
za laskiem pojawiło się kilka
pędzących koni. To
Neapolitańczycy z rezerw
hrabiego Bagnuola pędzili cwałem
na odsiecz. Dalej za nimi biegł
co sił z pomocą spory oddział
piechoty.
- Z powrotem na dół! -
krzyczał Foultons i wycofywał co
szybciej swą kompanię. -
Fernandez, czego ty jeszcze
chcesz? Na dół, do jasnego
pioruna! Bo ani jeden z nas żywy
tu nie zostanie.
Kompania wycofywała się ku
dolinie.
Na grobli ustępowały krok za
krokiem szeregi holenderskie.
Coraz ciaśniejsze było pole
walki. Rozstawione szeroko
oddziały hiszpańskie szły
naprzód, ale zaczynały gnieść
się i tłoczyć. Żołnierze na
skrzydłach musieli się zsuwać po
pochyłości wzgórza.
Hinderson, walczący pośrodku
szyku, nawoływał raz po raz
żołnierzy:
- Bij i cofaj się! Krok za
krokiem! Niech się dławią w
ciasnocie.
Wykonywał ściśle rozkaz
Arciszewskiego, wciągał
Hiszpanów w coraz węższe gardło
grobli.
Krzysztof dwoił się i troił.
Wymieniał oddziały. Na miejsce
potrzebionych Brazylian, posyłał
starych, doświadczonych
piechurów, których prawie
wszystkich znał po imieniu z
czteroletnich bitew na
amerykańskiej ziemi. Gdy
porucznik Finkerett, pchnięty
rapierem, stoczył się z grobli
na spadzistą szkarpę piachu i
powstała groźna wyrwa w jego
śmiertelnie zmęczonej kompanii,
Krzysztof wpadał w to miejsce z
zapasowym oddziałem Gilbertsa,
wycinał własnym ramieniem
półkolistą przestrzeń wokół
siebie i załatawszy dziurę już
biegł z rapierem na środek placu
boju, pod bok Hindersona.
- Hinderson, jeszcze chwilę do
tyłu. Potem, pamiętaj, dasz mi
lukę dla koni.
Ale i hrabia Bagnuolo,
dowodzący atakiem na grobli, nie
próżnował. Jego damasceńska stal
błyszczała nie tylko w chwilach
wydawania rozkazów. To stawał w
szeregu, ciął z wprawą starego
wojennego wygi, to dodawał
otuchy swym żołnierzom i znowu
dopadał stale podchodzących
rezerw. Zdawał sobie sprawę z
tego, że Arciszewski chce go
ściągnąć na coraz węższy grzbiet
grobli, ale był pewny, że zanim
uda się manewr przeciwnika,
przewagą swego żołnierza rozbije
zwartość jego szeregów. Co
więcej, otucha rosła w nim, gdy
widział, że na pochyłości
wzgórza, po lewej stronie wału,
łamią się szeregi Tupajosów i
dzielny Camaron lada chwila może
uderzyć z flanki na cały szyk
holenderski. Szedł więc coraz
ostrzej samym środkiem grobli,
na czele doborowej kompanii, z
którą bił się już pod Bahią i
St. Elex.
Zaczynały falować szeregi
Gilbertsa, co dopiero
wprowadzone do boju, omdlewały
ręce żołnierzom w środkowym
szyku Hindersona. Na dodatek
nikt jeszcze nie wiedział, ani
po jednej, ani po drugiej
stronie, że wódz naczelny
Hiszpanów Don Louis kona w tej
chwili w paprociach, więc nie
miało to najmniejszego wpływu na
postawę bojową żołnierzy.
Bagnuolo machał coraz pewniej
stalą i krzyczał do swych
oddziałów:
- Cofają się! Bij, morduj!
Śmierć heretykom! Naprzód, w
imię krzyża i króla Filipa!
Santiago! Cierra Espana!
Wtórowali mu oficerowie:
- Camaron zwycięża! Hura!
Naprzód, za króla Filipa!
Santiago!
Walka wrzała. Mdlały ręce i
nogi. Pryskały łamane rapiery. Z
żołnierzy parował kwaśny pot i
zaduch, w którym pławiły się
rozszalałe szarańcze owadów.
Lada moment mogły omdleć całe
szeregi.
W tej właśnie chwili Krzysztof
podejmował ostatni, prawie
rozpaczliwy wysiłek. Dopadł
zapasowej, najsilniejszej
kompanii piechurów, pod
wściekłym już od bezczynności
Christiansem.
- Christians! Ostatnia chwila!
Napatrzyłeś się do syta. W imię
Boże, schodź na pochyłość i
wzmocnij oddziały indiańskie.
Camaron gotów nam rozwalić tyły.
Istotnie, Camaron na
pochyłości grobli był teraz
równie groźny, jak cały szyk
Bagnuola na środkowym placu
boju. Jego płaskogłowe i
krótkonogie plemię umiało ze
zwierzęcą sprawnością trzymać
się na spadzistym piachu,
dokonywać zwinnych,
błyskawicznych ruchów. Mniej
liczni, choć równie zwinni
Tupajosi Janduya padali coraz
gęściej między osty.
Tego jednego Krzysztof nie
przewidział. Cofając się
osłabiał siłę uderzenia
Bagnuola, bo jego skrzydła z
konieczności schodzące na
pochyłość stawały się mniej
groźne, ale bynajmniej nie
umniejszał przez to bocznego
naparcia Camarona.
Jedynie zimna krew dowódcy i
szybkość działania mogła tu
jeszcze coś zaważyć. Toteż gdy
Christians głosem donośnym jak
dzwon wzywał do boju swą
kompanię i już spadał na karki
pierwszych łuczników Camarona,
Krzysztof dopadł stojącej poza
szyją grobli nielicznej jazdy,
dotąd nie wprowadzonej do boju.
Czterdziestu dragonów siedziało
od początku bitwy na siodłach
jak na rozżarzonych blachach.
Czekali na ten moment. Jakżeby
nie miała przyjść chwila, kiedy
ich pułkownik pokaże Don
Louisowi atak swojej
niewielkiej, ale wprawnej
konnicy.
Krzysztof już siedział na
siodle, przecinał szablą złote
od słońca powietrze. Zadęło
dwóch trębaczy.
- Hinderson! Luka dla koni!
- Luka dla koni! Luka dla
koni! - rozległy się okrzyki.

Hinderson rozsunął
błyskawicznie centrum swych
oddziałów. Ku nieopisanemu swemu
zdziwieniu Portugalczycy
Bagnuola zobaczyli, jak wśród
holenderskich muszkieterów
rozwiera się nagle jakby ruchoma
brama. Kilkadziesiąt łokci przed
nimi zakurzyła się wydma.
Wzburzał się piach pod kopytami
rwących koni i rosła w oczach
gromada pędzących dragonów. Na
skrzydle fruwał czerwony jak
zastygła krew kaftan dowódcy.
I wtedy Holendrzy i
Portugalczycy, Kastylijczycy i
Neapolitańczycy, żołnierze
walczący po obu stronach,
posłyszeli ów niezrozumiały
okrzyk w obcym języku, a
straszniejszy, bardziej gromki,
niż wszystkie holenderskie hasła
bojowe czy przekleństwa:
- Bij! Zabij! Jezus, Maria!
- Santa Maria! - powtórzyli
zaskoczeni Hiszpanie.
W omdlewających muszkieterów
holenderskich wstąpiła nowa
siła.
- Artischau! - krzyczeli jedni
przez drugich.
- Artischau atakuje! Hura!
Skłóciły się i pomieszały
okrzyki. Oba walczące na grobli
skrzydła holenderskie skoczyły z
nową furią na piechotę Don
Louisa.
Tu krzyczano:
- Artischau!
A tam już podawali sobie z ust
do ust Portugalczycy:
- Cristoforo Polaco!
Cristoforo Polaco!
Ten składał sztych, ów szeptał
modlitwę, tamten jeszcze
uderzał, ale jaki to był cios,
skoro przerażenie tłumiło ruch
mięśnia, kurz dławił, zalepiał
oczy, ziemia na grobli dudniła.
Wyszkolona z polska jazda
wbiła się klinem w osłupiałą
piechotę hrabiego Bagnuola.
Pękła zwartość hiszpańskich
oddziałów. Muszkieterzy
zeskakiwali w bok ze
wzniesienia, ryli butami po
sypkim, uciekającym piachu.
Środkowe szeregi, stłoczone,
wyczerpane dwugodzinną walką,
padały w tył, na muszkiety, na
piki własnych towarzyszy broni.
Raz po raz w tym kotłowisku
słychać było błagające wezwania:
- Santa Madonna! Daruj życie!
- Santa Madonna! Nie zabijaj!
Ernst puścił nowe dwa strzały
na nasadę grobli, zakrył dymem
ostatnie idące do boju roty
hiszpańskie. Z boku, z lewej
strony od nieckowatej kotliny,
wchodziła na wydmę piechota
Foultonsa i Fernandeza.
Razem z nimi wpadł na groblę
nowy okrzyk:
- De Roxas nie żyje! Bij
Hiszpanów!
Na drugim stoku wzgórza
Christians ze swą wypoczętą
piechotą kładł na wydmie
półnagich łuczników Camarona,
walił z siodła rannego wodza
plemienia.
Donia Clara przeskakiwała na
koniu leżącego w glinie,
broczącego krwią męża i wznosiła
oszalały okrzyk:
- Naprzód! na psów
niewiernych! Bóg z nami, szatan
z nimi!
Czerwona od krzyku napierała
koniem na swoich własnych
łuczników i cięła z góry w nagie
karki Indian idących pod
holenderskimi rozkazami. Miotała
zwichrzonymi włosami
czepiającymi się łusek kolczugi,
siekła nieprzytomnymi błyskami
szpady, ale zwinni Tupajowie
Janduya już osaczali jej ludzi,
przybijali nożami do ziemi
znienawidzone, wrogie im plemię
Camarona.
Któż z nich myślał, że nóż był
holenderski, muszkiet
hiszpański, a ziemia pod nimi
jak żar, jak brazas, czerwona
jak ich skóra brazyliańska.
Na grobli Portugalczycy, bez
tchu i głosu w suchych jak wiór
bambusowy gardłach, machali
jeszcze beznadziejnie bronią,
pękały wyschnięte wargi i
omdlewały ręce. W przerażeniu
gubił się właściwy sztych, noga
osuwała się po sypkim piachu. A
potknąć się - znaczyło dać plecy
pod kopyta dragonów. Padali więc
na kolana, koziołkowali po
wydmie szarpani przez osty i
kolczaste chaszcze. Kopyta koni
szły naprzód, piechota na
skrzydłach nacierała...
Kurz, czerwony jak dym nad
paleniskiem, gęstniał w
pałającym słońcu, zakrywał
miażdżoną armię Don Louisa.
Hrabia Bagnuolo cofał resztki
rozbitych wojsk na tyły grobli,
w ciemny, odwieczny las...
W pół godziny oddziały
holenderskie, oczyściły pole,
wpędziły w lasy resztki wojsk
hiszpańskich i stanęły nad
rzeką. Ucichła bitwa, żołnierz
dopadł pluszczącej zimnej wody.
Arciszewski przeczekał wiwaty
szalejącego z radości żołnierza,
uformował wszystkie oddziały nad
rzeką. Przywołał kapelana
obozowego Jana Osterdagh i
polecił mu odmówić modlitwę.
Gdy ucichł głos kapelana,
Krzysztof powstał pierwszy z
kolan. Nakazał ręką ciszę.
- Dziękuję wam, żołnierze.
Zwyciężyliśmy wroga Holandii i
wroga tej nieszczęsnej ziemi.
Niech żyją Ich Potęgi Stany
Holenderskie i wolna od
Hiszpanów Brazylia!
Odpowiedziało mu tysiąc
okrzyków. Powtórzyło je echo
puszczy. Wtedy znów uciszył
wrzawę i podniósł rapier:
- Na chwałę Brazylii i Stanów
Holenderskich, wszystkie
kompanie ognia!
Na trzeci dzień przed
wieczorem wojsko Arciszewskiego
podeszło wolnym marszem pod
Peripuera, niosąc stu ciężko
rannych i około pięćdziesięciu
zabitych. Gdy żołnierze wylegli
na brzeg morza, zobaczyli ze
zdziwieniem kilkanaście żagli
holenderskich. Niebawem
dowiedziano się od żeglarzy, że
admirałowie hiszpańscy, już
posłyszawszy o klęsce swoich
wojsk i śmierci wodza, zmienili
pierwotny zamiar. Zamiast płynąć
wzdłuż przewidywanego
zwycięskiego szlaku Don Louisa w
stronę Recifu, skierowali swe
statki na Sao Salvador, by tam
dać ochronę niedobitkom
hiszpańsko_portugalskim. Toteż
flota holenderska mogła wpłynąć
bez bitwy na wody pod Peripuera.
Admirał Lichthardt powitał
salwą z dział zwycięskiego
pułkownika, po czym zabrał na
statek zwłoki padłych w boju
Holendrów. Za kilka dni miał
jeden z okrętów odpłynąć do
brzegów Europy z radosną wieścią
dla Westindyjskiej Kompanii, z
żałobną dla rodzin zabitych
żołnierzy.
Jedno z ostatnich spoczęło na
pokładzie ciało Berke Petersa.
Wnieśli je dwaj nowo awansowani
oficerowie - kapitan Foultons i
lekko ranny porucznik Fernandez.
Położyli je obok pokrytych
gliną, sponiewieranych w bitwie
zwłok Brandesa. Nie inaczej
wyglądał Berke Peters w swych
zakurzonych pludrach, w
poszarpanych kaftanie upstrzonym
pękami nawbijanych ostów. Leżał
na wznak z otwartymi oczyma
patrzącymi w gwiaździste niebo.
Na jego martwą twarz nie padało
dzisiaj światło gwiazd
świecących nad kramem przy
Antonienswaag i nad dachem domu
Dory Tieman w rybackiej
dzielnicy Amsterdamu.
Oczy te były tak przerażone i
smutne, prawie żywe, że Foultons
klęknął przy trupie i położył mu
na powiekach dwa duże pesety.
Było to wszystko, co zdobył
rysownik na wyprawie po
brazylijskie złoto.
Rozdział XVI
Szybki jacht wysłany z
Peripuera zawiózł do Recifu
wiadomość o zwycięstwie. Rada
Kompanii, nie chcąc zrazu
wierzyć w prawdziwość meldunku,
później nie posiadała się z
radości.
Nawet Stauhouver, który do
niedawna forsował z uporem
projekt cofania się wojsk aż pod
Recif, odetchnął z ulgą,
pomyślawszy o nagłym wzroście
bezpieczeństwa swoich magazynów.
Nie pamiętał w tej chwili, że
nowe zwycięstwo pułkownika psuło
mu inne w stosunku do niego
plany, bo wskutek sławy rosnącej
wokół niezwyciężonego wodza
malała szansa ograniczenia jego
samodzielności.
Stauhouver był jednak zbyt
sprytny, by ujawnić niechęć do
pułkownika w chwili, gdy dzięki
niemu mógł wstrzymać pośpieszne
i tak kosztowne przerzucanie
magazynów, nie troskać się o
swój dobytek i własną skórę.
Pierwszy więc wyraził w imieniu
Rady zachwyt nad rozgromieniem
wojsk Don Louisa de Roxas,
pierwszy podał projekt
urządzenia w Recifie tryumfu dla
Arciszewskiego. Wyraził nawet
chęć udania się w podróż do
Amsterdamu, by złożyć raport
Radzie Dziewiętnastu o klęsce
Hiszpańsko_Portugalskiej.
Tryumf zwycięskiego wodza
odbył się z wielką paradą na
rynku Recifu. Nie było zresztą
na brzegu brazylijskim bardziej
godnego i piękniejszego miejsca
dla tak podniosłej uroczystości.
Wyczyszczone, odświętnie
odziane roty holenderskie,
oddziały brazylijskie,
murzyńskie i indiańskie,
przeprawione spod Peripuera na
statkach Lichthardta, zeszły na
brzeg Pernambuco wśród
wiwatującej ludności stolicy.
Witały je okrzyki
rozentuzjazmowanych mieszkańców
miasta, bębniły bębny i biły
moździerze. Ze starych, prawie
stuletnich wież kościelnych
górnego miasta Olindy odezwały
się dzwony głoszące chwałę wojsk
stojących na oślepiająco białym
placu.
Wojsko swobodnie uszeregowane
zajęło wielką przestrzeń.
Christians, zamykając lewe
skrzydło, stał w cieniu
podchodzącego tu lasu
kokosowego, a Foultons i
Fernandez docierali ze swymi
piechurami prawie po brzeg
wpadającej do morza rzeki
Beberibe. Z tyłu, na wielkiej
granatowej toni, pod smugą
koralowej rafy, równej, jakby
przez inżynierów wyciętej z
granitowego bloku, ustawiły się
żagle Lichthardta.
Żołnierz stał w spiekocie
słońca, słuchał mów pochwalnych,
strzałów artylerii okrętowej i
sam bił wiwaty z muszkietów, bo
nikt tu dziś prochu nie
oszczędzał. Bogacze z Recifu,
kupcy holenderscy, suto odziani
mieszczanie stolicy znosili
srebrne tace i czary, ustawiali
je u stóp wodza Holendrów, przed
jego wyzłoconym karłem
rzeźbionym mauretańską sztuką.
Sypały się na srebrne blachy
crusady i holenderskie floreny,
padały sztuki złota z rąk
plantatorów i fabrykantów cukru,
spokojnych już o los swego
dobytku i handlu. I Stauhouver
nie żałował trzosa, rzucił ku
podziwowi tłumu dwie garście
złotych dukatów.
- Na chwałę dzielnego wodza
Holendrów w Brazylii! -
powiedział przy tym, spojrzawszy
dumnie po gawiedzi.
Gdy brzęk ostatniej monety
upadł na ciężkie już tace,
Krzysztof wśród nowych wiwatów
wojska rozdawał sztuki złota
żołnierzom. Radcowie stali wkoło
i patrzyli coraz bardziej
zdziwieni. Ich błyszczące
floreny, dukaty, crusady i
pistole ginęły w szarawarach i
koletach muszkieterów. Odkryły
się do czysta błyszczące w
słońcu misy i zostały na nich
tylko cztery srebrne podkowy,
rzucone przed chwilą przez
najbogatszego z plantatorów,
zakupione przezeń od żeglarzy
wracających z peruwiańskich
brzegów Ameryki. Gdy żołnierz
liczył i pieścił jeszcze ciepłe
krążki, koniuszy obozowy bił
srebrne podkowy pod kopyta
gniadego konia zwycięzcy.
Tego też dnia Stauhouver,
widząc taką radość wodza i
wojska, posłał do klasztoru na
cyplu Olindy list uwiadamiający
straż, że uwięziony ojciec
Manuel może wyjść spokojnie poza
miasto i udać się Do swego
klasztoru w Pajuca. Choć pismo
mówiło, że zwolnienie jest aktem
łaski i ma przyczynę w wielkiej
radości miasta, radca Stauhouver
doradzał przez gońca, by
braciszek wymknął się chyłkiem
poza mury i nie wszedł
przypadkiem na oczy
podchmielonych żołnierzy
zwycięskiego pułkownika,
biwakujących wokół stołów i
beczek.
Uczta trwała do świtu, kiedy
to podniesiono żagle dwóch
statków dowodzonych przez Poena
i Westfalingera. Na jednym z
nich, wraz z transportem
brazylijskiego cukru, płynęły do
Europy ciała bohaterskich
Holendrów. Na drugim odpływał
jego dostojność radca
Stauhouver, by donieść Stanom
Holenderskim i Radzie
Dziewiętnastu o świetnych
zwycięstwach w wojnie
prowadzonej z ramienia
Westindyjskiej Kompanii. Co
więcej, podjął tak daleką i
uciążliwą podróż jeszcze i w tym
celu, by zawieźć do Amsterdamu
tekst uchwały Rady
Brazylijskiej, ogłoszonej w
czasie tryumfu. Postanowiła ona
wznieść w Pernambuco
pomnik_obelisk ku czci
pułkownika Cristophle ab
Artischau Arciszewskiego. Nawet
wiózł gotowy tekst napisu,
wyjęty z własnego przemówienia,
który chciano wyryć na pomniku,
wzniesionym pro cultu tribuno
militum, prudentissimo,
fortissimo, felicissimo.
Miał przekazać władzom
amsterdamskim i drugi wniosek
Rady, by - wobec ustalenia się
władzy holenderskiej w Brazylii
- Rada Dziewiętnastu raczyła
zamianować wielkorządcę
Brazylii, gubernatora ziem
zdobytych.
Gdy żagle statków wzdęły się i
biała piana zasyczała u dziobów
okrętów, Carpentier siedzący pod
gołym niebem, za mokrym od
rozlanego wina stołem, mówił do
Krzysztofa i podochoconych
oficerów:
- Nie poznaję jego dostojności
Stauhouvera. Jakby się odmienił.
Całkowicie utracił dawną
oziębłość dla waszej
dostojności. Oto, jak działa na
ludzi sława i powodzenie. Choć
tajne były nasze wczorajsze
narady, powiem w zaufaniu, że i
radca Stauhouver z największym
przekonaniem wypowiadał się za
tym, by właśnie waszej
dostojności powierzono zaszczyt
wielkorządcy.
- Dziwne byłoby, gdyby inaczej
postąpiono - wtrącił Hinderson.
- Któż więcej niż nasz pułkownik
zdziałał na tej ziemi. Zdrowie
waszej dostojności, niech Bóg
nie szczędzi nadal powodzenia.
Każdy Holender może być tylko
dumny ze służby pod takim
wodzem.
Krzysztof podziękował
uśmiechem, uścisnął dłoń starego
towarzysza bitew. Nalał wina i
spojrzał dokoła po szerokim
placu, pełnym jeszcze
żołnierskiego gwaru.
- Nic mnie tak nie cieszy jak
widok rozbawionych żołnierzy.
Dla nich to piękny dzień i
zasłużona chwała. Ważniejsze niż
mój tytuł i zaszczyty byłoby,
gdyby radca Stauhouver przywiózł
tu nowe oddziały, bo dla wielu
żołnierzy zbyt to już długa
włóczęga po brazylijskiej ziemi.
Pora im wracać do ojczyzny.
Zaskakujące, a zarazem smutne
wydały się te słowa
Carpentierowi i oficerom.
- A wasza dostojność nie
tęskni? - spytał nieopatrznie
Bayert. Inni skarcili go
spojrzeniem.
Krzysztof rozłożył ręce.
- Dla mnie nie ma powrotu...
Jedynie ta ciężka służba na
obczyźnie.
Hinderson, znający nieco
szczegółów z życia dowódcy,
pochylił głowę, już całkiem w
ostatnich miesiącach posiwiałą.
Sięgał po kubek i pił wolno
ciepłe czerwone wino. W smaku
poznawał, że urodziło się na
ziemi europejskiej, może nawet
pod znanymi mu z dawnych bitew
wzgórzami.
Arciszewski niedługo zabawił w
swoim mieszkaniu w Recifie, do
którego czterech gołych ścian
zaglądał raz na kilka miesięcy,
w rzadkich chwilach, gdy go
wzywano na posiedzenie Rady.
Po dwóch niespełna tygodniach
pobytu wyruszył z całym obozem z
powrotem na południe, by
ostatnie miesiące brazylijskiego
lata i jesieni, dogodne do
marszu wojsk, strawić na
utarczkach z hiszpańskimi
niedobitkami. Raz podchodził pod
Barra Grande i pędził kilka
kompanii Albuquerque'a, to znów
przepatrywał lasy nad rzeką Una,
szukając przy sposobności
miejsca na leże zimowe dla
wojska. To znów, widząc małą
ruchliwość floty Lichthardta,
spędzał po staremu całe tygodnie
z Ernstem nad próbami
obmyślanych przez siebie petard
podwodnych, którymi miał
nadzieję blokować wody
nadbrzeżne przed galeonami
hiszpańskimi
W obliczu zbliżającej się
zimy, która miała niebawem
sprowadzić nieustanne ulewy,
wybrał na kwaterę wybrzeże rzeki
Serinhaim. Nurt jej był nawet w
porze lata spławny, mogły po nim
pływać nie tylko ożaglowane
tratwy Tupajosów, zbite z pni
kokosowych, ale i mniejsze barki
morskie zaopatrujące żołnierza.
Rozbiwszy obóz wysyłał
podjazdy dla ochrony ludności i
fazend przed rabunkowymi bandami
hiszpańskimi. Bardziej
doświadczonym oficerom zlecił
szkolenie coraz częściej
zgłaszających się pod jego
rozkazy Brazylian. To znów
budował drogi nadbrzeżne, łączył
mostami szlaki wiodące ku
stolicy Pernambuco.
Jednocześnie kończył próby
odlewania petard. Gdy wreszcie z
końcem czerwca pierwsza
zbudowana lada jakim obozowym
sposobem mina wybuchła na rzece
Serinhaim, uszczęśliwiony
Krzysztof wyprawił Ernsta do
rady w Recifie z modelem petardy
i z planem jej produkcji.
Wśród takich to
wojenno_obozowych prac spędzał
gorącą, dżdżystą zimę
brazylijską 1637 roku. Żadne
wiadomości z Amsterdamu nie
nadchodziły, radca Stauhouver od
szeregu miesięcy nie powracał do
Brazylii.
Rozdział XVII
Raz po raz biła biała piana.
Była bielsza niż kryza pod
gładką jak aksamit twarzą
księcia Maurycego de Nassau
Siegen. Rozpryskiwała się na
dziobie okrętu, a jej perlisty
grad opadał niekiedy na cholewy
wodza stojącego przy burcie
admiralskiego galeonu.
Książę de Nassau, wsparty na
rzeźbionej grzywie drewnianego
smoka wyciągającego łeb nad
spienioną wodę, patrzył na
bliski już ląd. Okiem znawcy i
miłośnika przyrody oceniał
wspaniały widok. Siedem wieżyc
kościelnych na wyniosłym cyplu
Olindy kłuło błękitny i czysty
jak łza nieboskłon. Skrzydlate
czuby palm, jak stado kondorów
zatrzymanych w locie nad
miastem, wachlowały błękit
nieba. Gdy wzrok schodził z
iglic kościelnych i palm ku
brzegowi morza, trafiał na dachy
domów i dziesiątki masztów
stojących w przystani Recifu.
Stąd mogło spojrzenie płynąć na
północ czy południe po
nieskazitelnej zieloności
wybrzeża.
Książę mrużył oczy, sycił swój
smak estety widokiem kolorowego
miasta i zieleni brzegów.
Zadumany, podziwiał ów ląd i
przyrodę i przyrównywał w
wyobraźni ten żywy obraz do
płócien holenderskich mistrzów,
jakie miał na ścianach swego
pałacu w Amsterdamie.
Stojący obok księcia kapitan
Poen żuł w milczeniu kulkę
tytoniu, nie przeszkadzając
żadnym słowem utopionemu w
zadumie dostojnikowi. Milczeli
stojący za księciem nowo
mianowani tajni radcowie Witkins
i Van der Dusse, dawny radca
Stauhouver, lekarz przyboczny,
sekretarze, uczeni i reszta
dworu, który wyległ na pokład,
by patrzeć na zbliżającą się
ziemię.
Nowy gubernator Brazylii łowił
wzrokiem urodę widzianego przed
sobą świata. Prawdę mówił mu
geograf Bleuw, radca Stauhouver
i żeglarze znający tę ziemię.
Kraj to urodziwy, choć całkiem
pierwotny. Jak okiem sięgnąć,
widać było tylko te kilka wież
kościelnych, rozstawione rzadko
budynki i spienioną zieleń
puszczy.
Mrużył oczy i myślał:
"Ozdobię ten kraj pałacami,
wzniosę tu mury i domy równie
wspaniałe, jak budowle nad
singlami Amsterdamu. Pobuduję tu
kościoły i drogi, sprowadzę
mistrzów naszych, by na swych
miedziach i płótnach oddali
piękno wzniesionych przeze mnie
świątyń, muzeów, doków i żagli
stojących u brzegów
brazylijskiego lądu. Może
piękniejsze stworzą dzieła niż
miedziorytnicy, których
admirałowie Ostindyjskiej
Kompanii zawieźli do Batawii."
Jeszcze noga jego nie stanęła
na lądzie, a już czuł się
jedynym jego panem. Tajni
radcowie, stojący w tak wielkim
uszanowaniu tuż za nim, i tamci
w Recifie, koledzy tego chytrego
Stauhouvera, to przecie odtąd
nie żaden rząd kolonii. Dwór to
raczej dla honoru nassauskiego
domu. A jedyna władza - ta oto
ręka wsparta na drewnianej
grzywie złoconego smoka.
Nie kim innym był przecież,
ale gubernatorem mianowanym
przez Radę Dziewiętnastu, a
zarazem przewodniczącym Rady w
Recifie, z decydującym głosem. I
jeszcze wodzem wszystkich wojsk
lądowych i morskich. Miał prawo
mianowania urzędników i
oficerów, a jeśli chodzi o
ważniejsze stanowiska, to choć
Wysoka Rada zastrzegła sobie ich
powoływanie, nigdy inaczej
przecież nie postąpi, tylko
zgodnie z jego wolą.
"Siedem tysiący florenów
miesięcznie" - pomyślał i
uśmiechnął się ironicznie.
Wielki to pieniądz, który
tytułem zasług przyrzekła mu
Kompania. Ale cóż to jest dla
tak znacznego dostojnika? O
wiele większe nadzieje dawały mu
owe dwa procent od zdobyczy,
wytargowane od rządu. Suma
nieprzewidziana, nęcąca, mogła
róść do nieograniczonej
wysokości.
Ale książę de Nassau myślał w
tej chwili nie tylko o
pieniądzach. Chciwy był zarówno
własnych zdobyczy, jak i sławy,
pomnożenia glorii swego rodu.
Choć miał lat niewiele ponad
trzydziestkę, to mógł się już
szczycić trzynastu latami
wojowania. Jako siedemnastoletni
młodzieniec chrzcił ojcowską
szpadę w niemieckiej wojnie, a
ledwie broda i wąsy obrosły jako
tako, zbyt pulchną zresztą
twarz, w dwudziestym roku życia
zdobył już stopień dowódcy
regimentu. Miał za sobą bitwy w
roku 1627, zdobycie Grot i Bois
de Duc w armii stadhoudera
Fryderyka Henryka Orańskiego,
oblegał Maastricht w 1632 roku,
bił Pappenheima i brał szturmem
na białą broń fort Schekkenheim.
Nie byle jakie dzieło wojenne.
Cóż to więc dla niego walczyć
teraz z niedobitkami Hiszpanów i
Portugalczyków, przerzedzonych
już przez owego dzielnego
pułkownika Artischau.
Spojrzał w tył na dwanaście
okrętów wojennych płynących za
admiralskim galeonem. Gdy do
wojsk Arciszewskiego dołączy
oddziały wiezione teraz na
statkach, gdy wzmocni swymi
galeonami flotę Lichthardta,
żaden piechur hiszpański nie
pojawi się na lądzie
brazylijskim. Dla tej
niezmierzonej ziemi wiezie nie
tylko broń i nowego żołnierza,
ale swój umysł strategika,
gospodarza, władcy kolonii. Pod
jego rządami zapanuje tu spokój,
zakwitnie dobrobyt, ożyje
jeszcze ruchliwszy handel. A
ileż tu pola dla uczonych,
architektów, którzy mu
towarzyszą!
Cofnął wzrok z horyzontu,
oglądnął się poza siebie.
Poruszył się dwór, sekretarze i
radcowie. Nawet pastor
Franciszek Plante przerwał
pośpiesznie znaki krzyża, jakie
zataczał przed chwilą w
powietrzu witając smugę lądu.
Ale nie ku niemu skinął ręką
książę Maurycy. Wykwintny ruch
jego ręki przywołał kogoś innego
z grupy uczonych, skupionych
przy burcie galeonu. Za chwilę
jego wysokość kładł drugą
wypieszczoną dłoń na ramieniu
szpakowatego, nieco
przygarbionego człowieka, w
długiej, od stóp do głów czarnej
opończy.
- Popatrz! Takich puszcz i
takiego nieba nie widziałeś
nigdy dotąd. Wyobrażasz sobie,
jak w tej zieleni kokosowych
lasów zajaśnieją ściany pałacu?
- Zaiste, wasza wysokość,
natura daje tu wspaniałe ramy
dla każdej budowli. Nic
piękniejszego jak palmy
zaglądające w okna komnaty.
Przy tych słowach przyrodnik
Pizon z Leydy pochylił z
uszanowaniem głowę.
Książę ciągnął dalej, cały
dwór nadstawiał ucha, bo sycząca
piana tłumiła głos dostojnika.
- Każę z Amsterdamu wozić
kamień ciosany i w dwa lata
postawimy tu pałac, jakiego nie
widziała dotąd Brazylia. Ba, nie
tylko kamień, sprzęty tu
najpiękniejsze zwieziemy, ksiąg
także sporo. Drogi Pizonie,
będziesz miał w pałacu pięknie
wyposażoną pracownię.
- Wasza dostojność zawsze dla
mnie wielce łaskaw.
Książę, ucieszony z aktu
okazanej, a nic w istocie nie
kosztującej go łaski, uśmiechnął
się ujmująco. Skinął na
Franciszka Plante.
- Nie zazdrość Pizonowi!
Jezuici byli tu przed nami i
zbudowali te strzeliste wieże.
Ale ty musisz mieć piękniejsze,
potężniejsze od nich świątynie.
Teraz pastor Plante pochylił
się z wdzięcznością do kolan
jego wysokości, dziękując za
łaskawe słowa.
- Bóg oświecił Radę
Dziewiętnastu, skoro tak
wielkiego pozyskała dla Brazylii
człowieka - wtrącił Stauhouver,
chcąc swym napomknieniem zwrócić
uwagę księcia i na potrzeby
handlu brazylijskiego.
I jemu odpowiedział książę
ugrzecznionym uśmiechem. Grymas
jego twarzy był wielce
obiecujący. Zdawał się mówić, że
nad sprawami kupieckimi czas
będzie obszerniej, ale później
się rozwodzić. Na razie rzucał
zdawkowe słówka na lewo i na
prawo. Do lekarza, do dwóch
architektów, do kapitana Poena.
- Jak myślisz, chyba pora
obwieścić nasz przyjazd. Uderz z
dział, niech posłyszą w Recifie,
że przybył nowy gubernator.
Za chwilę huk armat rozpruł
nieruchome brazylijskie
powietrze. Sfrunęły przerażone
mewy z pokładu. Od przystani w
Recifie płynęły już ku flocie
dwie barki.
Tego dnia po gorącym powitaniu
księcia przez Radę Recifu,
wszystką ludność miasta, wyległą
na ulice, załogę wojskową i
żeglarzy statków stojących na
kotwicy Stauhouver, chcąc
podkreślić swą zasługę
pozyskania dla Brazylii tak
dostojnego gubernatora, urządził
sutą ucztę na cześć
wielkorządcy. Zasiadła za
stołami obok księcia Maurycego
cała Rada Kompanii, dwór
dostojnika i co ważniejsi
oficerowie. Po przeciwnej
stronie gubernatora zajęli
miejsce bakałarze, admirał
Lichthardt i kilku jego
kapitanów.
Zastawy, która pokryła stół,
nie powstydziłby się w swym
amsterdamskim pałacu i sam
książę Maurycy. Były przysmaki
wszelakie: przednie wina
hiszpańskie i węgierskie, owoce
dziwaczne, które pierwszy raz w
swym życiu widział i smakował
dwór księcia. Lśniło pod
mięsiwami kute srebro, dzwoniły
tace i puchary misternie
rzeźbione. Ku niewysłowionej
dumie gospodarza książę brał od
czasu do czasu co bogatszy
kielich, oglądał go z
zaciekawieniem pod światło. Raz
poznawał hiszpańską robotę, raz
arabskie fatmy na tacach, to
znów przykuwały jego wzrok
kształty dziwacznych figur na
umieszczonej pośrodku,
najbogatszej z wszystkiego,
pękatej czarze, z której
patrzyły niesamowite wielkookie
maszkary.
- Nigdy czegoś podobnego nie
widziałem. Niezwykła to, choć
wyraźnie pogańska robota -
dziwił się ku uciesze olśnionego
Stauhouvera.
Bogacz, choć odczuwał w sercu
błogą próżność, zdobył się na
akt skromności.
- To cudactwo, wasza wysokość.
Wśród dzikusów, których tu
sumienia i uczciwości ludzkiej
uczymy, nigdzie wasza wysokość
nic ciekawego nie znajdzie poza
łukiem czy skrytobójczą
dmuchawką. Do zwierząt, nie do
ludzi podobni. Czarę tę zdarzyło
mi się kupić od przygodnego
pirata, co wracał z
peruwiańskiego brzegu. Podobno
służyła do pogańskich
religijnych procederów. Skoro ta
maszkara podoba się waszej
wysokości, wstydziłbym się,
gdyby odtąd stała na moim stole.
Jeśli łaska, to po tej skromnej
uczcie, na której ku radości
całego mego domu goszczę tak
dostojnego gościa, sługa mój
odniesie to cudactwo do
mieszkania waszej wysokości.
Książę niby to wzbraniał się,
ale zdradził go uśmiech
zadowolenia. W rozjaśnionej
twarzy widać było radość
zbieracza, uszczęśliwionego
posiadaniem tak cennego nabytku.
- Wiele sztuk do tej podobnych
znalazłoby się Tu i ówdzie na
fazendach hiszpańskich, choć co
im tylko w ręce wpadnie, na
srebro przetapiają. - Stauhouver
nachylił się poufnie do ucha
wielkorządcy. - Niestety, nasz
dotychczasowy dowódca, jak już
waszej wysokości mówiłem, łupem
się brzydzi i wszystko u wrogów
pozostawia nietknięte.
- Pułkownik Artischau, wszyscy
mi to mówili, żołnierz prawy...
- Broń Boże, bym jego
uczciwość kwestionował, ale zbyt
łaskawy dla pobitych. Bywa
nawet, że czasem surowszy dla
swoich niż dla Brazylian.
- Ciekaw jestem pierwszego z
nim spotkania, choć jeśli mnie
pamięć nie myli, raz go
przelotnie widziałem w
Amsterdamie. Szkoda, że nie
przybył na moje powitanie i na
dzisiejszą ucztę. Przy winie
łatwiej poznałbym cnoty tak
dzielnego rycerza.
- Gdybyśmy nawet z samego rana
posłali po niego barkę, nie
zdążyłaby go zawiadomić. Zwykle
on w polu, w kwaterze nie zawsze
go można zastać. Poza tym
Recifu, jak i narad z nami nie
lubi...
- Żołnierz, to jasne...
Trochę zdziwiła Stauhouvera
pewna przekorność księcia. W
Amsterdamie o wiele bardziej
skwapliwie słuchał wszelkich
uwag o Arciszewskim.
Radca pomyślał, że zbyt głośno
wypowiada swe słowa i może to
krępuje księcia. Ściszył głos:
- Dzielności pułkownika i jego
wielkich cnót nikt by nie
ośmielił się podawać w
wątpliwość. Tylko że charakter
ma ten człek wielce przykry, a
przy rządzeniu zdobytym krajem
nastręcza sporo kłopotu. -
Zniżył głos do całkowitego
szeptu: - Człowiek to zresztą
małego urodzenia i zbyt
awanturniczej przeszłości.
Książę odpowiedział
półgębkiem.
- Pamiętam, coś mówił jeszcze
w Amsterdamie, od jakiegoś
mnicha posłyszawszy. Podobne
relacje jeszcze skądinąd do mnie
doszły. Ale wasza dostojność
trochę nieostrożny. Kto to jest
ten pucołowaty jegomość, co nam
się tak uważnie przygląda?
Stauhouver wydął
bagatelizująco wargi.
- Członek Rady, Carpentier.
Człowiek mało tu wpływowy i dość
tępy. Wielki zwolennik
pułkownika...
- Ano właśnie...
Książę przyjął bardziej
swobodną postawę, bo już zbyt
długo gawędzili półgłosem, i
podniósł kielich.
- Mówimy tu z jego
dostojnością o pułkowniku
Artischau, żałując wielce, że go
nie ma między nami. Wielka
chwała tego męża znana w całej
Holandii i dlatego, choć
nieobecny, wypijmy,
dostojnoście, jego zdrowie.
Pułkownik Artischau niech żyje!
- Niech żyje! - powtórzył cały
stół.
Stauhouver przeczekał gwar i
teraz on podniósł kubek.
- Wypiliśmy zdrowie naszego
dzielnego pułkownika, którym
szczyci się Brazylia. Ale dzięki
łaskawości jaśnie oświeconego
księcia de Nassau, który raczył
do nas przybyć, przychodzi pora
nowej chwały Kompanii, nowego
rozkwitu ziem holenderskich w
Indii Amerykańskiej. Niech żyje
jego książęca mość, nasz
gubernator, wódz znamienity! -
Stauhouver po raz drugi już
dzisiaj wznosił toast na cześć
księcia de Nassau.
Wiwatowano, książę dziękował,
odpowiadał tkliwym uśmiechem
każdej napotkanej oczyma twarzy.
Zataczał kielichem półkola nad
stołem, by okazać gest
wielkodusznego pana. Nie wstając
odpowiadał:
- W ręce boskiej i w
dzielności naszego oręża cała
przyszłość moich i waszych
rządów. Bóg mi świadkiem, że
przybyłem z nadzieją poszerzenia
granic naszych posiadłości.
Musimy iść na północ i na
południe, pod Sao Salvador, nad
Rio de la Plata.
- Hic est argenteus fluvius! -
krzyknął podchmielony już
geograf jego wysokości.
Znów brzęknęły kielichy.
Potrącali się nimi na pomyślność
dworzanie i pastor, lekarze i
dwaj bracia Pizonowie, admirał
Lichthardt i jego przyboczni
kapitanowie.
Powstała taka wrzawa, że
Stauhouver mógł bez sznurowania
ust wrócić do poufnej rozmowy z
księciem.
- Wasza książęca mość wymienił
przed chwilą Sao Salvador, owo
mocne gniazdo
hiszpańsko_portugalskie. Otóż
moim obowiązkiem uprzedzić, że
Artischau będzie odradzał tę
wyprawę.
- O, coś nowego! Dlaczegóż to?
- Zawsze był jej przeciwny, a
teraz tym bardziej. Nie będzie
chciał dzielić sławy nawet z tak
wielkim, jak wasza dostojność,
wojownikiem.
Po twarzy księcia Maurycego
przebiegł uśmiech lekceważenia.
Dostrzegł go uszczęśliwiony
Stauhouver, więc jeszcze raz
podsycił słowem:
- Mówię z całym przekonaniem,
że to butny i nader trudny
człowiek.
Książę zdawał się być już
znudzony.
- Nie pomnisz, radco, że co
innego książę domu orańskiego,
co innego szlachcic małego rodu,
i to wygnany ze swego kraju.
Głośno o nim w tej chwili w
Amsterdamie i nawet drukują, jak
wiesz, foliały, ale nie zrówna
go to z przedstawicielem
wysokiego rodu. Nie wyobrażam
sobie, by pułkownik Artischau o
tym nie pamiętał i w czymkolwiek
sprzeciwiał się mojej woli.
Zresztą, drogi radco, nie tylko
dziś będziemy mieli sposobność
mówić o tym wszystkim. Wiesz,
jak wielce cenię twoją znajomość
tutejszych stosunków.
Stauhouver aż się zachłysnął z
radości.
- Wasza książęca mość! Od tej
chwili jeszcze większy mój
szacunek dla tak życzliwego
pana.
Rozdział XVIII
Dopiero w tydzień potem odbyło
się spotkanie pułkownika z
wielkorządcą. Arciszewski
dowiedziawszy się o mianowaniu
księcia de Nassau na stanowisko,
którego on godny się uważał,
popadł w gorycz do całego
świata. Podzielali jego zawód i
oficerowie, choć wstrzymywał się
przed nimi od oznak
niezadowolenia. Zaproszony do
Recifu, nie kwapił się z
wyjazdem, by bodaj w
opieszałości na wezwanie mieć
nieco satysfakcji.
- Nie myliłem się - mówił do
Hindersona żegnając się z nim na
pokładzie barki, którą wybierał
się do stolicy kolonii. -
Stauhouver nie na darmo siedział
tyle miesięcy w Amsterdamie.
Pełno go tam było w Radzie
Dziewiętnastu, w Izbie Mozy i
Middelbourgu, bo wszędzie ma
swoich popleczników. Z góry
wiedziałem, że nie w mojej
sprawie on tam pojechał.
- Pozostaje nam siedzieć po
staremu w puszczy i czekać na
łaskawe transporty - przytakiwał
major.
- Niedoczekanie ich, bym się
tak męczył jak dotychczas, mając
coraz więcej nad sobą
zwierzchników.
Gdy po niedługiej podróży
morskiej schodził na ląd w
Recifie, książę de Nassau
powitał go z nieoczekiwaną
serdecznością. Nie tylko
Stauhouver, ale i życzliwi
Arciszewskiemu członkowie Rady,
jak Carpentier, Bodeherius,
Morthamer, dziwili się honorom,
jakie wielkorządca oddawał
pułkownikowi. Stanąwszy przed
frontem swoich nowo przybyłych
oddziałów książę Maurycy
wygłosił mowę pochwalną na cześć
Arciszewskiego. Oświadczył w
niej imieniem Stanów Generalnych
i Kompanii, że obejmując władzę
nad zdobytymi ziemiami uważa za
swój pierwszy obowiązek uczcić
pułkownika Artischau
wzniesieniem obelisku_pomnika na
rynku Recifu, by pamięć wielkich
jego zwycięstw trwała tu przez
następne pokolenia.
Krzysztofa, choć tu zjechał
zły i chmurny, zjednało z
miejsca wielkoduszne zachowanie
się gubernatora. Sprawdzało się,
co słyszał o nim przed laty,
kiedy był jeszcze w Amsterdamie,
że to człowiek wielkich manier,
ceniący wprawdzie osobiste
dostojeństwo, ale nie tępy
pyszałek, jakich wielu,
podobnych synom magnackich rodów
w Polsce, było i w Holandii. Nie
chcąc pozostawać dłużnym, w
pięknej, choć po żołniersku
zwięzłej mowie oddał i on honory
wielkorządcy, wychwalał przed
wojskiem ród Nassauczyków i
dotychczasowe, znane mu, bojowe
zasługi księcia Maurycego. Na
ostatek wzniósł okrzyk na cześć
gubernatora.
Stauhouver, oczekujący innego
spotkania obu wodzów, stał za
księciem osowiały, a już popadł
w całkiem zły humor, gdy tego
jeszcze dnia Maurycy de Nassau
zaprosił Arciszewskiego na
poufną rozmowę w cztery oczy.
Obaj dowódcy zasiedli w bogato
urządzonym skrzydle gmachu Rady,
które oddano na mieszkanie
wielkorządcy do czasu
wzniesienia gubernatorskiego
pałacu.
Książę częstując Krzysztofa
przywiezionym przez siebie
starym tokajem mówił:
- Pułkowniku Artischau,
wszystko, com mówił przed
rycerstwem na rynku, nie tylko z
obowiązku poszło, ale i z serca.
Kompania, jak i naród
holenderski doceniają zasługi
tak zacnego dowódcy.
- Zaszczyt to dla mnie wielki.
- Przysłano mnie tutaj jako
generalnego gubernatora, byśmy
razem z waszą dostojnością
utrwalili władzę holenderską w
Brazylii. Nie samym wszakże
odtąd orężem należy nam tutaj
działać; moje zadania są
rozliczne i wszechstronne. Nie
jedno już o stosunkach w
Brazylii słyszałem w Amsterdamie
na Radzie Dziewiętnastu, sporo
dowiedziałem się i tutaj w
pierwszych dniach pobytu, ale
dopiero twoje zdanie, żołnierza
i dowódcy, będzie dla mnie
najcenniejsze. - Zrobił gest
wielkiej elegancji. - Nie
wierzę, by mi kupcy mogli
powiedzieć rzeczy ciekawsze niż
żołnierz i dowódca, zwycięzca
wojsk hiszpańsko_portugalskich.
- Wielce pochlebne to dla mnie
słowa, wasza wysokość. -
Arciszewski nabierał coraz
większego serca do rozmówcy.
Maurycy nalewał wciąż tokaja.
- W tej chwili ciekaw jestem
innych spraw, dotyczących
kolonii, zwłaszcza że wasza
dostojność, jak wiem, nie zawsze
ma to samo zdanie co przemyślni
i ruchliwi kupcy naszej
Kompanii, członkowie Rady. O
wojskowych jednak sprawach
będziemy mieli czas i później
porozmawiać, zresztą pułkownik
ma tu nade mną przewagę
doświadczenia, więc nie myślę
robić zamieszania w dowodzeniu.
I to spodobało się
Krzysztofowi. Zaczął tedy dość
szeroko rozprawiać. Mówił o
ziemi brazylijskiej, o jej
bogactwie, wiecznych tu troskach
i kłopotach. Znał dobrze kraj,
bo dotknął stopą tylu zdobytych
przez siebie prowincji - Dergipe
del Rey, Itamarica, Paraiba, Rio
Grande, Siara i Pernambuco z
Olindą i Recifem, których wieże
i port widać było w tej chwili
przez okna gubernatorskiej
świetlicy.
- Najbogatsze to, wasza
wysokość, ziemie brazylijskie.
Sama kapitania Pernambuco
posiada około dwustu czynnych
cukrowni. Wielkie to już
bogactwo, dostarczające Kompanii
około trzystu tysięcy florenów.
Gdyby nie ustawiczne wojny,
jakie nas dotychczas nękały,
można by znacznie powiększyć
plantacje trzciny cukrowej,
budować nowe cukrownie, z
których byłby wielki pożytek i
dla Holandii, i dla
brazylijskiego kraju. Cóż, kiedy
brak ludzi, a ci, co tu są, nie
bardzo ku pracy chętni, nawet z
plantacji uciekają.
- W czymże tego przyczyna?
- Jak wasza wysokość zapewne
wie, bo z człowiekiem światłym
mam do czynienia, ludność tu
różnoraka. Bodaj nigdzie na
świecie nie ma takiej
mieszaniny, istna wieża Babel.
Portugalczycy i Indianie,
Hiszpanie i Holendrzy, Murzyni i
mieszańców co niemiara.
Indiańskich szczepów tyle, że
się trudno w nich rozeznać, bo i
ludy Ges i Tupi, Tupajosi i
Tupinambasi, na pozór wszyscy
sobie podobni, a w istocie o
innych obyczajach, innych
bóstwach, a zwłaszcza języku.
Wśród ludzi białych znaczna
część różnowierców uciekłych
przed prześladowaniami z
ojczystych krajów europejskich,
a przy tym cała zgraja
przybyłych tu chciwców,
handlarzy, szarlatanów,
oszustów, ludzi żądnych nie
chwały, lecz łupu. Niektórzy,
doszedłszy nieprawnie do
wielkich majątków, panoszą się
rozbuchani, inni staczają się w
dół, niczego nie widząc poza
dżinem, który tu spustoszenie
robi i wśród ludności
indiańskiej, bo przede wszystkim
picia gorzałki ją nauczono.
Przywieziono im dżin i choroby,
obudzono w nich chciwość na
widok krążka złota. Od tego
przyjezdnego motłochu uczą się
nie cnót, ale zbrodni.
Dorobkiewicze, czując za sobą
poparcie niektórych członków
Rady Kompanii, uważają ziemię
brazylijską za miejsce
nieograniczonego rabunku.
Żołnierza swego pilnuję i
niczego mu tknąć nie pozwalam,
bo nie po to pędzimy stąd
barbarzyńców hiszpańskich i
portugalskich, by tak samo jak
oni postępować. Tymczasem co
dnia dzieją się tu łajdactwa nie
chwałę, ale hańbę przynoszące
Kompanii Westindyjskiej.
Książę skupiał uważnie wzrok
na ogorzałej twarzy pułkownika,
śledził nie tylko słowa, ale
nawet każdy grymas jego ust czy
policzków. Ten żołnierz mówił z
serca, z przekonaniem, bez
cienia obłudy. Więc gubernator
dolewał wina, sam także wychylał
kubek i słuchał z jeszcze
większą uwagą.
- Indianie to lud wolny tej
ziemi, a nasi kupcy i wielcy
plantatorzy zapędzają ich na
siłę w niewolę, robią z nich
nędzne chłopstwo wprzęgane do
jarzma na modłę obyczaju w
ojczyźnie. Bywa więc, że
zbuntowani palą fazendy i
uciekają w puszczę. Choć według
naszego prawa wolnymi są, łapie
się ich potajemnie i zaczyna się
już handlować jak bydłem. Sam
przyłapałem kiedyś transport
niewolników sprzedany do Rio
Grande przez wysokich dygnitarzy
z Recifu. Na niektórych
plantacjach urzędnicy konfiskują
bezprawnie cukier, a na dodatek,
kontyngentów tych nie widzi ani
żołnierz, ani mieszczanin w
osiedlach. Tam, gdzie nie ma
mojego żołnierza w pobliżu,
zajeżdża niekiedy na dawne
portugalskie dwory, już nam
sprzyjające, uzbrojona służba co
chytrzejszych dostojników,
rabuje żywność, meble, srebra
wszelakie, których tu sporo bywa
w dawniejszych posiadłościach.
Wasza dostojność raczy popatrzyć
choćby przez to okno. Niektóre z
tych oto okazałych domów i
pałaców zbudowano nie za własne
pieniądze, ale z okradania
mieszkańców i skarbu
państwowego. Żołnierz mój często
głoduje, a jednocześnie rosną
bogactwa handlarzy, celników i
diabli wiedzą jakich
pośredników, krewniaków i
pociotków wyższych urzędników.
Wasza wysokość musi tu wiele
zmienić, śledztwo trzeba by
wszcząć przeciw znacznym nawet
personom.
Książę słuchał, wstrzymywał
się na razie od wypowiedzenia
swego zdania. Dowiadywał się
istotnie rzeczy niezwykłych, o
których nic dotąd nie wiedział.
Nie tak różowo wyglądały
stosunki w kolonii, jak mu
mówiono w Amsterdamie, jak
zwłaszcza słyszał od radcy
Stauhouvera.
- Buduje się tylko domy
bogaczy w Recifie - mówił dalej
Krzysztof - a w innych
kapitaniach i miastach wszystko
po staremu. O umocnieniu kraju
Rada nie che myśleć, żałując na
to grosza, a przecie, choć
niedawno rozgromiłem armię de
Roxasa i Albuquerque'a, co
będzie, gdy nowe tu zjadą
hiszpańskie załogi? Radziłbym
wzmocnić fortami Porto Francisco
i Rio San Francisco, zbudować
drogi i forty przy rzece
Mesiguappe. Wtedy może
spokojniej pod naszą opieką
rozwijać się prowincja Rio
Grande.
Podniecony Krzysztof mówił
coraz goręcej, roztaczał własne
plany uporządkowania kraju, nad
którymi z dawna przemyśliwał,
ale sam ich nie mógł w życie
wprowadzać.
- A Sao Salvador? - zapytał
nagle książę Maurycy słysząc, że
Krzysztof zbacza na sprawy
wojenne.
- Sao Salvador twierdza to
silna i w znacznej od nas
odległości. Nie kusiłem się
dotąd o jej zdobycie, bo tylko
przy ścisłym współdziałaniu
wojsk lądowych i floty można by
jej popróbować. A tymczasem tego
tu brak, proszę waszej
wysokości. Piechur sobie, a
żeglarz sobie. Poza tym, choć
żołnierzem jestem, wydaje mi
się, że naprzód trzeba
uporządkować prawa i wolności
tutejszych ludów, zjednać je dla
władzy holenderskiej. Tą bronią
więcej można zdziałać niż
ustawicznym strzelaniem z
muszkietów. Koniec końców o
Brazylię chodzi...
Podniecony nie dostrzegł, jak
po twarzy Maurycego przebiegał w
tej chwili ledwie dostrzegalny
uśmiech. Księciu przypomniały
się bowiem niedawne słowa
Stauhouvera. Artischau miał
istotnie całkiem niezwykłe
spojrzenie na sprawy
brazylijskie. Z większą gorączką
mówił o potrzebach ludności
brazylijskiej niż o interesach
holenderskich. Może w wielu
swych wywodach miał zdrowy sąd o
potrzebach kolonii, ale jeśli na
przykład chodzi o wyprawę pod
Sao Salvador?
"Przecież w tamtym kierunku -
myślał książę - należało
poszerzać władzę Holandii."
Mimo wahań, w co wierzyć, a
czemu nie ufać w słowach
Arciszewskiego, chciał jak
najwięcej od niego posłyszeć.
- Nader cenne są to relacje,
choć od niektórych uszy puchną.
Gdy się rozejrzę w kraju,
przyjdzie czas jeszcze o tym i
owym nieraz porozmawiać i
zasięgnąć rady waszej
dostojności. Jedna wszakże rzecz
w tej chwili najbardziej mnie
niepokoi, bo o tym ani słowa nie
wspomniano mi w Amsterdamie. Że
grabieże bywają, tom się nie
dziś narodził, by się dziwić.
Ale mówiłeś tu, pułkowniku, że
nawet dygnitarze miejscowi
patronują tym niecnościom, sami
uprawiają liche procedery i
rabują grosz państwowy. Któż to
był taki najbardziej chytry i
łapczywy?
- Wielu jest, proszę waszej
wysokości... - Krzysztof
odpowiedział wymijająco.
Książę odkrył przyczynę tej
wstrzemięźliwości.
"Nie tak niezręczny, jak
sądziłem - pomyślał, nie chce tu
mieszać nazwisk, bo mi jeszcze
nie ufa."
Skierował więc rozmowę na
temat radców rządowych.
Wychwalał ich po kolei, jakoby
ich już dobrze poznawszy,
wreszcie dotarł do Stauhouvera.
- Uderzyła mnie postać
komisarza od spraw wojskowych.
Wydaje mi się, że to zdolna i
dzielna persona Kompanii. O ile
wiem, dzięki niemu udało się
zdobyć twierdzę Arrayal, od
czego zaczęły się dalsze
zwycięstwa, a choćby ów
wspaniały sukces waszej
dostojności nad Don Louisem de
Roxas.
Mówiąc to śledził uważnie, jak
Arciszewskiemu napływa fala krwi
do twarzy. Nie uszło też uwagi
jego wysokości, że palce
pułkownika ściskały teraz z całą
mocą złotą podstawą kielicha.
- Wasza wysokość, słów w
ustach brak, by wyrazić
oburzenie. To, co słyszę, wprost
nie do wiary. Stauhouver zdobył
Arrayal? Czy już zgłupieli w
Amsterdamie?
- Z palca nie wyssałem.
Przywiozłem tu zresztą kilka
druków wydanych ostatnio w
Amsterdamie, w których o tobie,
pułkowniku, jest wiele miłego.
Dobrze, że przypadek o tym
przypomniał...
Podszedł do drugiego stołu i
przeglądał leżące tam księgi,
odwracał skrupulatnie kartki.
Gest, z jakim dotykał
drukowanych stronic, był czuły i
pieściwy. W ten sposób mógł
trzymać w ręce drukowany foliał
tylko człowiek zamiłowany w
lekturze.
- Proszę, choćby ten ustęp o
oblężeniu Arrayalu, nader
zresztą ciekawy.
Krzysztof brał książkę z jego
rąk podniecony, ale i z wyraźnym
wzruszeniem. Nie czytywał tu
żadnych dzieł, bo skąd je było
wziąć na pustkowiach nowo
zdobytej ziemi. Obok tedy
zaprawionej goryczą ciekawości
rodziło się na jego twarzy także
i uczucie podziwu. Jakże
skrzętni ci Holendrzy, naród
troskliwy o swe dzieje. Z jakim
pośpiechem wydają druki nawet o
tak dalekich bojach.
Myśl ta odbiegła go, gdy
zaczął przebiegać drukowane
wiersze. To uśmiechał się
zjadliwie, to szarpał nerwowo
mięśniami policzków, jakby
odczuwając nawet fizyczne
ukłucie na widok czytanej
treści. Nie do wiary było, nie
do wiary! Jak wół przecież
napisane, że Stauhouver tyle dał
z siebie dzielności i rozwagi
przy oblężeniu Arrayalu, że
zmusił twierdzę do poddania się.
Uderzył dłonią w karty
książki.
- Czytać nie można. Same tu
niecności i łgarstwa. "W tych
pismach wspomniano o mnie jakby
o zbytecznym jakimś przydatku.
Owoce wszystkich moich usiłowań
przypisano osobistości, która
mając jedynie nadzór nad
żywnością oprócz tego w żadnej
sprawie nie miała udziału.
Sądzę, że ani dalekie podróże,
ani wierna służba, ani ciągłe
poświęcenie nie mogą ustalić
sławy mojej, dla której wszystko
poświęciłem."
- Tak nie mów, pułkowniku,
sława twoja wielka i doceniona.
Krzysztof był zbyt wzburzony,
by na to odpowiedzieć. Jeszcze
bolały przeczytane słowa. Jakże
niewdzięczni ludzie! Więcej tu o
Stauhouverze nie tylko dlatego,
że sam nałgał, ale że Holendrzy
skwapliwsi widzieć zasługi po
stronie swych rodaków niż u
obcego im pochodzeniem dowódcy.
"Kłamstwo, jedno kłamstwo!" -
powtarzał w duchu. - Nie
rozumiem, proszę waszej
wysokości, jakim prawem drukuje
się tak fałszywe relacje?
Przypisuje się chwałę
człowiekowi, który tu znany ze
swych nieprawości.
- Nieprawości? Ależ, wasza
dostojność... - podsycał książę.
- Nie zwykłem ja ludzi poza
oczami oskarżać, ale skoro on na
łgarstwie jedzie, niechże prawdą
za kłamstwa odpłacę. To jego
dostojność Stauhouver przez
swych naganiaczy zaczyna
prowadzić handel niewolnym
ludem, jego to właśnie
nielegalne transporty mąki i
cukru przechwycili moi
żołnierze. Jeśli ludzie tego
pokroju będą zasiadali w Radzie
Kompanii, nie do rozkwitu, ale
ku zgubie powiedziemy Brazylię.
Nie będzie różnicy między nami a
Hiszpanami.
Wstrzymał się, by więcej nie
powiedzieć. Bo jakże tu wyżalać
się ze wszystkiego przed nowym
wielkorządcą? Jeszcze pomyśli,
że to on spodziewał się
nominacji na gubernatora
kolonii. Ale któż, u licha,
lepiej od niego zna ten
nieszczęsny kraj? Może kupcy i
bankierzy w Amsterdamie? Gdyby
miał pełniejszą, a nie tylko
wojskową władzę, pokazałby, co
należy zmienić w Brazylii. Wtedy
przede wszystkim nie zagrzałby
miejsca w Radzie Stauhouver ani
jemu podobni, choćby mieli za
sobą nie wiadomo jakich
amsterdamskich bankierów.
Niecność byłaby sądzona jako
niecność.
Na twarzy księcia nie drgnął
ani jeden muskuł. Maurycy de
Nassau z lodowatym spokojem
śledził wzburzenie pułkownika.
"Porywczy, choć prawdomówny
człowiek - myślał - słusznie
mówili, że w boju nieustraszony,
ale do żadnej polityki
niezdolny. Każda myśl jego
przejrzysta i prosta."
Uchwyciwszy ten rys charakteru
u rozmówcy, doznał rozbrajającej
ulgi. Odczuł nieprawdopodobną
wyższość nad siedzącym naprzeciw
niego żołnierzem. Mówili, że
Artischau trudny do posłuchu, to
od razu widać. I że ciężki do
współpracy, ale to już wielka
przesada. Po jednej rozmowie
można poznać, że łatwiej go
zgryźć niż orzech. Bieg każdej
jego myśli bardziej równy w
locie niż promień lecącej
strzały. Ma to pewnie przyczynę
w jego dość nędznym urodzeniu i
w tej ariańskiej wierze, religii
prostaków chcących przewracać
porządek świata na modłę
Ewangelii.
Uśmiechnął się beztrosko,
nalał wina w kielichy gestem
dostojniejszym niż przedtem,
bardziej pańskim.
- Wiedziałem, drogi
pułkowniku, że trzeba mi od
rozmowy z tobą zaczynać rządy w
Brazylii. Otwarłeś mi oczy na
wiele spraw, przemyślę wszystko,
bo z rozwagą należy mi działać.
Niestety, ja też jestem zależny
od Rady w Recifie, choć mi dano
w niej głos podwójny. Będę miał
oczywiście na oku i radcę
Stauhouvera, tylko widzi mi się,
powiem w zaufaniu, że z nim nie
taka prosta sprawa. No tak... -
niby to się zamyślił - nie
możemy tu rządzić jak Hiszpanie,
nasze nieszczęście ich
naśladować...
Wyciągnął do Krzysztofa rękę.
- Dziękuję waszej dostojności,
z całego serca dziękuję. Od dziś
będziemy obaj dzielić troski i
trudy wojenne. Pilno mi tedy
dowiedzieć się, jak rozstawione
w tej chwili wojska nam
przeciwne, jakie są jeszcze
załogi nieprzyjacielskie i co
nam przedsięwziąć wypada.
Od tej chwili pogrążyli się
obaj w mapach. W miarę jak
wybiegał z ust Arciszewskiego
wartki, żołnierski tok słowa,
zapalał się i książę de Nassau,
zdjąwszy z siebie skórę
polityka. Słuchał z coraz
większym podziwem i myślał:
"Zastanawiające. Byłem pewny,
że mnie od pierwszego spotkania
znienawidzi jako nowego
gubernatora i swego dowódcę, bo
pewnie różne miał tu nadzieje, a
tymczasem już widzę w jego
oczach wierność i rodzące się
przywiązanie. Polityk do
niczego, ale dowódca i żołnierz
przedniej wagi. Nie wiem, co
pocznę z tym człowiekiem, bo
mimo wszystko wielce on cenny
dla Holandii."
Rozdział XIX
Arciszewski wrócił do swego
obozu nad rzeką Serinhaim z
sercem o wiele lżejszym niż to,
które ciążyło w piersiach, gdy
płynął na spotkanie z księciem
Maurycym. Wbrew przewidywaniom
znalazł w wielkorządcy nader
miłego i życzliwego sobie
człowieka. Ujęła go rycerska
postać księcia, miękkość jego
obejścia i honory, jakie de
Nassau okazał swemu gościowi.
Pierwsze miesiące władzy
nowego gubernatora upłynęły w
obopólnej zgodzie dowódców.
Maurycy pozostawiał
Arciszewskiemu niezależne jak
przedtem dowództwo podległych mu
wojsk i nawet zdawał się słuchać
jego rad. Zgodne współżycie obu
dowódców przysporzyło Holendrom
nowych sukcesów. Gdy książę de
Nassau podszedł pod mury nie
zdobytego dotąd Porto Calvo,
Arciszewski wylądował ze swymi
oddziałami pod Barra Grande, by
ułatwić wielkorządcy atak na
twierdzę. Krzysztof bił oddziały
hrabiego Bagnuola nad brzegami
rzeki Una, a książę Maurycy
rozpoczynał szturm na mury
twierdzy, by zmusić gubernatora
Porto Calvo, Miguela Gilersona,
do poddania miasta. Po piętnastu
dniach oblężenia de Nassau
wchodził w mury Porto Calvo, a
niestrudzona piechota
Arciszewskiego pędziła w puszczy
rozbite roty
hiszpańsko_portugalskie.
Każdy dzień przynosił
uszczerbki w wojsku hiszpańskim.
Oczyszczała się z wroga
prowincja Pernambuco, która
odtąd miała stać się przedmiotem
szczególnej troski wielkorządcy.
De Nassau, spokojny o wojskowe
bezpieczeństwo kraju,
rozpoczynał swoje
administracyjne rządy. Odbywał
narady z budowniczym Piotrem
Posto, planował nowe miasto
naprzeciw Recifu. Rozkazał
burzyć starą Olindę, a z jej
murów wznosić pierwsze budowle
nowego osiedla, które miało
przyjąć od niego imię
Mauritstadt. To znów przywoływał
przyrodnika Pizona z Leydy i
radził z nim, w jaki to
najszybszy i najbardziej
malowniczy sposób otoczyć nową
dzielnicę wymyślnymi parkami,
szpalerami palm, alejami drzew
cytrynowych i pomarańczowych.
Przesiadywał w towarzystwie
architekta Piotra Posto i jego
brata, artysty malarza
Franciszka Posto, kreślił z nim
plany pałaców, ich wnętrz i
luksusowych urządzeń, by stolica
kolonii nie wstydziła się swych
budowli przed macierzystym
Amsterdamem.
Nie minęło kilka miesięcy, gdy
robotnicy wszelkiej maści, biali
i czerwoni, Mulaci i Metysi,
Indianie i Murzyni, spędzeni z
lasów i z plantacji, zaczęli
burzyć mury Olindy, staczać
ciosane kamienie, by jak
najprędzej szły w górę dwa
pałace jego wysokości. Mury
jednego rosły wśród owych co
dopiero wyznaczonych, a już
sadzonych przez pracowitego
Pizona alej pomarańczowych. Nie
byle jaka przecież miała to być
rezydencja, gmach potężny, o
dwóch rozległych skrzydłach. I
dwie planowano na niej wieże,
strzelające w niebo na chwałę
wielkorządcy.
Jedna z turm miała być
czatownią, strażującą nad
Recifem i okolicą, drugiej
wyznaczono rolę latarni
morskiej, która by nocą witała
zawijające do portu coraz
liczniejsze statki holenderskie,
dowożące żołnierza, niewolników
murzyńskich z Afryki,
świecidełka dla dzikich i
marmury dla świetlic jego
wysokości.
Zaledwie mury pałacu Vriborg
zaczęły się wznosić ponad piach
przybrzeżny, zapobiegliwy
budowniczy książę Maurycy kazał
rzucać most z Recifu w stronę
Capibariby, by rozszerzać miasto
i wznosić drugi pałac książęcy -
Boa Vista.
Rosło miasto; wzdłuż
wyznaczonych szlaków ustawiały
się coraz nowe budowle kupców,
właścicieli statków, inżynierów
rozbudowujących warsztaty
okrętowe, jak i wielkich
plantatorów. Każdy z nich chciał
mieć nie tylko szereg fazend i
niezmierzone obszary plantacji,
ale i reprezentacyjny dom w
stolicy. Powstawały przedmieścia
pełne magazynów i składów, port
błyszczał rufami coraz większych
i coraz ładowniejszych statków,
jak przystało na flotę
ogarniającą już pół świata swymi
handlowymi liniami.
A pułkownik Artischau tropił
po staremu w puszczy niedobitki
wojsk hiszpańskich, szukał
brodów, wycinał drogi w lasach,
stawiał forty i czekał na
transporty żywności. Wieczorami
siadywał wśród grona swych
oficerów. Obcierali pot ze
skroni, narzekali na nowe i
stare niewygody, wierząc jednak
nadal niezłomnie, że służą
dobrej sprawie - początkom nowej
Brazylii pod rządami
Nassauskiego domu.
Krzysztof nie tylko wierzył w
swoją misję wyzwalania kraju
spod barbarzyńskiego jarzma
wojsk króla Filipa, ale ją
niezłomnie urzeczywistniał.
Pędził hrabiego Bagnuola, brał w
niewolę jego Indian, rozbrajał
ich i puszczał wolno, nakazując
powrót na fazendy, lub patrząc
przez palce, jeśli woleli
powrót na łono puszczy. Po
staremu przepędzał urzędników z
Recifu ściągających z ludności
kontyngenty zboża i cukru,
rozstrzeliwał dla przykładu
prowodyrów band rabunkowych, a
nawet własnych żołnierzy, jeśli
się odważyli grabić fazendy i
niepokoić wsie brazylijskie.
Toteż coraz goręcej witano go
w zdobytych osiedlach czy
zabezpieczonych od rozboju
wioskach brazylijskich. Imię
pułkownika Artischau, tak
straszne dla dowódców i
muszkieterów Albuquerque'a i
Bagnuola, inaczej brzmiało w
ustach wyzwolonej z
hiszpańskiego ucisku ludności.
Powtarzano je z czcią i
serdecznością. Wolno puszczani
palmierzy głosili coraz szerzej
wielkoduszność pułkownika,
widząc w jego osobie i orężu
ochronę przed bezprawiem i
wyzyskiem.
Krzysztof pędził tu nadal
życie niestrudzone. Przemierzał
uciążliwe szlaki od Recifu po
Barra Grande, wzdłuż rzeki Una i
Serinhaim, od Peripuera po St.
Agostino nad wodami San
Francisco i Zatoki Wszystkich
Świętych, by pilnować porządku i
spokojnego snu Brazylii
wyzwolonej spod władzy
hiszpańskiej. Co pewien czas
zdawał gubernatorowi sprawę ze
swych działań i osiągnięć,
ciesząc się w duchu, że i książę
Maurycy rządzi surowo,
bezwzględną ręką, nie licząc się
z rozbuchanymi radcami Kompanii.
Gubernator bowiem tępił zrazu
handel niewolnikami, potwierdzał
wszelkie decyzje Arciszewskiego,
jeśli chodziło o ochronę
ludności, nie utrudniał mu
dowództwa poświęciwszy swój czas
na budowę mostów i pałaców w
Recifie.
Atoli w połowie roku zaczęły
się pojawiać coraz częstsze
oznaki dawnego bezprawia.
Patrolujące nad brzegami
oddziały Arciszewskiego
przynosiły niezwykłe meldunki.
Raz stawał przed nim
Christians i mówił:
- Uchwyciłem transport
uwięzionych Indian i rozpuściłem
ich wolno.
- Ilu ich było?
- Ponad setka ludzi. Mieli być
następnego dnia wysłani statkiem
kapitana Poena do Gojany.
- Czyje w tym ręce?
- Wiadomo, wasza dostojność,
krewni Stauhouvera.
- Niesłychane! Na nowo się
panoszą. Trzeba nam donieść o
tym księciu Maurycemu.
- Kiedy z tym właśnie cały
kłopot. Żołnierze prowadzący
transport wyznali, że są z
oddziałów księcia de Nassau.
Rozbroiłem ich i puściłem wolno.
Jeśli Opatrzność przeprowadzi
ich przez puszczę, opowiedzą
sami w Recifie, co ich spotkało.
- Nie wierzę, by tę eskortę
dano za wiedzą księcia -
zaprzeczył Krzysztof, bez
wielkiego jednak przekonania.
Innym razem porucznik
Fernandez przyjechał na
spienionym koniu.
- Wasza dostojność, podeszło
pod moje warty dwóch Murzynów
dawnych naszych jeńców,
zwolnionych dzięki waszej
łaskawości. Zostali schwyceni
przez załogę admirała
Lichthardta i sprzedani na
plantację Witkinsa.
Nie minęło dwa tygodnie, gdy
znowu Foultons schwycił
transport cukru skradzionego w
magazynach Kompanii pod Barra
Grande.
- Musiałem stoczyć niemal
formalną bitwę z ochroną
przemytu, bo wzbraniali się
oddać ładunek. Urzędnika, który
mi ranił muszkietera, kazałem
powiesić na gałęzi.
Zdarzyło się, że podeszli pod
obóz wysłańcy ludności
zasiedziałej już od lat w
Brazylii i prosili pułkownika o
pomoc i ochronę przed nadmiernym
kontyngentem, jaki chciał z ich
wsi zedrzeć rabunkowy oddział
egzekucyjny, nie wiadomo przez
kogo nasłany.
- Gdyśmy wzbraniali się dać,
puścili z dymem trzy zagrody.
Ratuj, wasza dostojność, bo
przyjdą i wszystko nam spalą.
Krzysztof klął, oburzony na
nową samowładzę dygnitarzy z
Recifu. Dziwiąc się
niepomiernie, jak to wszystko
może się dziać pod okiem tak
wielkodusznego gubernatora, brał
swój niewielki oddział konnicy,
dopędzał rabującą bandę,
zawracał konie i wozy, oddawał
zrabowane zboże zrozpaczonym
Brazylianom.
Wróciwszy do obozu pisał
raporty do gubernatora i biadał
przed oficerami:
- Nic nie rozumiem, zaczyna
się po dawnemu. Widać, książę de
Nassau, zajęty budową miasta,
siedzi wśród budowniczych i
artystów, a Stauhouver i jemu
podobni hulają jak przedtem.
Jeśli tak dalej pójdzie,
znienawidzą nas tu tak samo jak
Hiszpanów.
Oficerowie przytakiwali. Tylko
Fernandez, nachmurzony, mówił z
powątpiewaniem i z rodzącą się w
duszy goryczą:
- A może, proszę waszej
dostojności, jego wysokość
sprzyja temu wszystkiemu?
- Nie może być! Książę zawsze
potwierdza słuszność mojego
postępowania. Dobrze wie, że
jeśli oburzymy przeciw nam
ludność, stracimy przede
wszystkim ręce do pracy. Kto
tylko będzie mógł, ucieknie z
plantacji.
- Póki wasza dostojność tu
jest, nikt nie ucieknie - mówił
z głębokim przekonaniem
Fernandez.
W porze deszczowej, w połowie
czerwca, gdy wojsko pułkownika
obozowało blisko morza, przybił
do brzegu statek "Vleermuys".
Kapitan Westfalinger oznajmił
Arciszewskiemu niespodzianą
decyzję księcia Maurycego.
- Jego wysokość książę de
Nassau przysłał mój statek, by
dowieźć waszą dostojność do
Recifu. Czekają tam na waszą
dostojność listy pilne i ważne.
- Listy? - zdziwił się
Krzysztof. - Wszystkie, jakie
dotąd przychodziły, dostarczano
mi do obozu.
- Pisma szczególnej wagi.
Pieczętowane i tajemne, tylko do
rąk własnych może je książę
oddać. Poza tym chciałby odbyć z
waszą dostojnością nader ważną
naradę.
Niczego więcej nie można było
wydobyć z ust żeglarza.
Rozkładał nieporadnie ręce,
zapewniając, że tyle wie, co
powiedział.
Z jego słów i wyjątkowej dziś
uprzejmości można było
wnioskować, że raczej przyjemne
miały Krzysztofa spotkać w
Recifie wiadomości. Sam fakt, że
zamiast małej barki, którą
zwykle płynął do Recifu,
przysłano mu jeden z
najokazalszych statków
holenderskich, potwierdzał te
domysły.
Arciszewski zdał jak zwykle
dowództwo Hindersonowi i wsiadł
na statek. Na pokład wziął z
sobą Christiansa i Foultonsa.
Przez wiele godzin, które
spędził na statku, silił
nadaremnie umysł, by dociec, co
to takiego oczekuje go w
Recifie, do którego zawsze
niechętnie się udawał, nie
lubiąc narzucać się ich
dostojnościom. Męczyła go tam
obłuda Stauhouvera, jak i własna
wstrzemięźliwość słowa, bo nie
mógł zdecydowanie ujawnić
łajdactw niektórych członków
Rady. Dopływając do Recifu
zaczął tracić nadzieję na jakieś
pomyślne wiadomości.
- Nic tam miłego mnie nie
oczekuje - mówił do Christiansa
i Foultonsa. - Teraz ceremoniały
wielkie panują w stolicy i
dlatego z takimi honorami nas
wiozą. Myślę, że wylezie tam na
jaw sprawa przechwytanych przez
was transportów, więc dobrze, że
was wziąłem ze sobą. Gdy będzie
potrzeba, nie wahajcie się
wypowiadać bez osłonek całą
prawdę.
W porcie Recifu przywitali ich
dworzanie księcia z rzucającym
się w oczy uszanowaniem i
dworską elegancją.
- Jaśnie oświecony książę
Maurycy czeka na tak drogiego
gościa u siebie. Prosił, by
wasza dostojność wprost ze
statku przybył do pałacu i u
niego zagościł.
Było prawie południe, gdy
wchodzili do siedziby
gubernatora w dawnym jego
mieszkaniu, bo nowy pałac, choć
miał już dosyć wysoko
wyprowadzone wieże, był jeszcze
w stanie budowy.
Książę de Nassau, urzekająco
uprzejmy, wyszedł na schody
gmachu i z rozłożonymi rękami
witał przybyłych.
- Witajże nam, drogi
pułkowniku! Tęskno mi już za
tobą. Zbyt to rzadki gość u nas
w Recifie.
Szeroki uśmiech na twarzy
księcia i te słowa tak serdeczne
zaskoczyły Krzysztofa. "Albo
taki obłudny - myślał - albo
istotnie nic złego nie chowa w
zanadrzu." Jeszcze bardziej się
zdziwił, gdy znalazłszy się wraz
ze swymi oficerami na pokojach
księcia, zastał tam kilku
tajnych radców, a nawet
nadskakującego dziś Stauhouvera.
- Nic nie rozumiem - szepnął
do Christiansa. - Stauhouver też
tutaj? I przed nim, gdy zajdzie
potrzeba, nie wahać mi się z
żadnym słowem.
Zasiedli w bogatych karłach
krytych aksamitem i skórą,
przywiezioną przez księcia z
Amsterdamu.
Gubernator zaczął:
- Drogi pułkowniku, nie
zapraszałbym cię do siebie, i to
z takim pośpiechem, bo wiem, co
to służba w obozie. Zniewoliły
mnie jednak nader ważne
przyczyny. Staną ci się niebawem
jasne, gdy okażę listy. Skoro
jednak tak rzadko tutaj cię
widzimy, radzi byśmy przedtem
posłuchać, jakie tam wieści z
głębi kraju. O ile wiemy, spokój
w kapitanii Pernambuco, bo
dzielność twa i twoich żołnierzy
trzyma w karbach resztki
nieprzyjaciela.
- Słusznie wasza wysokość
chwali żołnierza od lat już
tutaj żyjącego w bojach i
utrudzeniu. Prawda to, że dzięki
niemu panuje jaki taki spokój w
prowincji. Daruje jednak książę
i siedzący tu radcowie, że
powiem parę słów prawdy. Nie
żołnierz hiszpański czy
portugalski dla nas w tej chwili
groźny, ale rodzący się na nowo
nieporządek w Brazylii.
Urwał, by sprawdzić, jakie
wrażenie wywołają te słowa.
Carpentier swoim zwyczajem
spuścił powieki i patrzył w
stół, akcentując neutralność.
Radcowie Van Ceylen i Harrimans
słuchali z zaciekawieniem.
Stauhouver zawiesił całą uwagę
na twarzy księcia i czekał
prawdopodobnie na jego replikę.
Książę pieścił dłonią kępkę
brody, nie większej od kosmyka
włosów, i zdawał się nie być
zaskoczony. Odpowiedział z
niezmąconym spokojem:
- Ostre to słowa, ale myślę,
że nie bez przyczyny je tutaj
powiedziano. Słuchamy chętnie
waszej dostojności.
Zaczął więc Arciszewski mówić
pokrótce o rabunkowej gospodarce
w kolonii, bezprawiach wyższych
urzędników, o przyłapanych
transportach kradzionego towaru,
to znów o chwytaniu wolnych
Indian i sprzedawaniu ich na
plantacje, o wyniszczaniu
ludności, której on co dzień
ogłasza nietykalność dobytku.
- I cóż stąd? Gdy ja chcę co
zbożnego do skutku doprowadzić,
ludzie chciwi grosza wszystko
zepsują i wypaczą. Widzę, jak tu
wasza dostojność dba o rozwój
miasta, jak poszerza port i
wznosi nowe budowle, bo
wystarczy okiem rzucić, gdy się
zejdzie z pokładu. Ale
urzędnicy, wielcy kupcy i
plantatorzy chcieliby workami
złota się obstawić. Uważają
kolonię za miejsce swej
nieprawej grabieży i szybkiego
wzbogacania się. Jeśli tak dalej
pójdzie, znienawidzi nas tutaj
cała ludność, i to bardziej niż
łupieżców spod znaku króla
Filipa.
Nie wymieniał jeszcze nazwisk;
chował je w zanadrzu na wypadek,
gdyby ktoś śmiał mu oponować. Od
czasu do czasu zerkał na
Stauhouvera rozpartego wygodnie
w karle, dziwiąc się spokojowi
bogacza. Stauhouver czuł się
dziś pewny siebie, ufny w opiekę
jego wysokości. On to właśnie
widząc, że nikt nie zabiera
głosu po Krzysztofie, zaczął
mówić:
- Zawsze ceniliśmy zdanie
waszej dostojności, choć bywały
między nami niejakie różnice.
Obowiązkiem naszym i naszych
żołnierzy dbać przede wszystkim
o Holendrów, co nie znaczy
oczywiście, by kraj miał być
rabowany. Ale bywa, że wojsko
zatrzymuje legalne transporty,
jak to zdarzyło się pod
Peripuera.
- Transport szedł do klasztoru
w Pajuca, który nam już dawniej
zalał sadła za skórę. Jeśli
dobrze wiem, Kompania z
jezuitami jeszcze nie handluje.
Cokolwiek zresztą byśmy im
dostarczyli, pójdzie do wojsk
Bagnuola... Mogę zarówno ja, jak
i moi oficerowie przytoczyć tu
różne przykłady...
Posłyszawszy te słowa Foultons
zżókł na twarzy, nagle
stroskany, że może przyjdzie mu
mówić. Natomiast Christians
czekał z filuternym uśmiechem na
znak pułkownika.
Wtem książę Maurycy podniósł
dostojnie rękę, kojąc gestem
powstające wzburzenie.
- Niestety, transport szedł do
klasztoru za moją zgodą, mości
pułkowniku. Braciszkowie,
ślubując nam ponownie wierność,
prosili o dostarczenie towarów.
Zgodziłem się, raczej na próbę,
ale skoro wysyłają po cichu
dostawy wojsku Bagnuola,
słusznie postąpił wasza
dostojność wstrzymując taki
handel. Darujcie jednak,
panowie, nie po to prosiłem
pułkownika, by o gospodarce
Brazylii rozprawiać. Nie pora
też, byśmy poruszali
jakiekolwiek drażliwe sprawy
wobec tak miłego gościa,
zwłaszcza że zaszczytne mamy mu
przekazać wiadomości. Oto są
listy, proszę waszej
dostojności. Jeden z Rady
Dziewiętnastu, drugiego treści
nie znam, bo na twoje imię
pisany. Zanim wszakże rozerwiesz
na nim pieczęcie, wysłuchaj, co
pisze Rada Kompanii z
Amsterdamu.
Książę powstał po tych słowach
dość majestatycznie ze swego
miejsca. Za jego przykładem
podnosili się radcowie i
Krzysztof ze swymi oficerami,
równie jak on zaskoczonymi nagłą
zmianą toku rozmowy.
- Pamiętam, pułkowniku,
pierwszą z tobą rozmowę, gdyśmy
się w Recifie witali. Użalałeś
się wtedy, dbając słusznie o twą
i twych żołnierzy zasługę, że
nie doceniają cię w Izbie Mozy i
Amsterdamu. Że komu innemu,
nazwiska nie pomnę - utknął na
moment, by pogłaskać szpic
bródki i dać przemknąć
uśmiechowi pod wąsem, przypisuje
się niektóre chlubne zwycięstwa
w Brazylii, choćby pod twierdzą
Arrayal... Dbam i ja o
żołnierską dumę, dlatego łatwiej
niż kto inny cię zrozumiałem.
Więc i decyzja, którą za chwilę
przeczytam, choć nie wyszła
tylko z mojego orędownictwa,
moje w niej skromne chęci, by
waszej dostojności nagrody za
chwałę przysporzyć. Oto, co
pisze do nas Wielka Rada
Kompanii...
Zaszeleścił papierami i zaczął
czytać. Słuchali w milczeniu.
Stadhouder, namiestnik Holandii,
i Rada Dziewiętnastu, bo w
imieniu obu władz było pismo,
chcieliby widzieć w Amsterdamie
wielkiego wojownika, zdobywcę
ziem brazylijskich, pułkownika
Christophle Artischau, by uczcić
go upamiętnieniem zwycięstw tak
znacznych i zasług wiekopomnych.
Zarząd Kompanii Westindyjskiej
bije w tej chwili ku czci
wielkiego wodza Holendrów w
Brazylii srebrne medale, którymi
chciałby nagrodzić zdobywcę
Itamariki i Pernambuco, Castello
Reale i Porto Calvo, zwycięzcę
nad wojskiem Don Louisa de
Roxas. Chciano by nadto jego
chwałę upamiętnić drukiem i
sztychami, które mistrzowie
amsterdamscy ku czci wodza
przygotują...
Arciszewski słuchał w
skupieniu. Choć z ust księcia
padały słowa pełne dostojeństwa,
nie czuł z tych pochwał i
zaszczytów zadowolenia. Pierwsze
wrażenie zaprawione było nawet
goryczą. Z wielkimi wprawdzie
honorami, ale odwołują go z
Brazylii. Na pewno w tym ręka
księcia. Za jego, sam to przecie
mówił, propozycją wymyślono cały
ten ceremoniał honorowego
wyświecenia go z Indii.
Patrzył w wypukłe powieki
gubernatora, w twarz zimną i
niewzruszoną, próbując
bezskutecznie dociec, jaki ma
związek książę de Nassau z
tekstem czytanego orędzia.
Myślał pośpiesznie, jak się
zachować, gdy niebawem skończy
się czytanie pisma. Czy
dziękować serdecznie
wielkorządcy, czy też
odpowiedzieć wykwintną
złośliwością.
Słyszał ostatnie słowa:
- Ich Potęgi Jeneralne Stany
Holenderskie cenią sobie wielce
zasługi Pułkownika Artischau i w
jego rękach zostawiają decyzję,
czy pragnie nadal pełnić służbę
dla dobra Holandii i Kompanii
Westindyjskiej, czy też, skoro
najjaśniejszy król Polski
Władysław IV wzywa go do
ojczyzny, inaczej zamierza
postąpić. Gdyby nawet jego wola
była wrócić do wielkiego
Królestwa Polskiego, Stany
Holenderskie pragnęłyby go
przedtem uczcić tryumfem w
Amsterdamie.
Całe niedawne wahanie uciekło
z głowy Krzysztofa. Wszystka
gorycz umknęła z serca. Mylił
się, książę de Nassau nie uknuł
przeciw niemu żadnej intrygi.
"Ojczyzna się o mnie
upomniała" - dreszcz przebiegł
mu po twarzy. Król Władysław
pisał w jego sprawie do Stanów
Holenderskich...
Pierzchły wszystkie niedawne
myśli. Zawładnęła nim ta jedna
tylko - król i ojczyzna!
Dosłyszeli w tamtej ziemi idący
zza oceanu dźwięk jego imienia.
A przecież o tym marzył brodząc
tyle lat w piachach
brazylijskich, ustawiając
przeciw fortom kartauny,
zatykając holenderską flagę na
murach zdobytych twierdz i
portów. Nawet w bitwach
zapominał holenderskich okrzyków
i wołał ku zdziwieniu żołnierzy
hasłem bojowym swej ojczystej
mowy. Pędząc na czele
holenderskiej jazdy słyszał
zawsze szum tamtych bitew,
szczęk broni i stuk kopyt pod
Kropimuzją, pod Rygą, pod
Mitawą...
Już wszyscy po kolei ściskali
mu rękę - książę de Nassau i
Carpentier, Van Ceylen,
Christians i Foultons, a nawet
jakiś uroczysty, prawie
rozanielony Stauhouver.
- A oto list jego majestatu
króla Władysława IV - książę de
Nassau podawał spory
pieczętowany pakiet. - Proszę,
jeśli wasza dostojność zechce
nam zdradzić treść pisma,
posłuchamy skwapliwie słów tak
wielkiego monarchy.
Usiedli wszyscy z powrotem i
Krzysztof zaczął łamać
pieczęcie. Wosk lepił mu się do
palców, okruchy pieczęci padały
na spodnie. Śpieszył się, bo
przecież wszystkie oczy skupione
były na jego grubych, żylastych
dłoniach. A jeszcze i cisza
jakby makiem zasiał.
"Najzacniejszy, wielce nam
miły..."
Od razu chwyciły za gardło
pierwsze słowa. Twardy zgrzyt
opornego w palcach papieru
zamienił się w niedosłyszalny
dla innych, ale jakże głośny dla
niego dźwięk ojczystego słowa.
Zbladł od tego czytania.
Doznawał wrażenia, jakby z uszu
spadała jakaś od lat narosła
głuchota. Czytał po cichu, ale
przecież słyszał, czuł mowę w
rytmie bijącego śpiesznie serca.
Słowa były tak głośne i żywe,
jakby tuż obok stał król
jegomość i sam to wszystko
mówił. A przez okna wpływał
chyba nie brazylijski żar, ale
łagodny wiatr z szuwarów na
wiślanej wyspie.
Gdy papier zaczął mu dygotać w
ręce, spojrzeli z szacunkiem na
ciche dostojeństwo jego twarzy.
Z rysów Stauhouvera odpłynęła
przebiegłość kupca i nawet jego
oczy zdawały się widzieć teraz
nie port w Recifie, ale
kołyszące się wiatraki w
rodzinnym Zaandamie.
Bo i on, i wszyscy tu obecni
odczuli wzruszenie, z jakim w
tej chwili zmagały się utkwione
w liście oczy nieustraszonego
żołnierza brazylijskiego,
Christophle Artischau.
By nie przeciągać tak
męczącego milczenia, zaczął:
- Darujcie, panowie, spróbuję
przetłumaczyć... Choć w waszej
mowie już tak nie będzie
brzmiało...
Król Władysław IV wspominał
zasługi rycerza, oddane dla
chwały obcych mórz i lądów, jego
talent wojenny, doświadczenie i
zwycięstwa, które dawno już
budziły zachwyt w ojczyźnie.
Jego majestat uważał, że miejsce
takiego wojownika nie na obcych
ziemiach, ale w kraju, gdzie
mógł służyć nadal dla dobra
króla i Rzeczypospolitej. Więc
wzywał go na zaszczytny urząd
generała nad armatą koronną lub
admirała budującej się floty.
Ofiarowywał nie tylko zaszczyty,
ale i bogactwa znaczne,
przyznawał spore królewszczyzny
jako zachętę do powrotu.
O jednym król ani słowem nie
wspomniał - o dawnej banicji
Krzysztofa i jego ariańskiej
wierze.
`tc
Część Pierwsza
Ziemia Czerwonego Drzewa
(cd.)
Rozdział XX
Miasto Amsterdam, wdzięczne
zwycięskiemu wodzowi Holendrów,
powitało Krzysztofa z objawami
niezwykłej serdeczności. Znów
słuchał trąb, wiwatów, mów
pochwalnych, które głoszono na
starym placu Damrak, zatłoczonym
tłumem skrzętnych i ruchliwych
amsterdamczyków. Burmistrz
Albert Conrady wieszał na szyi
zwycięskiego wodza złoty
łańcuch, Rada Westindyjskiej
Kompanii wręczyła mu bite na
jego cześć srebrne medale.
Ze wzruszeniem brał Krzysztof
do rąk ciężkie i większe niż
dłoń krążki srebra. Rozrzewniał
go nie tyle ich blask i waga,
ile wyryty przez amsterdamskiego
mistrza wizerunek na plakiecie.
Oto na obliczu medalu widział
swój obelisk z herbem Prawdzic,
skrzyżowaną broń wszelaką,
proporce, kopie, halabardy, hełm
i kołczan ze strzałami, i
szczegół najbardziej urzekający
- własny szkic bitwy z Don
Louisem de Roxas.
"Jakże przemyślny i wdzięczny
naród ci Holendrzy! - myślał. -
Z raportów do Kompanii wzięto
mój ułomny szkic bitwy i tu go
na srebro przeniesiono."
Rumienił się na oczach
dyrektorów Kompanii i czytał
biegnący w otoku napis:
Victricem accipe laurum.
Przyjmij laur zwycięski.
Oko biegło za tekstem,
migotały srebrnym blaskiem
uroczyste słowa:
Heroi Generis Nobilitate
armorum et litterarum scientia
longe praestantissimo
Christophoro ab Artischau...
Societas Americana... W dowód
wdzięczności i ku uczczeniu na
pamiątkę wieczystą...
Pierwsze dni pobytu w mieście
były pełne chwały. W jednym dniu
stał wśród tłumów na placu
Damrak, w drugim pod światłami
pałacu Kompanii Westindyjskiej,
na uroczystym zebraniu Rady
Dziewiętnastu, trzeciego
zasiadał pośród ich Wysokich
Potęg Stanów Jeneralnych. A
jeszcze następnych dni czytywał
w nowaliach holenderskich opisy
swoich brazylijskich bitew,
przyjmował wizyty mistrzów
amsterdamskich, chcących
szkicować portret wodza
Holendrów w Brazylii, przenieść
na miedzioryt rysy twarzy
niezwykłej, brodatej, tak
niepodobnej do mieszkańców znad
Amsteli.
Gdy wreszcie huczne dni chwały
dobiegły końca, spotkała go może
najmilsza ze wszystkich
przyjemności - geograf
amsterdamski Johannes Bleuw
przyniósł mu najnowszą mapą
Brazylii, wydaną ku
upamiętnieniu jego zwycięstw.
Podziękował mistrzowi z całego
serca za żmudny jego trud,
bardziej gorąco niż dyrektorom
Kompanii za medale, a
burmistrzowi za łańcuch, i
powiesiwszy mapę na ścianie
swego mieszkania cieszył się jej
widokiem. Kolorowa karta jakby
otwierała okno w murze, na
którym wisiała, ukazywała znane
lasy i rzeki, bagna i puszcze.
Wszystkie nazwy zmieniały się w
barwne obrazy, bo każdy znak,
nakreślony pracowitą ręką
mistrza, był żywym wspomnieniem
brazylijskiego lądu.
Przychodził schyłek jesieni,
więc trzeba było z gorączkowym
pośpiechem przygotować odjazd na
dwór króla jegomości. Odbywał
wizyty, żegnał się z
dostojnikami Kompanii i czekał
niecierpliwie na statek
odpływający do Gdańska. Pewny,
że po raz ostatni w życiu chodzi
nad kanałami Amsterdamu, odbywał
długie spacery, przyglądał się z
nienasyceniem olbrzymiemu
miastu, by wszystko, co godne
pamięci, utkwiło w niej na
zawsze. Bywało, że chodząc
Damrakiem, rojnym Fischmarkiem
czy pod murami Nieuwe Kerku
słyszał niekiedy swoje nazwisko
wypowiadane przez przechodniów
ze czcią i zaciekawieniem, a
wtedy zamiast dumy czuł w sobie
jakieś pokorne zawstydzenie
płynące z jego skromnej
ariańskiej duszy.
Kościoła ariańskiego w
Amsterdamie nie było, bo choć
miasto skupiało wyznawców
rozlicznych wyznań religijnych i
ono nie darzyło Braci Polskich
szczególniejszymi względami.
Zachodził więc niekiedy do
protestanckich, pokrewnych mu
wiarą kościołów, by przed
odjazdem bogobojnie zakończyć
swe dni na obczyźnie i oddać pod
opiekę Opatrzności los
czekającej go podróży.
Takiego to dnia dowiedział się
od ministra zboru menonitów, że
właśnie przybył z Polski arianin
Andrzej Wiszowaty. Dopytał się
skwapliwie o jego adres i szedł
z bijącym sercem na ulicę
Bloedestraat, by uścisnąć dłoń
przybyłego z kraju rodaka. Nie
znał go dotąd osobiście, ale
któryż z Braci Polskich nie
wiedziałby, że Andrzej Wiszowaty
to bratanek słynnego teologa
krystiańskiego, Benedykta
Wiszowatego.
Toteż gdy wszedł do mieszkania
szlachcica, zaraz po serdecznym
powitaniu mówił do niego:
- Daruje waszmość, że
zachodzę, ale każdy Polak na
obczyźnie to swój druh i
ceremoniałów nam tutaj nie
potrzeba. Widywałem zacnego
stryja waszmości i w Śmiglu, i w
domu nieboszczyka ojca mojego.
Szlachcic był uradowany
zaszczytną dla niego wizytą.
Brał Krzysztofa w ramiona,
wspominał o rozgłosie, jakim w
Polsce cieszy się imię wielkiego
podróżnika i wodza. To znów,
zachęcany przez Krzysztofa
spragnionego wiadomości z kraju,
opowiadał mu barwnie, a mimo to
trochę wstrzemięźliwie o
wydarzeniach w Rzeczypospolitej,
o dworze króla jegomości, o
ostatnich sejmach. Posępniał
przy tym, głos mu się niekiedy
załamywał. Niepokoiło to
Krzysztofa.
- Widzę, że waszmość w
niewesołych przybyłeś tu
nastrojach. Dawno, jeśli można
zapytać, gościsz nad Amstelą?
- Od kilku dni tu bawię, a
jeszcze mnie ból trawi. Gdyby
brat w drogę do Warszawy się nie
sposobił, to i więcej
powiedziałbym. A tak, to ochoty
nie chcę odbierać.
- Nie rozumiem. Mówże waszmość
jasno, bo już mnie niepokój
gryzie.
Wiszowaty był wstrzemięźliwy.
Wahał się, czy wszystko co miał
na języku, powiedzieć
Krzysztofowi.
- Brat przecież list królewski
w zanadrzu masz i do kraju ci
pilno. Jeśli wolno wiedzieć,
wysłałeś już odpowiedź na dwór
warszawski?
- Bogiem a prawdą to nie, bo
myślę, że pismo niewiele
wcześniej ode mnie dopłynie. Ale
mówże, waszmość, co ci siedzi na
wątrobie?
- Hm, list jeszcze nie
wysłany? Może tedy i lepiej, byś
waszmość wszystko wiedział, co
należy.
Wiszowaty, jeszcze pełen
wahania, przeszedł się po
pokoju, wreszcie stanął przed
Krzysztofem.
- Miałem bratu nie mówić, bo
jedno, żeś w kraju ze swą chwałą
i doświadczeniem potrzebny, a po
drugie widzę, jak ci oczy łzami
zachodzą, gdy o ojczyźnie mówię.
Piętnaście lat włóczęgi to
olbrzymi szmat czasu. Ale z
żołnierzem i wodzem wielkim, a
nie z płochliwą panną mam do
czynienia. Otóż wiedz, waszmość,
że jedziesz do kraju, z którego
ja co dopiero musiałem
uciekać...
- W imię Krysta Pana! Mówże,
panie Andrzeju!
- Król jegomość przysiągł
przed Rzecząpospolitą wolności
religijne i żaden z nas,
krystian, słowa złego na niego
nie powie. Niestety, król jak
król, władzy ma za mało, a tłum
magnatów i głupiej szlachty na
nowo łeb podnosi. Boją się
krystiańskiej wiary, nie w smak
im nasze potępianie zbytku i to,
że wolność dla ludu głosimy.
Mnichowie jezuiccy, choć u króla
niewiele dziś znaczą, podburzają
tłumy. Ileż razy, kochany
bracie, widziałem, jak palili
nasz krystiański katechizm,
uważając go za kacerskie
narzędzie!
- Bywało to i dawniej, ale
mów, waszmość, co cię do wyjazdu
skłoniło?
- Smutny los, jaki gotują tam
Braciom Polskim. Czy wiesz,
waszmość, że szkoły w Rakowie
już nie ma?
- Nie do wiary, panie
Andrzeju. Mówże, bo to na
dodatek szkoła, w której nauki
pierwsze brałem.
- Zburzona miesiąc temu i
szkoła i drukarnia. To samo w
Lublinie. Tłum podszczuty przez
klechów sponiewierał świętości,
zniszczył wieloletni nasz trud,
pohańbił ministrów i bakałarzy.
Palili księgi wrzeszcząc, że
niszczą gniazdo szatana,
siedlisko anarchii i głupoty.
Pomyśl, waszmość o naszych
szkołach tak mówić, o szkołach
tak światłych...
Wiszowaty przykrył twarz
dłonią i umilkł. Krzysztof nie
przerwał ciszy, bo wiadomości
były tak niezwykłe, tak
nieoczekiwane, że nie mógł
ochłonąć. Powtarzał tylko w
myślach w gorzkiej zadumie:
"Kryste Panie! Kryste Panie!
Jakże nas nienawidzą!"
- Powiedziałem, boś waszmość
pytał, a i mnie język
niepotrzebnie swędział...
- Lepiej tak, niżbym z
zawiązanymi oczyma wracał do
ojczyzny. A cóż na to król
jegomość?
- Mówili, że król wielce
oburzony. Ale cóż król, nie sam
rządzi w Rzeczypospolitej. Ja
wolałem umknąć, bo serce się
krajało i patrzeć było nie
sposób. Nie frasujże się,
waszmość, bo ani przez myśl nie
przeszło, bym ci wyjazdu
odradzał...
- Lepiej tak, lepiej tak -
powtarzał Krzysztof.
Tego dnia wracał do domu
krokiem ciężkim i powolnym.
Zblakły nadzieje i poszarzał
nagle świat. Nie było urody
nieba ani nie bawił widok
wspaniałego miasta. Myśli coraz
czarniejsze krążyły po głowie, z
serca uciekała niedawna radość
na powrót do ojczyzny.
Nogi ciężkie jak ołów
potrącały suche, opadające
liście, a myśli biedziły się
jednym pytaniem:
"A może król jegomość, król
jegomość?..."
Rozdział XXI
Siedział z głową ciężko
wspartą na zaciśniętej pięści.
Utkwione w inkauście pióro
czekało cierpliwie, kiedy ujęte
w niezgrabne palce żołnierza
zacznie zapełniać pismem
rozłożony kartelusz.
Ale niełatwa to była decyzja -
pobudzić do ruchu pochyloną
lotkę. Wahał się. Ręka
podpierająca głowę chciałaby
ściskać nie czoło, ale myśli pod
nim pierzchające. Bo za wiele
ich, a trzeba było wybrać
najgodniejsze królewskiej uwagi,
ale także swej godności nie
uchybić. Majestat majestatem,
lecz nie byle dworak czy
pochlebca miał pisać list do
króla.
Władysław IV, wielki syn
niemrawego ojca, król światły i
wyrozumiały. Już drugi raz
trudził się, by wzywać listem
Krzysztofa do kraju, słać pismo
lądami i dalekim morzem, tym
razem aż do brazylijskiej
kwatery. Co więcej, król to
wielkoduszny i mądry, niepomny
nawet na banicję i ariańską
wiarę Krzysztofa. Ale dlaczego
żadnych gwarancji w piśmie nie
dawał?
Czy tedy wierzyć pismu
królewskiemu? Zwykle jabłko
niedaleko pada od jabłoni.
Władysław jako królewicz różnił
się wielce od swego ojca,
skrępowanego habitem. Z wielką
nadzieją zagorzali wrogowie
Zygmunta czekali na objęcie
tronu przez jego syna. Choćby i
Radziwiłł, który teraz podobno
marszałkiem sejmu został, a w
jakich to niełaskach był
przedtem na dworze króla
nieboszczyka.
Inny to pewnie król, skoro
inny niż ojciec był dawny
królewicz. Ale gdy monarchą
został? Co innego czupurny
młodzieniec, co innego władca,
otoczony zgrają magnatów,
purpuratów i biskupów,
umiejących chwycić w sidła nawet
najbardziej ambitny, łaknący
niezależności charakter.
Umaczał pióro.
"Po stokroć padam do nóg
Majestatowi Waszej Królewskiej
Mości, Pana Mojego Miłościwego,
prosząc o odpuszczenie, że
poniewolnie ważę się listem, a
jeszcze obszernym bawić Majestat
Waszej Królewskiej Mości Pana
Mojego Miłościwego. Wiem, że na
listy królewskie posłuszeństwem,
a nie pismem odpowiadać
trzeba... Ale nie mając u dworu
takich, na jakich by się
zupełnie spuścić mogło...
niewola przymusza i do pióra
udać się każe.
Krótko zważając tak ciężko o
mnie nalegające listy i do
księcia Jegomości Orańskiego, i
do Occidentalnej Kompanii,
uważając przy tym list własny
Waszej Królewskiej Mości, Pana
Mojego Miłościwego, do siebie
przed trzema laty jeden, a teraz
znowu drugi aż do Brazylii samej
przesłany, wciąż oceniając
obietnice, że niechybnie albo
generalstwo nad artylerią, albo
admiralstwo na morzu spotkać
mnie miało, rozbierając
asekurację ręką własną Waszej
Królewskiej Mości, Pana Mojego
Miłościwego, pisaną, pieczęcią
własną potwierdzoną i z własnej
woli, bez niczyjego
przyczynienia się przez tak
wielką przestrzeń lądów
przesłaną... inaczejem nie
rozumiał, jeno, że mię Wasza
Królewska Mość, Pan Mój
Miłościwy, do posług swych
koniecznie potrzebować raczył.
Owo mając to, co się
nadmieniło, a więcej Panu
przyrodzonemu i ojczyźnie
obowiązanym będąc niż obcym,
śmiało porzuciłem zarobki moje w
tych krajach na chleb i na
sławę. Porzuciłem ludzi tych, u
których mi Bóg błogosławił,
którzy mię z płaczem
zatrzymywali, i przez dwa
tysiące mil przedarłem się znowu
nazad do Europy, ślubując, aby
oddać się do posług Majestatu
Waszej Królewskiej Mości, Pana
Mojego Miłościwego.
Lecz właśnie, gdym z okrętu do
Niderlandu wysiadł, doszły mię
wprzód wieści i skrypty ludzi
różnych, że w Polsce religie
rugują i ariany już stamtąd
wyganiają."
Odetchnął. Ciężko było pisać
do króla ową zasłyszaną prawdę.
Gdy już jednak słowa te były
napisane, wiedział, że żadna
wątpliwość go nie skłoni, by
papier podrzeć i zdanie zmienić.
Myśli bowiem dojrzałej i
napisanej, podobnie jak
wypowiedzianej, cofać nie
przystoi.
Król mu ofiaruje wielkie
rycerskie zaszczyty, ale ani
słowem nie wspomina, czy
przyjmując godność nie trzeba
będzie głowy pokłonić przed
jezuitami, wyprzeć się wiary
ojców i wszystkiego sumienia. A
przecież nie zmienił się, ani na
jotę od swych zasad nie odstąpił
przez taka długi ciąg żywota, bo
myślał - tylko ta religia była
czysta, ona jedna chciała w
życie wprowadzić przykłady
Ewangelii, zasady równości
bliźniego, poprawić człowieka i
taką samą być w ustach, co i w
czynie. A tymczasem tam w
ojczyźnie każdy biskup czy
kanonik głosi kazania o
równości. Woła: - Kochaj
bliźniego jak siebie samego! -
ale gdy zejdzie z ambony,
garncem zboża nie podzieli się z
ubogim. Głosi hymny o Bogu, ale
ich sam nie słyszy.
"Cóż wiedzą oni o Bogu -
pomyślał - cóż wiedział o nim
król Zygmunt III i cóż wie jego
majestat Władysław IV, skoro i
on, jak mówią, nie pozwala na
rozkwit wiary Braci Polskich?"
Korciło, by i o tym napisać.
Umaczał pióro:
"Urodziłem się z rodziców
ariańskich i... wedle rozumu i
sumienia mego, znam to, że o
Bogu arianie częściej myślą niż
religie insze... Jeślibym miał o
to na inkwizycję w Polsce
przychodzić, na nieszczęście
moje do ojczyzny wracałbym się.
Jeżeli tedy kto na świecie,
tedybym i ja też był ciekaw
wiedzieć, co by był Bóg. Lecz w
tym ratować mnie nie mogły
wszystkie kupy ani pogańskich
filozofów, ani chrześcijańskich
teologantów. Wszechmocności,
mądrości i sprawiedliwości
Opatrzności boskiej i rządów
Jego napatrzyłem się oczyma,
namacałem się rękoma jako
wszyscy insi, co troszeczkę
tylko rozumieli, a o Istotności
Jego dokładnie niczegom się
dowiedzieć nie mógł.
A na ostatek, nie tylko i o
tak wielkiej rzeczy nikt mnie
informować nie mógł - czym bym
był ja sam i czym dusza moja,
nie rzekąc, żebym miał wiedzieć,
co by był Bóg. A jeśli to
przechodziło umysł mój, a
podobno wszystkiego świata, co
za wina moja?
Zda się, jakby się już
uprzykrzyła Bogu nieszczerość
ludzka w wiarach, wszystkie
namiętności płaszczykiem religii
przykrywająca, że teraz wojnami
religijnymi Bóg karze.
Obserwowałem też dawno, że w
takich dziejach nigdy nie
chodziło o religię, lecz o
władzę.
Wiem, że matką Korony Polskiej
jest religia katolicka. W niej
się porodzili rodzice moi, nim
się do ariaństwa udali. Orszak
niemały krewnych moich w niej w
Polsce jeszcze żyje. Na niej,
jak na fundamencie jakim,
zasiadły prawa i rady koronne
wszystkie, że by to nie tylko
człowiek, ale też i bezecny
nieprzyjaciel ojczyzny swej być
musiał, to by jej politycznej
powinności i przodowania
wszelkiego nie dopuszczał.
Równie jak kto inszy, tak i ja
za nią, respektem całości
Ojczyzny, powinienem gardło
nieść przeciwko każdemu tak
wewnętrznemu, jako i postronnemu
nieprzyjacielowi."
Wstrzymał pióro, jeszcze raz
przeczytał ustęp i zawahał się.
Może by król lub jego
ministrowie dociekli z tych
słów, że gotów wiary ariańskiej
odstąpić? Trzeba więc co prędzej
jasno wypisać.
"Lecz jeśliby Ichmościowie
Panowie duchowni na sumieniu mi
gwałt czynić zechcieli,
przyjeżdżać nie miałbym po co...
Jeśli im to wszystko złe, co nie
z katolickiej paszy, toć by i ze
stajni potrzeba wygnać konie
tureckie, na których i sami
Ichmościowie księża biskupi
przecie jeżdżą, a nie dziw, bo
lepsze bywają niż z jezuickiego
stada. Bieda by też to była
wielka, jeślibym Ichmościów
osobno o to pytać miał, czy mnie
chcą, czy mnie nie chcą. Nierad
bym w Polsce więcej miał panów
nad Waszą Królewską Mość, Pana
Mojego Miłościwego..."
Znowu urwał, wracał okiem po
papierze i czytał. Cieszyło
ostatnie jasno wypowiedziane
zdanie. Niech król jegomość wie,
że on ani doradców królewskich,
ani ichmościów duchownych,
senatorów i książąt, ani
magnatów nad sobą nie zniesie,
jeno naczelną władzę w państwie,
majestat królewski, tam tam
przecie niewiele szanowany.
Pozostała jeszcze do
odparowania w liście sprawa może
nie najważniejsza, ale dotkliwie
na sercu leżąca. Tam w Warszawie
myślą, że skoro on tyle sławy
pozyskał, skoro pełnił służbę w
bogatej Kompanii, Na drugiej
półkuli, z której worki złota
poniektórzy wodzowie i zdobywcy
wywieźli do swej ziemi, to
pewnie i u niego trzos pękaty,
bogactwa niezmierzone.
Wspominając więc tekst listu z
Warszawy uśmiechnął się gorzko,
choć nowa duma napływała do
serca.
"Piszą - myślał - czybym
pieniędzy nie pożyczył i o
jakieś krezusowe sumy mnie
posądzają, jakbym nie żołnierzem
był, ale rabusiem i
łupieżnikiem. W głowie im tam
nie postaje, bym tu równie
ubogim był, jak w kraju dawnym,
choć mi się w pas kłaniają. Bo
tam byle starosta drze skórę z
własnego narodu, zapędza lud w
jarzmo niewolnicze i z roku na
rok porasta w złoto."
Wspomniało się w tej chwili,
ile to łupów wojennych brał dla
siebie choćby sam Radziwiłł. Jak
zabiegał o starostwa za zdobycie
Mitawy. A cóż to Mitawa wobec
ziem przez niego w Brazylii
zdobytych? Nie tylko Radziwiłł,
ba, królowie nie wzdragali się
łupić zwyciężonych. Jakiż to
haracz ściągał z mieszczan
Gustavus w zdobytej Rydze!
Pochylił się nad stołem i
pisał dumne słowa:
"Pytano się też tam i o
pieniądzach u mnie, jeślibym w
niezapaśnym i jeślim choć stem
tysięcy talarów wygodzić mógł.
Tych nie mam i rzadko te dwie
rzeczy pospołu chodzą - sława
dobra i pieniądze wielkie.
Dlatego obierając sławę nie
miałem czasu nigdy za pieniędzmi
ubiegać się. Mieli tu ci panowie
dowodów tego dosyć i dla nich
mnie sobie tym bardziej ważyli,
żem się nie bawił nigdy łupami i
zdobyczami żadnymi. W Arrayal,
iż mi człowieka jednego dobrego
obwiesili byli Hiszpanie, gardła
swe okupując dali mi byli
dwadzieścia tysięcy talarów
twardych. Nie tykając się ich
dałem je na podział rycerstwu. Z
tego, co się kiedykolwiek
nawinęło, nie brałem nic albo
ledwie co, gdy drudzy kościelne
srebra bez wstydu szarpali. Ja,
gdziekolwiekem się obracał, nie
szukałem ich nigdy i nie
pozwalałem nikomu przy mnie
będącemu dotykać się
najmniejszej rzeczy. Urzędów nie
sprzedawałem, alem ich dawał
tym, co ich godnymi byli, skąd
nie mogłem róść w pieniądze.
Jakoż i dotąd, byle mnie Bóg
przy sławie zostawować raczył,
miły by mi był koniec żywota
taki, jakim ze świata zeszedł
Epaminondas, Thebanorum dux, po
którym wszystkiego ruchomostwa
rożen tylko jeden a kocioł w
kuchni znaleziono.
In summa, jeśli mnie Wasza
Królewska Mość, Pan Mój
Miłościwy, w Polsce mieć
zechcesz, nie panem, ale chudym
bardzo pachołkiem widzieć mię
będziesz raczył i dawać mi
trzeba będzie niewiele,
przynajmniej chleb powszedni.
Wszak tam dosyć w Polsce takich,
z których, kiedy by złotogłowy i
sobole zdjęto, w ciele i
animuszu wszystkim tyle by było
rady i odwagi, ile w miechu
grochowinami napchanym...
Najniższe poddaństwo oddaję w
miłościwą łaskę Waszej
Królewskiej Mości, Pana Mojego
Miłościwego.
Krzysztof Arciszewski"
Odłożył pióro. Wziął w rękę
kubek i posypał papier
szeleszczącym piachem.
Uśmiechnął się nawet widząc, jak
z górnej części kartelusza spada
suchy piasek na deskę stołu, a
zaś zatrzymuje się u dołu karty
na owych "złotogłowiach i
sobolach i miechu grochowianym".
Słowa te jakby obrosły szarą,
popielatą pleśnią, bo nie
wszystek proch spadł z inkaustu
wrósłszy w mokre litery.
- Z tych słów to się król
jegomość najbardziej ucieszy,
ale chyba nie kanclerz i
sekretarze.
Jakby widział w tej chwili
twarz Władysława IV,
młodzieńczą, bo taką przecie
pamiętał z loszku na Starym
Mieście w Warszawie. Wyobrażał
sobie jednocześnie nachmurzone
oczy kanclerza Ossolińskiego,
gdy mu to król pokaże. Choć ten
przecie człek światły i nie do
siebie chyba weźmie zjadliwe
słowa.
Nasycała go słodka duma.
Prawdę napisał. Prawdę napisał i
królowi i biskupom, i
posesjonatom. Senatorom,
bogaczom wypalił w liście, co im
się należało. Puste to bowiem
łby, grochowinami napchane, tyle
że siła ich w pieniądzu, w
olbrzymich połaciach ziemi. Ale
któż z nich równy mu dzisiaj
sławą i prawością sumienia? Może
książę Radziwiłł, może Zbaraski,
choć nie wiadomo, czy żyje, a i
potomków przecie żadnych nie
zostawił. A może sam Ossoliński?
Światły, ale cóż by o nim
wiedziano, gdyby nie zrzucał
złotych podków z kopyt swego
konia, gdy jeździł w poselstwach
z ramienia króla jegomości.
Podniósł się znad stołu. Od
morza przybiegł wschodni wiatr,
zatelepał okiennicami. Krzysztof
wyprostował ramiona, niedawno
zgarbione, nad tak żmudnym
listem. Wciągnął powietrze i
westchnął z wielką ulgą.
"Ojcze Eliaszu, Panie, świeć
nad jego duszą, jakże szczęśliwe
były twoje rady. Tylko w
prawości człowieka imię jego
wielkie."
Czuł w sobie niezmącony
spokój, jeszcze większe moralne
zmężnienie.
"Jeśli mnie takim chcą, pojadę
i przysięgnę na wierność królowi
jegomościowi. Ale list mój, jak
chciałem, raczej odmową niż
zgodą na królewskie pisma. Król
królem, ale panowie nie
ścierpią mnie po tej całej
wypisanej prawdzie."
Część druga
Przysięga Ojczyźnie
Rozdział I
Nagle posłyszał za drzwiami
jakiś hałas. Podniósł z
zadziwieniem głowę znad stołu.
Głosy rozmawiających wydawały mu
się znane, choć nie mógł ich w
żaden sposób skojarzyć z
postaciami. Rozpoznawał dobrze
tylko głos swego służącego, ale
po schodach szły chyba trzy
osoby. Słychać było przy tym
jakiś nierównomierny stuk butów.
Jedna z nadchodzących osób
utykała na nogę.
Gdy wyłowił uchem ten szczegół
z ogólnego hałasu, popadł w
podniecenie.
"Czyżby to krok?... Nie,
niemożliwe... To byłoby wprost
nie do wiary" - przeczył w
myślach już rodzącej się
nadziei.
Był tak zaskoczony, że otwarł
drzwi, zanim w nie zastukano.
W ciemnym korytarzu majaczyły
obok łysawej głowy służącego
jeszcze dwie twarze. Jedna z
nich była smagła, opalona, z
czarną spiczastą bródką
dziobiącą białe tło zapiętego
pod szyję kołnierza.
- Ernst! Boże święty!
Ściskał starego towarzysza
broni, potrząsał jego ramionami
w bufiastym kaftanie.
- I wasza dostojność?
Przepraszam, w mroku nie
poznałem.
Radcę Carpentiera niełatwo
było zresztą rozpoznać. Miał na
sobie bogaty strój z sobolowym
kołnierzem, którego nigdy nie
nosił w tropikalnym klimacie
Brazylii. Wielki czarny
kapelusz ocieniał mu całkowicie
gładkie jak porcelana policzki.
- Witajże nam, wasza
dostojność. Dwa tysiące mil do
ciebie płynęliśmy. - Carpentier
zdejmował kapelusz, ukazywał w
uśmiechu swoją pucołowatą twarz.
- Do mnie płynęliście?
Ernst nic nie mówiąc kuśtykał
w stronę stołu, przyglądał się
dość skromnej izbie i stercie
papierów rozłożonych w
nieładzie.
- Nad papierami wasza
dostojność? - dziwił się nie
ochłonąwszy ze wzruszenia, jakie
wywarło na nim powitanie z
pułkownikiem. - Plan wojenny czy
może szkic nowego działa?
Zakłopotany Krzysztof składał
pośpiesznie papiery, piętrzył je
na rogu stołu.
- Nie, panowie, tym razem
nieco inna sprawa, choć i to
bitwa o Brazylię. Piszę memoriał
o porządkach w kolonii.
Carpentier wykrzyknął
radośnie:
- Wiedziałem, wiedziałem!
Pamiętasz, kapitanie, co mówiłem
na statku? Nie inaczej jest, nie
inaczej. Bez myśli o Brazylii
nie może tu w murach Amsterdamu
żyć wasza dostojność. Nie może,
jak mi Bóg miły. Wiedzieliśmy to
dobrze i dlatego, pułkowniku,
jeśli nie pierwsze, to, by
uczciwie powiedzieć, drugie
nasze kroki zaraz po przyjeździe
do ciebie, wasza dostojność.
Wczoraj przybyliśmy z Pernambuco
i dziś nas tutaj widzisz. Ledwie
zdążyliśmy złożyć raporty w
gmachu Kompanii.
- Bylibyśmy tu nawet
wcześniej, ale adresu nie
znaliśmy - dodał Ernst.
- Zaszczyt to dla mnie duży,
ale jakiejże to sprawie
zawdzięczam serdeczny wasz
pośpiech?
- Nie tylko serdeczność tutaj
nas pędziła, ale i sprawy nader
ważne, ważne i smutne...
Zanim jednak Carpentier,
sposobiący się do dłuższego
wywodu, wypowiedział, o co
chodzi, Ernst wypalił w jednym
zdaniu:
- Kolonia zagrożona, wasza
dostojność.
- Jak to? Nie rozumiem...
Wielki wódz rządzi teraz
Brazylią.
Ernst spojrzał na Carpentiera,
usiłując powściągnąć swą
niecierpliwość, bo już miał
ochotę ostro, bez osłonek, po
żołniersku wszystko opowiedzieć.
Ale Carpentier nabierał oddechu.
- Otóż tak, wasza
dostojność... zaczynał już
kwitnąć dobrobyt Brazylii. Jego
książęca mość gubernator de
Nassau zadbał wielce o rozwój
kolonii. Nie poznałbyś, drogi
pułkowniku, dawnego Recifu, tak
dalece przyczynił się do
wzbogacenia miasta. Nowe gmachy,
place, urządzenia. Zacni
inżynierowie i architekci
rozepchnęli ciasne miasto...
- Widziałem, z jakim rozmachem
zaczynał.
- Ale niestety, Hiszpanie nie
próżnowali, a wasza dostojność
wie, jak niełatwi do zgryzienia.
Łaźnię nam sprawili - wtrącił
Ernst.
Carpentier nie był z tych
skrótów Ernsta zadowolony,
cmoknął i mówił dalej:
- Książę, mąż światły i
dzielny, myślał oczywiście
przede wszystkim o budowlach,
gospodarstwie kraju, o handlu...
Krzysztofowi przebiegł po
twarzy ledwie dostrzegalny
uśmiech.
- Zawsze o to Rada w Recifie
naciskała.
- W Radzie jak w Radzie, głosy
zawsze różne. Wie dobrze wasza
dostojność, że bywałem
najczęściej twojego zdania.
"Jeśli nie było przy tym
Stauhouvera" - pomyślał
Krzysztof, ale nie kwapił się
wyrządzać gościowi jakiejkolwiek
przykrości. Zresztą pożerała go
ciekawość, więc słuchał
niecierpliwie.
- Admirał Lichthardt ranny -
mówił pośpiesznie Ernst. - Na
rozkaz księcia de Nassau uderzył
ośmioma galeonami pod Os
Ilheos... Siły miał za małe, i
co... łaźnia, jak mówiłem...
- Mości pułkowniku -
Carpentier zaczynał bardziej
otwarcie - żołnierz teraz w
Brazylii rozpuszczony. Żeglarze
Lichthardta mniej byli skłonni
do walki niż do łupiestwa, i cóż
z tego wynikło? Ledwie
nieznaczna część załóg uszła na
okręty, reszta wybita lub w
niewoli hiszpańskiej.
- Niesłychane.
- Jeszcze nie wszystko -
wtrącił Ernst. - Nie lepiej
spisał się sam książę Maurycy.
Powiódł nas pod Sao Salvador,
uwierzywszy szpiegom, że tam
wielkie spory między
Albuquerque'em a hrabią
Bagnuolo. Popróbował resztek
floty i wszystkich sił lądowych,
by zdobyć miasto. Czterdzieści
dni leżeliśmy jak szczury w
szańcach pod twierdzą. Ileż było
szturmów na bramę św. Antoniego!
Daremny przelew krwi, wasza
dostojność, i nic więcej. Lanie,
aż się kurzyło. Ludzie ginęli
jak muchy, padł Christians.
- Christians, w imię Ojca i
Syna...
Ta wiadomość była ze
wszystkich najboleśniejsza.
Słuchał prawie ze łzami w oczach
o śmierci towarzysza broni. O
tym, jak szedł czwarty już raz
na bramę Św. Antoniego, jak
postrzelonego w szyję niósł do
obozu Foultons z Fernandezem.
- Ostatnie jego słowo to było
imię waszej dostojności - mówił
ściszonym głosem Ernst. - Sam
słyszałem, jak mówił: "Brakło
wśród nas pułkownika Artischau.
Bez niego zawsze klęska."
- Nie mówcie, serce się kraje.
Zakrył twarz rękami i już w
tej pozycji słuchał gorzkiej
opowieści z ust Ernsta.
- Zabity Verdoes i Nihols,
raniony Fernandez i Foultons,
ale obu Opatrzność uratowała i
znów przy broni chodzą. W
niewoli był Hinderson, wykupiony
później za jeńców...
- Niesłychane, niesłychane...
Ernst wyliczał dalej rannych i
poległych co dzielniejszych
żołnierzy. Każde nazwisko
spadało na Krzysztofa bolesnym
ciężarem. Oficer mówił o
ustawicznych porażkach księcia,
o przegranych bitwach. Znów
wracał do najcięższej klęski do
Sao Salvador.
- Jak nigdy dotąd mieliśmy tam
kupę ludzi, siedem tysięcy
żołnierza, i mimo to klęska za
klęską i hańba. Nie pamiętam
takiej ucieczki jak spod murów
Sao Salvador. Wstyd przyznać,
ale nie zdołaliśmy nawet zabrać
z pola walki połowy zabitych i
rannych.
- Boże święty, w czymże
przyczyna tak strasznych
nieszczęść?
Carpentier rozłożył bezradnie
ręce.
- Nie pora biadać nad
nieszczęściem. Gubernator
wycofał się na okręty i teraz
skupia na nowo swe siły.
Przybyliśmy z ramienia Rady
Brazylijskiej szybkim statkiem
Poena po nowe posiłki, bo czas
po temu ostatni. Wczoraj
zdaliśmy relację w zarządzie
Kompanii, a dziś przychodzimy do
ciebie, wasza dostojność, nie z
naszej tylko woli, lecz i z
polecenia Kompanii. Proszą, byś
przybył na dzisiejsze
nadzwyczajne zebranie. Będziemy
radzić nad tak ciężkim
położeniem.
Ernst słuchając słów
Carpentiera kiwał głową z
wyraźnym powątpiewaniem. Gdy
radca skończył, kapitan wstał,
przyjął żołnierską postawę.
- Narady niewiele pomogą.
Żołnierz w Brazylii domaga się
jednego - powrotu waszej
dostojności. Każdy piechur mówi,
że tylko pułkownik Artischau
może oczyścić Brazylię z
Hiszpanów.
- Przyjacielu, miłe dla ucha
takie słowa, ale przecie tam
większy i dostojniejszy wódz ode
mnie...
- Nie neguję jego
dostojeństwa, książę z
największego rodu
holenderskiego. Ale prawda
prawdą. Odkąd rapier waszej
dostojności przestał błyskać w
pierwszych szeregach, żołnierz
czuje się samotny, podupada na
duchu. A jeszcze Indianie
zaczęli przechodzić na
portugalską stronę, bo nasi z
powrotem ich wieszają na
masztach galeonów i na drzewach.
- Odeszli Tupajosi?

- Janduy ze swoim szczepem
jeszcze po naszej stronie.
Kompania Fernandeza też nadal
wierna. Ale każdy z nas wie, że
jeśli nie wróci pułkownik
Artischau, wszyscy przejdą pod
hiszpańskie znaki. W tobie
widzieli nie tylko wodza, ale i
sprawiedliwego obrońcę. Kraj
znowu bez ochrony żołnierza,
dalej łupiestwa, rabunki,
zaczyna się istne piekło...
Chaos...
Carpentier próbował łagodzić
wrażenie słów Ernsta. Nie
wszystko widział w tak czarnych
barwach, choć i on był zdania,
że jedyny ratunek w powrocie
dawnego wodza, w posiłkach pod
rozkazami Arciszewskiego.
Tego dnia stanął Krzysztof
przed Radą Dziewiętnastu.
Przyjęty z niezwykłymi honorami
zasiadł w wielkiej komnacie
gmachu Kompanii i słuchał
gorączkowych obrad, komplementów
kierowanych przez dyrektorów w
jego stronę. Znów chwalono jego
dzielność i talent dowódcy,
wspominano nawet posłów, którzy
niedawno zabiegali o pozyskanie
pułkownika dla zagranicznych
wojen i wypraw. Odwoływano się
do jego rycerskości i chwały
brazylijskiej. Raz po raz
słyszał wypowiadaną przez
zebranych nadzieję, że wobec
położenia, w jakim znalazła się
kolonia, dawny jej zdobywca
wróci do służby w Kompani i jak
przedtem olśni Brazylian swymi
bojowymi czynami.
Dwie godziny słuchał w
milczeniu, od czasu do czasu
rzucając wzrokiem po zebranych,
wśród których obok Carpentiera i
Ernsta siedział jeszcze kapitan
Poen. On to właśnie najbardziej
przyciągał uwagę Krzysztofa.
Żeglarz z wyraźnym bowiem
niesmakiem słuchał lamentów nad
stanem kolonii i omierzłych mu
pochwał dawnego dowódcy wojsk
lądowych, który tak przyćmił
żeglarską chwałą brazylijskiej
floty.
"Choć mnie tu chwalą - myślał
Krzysztof - nie wszystkim to w
smak. Poen, który woził
transporty Stauhouvera, siedzi
tu jak na rozżarzonym węglu. Ci
zaś bogacze, zalęknieni o swe
plantacje, cukrownie i składy
farbiarskiego drzewa, mówią w
kółko o konieczności mojego
powrotu i posiłkach myśląc, że
znowu będę krwią swą i wiernych
mi żołnierzy wspomagał ich
krętactwa. Potrzebne im posiłki,
nie zmiana porządków w
Brazylii."
Ale nieobce mu były tajniki
polityki w tym kraju. Wiedział,
że nawet tu na sali zasiedli
jawni lub cisi zwolennicy dwóch
obozów - poplecznicy domu
orańskiego i bardziej liberalni
republikanie. Jedni z nich
chcieliby widzieć Holandię
agresywną i zbrojną, zjednoczoną
pod władzą stadhoudera z domu
orańskiego, drudzy zawsze
skłonni bronić zaciekle
autonomicznych praw
sfederowanych stanów. Wszakże i
to nie było mu obce, że ci z
prawej i ci z lewej strony to
zarazem naród karny i skrzętny,
a nie warcholska polska
szlachta, która dopiero w
ostatnim niebezpieczeństwie
nadrabiała swe błędy. Tymczasem
Ich Potęgi Stany Holenderskie,
choć działające podobnie jak
sejm polski na zasadzie
jednomyślności, choć i tam
istniało prawo weta, zawsze
dochodziły do zgody, ilekroć
szło o wzrost i rozkwit
Holandii. Takie pojęcia, jak
żeglarz, flota czy kolonia,
brzmiały jednakowo w ustach
zwolenników domu orańskiego czy
republikanów. Jedni i drudzy
wymawiali słowo handel bez
wstrętu tak powszechnego wśród
polskich szlachciurów.
Przeciwnie, nawet słyszeli w nim
głos przyszłości, w nim widzieli
rozkwit swego państwa, chwałę
Niderlandów i fantastyczny
wzrost swych bogactw. Umieli
liczyć, ile złota przyniosą
warsztaty sukna i kobierców w
Leyden, Haarlem i Utrechcie, ile
pieniędzy wpłynie do kraju za
porcelanę z Delftu, poszukiwaną
na całym świecie, wiedzieli
dobrze, co to ładunek
trzcinowego cukru, drzewa
brasilos, czy transporty z
Batawii.
Wstawszy ze swego krzesła
oddał ukłon burmistrzowi
Albertowi Conrady i zaczął:
- Miłościwy Panie i Wysoka
Rado! Wystarczy mi spojrzeć z
tych okien na tysiące masztów w
porcie, niezliczone załogi
statków i na wasz stutysięczny
Amsterdam, bym pamiętał, do kogo
mówię. Z dalekiej ziemi polskiej
do was przed laty przybyłem i
wiele się od was nauczyłem.
Cenicie prawo, zbożny, pracowity
czyn, waszą zasługą odkrycie
wielu nowych światów. Wasza
historia roi się od nazwisk
dzielnych admirałów, wśród
których błyszczy dotąd imię
Hautmana, Warwicka czy dziś nam
żyjącego Trompa. Ale
wspomnijcie, że Warwick, co
objął w wasze posiadanie Celebes
i Jawę, bił znienawidzonych
Portugalczyków, ale nie wieszał,
jak oni, nagich, bezbronnych
Jawajczyków. Jeśli handlujecie z
Chinami i porty żółtego ludu
otwarto wam bez jednego strzału,
to dlatego, że wasi admirałowie
nie płynęli na oceany, by tylko
niszczyć, wyludniać, rabować
bogactwa krajów. Dopiero ćwierć
wieku upłynęło od chwili, gdy
wasi rodacy wbili pierwsze pale
przy budowie kanałów w Batawii,
a dziś, jak słyszę, kwitnie
bogactwem ów port i nie potrzeba
tam prowadzić ustawicznej wojny.
Co innego dzieje się w
Brazylii. Słyszałem tu tak wiele
pochwał, że chwilami uszy puchły
i trzeba je było zamykać. Cenię
swoją rycerską służbę i nie dla
rozgłosu chwytam przez całe swe
życie za szpadę. Wiecie dobrze,
wasze dostojnoście, żem odrzucił
zaszczytne propozycje kardynała
Richelieu, choć już pod Roszelą
w jego znakach chodziłem, tylko
dlatego, że jego oręż nie zawsze
służy czystej sprawie. Odmówiłem
mu swej służby dowiedziawszy
się, że jego świątobliwość nie
wzbrania się przed żadną
niecnością, skoro brata króla
polskiego Jana Kazimierza,
wezwanego na tron portugalski,
uwięził i w lochach trzyma. Nie
dla żołdu tedy służę i żadne
potrząsanie kiesą przed oczyma
mnie nie przynęci. Każdy
żołnierz - jak słyszę, do dziś o
mnie w Brazylii pamiętający -
dobrze wie, że nawet żadnego
łupu nigdy nie brałem. Dowiaduję
się, że Bóg nie szczęścił jego
wysokości księciu de Nassau, i
ziemia brazylijska wzywa mojego
powrotu. Zanim jednak zgodę swą
wypowiem, muszę przed waszymi
dostojnościami wyłożyć, o czym
bezskutecznie i przed Radą w
Recifie mawiałem, i o czym
słyszał ode mnie i jego
dostojność książę de Nassau.
Chcę mówić o przyczynach
nieporządku na amerykańskiej
ziemi.
Klęska w kolonii to wynik
złej, rabunkowej polityki radców
holenderskich w Brazylii.
"Brazylia zbyt wielką ma
rozległość, by ją Kompania mogła
zaludnić i utrzymać własnymi
środkami." Ziemia ta ma swój
lud, wprawdzie żyjący jeszcze w
dzikości, ale na nim musi się
wesprzeć nowy ład i porządek.
Tymczasem ludność ta, która już
przechodziła na naszą stronę,
ufając łagodności naszego
rządzenia, bom jej nie tępił i
nie unicestwiał, popada teraz w
niewolę i jarzmo, żyje w głodzie
i nędzy, ucieka z fazend i rąk
do pracy brakuje. Kupcy
holenderscy, troskliwi jedynie o
własny zysk, wyciskają ostatni
pot z mieszkańców, dławią
laboradorów, odbierają z
plantacji mąkę po niesłychanie
niskiej cenie, często rabują
bezprawnie plony. Mógłbym tu
wyliczyć, ile wyłapałem
nielegalnych transportów cukru,
zboża czy nawet niewolników. Ilu
kradzieżom i łajdactwom się
napatrzyłem. Ile razy zaś
głosiłem inny porządek,
przytakiwano mi, ale w rzeczy
samej niczego nie naprawiono.
Miłościwy Panie i Wysoka Rado,
ufam, że nie dla zysku zdobyto
tę ziemię, ale dla chwały
Holandii. Trzeba kolonię
zagospodarować, wprowadzić do
niej ludzkie prawa, oddać tej
ziemi wszystko, czego nas tu
wieki w Europie nauczyły. I
dlatego, darujcie, dostojnoście,
muszę otwarcie powiedzieć -
Brazylia holenderska ważniejsza
nawet niż wasza Kompania.
"Kompania może upaść, byle
Brazylia rozkwitła."
Powiedział te słowa stanowczo,
choć spokojnie, i przerwał.
Nabierał oddechu, badając
jednocześnie wrażenie, jakie
wywoływał tak niesłychanym
powiedzeniem.
Przewodniczący Rady, burmistrz
Albert Conrady, patrzył w niego
wcale nie zaskoczony, raczej
olśniony. Carpentier spuścił
głowę i zdawał się wysuwać uszy
ponad szpakowate włosy, by
słyszeć, jaka teraz nastąpi
replika. Kilku radców
zaszeleściło papierami. Z prawej
strony długiego stołu dały się
słyszeć ciche wprawdzie, ale już
protestujące pomruki. Padł też
głośniejszy syk Poena:
- Niesłychane, niesłychane!
- W tej sali nikt do nas tak
nie mówił - powiedział któryś z
radców.
Nie powstała jednak wrzawa, bo
zbyt spokojni i wyrachowani
siedzieli tu ludzie. Burmistrz
Conrady odczekał chwilę, powstał
i uciszył zebranych.
- Wasze dostojnoście! Niech
mówi pułkownik Artischau, choćby
i ciężko nam było słuchać.
Zamilkli. Carpentier,
nabrawszy otuchy ze słów
burmistrza, podniósł z powrotem
głowę.
Krzysztof mówił:
- Darujcie, dostojnoście, moją
szczerość, bo nie zwykłem prawdy
w bawełnę owijać. Pochodzę z
kraju, w którym najboleśniejsze
rzeczy mówi się, gdy potrzeba,
nawet w oczy jego majestatowi
królowi polskiemu. Słyszę tutaj
o potrzebie wysłania posiłków i
o florenach, jakie mi się
przyrzeka w razie nowej mojej,
trzeciej już, do Brazylii
wyprawy. Ale nie o floreny mi
chodzi. Ważniejsze dla mnie
prawo samodzielnego dowodzenia i
uznania mojego poglądu na
przyszłość ziemi zdobytej. Cenię
sobie wielce tak zaszczytną od
was propozycję, gotów jestem
odbijać na Hiszpanach ziemie
utracone, ale tylko jako wódz
pełen władzy na morzu i lądzie
brazylijskim, a nie pułkownik
podwładny komukolwiek, choćby to
był nawet dostojnik z domu
orańskiego. Inaczej, co dobrego
mój żołnierz krajowi przyniesie,
panowie kupcowie wniwecz dla
swej kieszeni obrócą. Ja puszczę
wolno jeńców indiańskich czy
murzyńskich, by byli świadectwem
naszej prawdziwie
chrześcijańskiej ludzkości, a
panowie kupcowie schwycą ich
przez swych pachołków i nawet
jezuitom gotowi sprzedać na
fermy. Żołnierz mój może bić
tylko Hiszpanów i dawać ochronę
ludności, a nie ściągać z niej
kontyngenty. Poza tym bez
jednolitego dowodzenia będziemy
tylko nękać marszami żołnierza,
raz tu, raz tam dopadać wroga.
Bo gdy my gdzie dojdziemy, flota
się cofnie. Żołnierz mój będzie
przelewał krew, a żagle nasze,
zamiast dawać mu ochronę i
zaopatrzenie, będą wozić ładunki
panów radców z Recifu. Słyszę,
że i pod Sao Salvador ważniejszy
był rabunek niż dobywanie
miasta.
Kapitan Poen przestał żuć
gałkę tytoniu i wepchnął ją za
policzek. Zmarszczył czoło, ale
nie kwapił się do jakiejkolwiek
odpowiedzi, jakby nie miał
żadnych argumentów. Dyrektorowie
Kompanii siedzieli chmurni i
zasępieni. Jeden Ernst patrzył
otwarcie w oczy pułkownika, pod
jego krzaczaste brwi,
przytakiwał spojrzeniem każdemu
słowu.
Niebawem Krzysztof skończył i
usiadł z nastroszonymi wąsami.
Nie miał w tej chwili żadnej
wątpliwości, że za chwilę
skończy się cała narada. Nie
ścierpią prawdziwości jego słów
i tak ambitnie postawionych
warunków. Myśleli zapewne,
zresztą wyczuł to w ich
niedawnych przemówieniach, że go
pozyskają podwyższeniem żołdu,
dadzą dowództwo posiłkowych
wojsk i w charakterze
podkomendnego gubernatora de
Nassau wyślą pośpiesznie do
Brazylii.
Albert Conrady uniósł się w
całej okazałości. Zabrzęczały
ciężko złote łańcuchy, promień
światła prysnął z chwiejącego
się na piersiach złotego godła
burmistrzowskiej władzy.
Radcowie odetchnęli. Już z
dostojeństwa ruchów burmistrza
odgadywali ostrą replikę, jaka
niebawem spadnie na kark hardego
pułkownika.
- Cierpkie tu padły słowa,
nigdy u nas nie słyszane. Ale
nie na to biliśmy niedawno
medale ku czci tak zasłużonego
dla nas wodza, by teraz nie
wysłuchać jego słów gorzkich, w
imię dobrej sprawy
wypowiedzianych. Atoli wobec
tych warunków sami żadnej
decyzji podjąć nie możemy. Izba
nasza Amsterdamska musi odbyć
naradę z Izbą Mozy. Wszelako, by
sprawę jasno mieć przed oczyma,
chcielibyśmy wiedzieć: czy wasza
dostojność wypowiedział ostatnie
swe słowo? Czy bez pełnego
dowództwa na lądzie i morzu nie
podejmie wyprawy?
Pytanie zaskoczyło wielu z
obecnych. Poen zdawał się być
zdruzgotany. Jakże to w ogóle
można było pomyśleć, by
dowództwo nad flotą miał
sprawować nie holenderski
żeglarz, z których co drugi miał
za sobą sławę dalekich wypraw
morskich, tylko ten niezły
wprawdzie artylerzysta, dobry
jeździec, ale przecież szczur
lądowy, dawny muszkieter z
Itamariki?
Niektórzy z dyrektorów zrobili
miny po kupiecku skryte, by nie
można było poznać, jaki sąd mają
w tej chwili i jak ich nęka
niepokój o zagrożony dobytek w
Brazylii. Czekano na odpowiedź
Krzysztofa. Znów wstał i wsparty
rękoma na stole mówił pewny
siebie:
- Zaszczyt to dla mnie wielki,
że w takim spokoju wysłuchano
słów moich i z miejsca mi nie
zaprzeczono. Tedy oświadczam:
gotów jestem nadal przelewać
krew dla holenderskiej flagi i
ponosić wojenne trudy, ale pod
warunkiem, że będę dowodził
flotą, którą mi przydacie,
wszystkim żołnierzem wziętym na
galeony i wszystkimi dawnymi
moimi rotami w Brazylii.
Dowództwo moje może się nie
rozciągać na siły stojące pod
dowództwem księcia de Nassau, z
którym to wielkiej sławy
wojownikiem możemy na równych
prawdach działać ku pożytkowi
wyprawy.
Rozumieli, co to znaczy.
Mówił, że chce być równorzędnym
dowódcą, w istocie jednak będzie
miał przewagę swych sił nad
gubernatorem de Nassau, skoro
przypłynie z nową flotą i
żołnierzem, a wojska księcia
przetrzebione. Radcowie umieli
dobrze liczyć. Z miejsca
przebiegły im po głowie cyfry
niedobitków Maurycego.
Niewielkie to już były wojska.
Jedynie flota księcia mogła mimo
klęsk być liczniejsza od tej,
jaką zamierzali wysłać z
posiłkami.
Zaczęły się poufne szepty i
pomruki. Burmistrz Conrady,
który tu przecież nie sam
decydował, łowił uchem nastroje,
sam nie umiejąc w duchu orzec,
czy nie zbyt wysoka to cena
udziału Arciszewskiego w
wyprawie.
- Zhardział od czasu, gdy król
polski o niego się upomniał -
szepnął do siedzącego obok niego
Carpentiera. - Inni posłowie też
mu przewrócili w głowie.
Ale roztropny milczek
Carpentier, mając naprzeciw
siebie Arciszewskiego i Ernsta,
nieskory był nawet do wyraźnego
potaknięcia. Odpowiedział
wymijająco:
- Miłościwy panie, położenie
naszych wojsk w Brazylii nader
zagrożone.
Tego dnia niczego nie
postanowiono. Albert Conrady
zamknął posiedzenie, uprosiwszy
przedtem Arciszewskiego, by do
czasu wypowiedzenia się obu
połączonych Izb Mozy i
Amsterdamu nie zaciągnął się w
służbę obcych mocarstw.
W połowie lata 1638 roku Rada
Kompanii popadła w nowy popłoch.
Statek "Vleermuys" pod kapitanem
Westfalingerem przyniósł hiobową
wiadomość o nowej dotkliwej
klęsce wojsk księcia de Nassau.
Gubernator cofnął się aż pod
Recif, zamknął w fortach i
alarmował o posiłki.
Losem kolonii zaniepokoiły się
teraz Ich Wysokie Potęgi Stany
Holenderskie i sam stadhouder
Fryderyk Henryk. Pod jego to
wpływem Zgromadzenie
Dziewiętnastu, nie widząc innego
ratunku, zaprosiło ponownie
Krzysztofa Arciszewskiego na
walną naradę.
Tym razem pułkownik Artischau
wychodził z pałacu
Westindyjskiej Kompanii z dwoma
zaszczytnymi tytułami.
Zamianowano go generałem
artylerii i admirałem sił
morskich w Brazylii. Do godności
przydano mu tajne zalecenia,
pozwalające wpływać na losy
holenderskiej Brazylii.
Rozdział II
Pora świtu na bezmiarze oceanu
miała w sobie coś z tajemnicy i
lęku. Smuga mgieł, cofająca się
leniwie z dziobu statku ku
cichym dziś falom, niechętnie
odkrywała bezbrzeże popielatego
żywiołu. Nieboskłon jeszcze tego
samego koloru co mgły i woda,
uwięziony w oparach, nie umiał
się wyzwolić z jednolitej
szarości, nabrać własnej
zwycięskiej barwy.
Tajemnica zbliżającego się
brzasku czaiła się za
bukszprytem galeonu. Długi przód
okrętu, spiczasty jak dziób
żurawia, pisał łuki na mgle,
próbując rozgarnąć szarą topiel
powietrza i wody, znaleźć przed
galeonem więcej światła i
widoczności. Jaki to przyjdzie
dziś ranek i dzień, jaki wiatr
niebawem powieje, co ukaże
horyzont? Czy żeglarz, ledwie
widoczny w swym bocianim
gnieździe, jak ćmiel pnia
uczepiony, zobaczy niebawem
pierwsze rafy u brzegów
brazylijskiego lądu?
Od kilku dni powinna się była
pojawić ziemia. Kapitan Buysman
umiał obliczać chyżość swego
galeonu, badać kołowrotem
przebytą drogę, odmierzać ruch
swego statku w stosunku do
rozpiętego nad nim szlaku
gwiazd, więc pewny był, że są
już na wodach niedalekich
lądowi. O prądach, które
spychają jego statek, wiedział
mniej niż o gwiazdach i logu.
Ale nawet gdyby i te nurty
podwodne, uciekające ludzkiej
uwadze, pchały go wbrew
wiatrowi, to i tak lada dzień
powinien z mgieł rannego brzasku
wyłonić się upragniony cel
podróży - trzeci kolor między
niebem a wodą - ciemny, tęższy
od lotnych żywiołów sznur lądu.
Brzask nie trwał długo.
Poszarzał i zbrązowiał kadłub
admiralskiego galeonu. Urosły
nad statkiem trzy maszty, już
się pokryły stożkowatą siecią
lin i sznurowych drabin. Już i
ćmiel na szczycie, siedzący w
koszu jak poczwarka, zamienił
się w człowieka, płynącego nad
sześciu chmurkami bielejących
żagli.
Wywyższyła się dwupiętrowa
rufa statku i między latarniami
stanęły drewniane, potężne
rzeźby. Zalśniły łby lwów
holenderskich, zjeżone grzywy i
zakręcone kity ogonów.
Sześć żagli, pękatych jak
gigantyczne pierzyny, sześć
olbrzymich bań płóciennych
zdawało się teraz płynąć bez
więzi nad pokładami, bo u góry
żadnych lin jeszcze nie
ujrzałbyś. Niewidzialna też była
sama iglica fokmasztu. Toteż jak
ptak wolny zdała się płynąć
swobodnie nad galeonem flaga
admirała Artischau.
Niebo toczyło cichą walkę z
rozpostartym pod nim żywiołem.
Wyzwalało się z sinej topieli,
roztaczało swą kolorową
odrębność. Utwierdzone u dołu
rudą smugą, wznosiło się od niej
ku górze, by wyznaczyć granice
świtu między niebem a ziemią.
Bezmiar wód nie ustępował w tej
walce i on też roztaczał na
zagięciu swej toni rdzawą
zaporę, by jak najpóźniej odkryć
krańce swego wodnego obszaru.
Niebo było silniejsze.
Ścierało rudą smugę spalonej
nocy, nie wiadomo skąd wypuściło
nad nią dwa zwycięskie dymki.
Coraz bielsze, coraz jaśniejsze,
już tak tęgie jak grzbiet nisko
lecącej mewy, już różowe na
podbrzuszu, unoszące się na
ciepłym tchnieniu powietrza.
Brzask wstał, świecił
promienistym okiem. Buchnął
płomieniami zwycięski, patrzący
z góry na ocean martwy jak oko
topielicy.
Krzysztof stał samotnie na
rufie admiralskiego galeonu,
patrzył w uciekające szare wody
i świt z tyłu za statkiem
wstający. Oparty o mosiężny
cokół latarni, śledził ów brzask
na wschodzie, od którego
pomykało na zachód jego dziewięć
wojennych okrętów.
Co dzień z rana goniło go
wstające słońce, co dzień
wieczorem jego statek żeglował
ku zachodzącej krwawej tarczy.
Czy jeszcze i dziś spędzą całą
dobę na morzu?
Śpieszyło mu się ku lądowi.
Dwa miesiące morskiej podróży to
czas dostateczny, by tęsknić za
stałym lądem, za świeżą źródlaną
wodą, za wysokopiennym lasem.
Nie tylko o tym myślał w tej
chwili admirał floty Ich
Wysokich Potęg Stanów
Holenderskich i generał
artylerii. Świt pchający go ku
brazylijskiemu brzegowi napędzał
do głowy niepewne, nawet chmurne
myśli. Mieli dać armadę z
dwudziestu bojowych okrętów, a
dali zaledwie osiem. Dobrze, że
choć przybyła ta barka
hiszpańska zdobyta pod Isle de
Togo. Galeony spore i nośne, na
niektórych po czterdzieści dział
wystawało spod podniesionych
klap na burtach.
Ale nie tylko ilość sił, z
jakimi płynął do Recifu,
napawała troską admirała.
Najważniejsze, jak go tam
przywitają. Książę de Nassau,
skoro go Hiszpanie przyparli do
fortów oczekuje na pewno nie
nowego admirała, ale posiłków,
statków, dział i podkomendnych.
Radca Carpentier, który odsypia
teraz nocną chwiejbę na morzu,
miał dość zakłopotaną minę, gdy
salwa dział biła im na
pożegnanie w porcie
amsterdamskim.
"Chociaż Carpentier z nich
wszystkich najbardziej mi
życzliwy i może właśnie dlatego
jego po mnie wysłali. Człowiek
słaby staje zawsze po stronie
silniejszego, więc trudno mu
będzie teraz wybierać. Tacy jak
on ludzie liczą się tylko z
władzą."
Władza? To pojęcie osaczało w
tej chwili umysł wodza. Nie po
to przecież jechał, by tylko bić
z dział okrętowych czy w nowych
marszach przebiegać nadbrzeżne
puszcze brazylijskie. A już na
pewno nie w tym celu, by
zbuntowanymi Brazylianami jak
nietoperzami obwieszać maszty
swych galeonów. Tak by może
chciał Stauhouver i Van Ceylen,
bo wtedy łatwiej mogliby
zdzierać kontyngenty zboża i
cukru z brazylijskich
plantatorów.
Na szczęście, gubernator
kolonii, książę de Nassau, to
człowiek z innej gliny. Nie
poszczęściło mu się w boju, ale
Boże Święty, co innego bitwy w
Europie, co innego podjazdy i
marsze w dzikim jeszcze kraju.
Chyba jednak wziął trochę w
karby kupców tamtejszych i
rozbuchanych radców, przygniótł
im karku stanowczą, choć
delikatną dłonią.
Tak myślał na pociechę,
ilekroć jednak wspomniała mu się
zatroskana twarz Carpentiera,
wątlała cała otucha. A jeszcze
kapitan Poen!
- Poen, do kaduka! - mruknął
na głos.
Jednocześnie oglądał się,
słysząc czyjeś kroki za sobą.
- Kto tam?
- Bosman Schort, wasza
dostojność. Idę wygasić
latarnie.
Krzysztof odsunął się od burty
zły, że mu przerwano samotność.
Żeglarz wspiął się na cokół,
odmykał mosiężne zasuwy latarni
i tłumił palący się w nich olej.
- Przywołaj tu do mnie
kapitana Buysmana. A czy kapitan
Ernst śpi jeszcze?
- Od rana na nogach. Któż by
dziś spał, mości admirale, skoro
pewnie ląd zobaczymy.
Gdy bosman odszedł, Krzysztof
rozejrzał się po widnokręgu. Już
widać było pod promieniami
szybko wznoszącego się słońca
statki rozrzucone szeroko po
kolistym horyzoncie. Najdalsze z
nich przypominały wątłe łupiny
orzecha.
- Tylko Poen nie płynie za
moim pawilonem. Łotr, już od Cap
Finister nie posłuchał wezwania.
Ogarnęła go nowa fala
wściekłości. Niech tylko
przybiją do Recifu! Zbuntowany
Poen pozna na swojej skórze
pierwszy wyrok admirała
Artischau. Ten butny żeglarz
jeszcze kilka lat temu nad rzeką
Afogadas robił kwaśne, krnąbrne
miny. Nie dogadza piratowi
admirał obcej narodowości,
dowódca o żelaznej ręce, skłonny
bez mrugnięcia powieki
rozstrzelać żołnierza za łup i
rabunek.
W tej chwili podeszli ku
Krzysztofowi Buysman i Ernst.
Buysman był dowódcą
admiralskiego galeonu.
Zaangażowany niedawno na wyprawę
brazylijską, oddany pod
dowództwo nowego admirała,
pełnił z wyjątkową dyscypliną
swą służbę. To on pierwszy, gdy
zmieniali przed miesiącem kurs
pod Cap Finister, splunął za
burtę widząc, jak żagle
"Zeerobbe" nie usłuchały
rozkazu.
- Wasza dostojność, z dział do
niego wypalić! - syczał wtedy
przez szczerbate zęby do ucha
Krzysztofowi.
Niewiele też brakowało, by
Krzysztof wydał taki rozkaz. Ale
jakże było zaczynać swoją
admiralską służbę od wystrzałów
do burty własnego galeonu?
- Rozprawimy się z nim w
Brazylii - powiedział udając
zimną krew przed żeglarzem.
- Jeśli do niej w ogóle
dopłynie. Diabeł wie, co siedzi
we łbie takiego łotra.
- Nie gdzie indziej on
pożegluje.
Statek "Zeerobbe", zmieniwszy
kurs na Zatoce Biskajskiej,
zginął zrazu na horyzoncie. W
ciągu kilku tygodni raz i drugi
wynurzyły się jego cztery maszty
na południowym nieboskłonie i co
prędzej umknęły z pola widzenia.
Atoli nie dalej jak wczoraj, tuż
przed wieczorem, dostrzeżono go
znów, tym razem z przodu, na
pochyłości oceanu. Wyprzedzał
już wtedy flotę Krzysztofa,
zmierzając szybkim kursem ku
południowemu zachodowi.
Dziś Buysman stanąwszy za
Krzysztofem zaczął od tego
właśnie:
- Szukam łotra od samego rana.
Przeczekałem mgły, ale mimo
jasnego świtu nigdzie przed nami
nie widać żadnego masztu.
- Najszybszy z naszych
okrętów, więc nic nie poradzisz.
Jak myślisz, chyba Recif już
niedaleko? Zobaczymy dziś rafę?
- Myślę, że przed samym
południem.
Tym razem Buysman nie mylił
się. Gdy słońce stanęło pionowo
nad żaglami statku, powitano
okrzykami ziemię. Wynurzyła się
jak szary niepozorny płacheć i z
każdą godziną żeglowania
wyciągała coraz dłuższe ramiona
obejmując granatową,
niezmierzoną w swym ogromie
tarczę Atlantyku.
Gdy załoga nacieszyła się
widokiem ziemi, gdy pastor
okrętowy pobłogosławił
zjawiający się ląd i uczczono
radosną chwilę beczką wina
wytoczoną spod pokładu,
Krzysztof przywołał znów
Buysmana.
- Morze spokojne i wiatr
dogodny. Trzeba posłać ludzi pod
Recif, by nam przynieśli
wiadomości, gdzie flota
hiszpańska i czy wejście do
portu wolne. Może, zamiast
zawijać do przystani, trzeba nam
będzie zaraz uderzyć na
hiszpańską armadę. Wyślij więc
tę barkę hiszpańską, którą
wzięliśmy pod Isle de Togo, bo
szybsza ona niż statek. Staniemy
na redzie, kilka mil od brzegu.
Dano sygnały i barka poszła na
zachód. Jej wielkie żagle,
poderwane wiatrem, pchały ją
szybkim kursem.
O zachodzie słońca flota
podeszła na odległość mili ku
lądowi i zarzuciła kotwice.
Barka wróciła z Recifu
następnego dnia o świcie.
Dowodzący nią bosman meldował:
- Oczekują nas w porcie.
Nigdzie w okolicy wroga. Flota
hiszpańska stoi teraz pod Barra
Grande i Sao Salvador. Rada
chciałaby widzieć waszą
dostojność przed południem.
- Terminy mi już wyznaczają,
ho, ho! Z kim rozmawiałeś?
- Przysłano z tym zleceniem
jakiegoś majora, nazwiska nie
mówił. Ale, proszę waszej
dostojności, przynoszę wiadomość
ciekawszą od tamtej. Okręt
"Zeerobbe" stoi już w porcie.
- Kiedy przypłynął?
- Pół doby przed nami.
- Ciekawym, do czego się ten
nikczemnik tak spieszył? Do
lochu czy na szubienicę?
Po odprawieniu żeglarza
Krzysztof zwrócił się do
stojących przy nim Buysmana,
Ernsta i Carpentiera:
- Słyszeliście, jakie z lądu
dają nam już rozkazy?
- Nie rozkaz, proszę waszej
dostojności, chyba zaproszenie -
łagodził Carpentier.
- Inaczej ja to rozumiem. Cóż,
u licha, robi Poen w Recifie?
- Chyba go książę z miejsca
uwięzi za łamanie dyscypliny -
oburzył się Ernst. - Choć nie
wiadomo, co nałgał.
- Tak myślisz? A może nawet
nie łgał, tylko z prawdziwymi o
nas wiadomościami tak się
kwapił.
Krzysztofa osaczyły nowe
przeczucia, bardziej gorzkie niż
z rana. Nie najlepiej zaczynało
się wieść u brzegu Brazylii.
Jeszcze nie przybili do lądu, a
już radcowie z Recifu po staremu
próbują wydawać mu zlecenia.
Chyba nie wiedzą, że płynie do
Brazylii nie dawny pułkownik,
podkomendny gubernatora, ale
admirał i głównodowodzący wojsk
lądowych. Ale właśnie dlatego
trzeba im z miejsca pokazać, że
nie posłucha wezwania.
- Buysman! Myślę, że nie
zawiniemy do Recifu ani w
południe, ani wieczorem.
- Jak wasza dostojność
rozkaże! - Buysman na razie nie
rozumiał, o co admirałowi
chodzi.
- Niech radcowie zjedzą bez
nas swój obiad. Jeśli Bóg
pomoże, napadniemy znienacka
flotę hiszpańską pod Barra
Grande. Wylądowalibyśmy za kilka
dni w Recifie mając za sobą
pierwszą zwycięską bitwę.
- Mieliśmy już jedną pod Isle
de Togo.
- Tamta to potyczka morska,
nie bitwa.
Krzysztof trzymał flotę na
redzie ze zwiniętymi żaglami.
Jeszcze wahał się, w którym
kierunku podać kurs dla
galeonów. Wyprawa pod Barra
Grande nęciła go z dwóch
przyczyn. Nie posłuchawszy
wezwania z Recifu utarłby nosa
radcom, a jednocześnie podjąłby
pierwsze większe działania na
morzu. Zachęcała do tego
wiadomość, że flota hiszpańska
rozdzielona teraz na dwie
części, bo stoi pod Sao Salvador
i Barra Grande.
Jeżeli szczęście dopisze,
byłby to dobry początek. Gdyby
potem stanął z wizytą w Recifie,
inne miny mieliby radcowie i
gubernator, który nie tak dawno
sam czmychał spod Sao Salvador.
Stanął na dziobie okrętu z
oczyma utkwionymi w morze. Nie
tyle myślał, ile marzył o
mogącym go czekać zwycięstwie.
Chęć natychmiastowego działania
osaczała go coraz bardziej. Nie
przybijać na razie do portu, nie
kłaniać się zawczasu księciu ani
wielkiej Radzie. Okazać akt
samodzielności podejmując
decyzję natychmiastowego
skierowania armady na południe.
Już widział w duchu zakłopotane
twarze radców i chmurę na czole
księcia Maurycego na widok
ginącej z horyzontu floty.
Gdy już pewny był, co
postanowił, położył rękę na
ramieniu Ernsta.
- Trzeba od pierwszej chwili
pokazać im, że nie jesteśmy
dawnymi piechurami, czekającymi
na łaskę panów radców...
Buysman, kierunek na S~udwest,
płyniemy pod Barra Grande.
Nie skończył. Z bocianiego
gniazda na przednim maszcie
galeonu rozległy się w tej
chwili alarmujące okrzyki.
Wychylony z kosza żeglarz machał
rękami i wołał na cały głos ku
pokładowi. Tu na dziobie nie
było słychać postrzępionego
wiatrem okrzyku. Ale już biegł
bosman Schort.
- Wasza dostojność,
Westfalinger płynie ku Recifowi!
- Co, do pioruna!
Skoczyli do samej burty.
Krzysztof przykładał do oka
perspektywę. Rozedrganymi od
wściekłości palcami szarpał
kołnierz miotający się na
wietrze, przeszkadzający mu w
ruchach.
- Plugawiec!
Okręt "Vleermuys", płynący od
samego Amsterdamu na lewym
skrzydle floty, miał w tej
chwili nadęte wszystkie żagle.
Wykorzystując dość silny,
dogodny wiatr z Nordostu, pruł
fale, malał i uciekał w stronę
lądu, zbliżał się pośpiesznie ku
zarysom rafy leżącej naprzeciw
Recifu.
Wezwać go sygnałami!
Wykonano rozkaz, Westfalinger
nawet nie odpowiedział.
- Buysman! Dać ognia z lewej
burty.
- W niego?
- Nie w niego, do pioruna. Daj
ogień ostrzegawczy!
Wykonanie niespodziewanego
rozkazu musiało trwać pewną
chwilę. Buysman skoczył pod
pokład, zapędził do dział
puszkarzy. Podniesiono linami
kwadratowe klapy okienne nad
lufami czterech dział z lewej
burty. Buysman wydawał
pośpiesznie rozkazy:
- Ładuj! Przybij! Daj lont!
Celuj ponad burtę "Vleermuys".
Jeśli podpalicie nosa tej świni
Westfalingerowi, dostaniecie po
garncu wina.
- Uwaga! Przyłóż lont!
Przyłożyli. Szarpnęła się
drewniana laweta, zapiszczały
naciągnięte liny.
Galeon się zakołysał. Dym
zakrył okna kazamat, popłynął
smugą aż po grotżagiel.
Ale już odkryła się
oślepiająca toń morza i ukazała
zmalały do wielkości niecki
okręt "Vleermuys". Żagle
wydymały się nad nim nietknięte,
olbrzymie, przytłaczające swym
ogromem cały zarys burty.
- Nie słucha, kundel. Cel w
olinowanie! Ładuj! Przybij!
Dawaj lont! - wrzeszczał
czerwony, owiany dymem Buysman.
W ciemnej podpokładowej
kazamacie zniknęła jego broda, a
tylko oczy, oświetlone strugą
słońca wpadającego przez
rozwarte okiennice, świeciły jak
węgle.
Krzysztof był równie wzburzony
jak Buysman, choć wszystką
wściekłość skupił we wzroku, a
nie w słowach. Rozszerzył chrapy
nosa i wdychał kwaśnawy,
siarkowy zapach spalonego na
darmo prochu. Okręt "Vleermuys"
krył się już poza wyniosłą rafę,
stojącą jak czarny mur przed
portem.
- Ernst - mówił Krzysztof
stłumionym głosem - to jakaś
dziwna z nami zabawa... Te dwa
psy zmówiły się przeciw mnie...
Kpią w żywe oczy z dowództwa.
- To haniebna zdrada. Nic nie
rozumiem, admirale.
- Ja rozumiem. Śmierdzi im
wszystkim nowy admirał. Ale
czekajcie, zabawa dopiero
rozpoczęta. Buysman!
- Jestem, wasza dostojność.
Dałem po pysku puszkarzom, bo
się kręcili jak w mazi. Byłbym
tej rudej małpie zdmuchnął
grotżagiel. Psia jego mać!
- Buysman, nie kazałem
strzelać w galeon. W tej chwili
daj sygnały! Niech podniesie
żagle cała flota. Płyniemy nie
na Barra Grande, ale wprost do
Recifu. Muszę wziąć w łyka obu
zbuntowanych kapitanów.
- Tak jest, wasza dostojność,
sam im w gęby napluję.
Zawrzało na wszystkich
statkach. Reje i wystające nosy
bukszprytów zaroiły się mrówczym
ruchem żeglarzy. Zrywano
uwięzione liny, spuszczano z
powrotem zgniecione w wały
płótna. Cała armada pokryła się
obłokami nadymających się żagli,
urosła, zolbrzymiała. Na
masztach admiralskiego galeonu
zakwitły jeszcze wyraźniej na
tle bieli płócien kolorowe
flagi. Ogłoszony kierunek
żeglowania ucieszył wszystkie
załogi. Pojaśniały opalone
twarze żeglarzy, zabłysły
radośnie oczy. Do stolicy, do
portu! Nie na bój, ale na
wytchnienie po tylu dniach
nużącej chwiejby. Ucieszyli się
i puszkarze niedawno wepchnięci
pod pokłady, jeszcze nie
rozumiejący, dlaczego kazano im
zapalać lonty i psuć proch
przeciw własnym okrętom. Żeglarz
w koszu bocianiego gniazda
podnosił ręce ku górze i
krzyczał radośnie ku pokładowi:
- Do portu! Hura!
Nawet złocone łby lwie i
ptasie na dziobach flut i
galeonów zdawały się śmiać
radośnie, wykręcając szyje ku
brzegowi.
Wielka rafa Recifu
zagradzająca wejście do portu,
ów naturalny łamacz fal, rosła w
oczach żeglarzy, wyzbywała się
półniebieskiej, rozpylonej
poświaty, czerniała. Już było na
niej widać spadziste rysy,
krwawe, zapalone słońcem ściany
i zielone grzywy na zboczach.
Cieszyli się utrudzeni
żeglarze, wiwatowali
muszkieterzy, na wesoło już
przeklinający chwiejbę statków,
brak stałej opoki. Za dwie
godziny port, lądowanie i ziemia
pod nogami! Za dwie godziny wino
w gospodach Recifu, dziewczęta
gorące od żaru, picie, radość i
spoczynek, powracające uczucie
siły w całym ciele. Żeglarze
zaczynali śpiewać, huczało na
pokładach i w ciemnych
kazamatach podpokładowych, z
których wyłaniali się coraz nowi
żołnierze.
Tylko Krzysztof stał
nieporuszony, z rysami na
ściągniętym czole. Przeciwnie
Ernst, uśmiechał się, żadnej
chmurki nie mając na obliczu.
- Wasza dostojność - podszedł
bliżej ku dowódcy - za parę
godzin będą w naszych rękach oba
zbuntowane diabły, Poen i
Westfalinger. A potem...
To "potem" pełne było otuchy i
wiary w wodza. Błysk oka oficera
wielce obiecywał. Oto niebawem
staną na lądzie, a za kilka dni
wśród dawnych towarzyszy broni,
choć nie wiadomo, gdzie są teraz
regimenty Hindersona. Gdy
połączą się z nimi nowe siły
Arciszewskiego, gdy flota pod
dowództwem zwycięskiego wodza
będzie stale pod ręką, gdy od
Recifu do Peripuera, od Rio San
Francisco do Sao Salvador po
rzekach Una, Serinhaim, Paraiba
i tylu innych pobiegnie wieść o
przybyciu dawnego pułkownika,
dziś generała i admirała,
żołnierz holenderski w Brazylii
znowu pokaże, co potrafi.
- Wiem, co chcesz powiedzieć,
bo wiernyś mi oficer, jako i
tamci starzy towarzysze w
puszczy. Ale jeszcze nie
jesteśmy nawet w porcie, a tobie
już nadzieje mącą w głowie. Mnie
jednak nie wydaje się, byśmy tu
mieli zbyt łatwe życie.
Przeczucia niespodzianek,
nękające go od dawna, a
zwłaszcza dziś, o porze ponurego
świtu, już się niestety
sprawdziły. Po Poenie ten
łajdak, Westfalinger. Zrobili mu
afront niesłychany, haniebny, i
to na pewno nie z własnej tylko
chęci. Nie do pomyślenia było,
by mogli pozwolić sobie na tak
krnąbrne zuchwalstwo, gdyby nie
mieli za sobą cichej zachęty ze
strony Rady w Recifie, a licho
wie, czy i nie przyzwolenia
samego księcia de Nassau.
Ale nie tylko te troski miały
spotkać u brzegów Brazylii nowo
mianowanego admirała. Gdy
galeony zaczęły się wychylać
poza rafę Recifu, gdy już dzioby
statków wykręciły się ku
widocznemu portowi, armada
Arciszewskiego doczekała się
niebywałego powitania.
Ledwie dziób admiralskiego
okrętu stanął na wprost
niedalekiego już wzgórza Olindy,
gruchnęła nie wiadomo skąd salwa
w stronę armady.
Zaskoczony Buysman biegł w
dymie z przerażonym okrzykiem:
- Hiszpanie? Ki diabeł?
Wszyscy puszkarze pod pokład!
- Zwariowałeś Buysman, skądże
tu Hiszpanie? Czekać! - krzyknął
ku niemu Krzysztof. - Niech się
dym rozwieje.
Zrazu powstał popłoch na
pokładzie admiralskiego galeonu.
Dalsze okręty, jeszcze zakryte
skałą Recifu, wykręcały co
prędzej stery. Nigdzie jednak
nie było widać
nieprzyjacielskiej floty. W
porcie dały się teraz dostrzec
uwięzione przy molach statki
kupieckie, wszystkie ogołocone z
żagli. Martwe ich maszty stały
pionowo jak odarte z gałęzi
suche szkielety niebosiężnych
sosen. Wprawne oko Buysmana
dostrzegło na dalekim krańcu
portu zarys stojącego na kotwicy
"Zeerobbe". Nigdzie jednak nie
było widać pękatej rufy statku
"Vleermuys".
Ledwie dym się rozwiał,
uderzyły nowe strzały.
Celniejsze i silniejsze. Tym
razem flaga admirała poleciała w
morze wraz z kawałkiem masztu.
Zakołysał się kosz bocianiego
gniazda, ale nie uszkodzony
wisiał dalej na maszcie.
- To nie Hiszpanie, do
pioruna! - ryczał Buysman. - To
zdrada! Zdrada! Afront, wasza
dostojność! Zrywają nam
pawilony. Admirale, wypalę ze
wszystkich dział tę skorupę
Poena. To świnia!
Chciał biec pod pokład, pluł
przed siebie i kopał liny
zahaczające się o buty.
- Stój, ja dowodzę! - mówił
zzieleniały Krzysztof. Z
policzków zbiegła mu wszystka
krew, oczy zapaliły się zimnymi
błyskami, jakie miewa zielony
ogień na węglu. - Stój, do
pioruna! Nie widzisz, że
"Zeerobbe" ma klapy zamknięte?
To nie Poen strzela. Z innych
dział do nas bito.
Wsparł się dłońmi na
sznurowanej poręczy galeonu,
wbił wzrok w niedaleki port i
szukał, szukał, skąd dano
wystrzał ku niemu. Może tam zza
rafy... niewidoczny
Westfalinger... może z lądu?
Twarz miał szarą, bez jednej
kropli krwi, palce u rąk zimne
jak sople. Mówił coś przez zęby,
ale sykiem tak cichym, że
stojący obok niego Ernst ledwie
zrozumiał:
- Czekaj, mości książę.
Jeszcze nie skończony między
nami rachunek.
Rozdział III
Jeszcze nie stali na cumach w
przystani, gdy Krzysztof
przywołał Ernsta.
- Jak tylko zejdziemy na ląd,
weźmiesz oddział muszkieterów i
pójdziesz pod statek
"Zeerobbe". Przyprowadzisz mi
kapitana Poena.
- Tak jest, wasza dostojność.
W porcie oczekiwał na admirała
tłum mieszkańców, żeglarzy,
gapiów i miejskich wyrostków.
Ciżba krzyczała i wiwatowała,
oglądając z zaciekawieniem burty
statków i schodzących na ląd
pierwszych żołnierzy i żeglarzy
mocujących cumy przy palach.
Wszystkich zdziwiło, że nie ma
żadnego pocztu wysłanego przez
Radę czy gubernatora na
powitanie floty. Dopiero po
chwili wysunęła się spoza gapiów
trzyosobowa grupka. Jakiś
wypucowany oficer, z połyskliwym
pendentem, z nieskazitelnej
białości kryzą od szyją i
wyczyszczonymi na glanc butami,
podszedł ku schodzącemu na ląd
Krzysztofowi.
- Wasza dostojność - mówił -
jestem tu z rozkazu jego
wysokości księcia de Nassau,
gubernatora kolonii. W imieniu
jego wysokości witam waszą
dostojność przybywającą z tak
znacznymi posiłkami.
- Ach, Bayert, na majora
wyrósł przez te kilka miesięcy?
- mruknął zdziwiony Ernst.
Krzysztof udawał, że ani
jednego, ani drugiego nie
słyszy. Trzymał chwilę bez
odpowiedzi stojącego na baczność
oficera, jakby go nie poznając,
a jednocześnie mówił do Ernsta:
- Bierz tych ludzi i wykonuj,
co rozkazałem. Wątpię, czy go
znajdziesz na pokładzie. - Teraz
dopiero zwrócił się do Bayerta:
- Kawaler teraz na dworze
księcia?
- Tak jest, wasza dostojność.
- Dziwne to powitanie,
kawalerze - umyślnie mówił w ten
sposób, nie wymieniając żadnej
rangi. - Z dział do nas bijecie?
Oficer zrobił zdziwione oczy.
- Te strzały wszystkich
zaskoczyły. Nic z tego nie
rozumiem, proszę waszej
dostojności.
- Toteż nie od ciebie oczekuję
wyjaśnień. Książę de Nassau w
pałacu?
- Prosił, by wasza dostojność
przybył do niego o piątej po
południu. Książę de Nassau
musiał, niestety, z samego rana
wyjechać do obozu pod Recifem.
Mam w jego imieniu zawiadomić,
że witałby sam zaszczytnego
gościa, ale skoro ważna potrzeba
mu nie pozwoliła, czeka na waszą
dostojność zaraz po swoim
powrocie.
- Nie ma księcia? - zdziwił
się Krzysztof. Pewny był dotąd,
że to z woli gubernatora
zgotowano mu tak haniebne
powitanie.
- A radni też w obozie?
- Tego nie wiem. Ja ze dworu
jego wysokości.
- To widać - bąknął Krzysztof
spojrzawszy na nienaganny, modny
strój dawnego swego oficera.
- Jego książęca mość prosił,
aby wasza dostojność odpoczął w
swym dawnym mieszkaniu i przybył
do pałacu koło piątej. Mam
rozkaz towarzyszyć waszej
dostojności i służyć mu
wszelkimi ułatwieniami.
- Dawne mieszkanie? - przyszło
się znowu zdziwić Krzysztofowi.
- Nie zwykłem ja czas spędzać
w swych pokojach, ale skromne i
odległe to pomieszkanie, a tu
widzę całe szeregi nowych
gmachów.
- Tak jest, proszę waszej
dostojności. Toteż pomieszkanie
to tylko na początek, bo
przybycie waszej dostojności tak
nagłe i nieoczekiwane, że nie
zdążono locum upatrzeć.
Oficer był układny i nawet
nieźle mu dziś patrzyło z oczu.
Tyle że zmienił się bardzo od
roku. Dawniej nie miewał tak
wygolonej twarzy, wykrochmalonej
kryzy i świecących jak lustro
butów. Widać, wypucował się dziś
dla oddania honorów
przybywającemu dowódcy.
- Mieszkanie nie ucieknie.
Widzisz zresztą, że nie
wszystkie jeszcze galeony przy
palach.
Statki nadal przybijały.
Powiększał się szum, gwar i
rwetes wokoło. Z pokładów
schodziły na ląd na razie tylko
nieliczne szeregi, oficerowie i
oddział przyboczny
nowozaciężnych muszkieterów.
Żołnierze, witani okrzykami,
napastowani przez gapiów,
skupiali się na skraju mola tuż
za grupą oficerów.
- Wasza dostojność - mówił
Buysman nadal czerwony jak
burak, nie zwracający uwagi na
otoczenie - gdzież, u diabła,
wepchnął swe pudło Westfalinger?
Lisia, a nie żeglarska dusza.
Nie widzę ścierwa ani w porcie,
ani na redzie. Chyba krąży,
diabeł, poza rafą na południu.
Minęło nie więcej jak pół
godziny, gdy ukazał się Ernst
wracający ze swym oddziałem.
Szedł śpiesznie, prawie nie
utykając na nogę, co mu się
zdarzało w chwilach większego
podniecenia.
- Mości admirale, nie wpuścili
nas na statek. Oddział
muszkieterów na molo chciał nas
przywitać ogniem. Powiedzieli,
że kapitana nie ma na statku, a
poza tym bez papierów księcia de
Nassau wstęp do tamtej części
zabroniony.
- Dziwiłbym się, gdyby było
inaczej. Poen nie buntowałby się
na morzu, gdyby nie czuł za sobą
poparcia władz w Recifie.
Bayert pośpieszył z
wyjaśnieniem:
- Zakaz ten nie od dzisiaj. W
tamtej części przystani magazyny
z bronią i prochem. Budują się
nowe fortyfikacje.
- I dlatego tam właśnie stanął
na kotwicy mój okręt ze
zbuntowanym dowódcą?
Oficer popatrzył okrągłymi
oczyma. Nie wiedziało się, czy
udaje, czy istotnie jest
zaskoczony wiadomością.
- Kapitan Poen przybył tu
wczoraj rano, podobno wysłany
przez waszą dostojność. Tak
mówią wszyscy w Recifie.
- Kawalerze, a nie wiesz ty
przypadkiem, dlaczego nie ma go
w tej chwili na pokładzie?
- Istotnie, zeszedł dziś rano
z pokładu.
- Widać, wiedział, że płazem
mu nie puścimy. Buysman!
- Jestem, wasza wysokość.
- Który z twoich ludzi potrafi
dowodzić statkiem?
Stary żeglarz, zaskoczony
pytaniem, wahał się. Małe oczy
stanęły mu na chwilę nieruchomo.
- Celcius dobry, zna te wody
jak własną kieszeń... Albo
Schort, admirale, młodszy, ale
doświadczony na lądzie i morzu.
Był ze mną na Molukkach.
- Ten, co wolał płynąć z nami
niż z admirałem Trompem?
- Właśnie.
- Pamiętam go spod Isle de
Togo.
- Ten, ten, admirale.
- Przywołaj go co prędzej.
Nie trzeba było wiele szukać.
Bosman z galeonu Buysmana stał
obok, za kołem oficerów,
gawędząc z przygodnymi gapiami.
- Schort! - mówił Krzysztof. -
Słyszałem coś niecoś o tobie od
kapitana Buysmana, a poza tym
widziałem cię, jak wchodziłeś na
barkę hiszpańską pod Isle de
togo. Weźmiesz pięćdziesięciu
żołnierzy i wejdziesz siłą na
statek "Zeerobbe". Wyprowadzisz
go z portu i staniesz z nim na
naszych tyłach, na redzie.
Wartownikom powiesz, że z
rozkazu admirała Artischau
przychodzisz pilnować statku.
Gdyby było trzeba, przetrzep im
skórę.
- Przetrzepię, wasza
dostojność. Choć sprawa
niełatwa, na statku Poena starzy
jego żeglarze.
- Jeśli się dobrze spiszesz,
nie będę szukał innego kapitana
dla "Zeerobbe".
Bosmanowi zaiskrzyły się oczy.
Gdzieżby minutę temu przeszło mu
przez myśl, że może zostać
kapitanem wspaniałego okrętu.
Schort bez wystrzału z
muszkietu przeszedł ze swym
oddziałem warty portowe. Wbrew
jego przewidywaniom załoga
statku, widząc spory oddział
wojska i stojące w porcie
galeony Krzysztofa, nie
wzbraniała wejścia na pokład. Za
chwilę zaczęto na rozkaz bosmana
odpinać cumy i rozwijać kilka
żagli "Zeerobbe". Dziób wykręcał
się w bok od portu.
- Statek wraca na swoje
miejsce - mówił z ulgą Krzysztof
do milczącego Bayerta. - Teraz,
kawalerze, możemy iść do mojego
mieszkania.
Odprowadzani przez tłum szli
sporą grupą pod pochyły stok
Olindy, w stronę domu, który
zajmował Krzysztof w czasie
poprzedniej wyprawy do Brazylii.
Gdy weszli do izby, uderzył
ich żałosny widok. Mieszkanie
było prawie ogołocone z mebli,
lada jako urządzone, okna
powybijane. Nawet dach domostwa
przeświecał tu i ówdzie.
Krzysztof stanął pośrodku izby
i spojrzał spode łba na Bayerta.
Oficer rozłożył ręce z
zakłopotaniem.
- Nie moja wina, wasza
dostojność. Dziś z rana wezwał
mnie Stauhouver i polecił
towarzyszyć waszej dostojności
do tego pomieszkania. Nie
wiedziałem, w jakim ono stanie.
Któż by przypuścił?...
Znów nie było jasne - kpi,
udaje głupiego czy też mówi
szczerze, sam wszystkim
zaskoczony. Przez moment
Krzysztof stał nachmurzony
pośrodku izby. Zostać w tej
nędznej dziupli, zastawionej
kilku ławami i rozbebeszonym
łożem, czy też wracać na galeon?
- Kawalerze - zaczął nagle z
ironicznym uśmiechem - ciekaw
jestem, gdzie ty teraz sypiasz i
prasujesz swoje krochmalone
koronki?
Oficer stropił się i zaczął
niewyraźnie bełkotać:
- Wasza dostojność wybaczy...
jestem przybocznym oficerem jego
wysokości księcia de Nassau.
- Widać to. Ale pytam, gdzie
sypiasz?
- Kwatera moja w pałacu
gubernatora.
- Domyślałem się. Tedy masz
drogę prostą i niedaleką. Strać
mi się natychmiast z oczu, bo
jeszcze chwila, a każę ci
pucować te podłogi.
Zanim osłupiały oficer oddał
ukłon i skierował się ku
wyjściu, Krzysztof zwrócił się
do Ernsta:
- I tu nas cyrulik ogoli, a
więcej nam na razie nie
potrzeba. Nasze miejsca po
staremu nie w murach, ale w
bitwach. Rozpacz bierze, co tu
za porządki. Widziałeś tę drogę
do pałacu księcia? Wysadzili ją
palmami i kwietnikami, a i ten
bęcwał Bayert, com go
przepędził, wyczyszczony jak na
paradę. Nie pytałem go, ale
przysięgnę, że dureń nie wie
nawet, gdzie w tej chwili wojska
hiszpańskie albo nasze dawne
regimenty. Wie, jak się tańczy
na salonach księcia.
- Smutne to wszystko,
admirale.
- Lada chwila się wyjaśni.
Pogadamy z ich dostojnościami.
Rozdział IV
Książę de Nassau nawet jednym
nieopatrznym poruszeniem brwi
nie chciał zdradzić, ile zdrowia
kosztuje go dzień dzisiejszy.
Siedział naprzeciw Stauhouvera
osowiały, nieco już przyciężki
na swój młody jeszcze wiek.
Przedwcześnie otyła twarz była
zmęczona, nieruchoma. Mała
bródka pod owisłą wargą księcia
zdawała się być sztucznym,
przylepionym do twarzy
kosmykiem. Ale mimo otyłości
wielka twarz Maurycego de Nassau
była męska, myśląca. Bystrości i
skupienia nadawały jej długie
oczy, podkrążone głębokimi
łukami. Źrenice półpokryte
powiekami zdawały się umykać pod
rzęsy, by ukryć prawdziwy blask
wejrzenia.
Słuchał odwrócony bokiem do
Stauhouvera. Od czasu do czasu
podnosił powieki i patrzył przed
siebie z niedostrzegalnym dla
radcy celem spojrzenia. Czy był
nim sztych mistrza wiszący przy
ramie okna, przestawiający
fragment amsterdamskiego portu,
czy też widok za oknem - owe
nagie maszty floty nowo
przybyłej do Brazylii? A może
wzrok czułego na piękno znawcy
oceniał w tej chwili urodę
rozpostartego przed pałacem
krajobrazu, błękit nieba,
granatową toń morza, soczysty
cień pomarańczowego drzewa?
Stauhouver, wyczerpawszy
niedawno swe wynurzenia, czekał
cierpliwie na odpowiedź. Nie
chciał przerywać księciu
chwilowej zadumy, ale wrodzona
ciekawość kupca nie pozwoliła mu
zbyt długo tonąć w milczeniu.
Więc zaczął:
- Wszystkiego mogliśmy się
tutaj spodziewać, ale nie
takiego obrotu rzeczy.
Zaskoczyła nas Rada
Dziewiętnastu.
- Czym? - zapytał książę
zdając się nie rozumieć słów
radcy.
- Swoją decyzją. Na nasze
utrapienie przysłano nam tego
człowieka.
Książę spuścił wzrok z okna,
popatrzył w oczy Stauhouvera.
- Posiłki były nam potrzebne,
no więc cóż, są posiłki.
- No tak, wasza dostojność,
posiłki posiłkami...
Stauhouver zaczynał się
niepokoić. Uraziła go
małomówność księcia. Gdy wczoraj
słuchali obaj relacji Poena,
książę nie miał takiego
nieruchomego oblicza. Stauhouver
umiał czytać w ludzkich
twarzach, bez tej sztuki nie
byłby dzisiejszym Stauhouverem.
Widząc wczoraj zimne błyski w
piwnych oczach księcia i ledwie
widoczne trzy fałdy na jego
czole odkrywał wzburzenie, jakie
rodziło się w duszy gubernatora
na wiadomość o przyjeździe
Arciszewskiego, zaszczyconego
tak wielkimi godnościami. Chyba
książę de Nassau nie zapomniał
słów, które wypowiedział wczoraj
do Poena:
- To pomyłka, nie o nowego
admirała zwróciliśmy się do
Holandii. Kapitanie Poen, jesteś
dalej pod moim dowództwem.
Stauhouver czekał i myślał. Po
cóż, u licha, dziś właśnie
książę wybrał się na przejażdżkę
do lichego fortu pod Recifem?
Nigdy dotąd nie nachodziła go
chęć podejmowania tak
nieciekawych wycieczek. Jasne,
że nie chciał widzieć
wpływającej do portu floty i być
świadkiem dość niezwykłych
wypadków, jakie miały się
wydarzyć.
"Wydarzyły się" - pomyślał
Stauhouver z ironią i czekał w
milczeniu, dotknięty
wstrzemięźliwością słowa u
księcia.
"Człowiek wielkiego rodu -
snuł dalej swe myśli - ale, u
licha, od kogóż jak nie od nas
bierze swój niebywale wysoki
żołd? Sześć tysięcy florenów to
nie w kij dmuchał. Niewiele
wprawdzie miesza się do spraw
kupieckich Kompanii, ale zbyt
dumnie patrzy na Radę. Jakby to
nie on, ale Rada żyła z jego
łaski. Ostatecznie Holandia
zawdzięcza swoją chwałą i potęgę
nie tylko rycerskości domu
orańskiego, ale i naszym
pieniądzom."
Trudno mu było dociec, jaką
myśl poddaje rozwadze książę de
Nassau, ale jakżeby miał o czym
innym myśleć, jak nie o nowo
mianowanym admirale, który za
chwilę wejdzie tu do komnaty.
Naraz pierzchły wszystkie jego
wątpliwości. Posłyszał
nieoczekiwane pytanie
gubernatora:
- Rada niepokoi się o wolność
handlu? Uważa, że Artischau może
krępować swobody kupieckie?
- Przed chwilą obszernie
wyłożyłem swoje obawy. Większość
Rady na pewno będzie tego samego
zdania. Istota naszego działania
to handel, handel, wasza
wysokość. Nasze linie
żeglugowe...
- Istota i w czym innym -
przerwał książę. - Jesteśmy tu
po to przede wszystkim, by
poszerzyć władzę Ich Wysokich
Potęg Stanów Jeneralnych. Dla
przyszłości Holandii musimy
wyprzeć z całego kontynentu
amerykańskiego Hiszpanów,
najzaciętszych naszych wrogów.
Stauhouver nie lubił wielkich
słów, uważał je za frazesy. "Do
rzeczy, do rzeczy, mości książę
- chciałby powiedzieć -
poszerzanie wpływów to pieniądz,
statki, komunikacja, nowe
plantacje i cukrownie, a przy
tym wzrost żołdu dla jego
wysokości." Nie zdradziwszy, co
myśli, rzucił zdawkowo:
- Tak jest, wasza wysokość,
jesteśmy tu dla wielkości
Holandii.
Obaj siedzący naprzeciw siebie
Holendrzy wiedzieli, co
reprezentują. Należeli przecież
do najbardziej pracowitego i
przedsiębiorczego narodu świata.
Zarówno książę de Nassau, jak i
Stauhouver mógłby bez
zająknienia wymienić olbrzymią
ilość portów świata, w których
stały w tej chwili żagle
holenderskiej floty. Dwadzieścia
tysięcy statków to przecież bez
przesady cały las masztów, gdyby
je razem na morzu ustawić.
Uniosłyby się wtedy nad oceanem
całe chmury żagli i stada
fruwających, kolorowych flag
Kompanii Wschodnio_ i
Zachodnioindyjskiej, barw
Amsterdamu, Middelbourga i
Delftu.
Jeden i drugi wiedział, czego
dokonał ich mały, uzdolniony
naród. Mogli sięgnąć po pierwszą
lepszą mapę świata Mercatora czy
Orteliusa i niemal po ciemku
wytyczyć na niej palcem szlaki
holenderskie, obiegając świat
przez Atlantyk i Pacyfik, wokół
Arabskiego Półwyspu, wzdłuż
Indii i Chin, to znów do brzegów
rzeki Hudson i co dopiero
założonego tam Nowego
Amsterdamu. Stauhouver mógł
jeszcze dokładniej niż jego
wysokość obliczyć, że ich stary
Amsterdam skupił w swych murach
więcej złota i towarów niż tak
butna ongiś Wenecja czy dumna ze
swej żeglarskiej sławy
Hiszpania, już wypierana z
dalekich zakątków świata. Dla
Stauhouvera nie były obce żadne
cyfry. Mógł każdej chwili
doliczyć się obrotów jednej czy
drugiej Kompanii, sięgających
już miliarda florenów, a kto
wie, czy nie potrafiłby, nawet
tu będąc, w Brazylii, podać w
przybliżeniu zawrotnych ilości
złota skupionych w banku
amsterdamskim, największej kasie
świata. Jakiż by to był członek
Kompanii, gdyby mu umykały spod
rachunku tak ważne sprawy
finansowe.
Stauhouver umiał liczyć,
widzieć i słyszeć. Książę de
Nassau szczycił się jeszcze
większymi umiejętnościami -
umiał, gdy potrzeba, nie widzieć
i nie słyszeć.
Otóż to! Stauhouver po dziś
dzień nie był pewny, a już
minęło sporo czasu od przybycia
księcia, czy gubernator wie
dokładnie o tajemnych obrotach
wysokiego członka Rady. Cukier i
czerwone drzewo wysyłał zresztą
nie pod swoim nazwiskiem; od
tego miał kuzynów sprowadzonych
do Brazylii. Przemycali oni
jeszcze i inny złotodajny towar,
"drzewo hebanowe", liczone nie
na wagę, ale na sztuki zdrowych
i jędrnych ciał murzyńskich.
"Chociaż - myślał w tej chwili -
i sam książę de Nassau wysyła na
swoją rękę statki pirackie do
Gwinei...
Książę albo nie wie, albo
udaje, że nie wie o moich
interesach, ale jak dotąd tym
się nie interesuje. Co by jednak
było, gdyby dał wolną rękę
bezwzględnemu Artischau,
uczciwemu głupcowi, którego cała
siła w tym, że gardzi
pieniędzmi."
- Tak czy inaczej, wasza
wysokość - próbował ciągnąć
księcia za język - dotąd nie
widzieliśmy jego nominacji. To,
co doniósł nam Poen, przechodzi
ludzkie wyobrażenie. Musimy
zawczasu podjąć działania, i to
w samej Radzie Dziewiętnastu w
Amsterdamie. Jeśli już przysłali
nam Artischau w tak wysokiej
randze, to niechby przynajmniej
ograniczyli jego władzę, bo to
człowiek nader ambitny i
niebezpieczny. Już na początek
ostro sobie poczyna. Wasza
dostojność wezwał go na godzinę
piątą po południu, a pora ta
dawno minęła.
Księcia ukłuły te słowa. Sam o
tym przed chwilą myślał.
- Że ambitny, to wiem, bom
przecie poznał tego Polaka. Oni
tam w Polsce wszyscy tacy.
Poczucie honoru bardzo cenione w
tym narodzie.
- Ledwie wpłynął do portu, a
już jak udzielny władca sobie
poczyna - podsycał Stauhouver. -
Obsadził siłą okręt "Zeerobbe".
Kapitan Poen nie ma słów
oburzenia. Czuje się kapitanem
podległym waszej wysokości a nie
- zawahał się, jak powiedzieć -
pułkownika Artischau.
Maurycy skrzywił usta. "Gdy za
chwilę przyjdzie tu Artischau -
myślał - to z tym Poenem będzie
najbardziej kłopotliwa sprawa.
Westfalinger lis wytrawniejszy,
dotąd nie zawitał do przystani.
Spokojnie odpłynie pod rozkazy
Lichthardta."
Wtem pokojowy otwarł drzwi i
zapowiedział:
- Jego dostojność admirał
Artischau i jego dwaj przyboczni
oficerowie.
- Nareszcie! - wytchnął z ulgą
Stauhouver.
"Z asystą do mnie przychodzi"
- pomyślał książę. Natomiast
głośno powiedział do dworzanina:
- Jeden jest tutaj w Brazylii
admirał. Admirał Lichthardt.
- Taki tytuł padł z ust
samego... pułkownika Artischau.
- No tak - przytaknął
Stauhouver.
Krzysztof wszedł do komnaty po
żołniersku, ze znaczną swobodą w
ruchach. Jego krok sprężysty nie
harmonizował z utykaniem Ernsta
i kaczkowatym chodem Buysmana.
- Witamy waszą dostojność, z
całego serca witamy. - Książę de
Nassau rozkładał kordialnie
ręce, spędzał szybko z twarzy
niedawne chmury i nabierał
dworskiej elegancji. - Od
listopada z utęsknieniem
czekaliśmy na posiłki. Major
Bayert informował mnie, że
żołnierz, który z waszą
dostojnością przybył,
pierwszorzędnie wygląda. Wasza
dostojność daruje, że sam nie
witałem w porcie tak długo
oczekiwanej floty, ale brak
czasu nie pozwalał.
Wyciągnął ramiona, miękkim
gestem wskazywał rzeźbione
mauretańską sztuką karła. Usiadł
Krzysztof i Ernst, Buysman tylko
niezgrabnym protestem rąk
wymówił się od siedzenia.
Zrazu wymieniali
grzecznościowo zdania. Ciążyły
one Krzysztofowi, natomiast z
ust księcia wybiegały lekko i
układnie. Stauhouver zamilkł
oczekując na chwilę rzeczowej
rozmowy. Zbyt dobrze znał
charakter Arciszewskiego, by nie
wiedzieć, że niedługo potrwają
towarzyskie ceremoniały.
Nie mylił się. Arciszewski
uchwycił pierwszy nadarzający
się moment:
- Wolałbym o czym innym
zaczynać rozmowę z waszą
wysokością, ale afront, którym
mnie powitano z brzegów
Brazylii, nie pozwala bawić się
w grzeczności.
- Afront? Ależ, wasza
dostojność... coś niecoś
słyszałem powróciwszy po
południu do miasta...
- Afront niesłychany, który
dotąd budzi oburzenie żołnierzy
i oficerów. Niełasym na witania,
ale nie ścierpię, by mnie
zasypywano przy lądowaniu
zdradzieckimi strzałami i
zrywano mi pawilony.
- Wasza dostojność...
- Rzecz to niebywała w mojej
dotychczasowej służbie, a już
całkiem haniebna w stosunku do
nowej godności, w jakiej tutaj
przybyłem.
Maurycy zrobił zdumione oczy.
- Nic o tym nie wiem -
powiedział z tak udaną
niewinnością w głosie, że
niełatwo było dociec, ile w tym
prawdy, ile ironii. Nie wie o
strzałach w porcie czy o nowej
godności dawnego pułkownika? -
mówiono mi tylko, że
pomieszkanie dano waszej
dostojności nie oporządzone.
- Nie pojmuję, jak to wszystko
mogło się stać bez wiedzy waszej
wysokości. A krzywd tych sporo.
Odbieżeli mnie na wodach ze
swymi statkami kapitan
Westfalinger na "Vleermuys" i
kapitan Poen na "Zeerobbe".
Jeden dotąd nie zawinął do
portu, ale Poen, zbuntowawszy
się na morzu, wpłynął wczoraj do
Recifu i dostał ochronę wojsk
waszej wysokości. Domagam się
kary na niego, kary na
Westfalingera, który jak sądzę,
popłynął pod ochronę admirała
Lichthardta. Proszę też o
najsurowszy sąd nad ludźmi,
którzy wydali zdradziecki rozkaz
strzelania do mojego galeonu.
Mimo rosnącego wzburzenia
zamilkł i utkwiwszy nieruchome
spojrzenie w nalanej twarzy
gubernatora czekał na odpowiedź.
Pewny był, że dumny książę nie
ścierpi stanowczych słów i
odpowie mu słowem cierpkim i
urażonym. Takiej też odpowiedzi
księcia oczekiwał Stauhouver,
uszczęśliwiony, że rozmowa staje
się coraz bardziej drażliwa.
Chyba teraz książę Maurycy jak
najostrzej rozprawi się z
Arciszewskim.
Tymczasem Maurycy wstał z
krzesła, podszedł do Krzysztofa
i ku zdziwieniu wszystkich
położył mu dłoń na ramieniu.
- Niesłychane, niesłychane i
jakie to bolesne dla tak
znakomitego rycerza. Przed dwoma
godzinami wróciłem z fortu pod
Recifem i zaledwie jakieś tam
słuchy doszły mnie o wszystkim.
Może radca Stauhouver, który był
w tym czasie w mieście, objaśni
waszą dostojność - zwrócił się
jakby nawet z pewną urazą do
Stauhouvera.
Radca nie mógł wyjść z nagłego
oszołomienia. Czyżby książę de
Nassau chciał zwalić wszystko na
niego? Przecież nie on kazał
strzelać do okrętów, bo nawet
nie miał prawa wydawać takich
zarządzeń. Kto by tu zresztą
ośmielił się strzelać w galeon
Arciszewskiego, gdyby nie miał
rozkazu samego naczelnego
dowódcy?
Zaczął z pewnym zakłopotaniem:
- Istotnie, strzały tu wszyscy
słyszeliśmy i dotąd brakuje nam
słów oburzenia. Słyszałem, że
wszczęto już dochodzenie, kto
tak niefortunnie się pomylił.
Zdaje się, że wystrzelił któryś
ze statków wartowniczych,
wziąwszy z daleka wasze żagle za
flotę hiszpańską. Mgły były nad
Recifem...
- Nie takie, by nie widzieć
znaków i barw na flagach.
Zresztą, wysłałem barkę do
portu, więc widziano, że
nadpływam. Całe miasto wyległo,
by witać galeony.
- Miasto wiedziało, ale widać
nie zdołano powiadomić statków
wartowniczych na redzie.
Kapitan Buysman stojący za
krzesłem Arciszewskiego nie mógł
dłużej wytrzymać. Wypalił
tubalnym głosem:
- Cóż by to byli za żeglarze,
gawrony chyba i ślepcy bez oczu.
Nikt inny, tylko Westfalinger do
nas strzelał, a potem uciekł jak
tchórz na morze. Zmówił się,
rabuś, z tym zdrajcą Poenem. Co
tu dużo gadać, proszę waszych
dostojności, jednego i drugiego
na gałąź.
- I ja tak myślę - potwierdził
Krzysztof. - Dlatego proszę
waszą wysokość o ukaranie obu
kapitanów. Żądam odebrania im
rang, osadzenia ich w więzieniu
i oddania pod sąd wojskowy. Nie
myślę kłopotać się brakiem
dyscypliny we flocie.
Ton był ostry, wymagający
natychmiastowej satysfakcji. W
podobny sposób nie mówiono dotąd
do księcia Maurycego. Ale
gubernator miał dyplomatyczny
talent oziębiania swej krwi i
ukrywania wzruszeń. Odpowiedział
i tym razem spokojnym tonem:
- Przykre to słowa, ale
przyczyna, która je z tą
ostrością z ust waszej
dostojności wydobywa, dotkliwa i
nie do ścierpienia przez żadnego
dowódcę. Karność w wojsku to
sprawa pierwszorzędnej wagi, nie
możemy dawać złego przykładu.
Zadośćuczynienie waszej
dostojności w pełni należne.
Jeśli jednak chodzi o Poena,
inaczej on niż wasza dostojność
sprawę nam przedstawił. Podobno
obaj z Westfalingerem nie są pod
rozkazami waszej dostojności, a
traktowano ich jak podwładnych.
Stauhouver odetchnął pełną
piersią.
- Otóż to! - potwierdził
szybko.
- Pod czyim tedy byli
dowództwem, jeśli można zapytać?
- Krzysztof zdawał się tracić
zimną krew.
- Poen twierdzi, że obaj
należą do floty admirała
Lichthardta, a tylko wracali z
galeonami waszej dostojności.
Wszystko w tym, wybaczy wasza
dostojność, że choć radzi
jesteśmy z powrotu tak znacznego
dowódcy, dotąd nie wiemy, w
jakim charakterze widzimy tu
waszą dostojność.
- Trochę dziwne to pytanie -
Krzysztof był już wyraźnie
wzburzony - skoro radca
Carpentier będący od kilku
godzin na lądzie chyba miał czas
zawiadomić panów o decyzji Rady
Dziewiętnastu, powziętej za wolą
Stanów Jeneralnych. Powierzono
mi godność admirała i dowódcy
dawnych i nowych moich wojsk
lądowych. Statki "Zeerobbe" i
"Vleermuys" wymienione w
dokumencie jako podległe mojemu
dowództwu.
- Wierzymy, ale radzi byśmy
widzieć dokumenty - wtrącił
Stauhouver.
Ernst poruszył się z
oburzeniem na krześle. Buysman
bąknął pod nosem niezrozumiałe
przekleństwo.
- Nie zwykłem ja chodzić na
wizyty z papierami - zaczął
Krzysztof. - Nominację moją i
umowę z Kompanią przedstawię na
posiedzeniu Rady. Nie dla
przedkładania moich papierów
dziś tu przybyłem, ale by się
upomnieć o wymiar
sprawiedliwości na ludzi
haniebnie sobie ze mną
poczynających.
Z trudem zdobył się jeszcze
raz na zimną krew i powiedział
te słowa z jakim takim spokojem.
Pogardzał Stauhouverem, jego
wścibstwem i nieufnością, ale
wobec wstrzemięźliwie i
taktownie, jak mu się wydawało,
zachowującego się księcia nie
chciał wzniecać kłótliwego
nastroju.
Książę de Nassau czuwał
zresztą nad tokiem rozmowy.
Znowu znalazł ton miękki i
łagodny:
- Nie powiem, by nam były
potrzebne dokumenty, rycerskie
słowo ważniejsze niż papier.
Czyli że Poen i Westfalinger pod
rozkazami dostojności?
- Tak, wasza wysokość.
- Haniebnie tedy i wbrew
rygorom postąpili. - Książę
wstał przy tych słowach,
poprawił lśniący, zwisający mu z
ramienia pendent. - Jako
głównodowodzący wszystkich sił
holenderskich w Brazylii nie
zniosę takiego warcholstwa.
Arciszewski był zaskoczony.
Czyżby książę istotnie stawał w
jego obronie? Dlaczegóż jednak
wspominał tu tak dosadnie o
dowodzeniu wszystkimi siłami
brazylijskimi? Zanim się zdążył
nad tym zastanowić, de Nassau
ciągnął dalej:
- Każę natychmiast wezwać pod
sąd wojskowy Poena i
Westfalingera. Sprawiedliwości i
dyscyplinie wojskowej stanie się
zadość, ręczę swoim honorem.
Klasnął w dłonie na pokojowego
i kazał przywołać majora
Bayerta. Gdy oficer wszedł,
zadał mu z miejsca pytanie:
- Gdzie znajduje się w tej
chwili kapitan Poen?
Oficer wahał się, co
odpowiedzieć. Przecież książę
wie doskonale, przed godziną o
to pytał. Skoro jednak stawia
pytanie, potrzebna mu odpowiedź
chyba dla jakichś przemyślnych
celów. Już otwierał usta, ale
uprzedził go Stauhouver:
- Poen korzysta z mojej
gościnności. Bywa u mnie często
razem z admirałem Lichthardtem.
- Aresztować natychmiast Poena
nie bacząc, daruje wasza
dostojność, że jest w tej chwili
pod dachem dygnitarza Kompanii.
Radca Stauhouver nie był zresztą
świadom, komu daje gościnność.
Skoro tylko Westfalinger
przybije do przystani, wziąć go
także natychmiast pod straż i
odstawić do więzienia pod
Olindą. Polecam przeprowadzić
energiczne śledztwo, by wykryć,
kto się ośmielił strzelać w
nasze galeony. Jeśli nie
będziemy karać
niesubordynowanych żołnierzy,
zaczną się przeciw mnie buntować
nawet wyżsi oficerowie.
Ostatnim słowo nadał ton
stanowczy, wiele mówiący.
Stauhouver dostrzegł ten odcień
w głosie gubernatora, natomiast
umknął on uwagi Krzysztofa i
jego oficerów, zaskoczonych tak
nieoczekiwanymi decyzjami
księcia.
Cała dotychczasowa
podejrzliwość Krzysztofa zgasła
w mgnieniu oka. Ogarnęło go
nagłe zawstydzenie. Jakże
pochopnie oskarżał w duchu tak
prawego i rycerskiego
człowieka.,
Wyciągnął obie dłonie do
gubernatora.
- Dziękuję waszej wysokości z
całego serca. Niechże odtąd nie
będzie między nami ani słowa na
temat tej przykrej sprawy.
- Rycerzem jestem, jako i
wasza dostojność.
- Jeszcze raz dziękuję. Rad
bym teraz posłuchać, jeśli łaska
waszej dostojności, jakie na
mnie i na moich żołnierzy
czekają tu potrzeby. Nie po to
moi ludzie grali w kości przez
dwa miesiące na pokładach, bym
im zbyt długi dawał wypoczynek.
Po opuszczeniu komnaty przez
uradowanego Ernsta i Buysmana,
jak i całkiem stropionego
Stauhouvera, książę Maurycy
zasiadł z Krzysztofem nad
mapami, by w cztery oczy radzić
o wojskowych bolączkach
holenderskiej Brazylii.
Rozdział V
Planu jakiejś generalnej akcji
wojennej na razie nie podjęto.
Wielkorządca de Nassau i
radcowie w Recifie niewiele
wiedzieli o ruchach wojsk
nieprzyjacielskich, bo oczekując
z dawna posiłków prowadzono
jedynie defensywne działania i
skupiano wszystkie wojska w
okolicach kapitanii Pernambuco,
dość dobrze ufortyfikowanej.
Najlepiej obsadzone żołnierzem
były tereny wokół Alagoa, gdzie
stały dawne oddziały
Arciszewskiego.
Musiał tedy Krzysztof zdać się
przede wszystkim na własny spryt
wojenny. Następnego dnia po
naradzie w pałacu gubernatora
zostawił w Recifie trzy okręty:
"Samsona", "Troję" i "Zeerobbe",
a z resztą floty popłynął na
południe. "Zeerobbe" pod
dowództwem Schorta pozostał na
wyraźne życzenie księcia, który
uważał, że załoga potrzebna
będzie sądowi wojskowemu w celu
przesłuchania. Krzysztof, pełen
dobrej myśli i nadziei, wysadził
pod Alagoa lądowego żołnierza i
połączył się z dawnymi
chorągwiami pod dowództwem
Hindersona.
Powitanie starych towarzyszy
broni było po żołniersku
serdeczne. Gdy Krzysztof
wchodził w koło dawnych oficerów
i muszkieterów, lasy pod Alagoa
zahuczały gromkimi okrzykami.
Stare, przetrzebione już
regimenty stały wyprostowane w
szeregach, z rozradowanymi
twarzami, choć w butach ledwie
trzymających się nóg, w
kaftanach wypłowiałych od dżdżu
i zwrotnikowego słońca,
poszarpanych niekiedy w strzępy.
Krzysztof słuchał wiwatów i
strzałów, patrzył ze wzruszeniem
na całkiem już srebrzystą
szczecinowatą czuprynę
Hindersona, na wychudzone i
świecące jak oliwki w słońcu
brodate twarze muszkieterów.
Nie pytał wiele, widząc biedę
dawnych swych regimentów. Po
pludrach i kaftanach, po
łatanych pasach muszkieterów
poznawał całą udrękę żołnierza.
Z rozciapanych butów i
wynędzniałych twarzy odczytywał
niedawne marsze i klęski. Gdy
szedł wśród szeregów i rzucał
współczującym wzrokiem na
zbiedzonych żołnierzy, gdy
zatrzymywał się niekiedy i z
trudem rozpoznawał sczerniałą
twarz piechura, żołnierzom
jaśniało w oczach. Oto mieli
nareszcie przed sobą dawnego
ukochanego wodza, już czuli jego
troskę o każdą potrzebę.
W uradowanych duszach
żołnierskich było i inne
uczucie. Oto bowiem przed chwilą
major Hinderson, meldując się
przed dowódcą, witał go jako
generała artylerii i admirała
floty. W oczach każdego
muszkietera można było wyczytać
jedną myśl: nie opuścił nas
wtedy, odjechał tylko, by wrócić
jako nasz generał i admirał.
Będą nowe buty i mundury, i nowa
chwała żołnierska. Toteż krok w
krok za przeglądającym oddziały
Krzysztofem szedł tęgi, coraz
mocniejszy okrzyk:
- Wiwat jenerał Artischau!
- Wiwat admirał Artischau!
Hinderson idący obok
Krzysztofa mrużył oczy, bo
szczypały go powieki. Nabierał
przy tym bardziej żywych ruchów,
lekkości w mięśniach i
elastyczności kroku, nasycał się
nową energią u boku
towarzyszącego mu dowódcy.
Za generałem postępowała grupa
oficerów, dawnych i nowo
przybyłych z Holandii. Ci
ostatni patrzyli z pewnym
zdziwieniem na dość niedbale
uformowane szeregi, na ich
znędzniały wygląd, przeczący
wszystkiemu, co słyszeli w
Amsterdamie o dobrobycie
żołnierza w Brazylii, o obfitych
tu łupach.
Gdy po przeglądzie grupa
oficerów zasiadła w namiocie,
Hinderson wytchnął całą piersią:
- Nareszcie, nareszcie, wasza
dostojność! Bogu dzięki, żeśmy
doczekali tej radosnej chwili.
- Niewiele już brakowało -
dodawał Gilberts - byśmy bez
butów i prochu z głodu wyginęli
w puszczy.
Opowiadali o walkach pod Sao
Salvador, o bezcelowych
marszach, o wiecznie zmiennych
zarządzeniach Rady.
- Jego wysokość książę Maurycy
bankietuje w Recifie, a z nas
byłyby wnet pieczenie dla
Indian. Nie najlepsze zresztą,
bo tygodniami całymi nie
jadaliśmy chleba, proszę waszej
dostojności.
- Indianie z powrotem przeciw
Holendrom?

- Niektóre oddziały jeszcze z
nami, ale jak je utrzymać, skoro
sami ledwie dychamy. Buntują się
i sami Brazylianie, bo wojsko
księcia nie tyle do boju zdatne,
co do ustawicznych egzekucji. Za
twoich czasów, wasza dostojność,
ludność na roli była spokojna,
pewna bezpieczeństwa, a jeszcze
i na wojsku zarabiała. Pamiętają
do dziś, że płacono im po
pięćdziesiąt soldów za miarę
zboża, więc siali je i zwozili
chętnie do magazynów. Tymczasem
Rada w Recifie zaraz po
odjeździe waszej dostojności
obniżyła cenę na dwadzieścia
cztery soldy, a teraz już zboże
za darmo siłą rekwirują. Toteż
dawniej witano nas we wsiach, a
dziś każdy chłop patrzy na
człowieka w mundurze jak na
jadowitą żmiję.
Dowiadywał się Krzysztof
niesłychanych rzeczy.
Wystarczyło niespełna dwa lata,
by porządki w kolonii zmieniły
się tak gwałtownie. Z jednej
strony niefortunne próby wojenne
księcia de Nassau wycieńczyły
wojsko i przerzedziły jego
szeregi, z drugiej rozpanoszona
władza kupców z Recifu
doprowadzała kolonię do upadku.
- Głód tu wszędzie, wasza
dostojność, ludność porzuca
pracę na roli. Wśród cukrowników
trochę lepiej, ale i tam rodzi
się już upadek. Toteż Hiszpanie
zacierają z powrotem ręce. Nasze
stare regimenty po dawnemu
karne, ale żołnierze
przywiezieni przez księcia
Maurycego to zbieranina z całego
świata, rozpuszczona i luzem
chodząca. Bywa, że musimy
niekiedy atakować rozbójnicze
bandy żołnierskie dla własnego i
ludności tubylczej
bezpieczeństwa.
- Rozbito jedność naszych
regimentów - biadali oficerowie.
- Kompanie pomniejszono. Bywa w
nich niekiedy poniżej setki
ludzi. Wielu starych żołnierzy
poprzydzielano do rot księcia
Maurycego. Regiment kolorowego
żołnierza rozbito na kilka
oddziałów. Część poszła pod
Recif, część zapędzono do pracy
na plantacjach.
- A porucznik Fernandez?
- Fernandez, generale, nie
jest już porucznikiem.
- Cóż znowu?
- Nie dalej jak pół roku temu
przyszło szereg rozkazów
księcia. Nie uznano nominacji
Fernandeza i nadano mu z
powrotem rangę sierżanta, jaką
miał w wojsku Albuquerque'a.
Krzysztof słuchał tych
zwierzeń z coraz większym
wzburzeniem.
- Niesłychane, wierzyć się nie
chce! Gdzież teraz Fernandez?
Porzucił służbę?
- Ufa nam po dawnemu mówiąc,
że nie dla rangi stoi po naszej
stronie. On jeden wierzył, myśmy
już tracili nadzieję, że wasza
dostojność powróci, by z
powrotem nami dowodzić. Gdyby tę
wiarę stracił, myślę, że by go
już dawno nie było w naszych
szeregach.
- Przywołajcież go co prędzej!
- Nie ma go w obozie, wróci ze
swym oddziałem u schyłku dnia.
Co dzień czatuje na szlakach,
polując na awanturnicze bandy
napadające wsie brazylijskie.
Starzy towarzysze broni
wyżalali się do syta przed
ukochanym wodzem. Ten mówił o
biedzie żołnierskiej, tamten o
niepoczytalnych zarządzeniach
radców. Dowiadywał się jeszcze
Krzysztof to o zburzeniu kilku
fortów, których utrzymanie
jakoby zbyt było kosztowne, to o
ściąganiu żołnierzy szańcowych
do robót budowlanych przy
pałacach w Recifie, to o
upokorzeniach niektórych
oficerów, których widać uważano
za zbyt przywiązanych do dawnego
dowódcy.
- Największa krzywda spotkała
Foultonsa. Gdy kilka miesięcy
temu schwycił nielegalną
kontrabandę żywności, ładowaną
na statki w Peripuera, wezwano
go do Recifu, uwięziono i
skazano na obniżenie żołdu.
Dowodzi wprawdzie po staremu
kompanią, ale nie ma już poborów
kapitańskich.
- Gdzie jest w tej chwili?
- Stoi nad rzeką Una i pilnuje
spławów drzewa.
- Foultons? Celnika z niego
zrobili, do licha? - Krzysztof
stawał się zielony na twarzy. -
Co te łajdaki wyprawiają? Ileż
kłopotów i udzierań się czeka tu
na mnie!
Tak to słuchał, oburzał się i
walczył z nękającymi go
niepewnościami. Jak teraz
potoczą się wypadki, ile będzie
trzeba podjąć walk wcale nie
wojennych, sporów z władzami w
Recifie? Wszystko tu wywrócone
niemal do góry nogami. Widocznie
książę de Nassau i Stauhouver
pewni byli, że on tu już nigdy
nie wróci.
- Opatrzność mnie oświeciła,
żem się w Amsterdamie domagał
pełni władzy. Inaczej zrobiliby
tu ze mnie popychadło.
Stawały się coraz jaśniejsze
przyczyny dziwnego powitania go
w Recifie, ale zarazem
zaniepokoiła coraz większa
zagadka, czemu zawdzięczał tak
zaszczytną nominację w
Amsterdamie? Co skłoniło Radę
Dziewiętnastu do tej decyzji?
Jedno zdawało się nie ulegać
żadnej wątpliwości, że tak
wielkie godności dano mu wbrew
życzeniom rządu w Recifie.
Widać, nie liczono się w
Amsterdamie z opinią gubernatora
i Rady Brazylijskiej. A może
właśnie część Rady działała na
przekór księciu?
"Carpentier - przyszło mu na
myśl - a może i Bodeherius?..."
Ci dwaj byli zapewne cichymi
przeciwnikami obecnych rządów
kolonialnych.
"Jeden z nich - myślał
Krzysztof - to człowiek prawy,
choć lękliwy, drugi wprawdzie
obrotny, ale mniej wpływowy niż
komisarz od spraw wojskowych i
może o to zazdrosny. Carpentier,
to pewna, nienawidzi w duchu
Stauhouvera za zbyt szybki
wzrost jego bogactw. Bywało, że
na dawnych jeszcze posiedzeniach
Rady wypowiadał niekiedy
samodzielne zdanie. Poza tym
jeden i drugi należeli do grupy
kupców, których posiadłości
znajdowały się w południowych
kapitaniach, daleko od Recifu. W
ich tedy osobistym interesie
leżało jak największe
bezpieczeństwo kraju, panowanie
nad odległymi przestrzeniami.
Tymczasem po klęsce księcia pod
Sao Salvador obszary te wpadły z
powrotem w ręce wojsk króla
Filipa i nie Carpentier i
Bodeherius, ale kupcy
portugalscy spławiali stamtąd
barki z cukrem i sągami drzewa
brazilos.
Tak czy inaczej, w
przeciwieństwie do Rady
Dziewiętnastu w Amsterdamie,
tutaj większość radców będzie
przeciwko mnie. Już ich całkiem
po swojemu urobił gubernator."
Niechęć do księcia stawała się
teraz równoważna ze wstrętem do
Stauhouvera i poniektórych
członków Rady. Pogardzał w duchu
dygnitarzami kupieckimi, z
nawyku polskiego czując nad nimi
wyższość szlachcica i żołnierza.
Nienawidził ich za obcą mu
chciwość złota, nienasycenie w
zbijaniu bogactw, za krętactwa
handlowe. Dawniej sam siebie
niekiedy oskarżał, że zbyt
surowo ocenia rolę cywilnych
radców Kompanii, bo oni właśnie
popierali wyprawy odkrywcze,
łożyli na nie pieniądze, nie
cofali się przed trudem
żeglowania i mimo wszystko
nieśli cywilizację na dalekie
ziemie. Oni budowali drogi i
miasta, przystanie i urządzenia
portowe, za ich staraniem rosły
plantacje trzciny cukrowej,
budowały się cukrownie,
powstawały w nowych osiedlach
warsztaty, tkalnie, mola portowe
i mosty, niezbędne dla
rozwijającego się handlu. Nawet
zakładali już papiernie i
drukarnie: sam przecież powielał
w nich ogłoszenia wzywające
ludność portugalską do
posłuszeństwa.
Niemniej jednak znając
matactwa handlowe Stauhouvera,
nienasyconego groszoroba,
nastrajał się i do innych kupców
nieżyczliwie. Czuł w sobie dumę
żołnierza nie skalanego
łupiestwem ani rabunkiem. W
stosunku do gubernatora miał
inną postawę. Cenił poznaną
jeszcze w Europie rycerskość
księcia, wykształcenie, gładkość
obejścia, a jednocześnie żywił
niechęć ubogiego szlachcica do
magnata otoczonego kupą
dworaków, pyszniącego się swym
rodowym dostojeństwem.
Toteż słysząc teraz o
bezwzględnych zarządzeniach
wojskowych godzących w dawnych
jego oficerów, nabierał żółci.
Jasne było, że przemyślne
decyzje księcia zmierzały do
tego, by gasić dawną chwałę
pułkownika Artischau.
"To tak zawsze, gdy się jest
żołnierzem z krwi i kości, a nie
politykiem i statystą."
- Dałem się okpić
gubernatorowi - wyżalał się
przed Hindersonem. - Myślałem,
że to głównie Stauhouver psy na
mnie wiesza, bo pamiętam, jaki
mi zawsze był wrogi, a tymczasem
wszędzie widzę rękę samego
księcia. Przeczuwając, że tu
kiedyś powrócę, lub może z samej
nienawiści do dawnej chwały
naszych regimentów, chciał je
przetrzebić i przemieszać ze
swoimi wojskami. Mówiłem wam, że
mój galeon przywitano działami,
a potem udawano baranków i
obiecano ukarać winnych. Kogóż
tu karać, skoro, na miły Bóg,
teraz widzę, że strzelano z
przyzwolenia jego wysokości.
Oficerowie przytakiwali.
Hinderson, nawykły do
wypowiadania ostrożniejszych
sądów, kręcił z niedowierzaniem
głową:
- Niemożliwe, wasza
dostojność, książę wódz to
znamienity i rozumny, choć
niezbyt tu szczęśliwy. Jakżeby
się nie cieszył z przybycia tak
potrzebnych posiłków?
- Z posiłków na pewno się
cieszy, ale moja nowa władza mu
nie w smak. Znasz mnie, kochany
majorze, więc wiesz, że nie po
to werbowałem ponad dwa tysiące
żołnierzy, puszkarzy i żeglarzy,
by słuchać teraz, co mi z Recifu
zatrąbią.
Pochylił się ku oficerom i
mówił poufale:
- Drodzy towarzysze, tak nas
razem związały boje i żołnierska
dola, że nie godzi się, bym
przed wami taił, jakie oprócz
nominacji dostałem zlecenia Rady
Dziewiętnastu i burmistrza
Conrady. Nie trzeba nam się
zbytnio liczyć nawet z samym
księciem de Nassau, bo tam w
Amsterdamie dobrze wiedzą, w
jakie kłopoty wpędził ziemię
brazylijską. Trzeba mi nie tylko
wojować, ale i wpływać na
uporządkowanie kraju, przywrócić
bardziej prawe obyczaje w
stosunku do ludności i wojska.
Nie będzie to łatwa sprawa, ale
nie myślę rąk załamywać. Przede
wszystkim dopilnujcie mi jutro,
by zaraz z rana stawił się
przede mną Fernandez. W sprawie
powrotu Foultonsa i jego
kompanii trzeba mi będzie
którego z was wysłać do
gubernatora. Nie ścierpię, by
poniewierano moimi oficerami. Od
jutra, da Bóg, zaczniemy tu
działać.
Oficerowie ucieszyli się z tej
poufnej wiadomości, tylko
Hinderson z nagła posmutniał.
Próbując jednak ukryć zasępienie
powiedział skwapliwie:
- Hiszpanów bić, proszę waszej
dostojności... a wszystko będzie
wtedy inaczej.
Rozdział VI
Od następnego dnia Arciszewski
zabrał się do dzieła. Naprzód
wypisał listy do Rady i
gubernatora domagające się
transportów żywności, nowego
zaopatrzenia żołnierzy,
nadesłania butów i mundurów.
Opisał katastrofalną nędzę swych
oddziałów, brak prochów i
amunicji. W formie jeszcze
spokojnej, ale godnej swego
nowego stanowiska zażądał
natychmiastowego powrotu dawnych
oficerów do oddziałów. Domagał
się przede wszystkim oddania pod
jego dowództwo Foultonsa,
skazanego niemal na bezczynność,
bo do pilnowania drwali i spławu
drzewa, do czego - jak Krzysztof
pisał - byle pachołki wystarczą,
a nie jeden z najdzielniejszych
oficerów. Razem z listami wysłał
rozkaz dla statków zostawionych
w Recifie, by załadowawszy
żądane transporty podążyły
natychmiast pod Alagoa. Cała
wprawdzie flota nie bardzo była
mu w tej chwili potrzebna, ale
wolał ją mieć bliżej swego
obozu, a nie w pobliżu armady
podległej gubernatorowi.
Tego też dnia kazał wyładować
z okrętów wszelkie zapasy.
Jeszcze raz dokonał przeglądu
regimentów i sam przydzielał
bardziej obszarpanym czy
półbosym żołnierzom nowe kaftany
i buty. Żywności na statkach nie
za wiele było, ale mimo to
zlecił wyładowanie
kilkudziesięciu worków mąki. Ten
zwłaszcza transport znosili
żołnierze z pośpiechem i
radością, łaknąc tak rzadko
widzianego w obozie chleba.
Po południu stanął przed
Krzysztofem Fernandez ze swym
wynędzniałym oddziałem. Z
dreszczem wzruszenia na
wychudzonej twarzy, szary,
wypłowiały od stóp do głów,
meldował:
- Mości generale! Nie tak
wyglądamy jak za dawniejszego
dowództwa waszej dostojności. Ze
stu dwudziestu moich ludzi
pozostało niespełna
osiemdziesięciu. Dziewięciu
zginęło pod Sao Salvador, kilku
zmarło z odniesionych ran, a
dwudziestu odwołano do Recifu na
rozkaz gubernatora. Muszkiety
zamienili na rydle i siekiery i
poszli pod bat na plantację. Ci
oto, co przy mnie, nie uciekli,
bo obiecywałem przybycie waszej
dostojności, w duszy coraz mniej
w to wierząc, coraz mniej,
proszę waszej dostojności.
Głos mu się załamał. Stał
wpatrzony w Krzysztofa,
nieruchomy, choć chęć go brała
poprawić resztki munduru. Wstyd
mu było tego poszarpanego
kołnierza, łatanych na kolanach
pludrów, wytartego już całkiem
pasa.
- Nic nie mówisz, że ci
odebrano stopień porucznika?
Fernandez przełknął ślinę i
nabrał z powrotem tchu:
- Nie dla stopnia biję się w
szeregach holenderskich... Choć
daruje wasza dostojność, jeśli
prawdę powiedzieć...
Wstrzymał słowa, by nie za
wiele z ust wybiegło. Ale nie
było dla Krzysztofa tajemnicą,
co Fernandez miał na myśli.
Chciał chyba powiedzieć, że tak
samo postępowali z nim władcy z
Recifu jak dawniej oficerowie de
Roxasa.
- Wiem o wyrządzonej ci
krzywdzie, ale skoro wróciłem,
to da Bóg, inne tu będą teraz
porządki.
- Moja sprawa nie
najważniejsza, proszę waszej
dostojności. Dotkliwsza jest
krzywda Murzynów na
brazylijskiej ziemi. Z dnia na
dzień zresztą coraz większa ich
liczba żyje w upodleniu.
- Coraz większa liczba? Nie
rozumiem. Sam mówiłeś przed
chwilą, że masz ich mniej w
swych szeregach.
Fernandez zaprzeczył ruchem
ręki. Nie o żołnierzy mu
chodziło.
- Przez ten czas, co waszej
dostojności tu nie było,
nawieźli sporo nowych
niewolników. Książę de Nassau
wysyła statki do Afryki i
setkami zwozi tu Murzynów...
- Książę de Nassau? Cóż ty
mówisz, Fernandezie? Może to
radca Stauhouver?
Mulat nieco się stropił.
Wstrzymał gotowe już słowa i
popatrzył z pewnym zakłopotaniem
na oficerów, jakby wahając się,
czy wobec nich mówić całą
prawdę. Wyręczył go Hinderson,
słuchający dotąd w milczeniu.
- Tak jest, wasza dostojność,
prawdę mówi. Zapomnieliśmy o tym
powiedzieć waszej dostojności, a
może nawet i wstyd nam było...
Mów, co wiesz, Fernandezie, nikt
ci tego za złe nie weźmie.
- Powszechna to tajemnica,
proszę waszej dostojności, że
książę de Nassau handluje z
piratami. Za złapanego w lasach
na Gwinei Murzyna płaci im po
dziesięć florenów, a w portach
brazylijskich urządza targi i
bierze po dwieście florenów za
głowę. Teraz Czarni są w cenie,
proszę waszej dostojności -
zakończył z ironią Fernandez.
- Nie do wiary, czyżby to
wszystko była prawda?
- Niestety - po raz wtóry
potwierdził Hinderson. -
Sprzedano w ten sposób ponad
trzy tysiące ludzi. Dochód nie
byle jaki, ponad pół miliona
florenów...
Krzysztof popadł w zadumę. A
więc już i książę de Nassau
wziął się za taki proceder?
Przywożenie niewolników
murzyńskich z Afryki było od
dawna praktykowane, nie
zabraniało tego prawo, głoszące
- wprawdzie tylko na papierze -
jedynie wolność Indian, jako
pierwotnych mieszkańców
Brazylii. Nie wolno jednak było
trudnić się tym handlem, jak i
prowadzić jakichkolwiek
interesów na własną rękę
dygnitarzom Kompanii, a
zwłaszcza gubernatorowi. A
tymczasem sam książę Maurycy nie
zawahał się sięgnąć po tak
haniebne zyski? "Miliony -
myślał Krzysztof - zarabiane na
barbarzyńskim handlu? Do czegóż
wiedzie kolonię jego wysokość?"
Był tak zaskoczony, że stał
naprzeciw Fernandeza bez słowa.
Dopiero po chwili spostrzegł
się, że zbyt długo trwa jego
milczenie.
- Dziękuję ci, że mimo
krzywdy, jakiej ci nie
szczędzono, wytrwałeś przy nas
razem ze swoimi ludźmi. Ale czas
to jeszcze wojenny, różne bywają
koleje losu, poruczniku
Fernandezie!
Na twarzy Mulata pojawiła się
gęsia skórka. Jego czarni
żołnierze w poszarpanych
koletach stali wyprężeni,
olśnieni słowami Krzysztofa,
choć wielu zrozumiało tylko
tytuł przywrócony swemu dowódcy.
- Majorze! - Krzysztof mówił
do Hindersona dość donośnym
głosem, by go słyszały dalsze
oddziały - niech dziś jeszcze
kancelaria obozu wypisze
nominację dla porucznika
Fernandeza. Nie zatwierdzili
wtedy mojej decyzji, ale od
dzisiaj ja sam tutaj nominuję.
Od jutra wypłacać mu żołd
należny prawdziwej jego randze,
a co do strat za miniony czas,
jeszcze pogadam z dostojnościami
w Recifie. Wszystkich tych ludzi
ubrać mi w nowe buty, choć nie
butami i żołdem winna być
nagrodzona wierność twego
oddziału, Fernandezie!
Mulat, poczuwszy na ramieniu
rękę Krzysztofa, zadrżał na
całym ciele. Przemógł wzruszenie
i krzyknął:
- Tylko z tobą, mości
generale! Niech żyje generał
Artischau, wódz Brazylian!
- Niech żyje! - odkrzyknęli
Mulaci, powtórzyli oficerowie.
Okrzyk biegł dalej, powtarzany
przez starych żołnierzy
brazylijskich i nowo przybyłe
oddziały.
Nie minęło kilka dni, gdy
Arciszewski rozpoczął dalekie
wywiady i próbne marsze. Główna
kwatera stała nadal w Alagoa,
ale kompanie podchodziły coraz
dalej, ku wsiom i osiedlom,
roznosiły wieść o przybyciu
dawnego wodza. Statki pod
dowództwem Buysmana zaczęły
docierać do ujścia San
Francisco. Wysadzały na ląd
oddziały piechoty, wspomagały je
działami w potyczkach i
zabierały z powrotem na pokłady.
Ożywione nową otuchą regimenty,
wzmocnione przywiezionym z
Holandii żołnierzem, zaczęły
odbywać coraz dalsze wyprawy.
Hinderson w dwie setki ludzi
oczyścił z luźnych oddziałów
hiszpańskich przestrzeń nad
dolną Una, Gilberts poszedł nad
Rio Ipajuca i przepędził stamtąd
zasiedziałą od roku jedną z rot
portugalskich.
Wszystkie te ruchy wojsk i
floty ożywiały żołnierza,
wzmacniały jego ufność w wodza i
już zaczynały siać postrach
wśród oddziałów
hiszpańsko_portugalskich. Pełny
wszakże wymarsz obozu miał
Krzysztof podjąć dopiero po
całkowitym rozpoznaniu sił i
stanowisk nieprzyjaciela.
W połowie kwietnia ze znacznym
opóźnieniem stanęła pod Alagoa
wezwana z Recifu część floty.
Przywiozła nieco zaopatrzenia
dla wojska i ku powszechnej
radości wysadziła na ląd
kapitanów Foultonsa i Ernsta.
W szarych oczach Foultonsa
jaśniała radość na widok wodza,
ale jak zwykle, niewiele słów
można było z niego wydobyć.
Wszystko o sobie powiedział
zwięźle, w jednym zdaniu:
- Pół roku dowodziłem nie
wojskiem, ale cieślami. Nie
wiem, po co nosiłem szpadę u
boku, proszę waszej dostojności.
Natomiast Ernst przywiózł całą
furę nowości.
- Mości generale, wiadomości
wiele, ale jedna gorsza od
drugiej. Przede wszystkim, na
drugi dzień po odpłynięciu
waszej dostojności z Recifu
książę de Nassau wysłał do
Amsterdamu statek "Nadzieja".
Wybadałem, że wsiadł na pokład
kurier jego wysokości.
- Kuriera tak skwapliwie
wysłali?
- I mnie to wydawało się nader
dziwne. Bayert naiwny, więc go
wziąłem na spytki i wygadał, że
kurier powiózł do Amsterdamu
pismo księcia protestujące
przeciw mianowaniu admirałem
waszej dostojności.
- Nie do wiary... choć już
wszystko możliwe. Mów dalej, nie
dobiją mnie takie wiadomości.
- Kapitanowie Poen i
Westfalinger stanęli istotnie
przed sądem i skazano ich na
areszt. Niedługo jednak
siedzieli, bo już na drugi dzień
ich zwolniono.
- To mi i kara, do pioruna! Z
czyjego rozkazu wyrok cofnięto?
- Jego wysokości.
- Jakżeby mogło być inaczej.
Mów dalej.
- Westfalinger wrócił na swój
statek natychmiast po
zwolnieniu, natomiast Poen
chodził dwa tygodnie bezczynny.
W przeddzień mojego wyjazdu
zdarzyła się rzecz nie do wiary.
Nadpłynęły okręty Lichthardta i
obstawiły statek "Zeerobbe",
stojący wtedy na cumach. Kazano
zejść z pokładu kapitanowi
Schortowi.
Ernst przerwał, bo znowu
powstał ogólny pomruk oburzenia.
- Spokojnie, towarzysze,
niczemu już się nie dziwię. Jak
postąpiłeś?
- Stawiłem się natychmiast z
protestem w pałacu gubernatora,
ale książę nie raczył mnie nawet
przyjąć. Radcowie Van Ceylen i
Stauhouver oświadczyli mi, że
statek "Zeerobbe" przydzielono z
powrotem do floty admirała
Lichthardta, z którą przybył
przed laty do Brazylii. Tego też
dnia wprowadzono Poena z
honorami na pokład.
- A Schort?
- Uwięziony. Bronił się
dzielnie, zranił nawet kilku
żołnierzy Lichthardta.
- Haniebne, haniebne!
Oficerowie, znający z
opowiadań Krzysztofa jego
żałosne przygody w Recifie,
objawiali coraz bardziej rosnące
wzburzenie. Hinderson pocierał
dłonią szpakowatą skroń, nie
dając wiary słowom Ernsta.
Fernandez nie wahał się rzucać
raz po raz ostrych słów pod
adresem księcia. Foultons tylko
nie dziwił się niczemu, bo już
doświadczył na własnej skórze
wielu krzywd i upokorzeń ze
strony despotycznej władzy
gubernatora.
Krzysztof hamował w sobie
gotującą się wściekłość.
- Spokojnie, panowie, trzeba
nam wysłuchać wszystkiego do
końca. Mów dalej.
- Zażądałem cofnięcia rozkazów
i niewiele brakowało, by i mnie
wzięto pod areszt. Tyle
uzyskałem, że dano mi
wyjaśnienia na piśmie. Oto
papiery.
Ucichło, Krzysztof rozłamywał
pieczęcie jego wysokości
gubernatora. Jasny wosk spadał
mu na cholewy. By udać przed
podwładnymi jaki taki spokój,
strzepnął z pludrów okruchy
pieczęci i rozpostarł twardy jak
skóra papier. Zanim zaczął
czytać, rzucił okiem na podpis.
- Cóż to? Nawet listu do mnie
nie raczył podpisać?
Oficerowie patrzyli z uwagą na
jego pochyloną nad papierem
twarz, coraz bardziej
ciemniejącą. Widzieli, że już
skończył czytanie, ale palce
trzymały nadal twardy skraj
papieru, jakby lada moment miał
zmiąć pismo w jeden szpargał.
Nie mieli wątpliwości, że
jeszcze mgnienie oka, a
szeleszczący zwitek poleci w kąt
namiotu.
Pomylili się. Krzysztof
przycisnął dłonią pismo na
kolanie i milczał.
Nie dająca się zwalczyć
potrzeba wyrzucenia z siebie
szeregu klątw przeszkadzała mu
myśleć. Toteż nie myśli, ale ich
strzępy przebiegały mu
chaotycznie po głowie. Łajdaki,
ledwie wylądował, a już cała
zmowa przeciw niemu.
Niegodziwiec książę de Nassau...
Radcowie to kupa posłusznych
błaznów. Kto to wymyślił? Van
Ceylen, stary struś? Chyba mu
coś rozum pomieszało?
Patrzył z wściekłością na
papier przytłoczony do kolana,
na widoczny u czoła pisma
uwłaczający tytuł:
- "Do komisarza artylerii..."
Komisarz artylerii? Przecież,
u kata, ma w swej szkatule
nominację, wie o niej dobrze de
Nassau i nie może nie wiedzieć
radca polityczny, dotknięty
podagrą Van Ceylen. Van Ceylen,
którego dziś jeszcze tytułują
admirałem, choć od lat nie
dowodzi ani jedną barką. Któż tu
ważniejszy, do diabła,
gubernator de Nassau czy
burmistrz Albert Conrady i cała
Rada Dziewiętnastu, a nawet
holenderskie Stany Jeneralne, co
się domagały mianowania nowego
dowódcy wojsk i admirała i jak
najśpieszniejszego wysłania go
do Brazylii! Kto, u licha,
zaciągnął na nową wyprawę dwa
tysiące żołnierza? Radcowie w
Recifie, pudrowany książę czy
Krzysztof Arciszewski? Dla
czyjego imienia zaciągali się
żołnierze, nie wiedzący nawet o
istnieniu jego wysokości
gubernatora kolonii? Czy te
durnie w Recifie myślą, że będą
kręcić nim jak kot ogonem?
Wstał z ławy.
- Drodzy towarzysze broni! -
zaczął zimno, choć w głosie
drgała utajona wściekłość. - Nie
pomaszerujemy, jak myślałem, w
tych dniach na południe. Tak
dalej być nie może, spotyka mnie
afront za afrontem. Przed
tygodniem uwięzili Schorta,
żeglarza mnie podległego, jutro
gotowi wsadzić do lochu każdego
z was, jeśli go poślę do tej
kupieckiej nory ze zleceniem nie
podobającym się księciu. Widzę,
o czym mi już wspominaliście, że
łajdactwa w tym kraju przebrały
miarę. Darujcie, nie będę
zwierzał się ze szczegółów, bo
mi wstyd przed wami, ale ten
list przysłano jako rozmyślną
obrazę. Wydaje mi się tu
polecenia, bym oddał niektóre
swoje oddziały do lichych robót
lądowych. Śmiech bierze, bo
nawet trębacze im potrzebni.
- Na dwór książęcy - mruknął
znowu Foultons.
- Pisze poza tym jego
wysokość, że Schort, mianowany
przeze mnie... przez pomyłkę...
tymczasowym dowódcą statku,
opierał się wysokim władzom...
że brany do więzienia ośmielił
się chwycić za pistolet. Pytam
się, który z was oddałby
dowództwo swej kompanii?
- Tylko na twój rozkaz, wasza
dostojność!
- Innemu kula w łeb!
- Rozkazu takiego żaden z was
nigdy ode mnie nie dostał i
nigdy nie dostanie, bo wiem,
jakich mam oficerów.
- Haniebnie sobie w Recifie
poczynają - mówił z goryczą
Hinderson.
- Pomiatają mną, moimi
żołnierzami i oficerami. Nie
chcą nas mieć za wojsko, ale za
oddziały egzekucyjne do
ściągania kontyngentów. Czy
uwierzycie, że nie dalej jak
wczoraj przyłapałem kilka
pisemnych rozkazów, które książę
de Nassau posyła wprost do moich
oddziałów? Z regimentu Swaera,
stojącego nad Rio Pajucara,
zabrano z polecenia księcia
wszystkich doboszów. Przyjechał
po nich z rozkazem gubernatora
sam Bayert.
- Haniebne, haniebne! Ten się
księciu wysługuje.
- Wnet po nas przyjdzie z
rozkazami.
- Niedoczekanie!
Krzysztof przeczekał oburzenie
oficerów.
- Ale dość tego, towarzysze.
Wiem, że wierni mi jesteście,
godni najwyższego zaufania, więc
nie mam przed wami tajemnic:
przysłano mnie tutaj nie tylko
jako generała artylerii i
admirała tych dziewięciu, com je
przez ocean przeciągnął,
okrętów. Mam zlecenie Rady
Dziewiętnastu przejmować
całkowitą władzę wojskową w
Brazylii i nikogo pod tym
względem nie słuchać, bo gdy
mnie nie stało, zbyt dużo krwi
poszło tu nadaremnie. Nie
ścierpię żadnych afrontów i
mącenia mi w dowództwie. Majorze
Hinderson, pozostaniesz w obozie
objąwszy za mnie dowództwo, a ja
jutro o świcie popłynę do
Recifu, by stanąć przed księciem
i jego Radą. Trzeba mi i tym
papierem przed oczyma im
poświecić. Dajcie znać
Buysmanowi, by galeon "Troja"
gotowy był jutro do drogi,
Fernandez i Foultons pojadą ze
mną. Niech tam książę widzi, że
przywracam do honoru
upokorzonych przezeń oficerów.
- Wasza dostojność myśli tylko
"Troję" przygotować pod żagle? -
odezwał się z nagłym
zaniepokojeniem Hinderson.
- Parady mi nie potrzeba...
choć dziwi mnie twoje pytanie.
- Mogą... nie oddać statków
"Zeerobbe" i "Vleermuys".
- Oddadzą, gdy wyłuszczę przed
pełną radą wszystkie moje
uprawnienia. Pewny jestem, że
nie każdy z nich zna szczegóły
mojej nominacji. Wielu nadal mi
sprzyja, choćby Carpentier. Był
razem ze mną na posiedzeniu Rady
w Amsterdamie.
- Jednak proszę mi wierzyć,
Admirale... - napierał.
- Czy ja wiem? Może i dobra to
myśl... Popłynę "Troją", bo
szybka, a chcę zastać zbuntowane
statki w Recifie. Dwa galeony,
"Amsterdam" i "Mauritius", pójdą
ze mną. Staną na drugi dzień, to
wystarczy. Reszta floty musi tu
leżeć na wodach, bo nie wiadomo,
czy już hiszpańska armada za
nami nie węszy. Koniec końców,
nie na bitwę przecie popłynę,
tylko by bronić słusznej sprawy,
i to przed holenderskimi
władzami. Majorze, praworządność
waszego narodu zawsze świeciła
mi przykładem.
Ochłonąwszy ze wzburzenia
zasiadł wśród oficerów i wydawał
szczegółowe rozkazy na czas swej
wyprawy. Naradzając się z
najwierniejszymi podwładnymi
rzucał niekiedy krótkie
spojrzenia na smutną twarz
Hindersona. Była teraz zwiędła i
obwisła, zatroskana dręczącymi
myślami. Dociekał bezskutecznie
przyczyn przygnębienia, jakie
tchnęło z całej postawy oficera,
wreszcie uspokoił się nie
wypowiedzianym na głos
stwierdzeniem:
"Starzeje się Hinderson...
zjadła go Brazylia, a przecież
daleko mu jeszcze do
sześćdziesiątki."
Niemniej jednak aż do późnej
nocy, gdy leżał w namiocie,
wspomnienie zatroskanych oczu
Hindersona utrudniało mu
pogrążenie się we śnie.
Rozdział VII
Radca Carpentier miał dziś
dzień chyba najcięższy w życiu.
Nie znał dotąd ani tak kuszących
ponęt, ani tak nękających
rozterek. Od chwili dzisiejszego
spotkania z admirałem
Arciszewskim nie mógł z jaką
taką ulgą odetchnąć, bo serce
utraciło spokojny rytm. Biegało
tak spiesznie i chaotycznie jak
natrętne myśli w głowie jego
dostojności.
Od trzech godzin siedział
zapadnięty w fotel. Dręczyły go
ciężkie, ale i kuszące wahania.
Wielka głowa radcy zanurzyła się
aż po uszy w ramiona, szukając w
nich podparcia, bo szyja
wydawała się za wątła, by
utrzymać przyciężki mózg. Na
dodatek, od zwilgotniałej potem
koszuli płynęły ku policzkom
radcy nieustannie fale coraz
bardziej wzmagającego się
ciepła.
A przecież noc już była i
przez okno napływało od morza
chłodniejsze niż za dnia
powietrze. Nic to nie pomagało.
Carpentier czuł, jak mokry
kołnierz koszuli oplata mu
wężowym uciskiem szyję.
- Stauhouver krętacz i łajdak.
O sobie tylko myśli - powiedział
do siebie szeptem, by w dźwięku
własnego głosu posłyszeć
potwierdzenie tak oczywistej
prawdy. Te słowa, już nie
wiadomo, który to dzisiaj raz,
dodały nowego bodźca nadziejom.
Znowu wracały przetrawione
niedawne rozważania. Admirał
Artischau, posiadał, rzecz to
oczywista, poparcie Rady
Dziewiętnastu. Za nim był
burmistrz Albert Conrady i obie
Izby Mozy i Amsterdamu. Któż jak
nie Carpentier przebiegał przed
kilku miesiącami mosty na
grachtach Amsterdamu, krążył
między ratuszem a siedzibą
Westindyjskiej Kompanii w
sprawie pozyskania generała na
wyprawę? Był wtedy na Radzie i
słyszał warunki wysuwane tak
odważnie przez Arciszewskiego, a
później na własne oczy widział,
z jaką to ufnością i wiarą
dygnitarze Kompanii wręczali
nowemu dowódcy zaszczytne
dyplomy.
Czyli Amsterdam będzie za
generałem Artischau. Nie na to
bito medale, mówiono tryumfalne
mowy, postawiono nawet w
Pernambuco kamienny obelisk, by
później lekceważyć zdobywcę
Ziemi Czerwonego Drzewa. I tu,
poza sobą, na półce, miał radca
Carpentier trzy amsterdamskie
druki wychwalające zasługi
dzielnego Polaka. Bo niełatwo
giną z pamięci takie słowa, jak
Itamarica, Olinda, Porto Calvo,
Arrayal, Serinhaim, i wiekopomna
bitwa z Don Louisem de Roxas. No
tak - zapalał się w myślach -
niczego podobnego nie ma za sobą
książę de Nassau. Owszem, ma
haniebną ucieczkę spod murów Sao
Salvador, która tyle żółci
przysporzyła Kompanii
Westindyjskiej. No i jeszcze
budowę swych pałaców i alei w
Recifie, uczty w siedzibie
letniej Boa Vista. Sam
Carpentier spijał tam przednie
wina przywożone z Europy na
statkach transportowych jego
wysokości czy też dostarczane
przez usłużnego Stauhouvera. O,
ten zawsze chętny wzbogacić
piwnice jego wysokości szczodrym
podarunkiem.
- Stauhouver stary lis. On i
bankierzy w Amsterdamie znają
się jak łyse konie... Nikt
takiego nie rozgryzie.
Wciąż ta uporczywa myśl
dławiła wszystkie inne. Mimo to
radca Carpentier nie tracił
jeszcze nadziei.
- A gdyby tak Van Ceylen? Van
Ceylen napisał niestety ów list
do generała. Na pewno zrobił to
z polecenia księcia, ale chyba
nie w smak mu poszło pisanie
takiej epistoły. Gdy się na
dodatek dowie o owych tajnych
poleceniach Rady Dziewiętnastu,
jakie ma za sobą generał
Artischau? Nie, Van Ceylen za
stary, postać mimo wszystko
niepewna. A w takim razie
Ghysselin, a może van der Dusse,
Harrimans - o, Harrimans! Albo
de Wirth czy Bodeherius?
Bodeherius był zawsze pełen
zachwytu dla pułkownika
Artischau.
W myślach przebiegały
nazwiska, przed oczyma ukazywały
się coraz inne twarze radców.
Uwaga Carpentiera skupiła się
dłużej na Morthamerze. Ten
nienawidził z całej duszy
księcia, bo miał z nim niejeden
spór.
Pocierał ręką twarz i patrzył
przed siebie na dopalające się
świece. Nie widział jednak ani
kopcących płomieni, ani
rozlazłych sopli wosku
sięgających aż do spodu
świecznika. Nie zdawał sobie
sprawy z czasu, jaki upłynął od
chwili, gdy pożegnawszy jejmość
małżonkę zasiadł w fotelu.
Dotrzymawszy słowa danego
Arciszewskiemu po tym tak
niesłychanym z nim spotkaniu,
nawet żonie nie powtórzył treści
rozmowy. Udał przed nią, że musi
dzisiejszy wieczór spędzić nad
ważnymi papierami w związku z
jutrzejszym nagłym posiedzeniem
Rady.
Jakże jednak miał pamiętać o
czasie, o despotycznej jejmości
i niemal o całym otaczającym go
świecie, skoro tak kuszące
napastowały go podniety?
Jutro na posiedzeniu Rady
generał Artischau uderzy ostro w
gubernatora i w życzliwych
księciu radców rządu. Że
dotrzyma postanowienia, że
wystąpi stanowczo i odważnie, że
nie cofnie się przed żadnym
oskarżeniem, w to radca
Carpentier wierzył święcie.
Artischau to siła charakteru,
dzielność nie tylko w ręce, ale
i w słowie. Pojutrze, jeśli
będzie potrzeba, okręt
"Mauritius" wypłynie na ocean i
zawiezie ową niesłychaną skargę
wprost do burmistrza Conrady.
Wydaje się całkiem pewne, że tam
potwierdzą swą niedawną wolę i
jawnie się wypowiedzą, kto ma
ostatecznie zająć pierwsze
miejsce w Brazylii. Chyba ten,
co ją zdobył, co ją na pewno z
powrotem na Hiszpanach odbije,
bo co do tego Carpentier nie
miał też żadnej wątpliwości. A
miejsca dla dwóch wielkich
wodzów tutaj za mało, władza
wojskowa może być tylko w jednym
ręku. Kolonia to, a nie ziemia
starej Europy.
"Pizarro i Almagro..." -
przypomniało się nagle
Carpentierowi.
Był człowiekiem światłym,
wiedział, jak to bywało w
koloniach wśród zdobywców.
Wprawdzie działo się to w
poprzednim wieku, ale nauka w
las nie idzie. Pizarro, nie
chcąc dzielić chwały i bogactw z
towarzyszem swych wypraw,
Almagro, zabił swego rywala. No
i cóż, sam zginął z ręki jego
żeglarzy. Albo Albuquerque,
wielki przodek portugalskiego
dowódcy. Niezwyciężony
Albuquerque umarł ze zgryzoty
na wiadomość o utraceniu łaski
króla. Więc i ten, co tu stracił
łaskę i poparcie wszechwładnych
Izb Kompanii, zniknie z
brazylijskiej ziemi. Jakże tedy
nie mają działać intrygi, gdy
chodzi o tak przemożną słodką
władzę? Ten lepszy, kto
zwycięża, którego łaska może
przepuszczać wolno lub tropić
naładowane cudzym bogactwem
statki.
"U boku admirała Artischau...
- Poprawił się szybko w myślach:
- u boku generalissimusa
Artischau można by dojść do
olbrzymich wpływów, dorównać
bogactwami, ba, przewyższyć
Stauhouvera." A u boku księcia
de Nassau cóż znaczył
trzeciorzędny radca Carpentier,
który musi pierwszy zdejmować
kapelusz nie tylko przed
Stauhouverem, bo temu wszyscy
się kłaniają, choć go
nienawidzą, ale nawet przed Van
Ceylenem, przed Morthamerem?
Jeśli na dodatek te dwa
galeony generała Artischau staną
jutro wieczorem pod Recifem?
Wtedy nawet nie trzeba wysyłać
żadnych listów do Amsterdamu, bo
radcowie od razu wywąchają,
czyje tu będzie od tej chwili
pierwszeństwo. Staną za
generałem Artischau...
"Staną za nim czy nie staną?"
Nie mógł usiedzieć, podniósł
się. Wraz z ruchem mięśni
napływała i nowa odwaga do
myśli. W tej chwili wiedział,
nie miał już żadnych wahań, był
pewnym, po czyjej stronie jego
miejsce.
On był świadkiem nominacji
Artischau w Amsterdamie, wie
najlepiej, jakie wódz postawił
warunki. Pamięta zdecydowane
stanowisko Alberta Conrady.
Gdyby teraz spytano go o zdanie,
nie miałby chwili wahania i
wypaliłby, że racja po stronie
admirała i generała Artischau.
Oświadczyłby wręcz, że winien
książę de Nassau, który utracił
połowę kolonii, nie uszanował
decyzji Rady Dziewiętnastu,
której on i cały rząd w Recifie
ma posłusznie podlegać. Winien
krętacz Stauhouver i wszyscy
jego krewniacy buszujący po
Brazylii. Nie pod rządami
despotycznego księcia przyszłość
tego kraju, jego dobrobyt,
swobodny rozwój handlu, a przy
tym i przyszłość takich
uczciwych, takich z gruntu
uczciwych, takich prawych i
odważnych - smakował słowa -
członków Rady, jak jego
dostojność Carpentier.
"Zaraz z rana pójdę do
Harrimansa i Bodeheriusa.
Artischau ma rację. Ich trzeba
zmówić, staną za nim. Zrozumieją
i zgodzą się, że słuszność i
prawo po stronie admirała
Artischau, nie generalissimusa
Artischau."
Dyszał. Piersi spocone
falowały pod koszulą. Sięgnął po
wino, którego nie tknął chyba od
godziny mimo tak dusznego
powietrza. Wypił i odetchnął z
ulgą, a ręka odstawiająca
kielich uderzyła mocno szkłem o
deskę stołu. Czysty,
niespodziewany brzęk rozległ się
głośno po izbie. Zadzwonił
triumfująco i jeszcze bardziej
podniecił i tak już szalejące
myśli w głowie radcy.
Podniesiony na duchu powziętą
przed chwilą decyzją, niemal
rozzuchwalony nagłym wzrostem
energii, Carpentier rozciągnął
szeroko ramiona, poczuł nawet
potrzebę przegięcia w tył swego
krzyża, i rozłożywszy dłonie
powiedział do siebie na głos:
- Zwycięstwo, zwycięstwo! Za
dwa dni inne życie i wreszcie
wolne, odważne słowo na
posiedzeniach Rady. Można będzie
bez zmrużenia powiek patrzyć w
świecący pysk Stauhouvera,
wygarnąć mu w same ślepia
wszystkie jego łajdactwa.
Nagle zaczęły mu wyskakiwać z
głębi pamięci dziesiątki
oskarżeń i zarzutów, które można
będzie rzucić przeciw
Stauhouverowi. Knowania przeciw
pułkownikowi i generałowi
Artischau, handle potajemne,
statki wysyłane z "drzewem
hebanowym" aż do Rio de la
Plata, okradanie wojska,
zakupywanie za bezcen terenów,
puste magazyny wojskowe, chleb
pieczony z robaczywej mąki...
- Od jutra, od jutra... -
szeptał oszołomiony wizją dni
najbliższych. - Od jutra nie
potrzeba będzie udawać, że każde
słowo Stauhouvera i księcia de
Nassau godne zawsze pochwały i
uznania, że każda decyzja Rady
słuszna, że zbawienna dla
Kompanii i Brazylii, choćby było
odwrotnie.
- Cóż za radość mówienia
prawdy! - znowu powiedział
całkiem głośno, upojony powziętą
decyzją.
Nie posłyszał miękkiego
szelestu pantofli stąpających po
podłodze. Zwrócony twarzą do
okna, które dawało mu jakby
widok na dzień jutrzejszy, nie
zobaczył stojącej we drzwiach
żony.
- Cóż to? Do siebie już
mówisz?
Odwrócił się, przerażony
niespodziewanym głosem. Zanim
zdążył coś odpowiedzieć,
podeszła ku niemu jeszcze wyższa
niż zwykle, jakaś dostojnie
powłóczysta, w zarzuconym na
ramiona szlafroku. Wzrokiem
badawczym, który sprawiał mu
zwykle większą przykrość niż
lekceważące spojrzenie
Stauhouvera, popatrzyła na
dopalające się świece osiadłe w
stopionym łoju.
Pociągnęła nosem pełne swądu
powietrze.
- Ileż ty godzin tu siedzisz?
Cóż za zaduch. Cały dom wnet
spaliłbyś, nawet o tym nie
wiedząc.
Poczuł nagle lęk, jakby go
przyłapała na gorącym uczynku.
Nawet gdy nie miał wobec żony
żadnego przewinienia, popadał
niekiedy przed nią w obawę, że
samo jego zachowanie może
wywołać podejrzenie.
- Późno, rzeczywiście... Już
miałem gasić świece.
- Mówiłeś przedtem, że masz
coś pisać. A tu nawet papierów
prawie nie widzę - spojrzała
podejrzliwie na stół, to znów w
oczy męża zaczerwienione od
kopcących świateł. Nie uszedł
jej uwagi i poblask potu na
wielkim jego czole.
- Widzisz, moja kochana... ja
nie tyle miałem pisać, ile...
przejrzeć dokumenty... - mówił
skrzeczącym głosem.
W jego głowie zmalały
wszystkie niedawne myśli. Strach
przed gderliwą żoną stłumił
niedawną bujność wyobraźni.
Zawsze tak upadał na duchu,
kurczył się w sobie, poczuwszy
karcące oczy żony.
- Co się z tobą dzieje? O czym
myślałeś tyle czasu?
Jeszcze minutę temu, gdy ją
znienacka zobaczył, gotów był do
obrony swej samotności, nawet do
zuchwalstwa wobec jędzy, do
wszczęcia z nią awantury. Bo to
ona zawsze wszystkiemu winna,
zawsze dokuczliwa, wciąż trzeba
siebie oskarżać, a jej
przyznawać rację. Zawsze
gderająca, utyskująca na jego
rzekomą niezaradność,
niezdolność do inicjatywy, do
przedsiębiorczości. A w istocie
któż, jak nie ona, hamuje rozwój
jego indywidualności?
Dziś właśnie, w przededniu tak
szalonych nadziei, czuł się w
prawie ostro ją zaatakować.
Nadarzała się jedyna w jego
życiu pora, by śmiałością
decyzji pokazać, co potrafi,
jakie drzemią w nim niewyżyte
siły, jakie umie budzić wokół
siebie nadzieje. Gdyby jej to
tak wszystko powiedzieć,
zdradzić przed nią tak
niesłychane zamysły? Od jutra
przecież tylko Artischau i on,
radca Carpentier, najbardziej
wpływowy członek rządu, który
przewidział, po czyjej trzeba
stanąć stronie...
Czuł na sobie dociekliwe,
nieufne oczy żony. Śledziła jego
twarz nabrzmiałą, koszulę mokrą
od potu. Poprawił co prędzej
kołnierz, zapinał guziki, bo
jeszcze o tych włochatych
piersiach gotowa przypomnieć.
- Późno, rzeczywiście... -
powtórzył z cicha.
Potarł czoło. Nie, nic jej nie
powie. Ona nigdy go nie
zrozumie. Nie wierzy w jego
uśpione siły, właśnie przez nią
uśpione siły.
- Miałem pisać, ale, ja
wiem... - mamrotał - chyba
zdrzemnąłem się. Masz rację, że
tu bardzo duszno. Nigdy nie
przyzwyczaję się do tego
ohydnego powietrza.
Kłamstwo się nie udało. Pani
Carpentier zbyt dobrze znała
męża. Może właśnie dlatego
pastwiła się nad nim,
podświadomie gnębiła w nim każdą
próbę inicjatywy, pogrążała go w
ustawiczne zalęknienie.
Przez chwilę próbował mierzyć
się z nią wzrokiem. Pragnął
wzmóc wiarę w swoje słowa,
wesprzeć niewinne kłamstwo
buntującym się błyskiem oka. Z
dobrze ukrywanym zadowoleniem
wytrzymywała ten wzrok pozornie
jeszcze stanowczy. Coś przecie,
u licha, nowego, coś niezwykłego
działo się w głowie męża.
Zaskoczona rzadkością sytuacji
poczuła spotęgowaną ciekawość,
niepokój w całym ciele.
Ale radca Carpentier, wbrew
nadziejom żony, nie wytrzymał
jej wzroku, spuścił oczy.
Odczuła boleśnie odradzającą się
w nim ślamazarność, ale nie
dawała za wygraną. Może jednak
jest w tym człowieku jakaś
naprawdę męska stanowczość?
- Siądź no, mój drogi -
powiedziała z nieoczekiwaną
miękkością głosu i podsunęła dla
siebie drugie krzesło. - Widzę,
żeś bardzo zgnębiony i coś
ukrywasz przede mną, a któż jest
dla ciebie lepszym przyjacielem
niż żona?
- Ale, kochanie... ty jedyna!
- E, nie o to chodzi. Mój
drogi, przeczuwam jakieś
nieszczęście wiszące nad nami.
Zawsze mówiłam, że tak
niemrawego jak ty człowieka
Stauhouver kiedyś zniszczy.
Nazwisko kolegi z Rady,
padające tu znienacka,
wstrząsnęło Carpentierem.
Wiedział, że choć żona nie lubi
Stauhouvera, zawsze stawia mu go
za przykład.
- Stauhouver? Cóż ty znowu?
Żyję z nim w najlepszej zgodzie.
- Ty zawsze w zgodzie z
każdym, kto cię nie szanuje i na
tobie ujeżdża. Mów otwarcie, nad
czym tu po nocy ślęczysz?
- Ależ, droga, ty zawsze to
samo. Niczego przed tobą nie
ukrywam. Po prostu jutro ciężkie
zebranie przed nami.
- Nigdy nie siadywałeś tu
godzinami przed żadną Radą. I
tak niewiele masz tam do
powiedzenia.
Pobudzała go słowami, ale nie
odnosiła pożądanego skutku.
Zamiast podniecać energię męża,
gasiła ją każdym słowem.
Carpentier już nawet w duchu się
nie oburzał. Niedawny płomień w
jego głowie, palący, że aż
oddech wstrzymywało, tłumił się
szybko, jakby nakryty szarą,
wilgotną płachtą. Myślał już
tylko o jednym - jak wyjść z
kłopotliwej sytuacji, jakich
użyć słów, by nie urazić żony.
- Nie gniewaj się, kochana,
sprawy naprawdę ważne... Wiesz
przecież, że był dziś u mnie
generał Artischau...
Wiedziała dobrze. Co więcej,
przez cały wieczór wymawiała
sobie, że niepotrzebnie
przesiedziała dzisiejsze
popołudnie poza domem. Wizyta
generała, przybyłego w czasie
jej nieobecności, imponowała
pani Carpentier, choć w tym, co
opowiedział zdawkowo mąż przy
kolacji, nie znalazła zbyt
ciekawych wiadomości. Cóż ją
mogły obchodzić sprawy
mianowania muszkieterów w
puszczy lub transportów
żywności, bo tyle, koniec
końców, dowiedziała się od męża.
Teraz nie mogła sobie darować
chwilowego uśpienia swej
przenikliwości. Zbyt łatwo dała
się z wieczora pozbyć zdawkową
relacją z wizyty generała.
Poprawiwszy się na krześle,
zaczęła:
- Pół Recifu wie, że był u
ciebie ów brodaty generał.
Widziałam, jak wyrostki miejskie
biegały za jego koniem aż na
most Beberibe. Ten człowiek
imponuje wszystkim, od naszych
stajennych Murzynów począwszy,
na gubernatorze de Nassau
skończywszy. I tyś, widzę, przez
niego stracił pół nocy w tym
fotelu. A przy kolacji bąknąłeś
mi ledwie coś niecoś. Ty już nic
nie szanujesz swojej żony.
- Ależ, kochanie, sprawy to
nudne dla kobiet.
- Zawsze uważasz mnie za gęś,
a tymczasem beze mnie nic
mądrego w życiu nie podjąłeś.
Czymże ci nasączył łeb ów ponury
brodacz? Gdy czuję na sobie
spojrzenie tego człowieka,
zawsze mnie dreszcz przechodzi.
Wydaje mi się, że zjadłby mnie
na gorąco jak Karaib, z którymi
podobno w puszczy obcuje.
Carpentier uśmiechnął się
nieswojo.
- Cóż ty mówisz, kochana? To
człowiek znacznego umysłu,
wielki człowiek, ho, ho, a że
żołnierz, no to tak wygląda.
- Nie rozumiesz mnie, nie
powiedziałam o nim nic złego. Na
ludziach się znam. Przy jego
boku są tylko dwie drogi: do
wielkiej chwały lub na
szubienicę.
Carpentier zadrżał. Jakim
cudem odkrywała jego własne
myśli? Nie dawniej jak przed
godziną mówił do siebie tymi
samymi słowami.
- Naprawdę masz oczy
jasnowidza... - spojrzał prawie
zachwycony na jej piękną w tej
chwili, choć nieco już
postarzałą twarz. - Niezwykły
człowiek ten Artischau...
Wypowiedział to nazwisko pełen
nowego zachwycenia. Powróciły
gorączkowe myśli. Gdyby jutro z
rana, to jest właściwie już dziś
z rana, pójść do Harrimansa lub
do Bodeheriusa?... Gdyby z nimi
omówić, a wieczorem stanąć na
Radzie po stronie
nieustraszonego Polaka...
Przecież cały Recif, gdyby było
potrzeba, wszystkie garnizony
pod Porto Calvo, oddziały nad
Paraibą... książę de Nassau
ustąpi zresztą przed samą Radą,
jeśli większość wypowie się
przeciw niemu.
Zaczął zwierzać się przed żoną
z niedawnej nawałnicy uwodzących
go nadziei. Podniecał się,
wstawał z krzesła, to znów
ostudzony trzeźwym, choć
zaciekawionym wzrokiem żony
siadał i roztrząsał przed nią
wracające wątpliwości. Pasja, z
jaką mówił, zaczęła oddziaływać
na żonę. Pani Carpentier też
dostawała wypieków, była niemal
olśniona faktem, ile to nadziei
urodziło się nagle w głowie jej
flegmatycznego męża. Były
chwile, że czuła się porwana
roztaczaną przez niego wizją
przyszłości. Już się widziała u
boku męża, jak na wspaniałym
statku witają mury Amsterdamu,
jak spogląda z dumą na znajome
żony bankierów. To znów zdawało
się jej, że tutaj, w Recifie,
idzie u boku męża aleją drzew
pomarańczowych prowadzącą do
pałacu gubernatora, a Van
Ceylen, Harrimans, ba, sam
Stauhouver, jeśli w ogóle będzie
tu istniał, pierwszy jej
nadskakuje. Ale gdy wspomniała
kamienną twarz księcia de Nassau
i widok jego bogatego dworu,
odczuwała podobnie jak mąż nagły
przypływ niepewności i lęku.
Ale choć porywana wyobraźnią,
nie traciła trzeźwości. Gdy
Carpentier zapalał się swym
własnym słowem, gdy gubiąc
sprzed oczu rzeczywistość zdawał
się mieć już wszystko poza sobą,
jakby nie było żadnych przeszkód
i cały nowy układ władz w
Recifie był już sprawą
rozwiązaną, pani Carpentier
stygła. Pamiętała nawet o tym,
by przygnieść knot opadły z
sykiem na lichtarz i włożyć w
lepką miazgę łoju nową świecę. W
pewnej chwili wstała, by
przymknąć pchniętą przez powiew
wiatru okiennicę.
- Słucham, słucham, mów dalej
- powtarzała wracając na swoje
krzesło.
Ale choć zachęcała, głos
zmordowanego myślami Carpentiera
wątlał, opadał. Słuchała barwy
tego tonu uważnie, niczemu się
już nie dziwiąc. Ten człowiek,
wedle jej rozumienia, nigdy nie
był zdolny nie tylko do jakiejś
szaleńczej decyzji, ale do
zwykłej męskiej wytrwałości
postępowania. Nie przeszkadzała
mu teraz w rozsnuwaniu planów,
ale i nie hamowała wątpliwości.
Gdy Carpentier dostał
zadyszki, a zmęczona jego twarz
zwiędła i spłowiała, pani
Carpentier patrzyła w męża z
coraz większym, źle ukrywanym
politowaniem. Jej wzrok zdawał
się mówić: "Gdy się wyśpi,
opadnie go cała energia. Nigdy
do niczego niezdolny. Wszystko,
co mówi, to resztka energii,
którą go nasycił generał
Artischau."
- O jednym nie pomyślałeś. Kto
to jest Artischau, a kto książę
de Nassau, spokrewniony z domem
orańskim. Gdyby nawet chwilowo
wyszedł zwycięsko z sytuacji, co
będzie, gdy się Amsterdam do
tego wmiesza?
- Myślałem. Ale przecież na
własne uszy słyszałem, jakie mu
dano upoważnienia. Rada
Dziewiętnastu w ogień za nim
pójdzie - przesadzał. - Zresztą,
księciu Maurycemu krzywda się
nie stanie, z honorami stąd
odejdzie. Jeszcze raz mówię, że
generałowi dano wielkie
upoważnienia...
- Bo tego, widać, żądał ów
ambitny szaleniec. Myślisz, że
gdy przyjdzie do ostatecznego
rozstrzygnięcia, to Holandia
wyprze się swego syna, księcia
de Nassau? Nie ma chyba
porównania między tym żołnierzem
z puszczy, szlachcicem
nieznanego rodu, a wielkim domem
nassauskim. Widziałeś pałace
gubernatora w Recifie i jego
siedzibę w Amsterdamie?
Carpentier nie odpowiadał.
Stygł pod lodowatym wzrokiem
żony.
- Z ciebie nigdy nie będzie
ani wielki kupiec, ani wielki
polityk. Chodź już spać. Jak się
wyśpisz, rano na zimno
postanowisz.
Nie czekając na odpowiedź
wzięła do ręki świecznik. Gest
był znaczący, nie znoszący
żadnego oporu. Carpentier szedł
za żoną, wlokąc za sobą wielki
cień padający na izbę, w której
niedawno płonęły tak palące
wizje, jaśniejsze niż światło
okapanych świec.
Wszedł za żoną do sypialni
półsenny, nic nie myślący. Długo
zdejmował piekące, przylepione
do stóp buty. Czuł jedno w tej
chwili - ulgę uwolnionych z
uwięzi napęczniałych nóg i błogi
chłód pościeli. Leżącego
ogarniał leniwy bezwład,
powstawała pustka w głowie,
dzięki której zasypiał co dnia
niemal błyskawicznie, wcześniej
niż jejmość pani Carpentier.
Rankiem dnia następnego wstał
pełen energii i pewności siebie.
Jadł pośpiesznie śniadanie, za
obfite jak na jego tuszę
przystało, i patrzył
niecierpliwie na stary pozłacany
zegar. Nie było jeszcze godziny
ósmej, gdy ucałowawszy żonę w
policzek dość mocno, by nie być
posądzony o pozorną tylko
czułość, zawołał przez okno
gromkim głosem na Murzyna:
- Gdzie jesteś, do pioruna?
- Słucham waszej wielmożności.
- Nie widzisz, jaka z rana
spiekota, a trzeba mi wyjść na
miasto.
Skwar był wielki, więc
nieodstępny służący Carpentiera
musiał nieść parasol nad głową
jego dostojności radcy
politycznego, udającego się z
ważnymi wizytami na miasto.
`tc
Część druga
Przysięga Ojczyźnie
(cd.)
Rozdział VIII
Gdy Krzysztof wszedł do
pałacu, zdziwiła go panująca na
korytarzach cisza. Dawniej przed
każdym zebraniem Rady można tu
było spotkać kilka osób,
zwłaszcza że chłód był większy w
przedsionkach niż w komnatach.
Zwykle krążył tu w swym
atłasowym czarnym stroju
Stauhouver, zawsze obrotny,
ruchliwy, chcący każdą wolną
chwilę wykorzystać do
załatwienia interesów. Lubił
chodzić pod łukowatym
sklepieniem krużganków i Van
Ceylen, odwlekający chwilę
wejścia na salę, bo nienawykły
był do zbyt długiego siedzenia
na zebraniach.
Dziś nawet polerowane drzwi z
czerwonego jak płomień drzewa,
prowadzące do sali obrad, były
przymknięte.
"Czyżby zebranie już zaczęto?"
- pomyślał Krzysztof
przyspieszając kroku, w nagłym
zaniepokojeniu, że może porę
zebrania pomylił.
"Ale gdzież tam. Cóż mi po
głowie chodzi? - uspokoił się w
jednej chwili - przecież czekano
na mnie u wejścia."
Dworzanin w barwach
przybocznej służby księcia szedł
za nim od samej bramy pałacu,
niosąc wysoko nad głową lichtarz
z płonącymi świecami.
Gdy pokojowy otwarł drzwi do
świetlicy, Krzysztof zobaczył
wszystkich członków Rady
siedzących już za wielkim
stołem.
- Pozdrowienie waszym
dostojnościom! - rzucił
powitanie w głąb komnaty.
- Witamy, witamy! -
odpowiedziało mu kilka głosów.
Podchodząc do wolnego krzesła
liczył okiem zebranych. Z
wyjątkiem księcia byli wszyscy.
Na wprost drzwi siedział Van
Ceylen, siwy jak gołąb,
przerastający o głowę rozpartego
obok przysadkowatego Harrimansa.
Z prawej strony Van Ceylena
widać było kabłąkowate barki van
der Dussego i łysą głowę de
Wirtha. Jeszcze dalej siedział
Bodeherius ze zmiętą twarzą
ascety czy pastora, tuż obok
ciemnowłosy, w czarnym kolecie
Morthamer. Trójkąt gęstej grzywy
schodzący mu prawie nad same
brwi i ta czerń w stroju
nadawała mu wygląd kruka. Tyłem
do drzwi usadowił się
Stauhouver, wsparty jedną ręką
na poręczy sąsiedniego pustego
krzesła, czekającego na
gubernatora de Nassau. Po
przeciwnej stronie siedzieli
asesorowie i sekretarze.
Krzysztof skłonił się i
usiadł. Rapier stuknął o nogę
krzesła. Ten metaliczny dźwięk
broni zawstydził trochę
Krzysztofa. Wydał się zbyt
głośny i mimo woli umyślny, a
przecież przez głowę mu nie
przeszło, by szczękać tu
żołnierskim rynsztunkiem.
Toteż ucieszyło go, że w tej
chwili poruszył pod stołem swoją
szpadą Van Ceylen. Zdawało się
to być przypomnieniem, że jest
na sali i druga osoba przy
broni.
- Czołem waszym dostojnościom!
- powtórzył Krzysztof siadając
na swoim miejscu.
- Czołem, czołem, witamy,
mości generale! - odpowiedziało
kilka głosów. Najdonośniej dał
się słyszeć głos Stauhouvera.
Radca uśmiechnął się nawet w
stronę Krzysztofa, rozlawszy po
twarzy sztuczny grymas.
Jednocześnie dał znak ręką
pokojowemu, by zawiadomił
gubernatora, że Rada już w
pełnym komplecie.
Krzysztof dopiero teraz
zauważył siedzącego na krańcu
stołu Carpentiera. Asesor
odpowiedział szybkim skinieniem
głowy i pospiesznie zatopił
niewyspaną twarz w papierach.
Była trupio blada mimo rudego
światła padającego z olejnych
lamp na ścianach i z wysokich
świec płonących w lichtarzu na
stole.
"Cóż on taki skulony jak mysz?
- zastanowił się Krzysztof. -
Nawet nie raczył czekać na mnie
w korytarzu, by bodaj jednym
słowem objaśnić, co załatwił i z
kim rozmawiał."
- Takiej duszności jak żyję
nie pamiętam. Ten maj gorszy od
upalnego stycznia! - de Wirth
poruszył łysą głową.
- Ulewa przyjdzie -
dopowiedział Bodeherius. - A
jakże tam, proszę waszej
dostojności, w waszych puszczach
pod Alagoa?
- Brodzimy już dawno w błocie,
choroby znów nawiedzają
żołnierza - odparł zdawkowo
Krzysztof.
Rozmowa się nie kleiła. Mimo
kilku wymienionych nawzajem zdań
panowałoby tu krępujące
milczenie, gdyby nie tubalny
głos Harrimansa gawędzącego na
osobności z Morthamerem.
Krzysztof, jak siadł ponury,
tak siedział. Nie widział
żadnego powodu do wszczynania
konwencjonalnej gadaniny. Nie
zamierzał mizdrzyć się
komplementami do tych łysych,
szpakowatych i kędzierzawych
radców, upstrzonych łańcuchami i
złotem, ufnych w swe bogactwa.
Trzymał oburącz położony przed
chwilą na stole rulon papieru i
patrzył spode łba. Jedni z
obecnych zaprzątnięci byli
papierami, inni przyjęli postawę
ludzi udających zadumę, a w
istocie zmęczonych zbyt długim
czekaniem na otwarcie obrad.
Carpentier nie pozwalał
uchwycić swego wzroku i grzebał
uporczywie w pismach. Pewną ulgę
sprawiło Krzysztofowi, że
Bodeherius rzucił ku niemu
uprzejme i życzliwe spojrzenie,
przydając do tego miękki uśmiech
swej myślącej twarzy.
- Wszystkiego zazdroszczą
ludzie waszej dostojności -
zaczął z serdecznym akcentem w
głosie - ale ja, Bóg mi
świadkiem, najbardziej tęsknię
za jednym - za taką rześkością i
zdrowiem, jakie widać u waszej
dostojności. Na dodatek w jednym
wieku, zdaje się, jesteśmy.
- Dziękuję za łaskawe słowa.
Ale to tylko pozory zdrowia, bo
służba nie drużba, człowiek
zawsze na powietrzu -
odpowiedział Krzysztof.
Jednocześnie nabierał
przeświadczenia, że Bodeherius
życzliwym pytaniem akcentuje, po
czyjej stanie stronie.
"Ten wie. Był u niego
Carpentier."
Skierował wzrok na Harrimansa.
Radca odczuł spojrzenie i
poruszył tęgim karkiem. Jakoś
nieswojo przymrużył oczy i
zaczął stukać palcami po stole,
wygrywając niemą melodię. Ale
ten właśnie stuk, zdający się
bagatelizować siedzącego obok
Stauhouvera i Van Ceylena, dał
Krzysztofowi do myślenia.
"I ten wie, będzie za mną. A
spryciarz Carpentier, szczwany
lis, umyślnie nosa nie podnosi
znad stołu."
Najbardziej zastanowiła go
postawa Stauhouvera. Kupiec nie
zdradzał żadnego zdenerwowania
ani podniecenia, rzucał nawet
przymilne pytania.
"Siedzi pewny siebie - myślał
o nim Krzysztof - jak na
wszystkich poprzednich
zebraniach. Ufny w księcia,
niczego nie przewiduje."
Za chwilę stuknęła w drzwiach
laska marszałka dworu i wszedł
do sali książę Maurycy. Był dziś
bogato odziany. Nad połyskliwym
kaftanem, haftowanym złotą nicią
w bujne liście, jaśniała wokół
szyi księcia biała piana
weneckiej koronki. Pod nią
opadał ciężki złoty łańcuch,
zakończony kołyszącą się
rubinową klamrą. U boku księcia
wisiała szpada w lekkiej pochwie
błyskającej kunsztownie rytym
srebrem. Od bogatej rękojeści
wybijanej kamieniami pryskały
ostre ognie.
Wszyscy wstali na powitanie.
Usłużny Stauhouver dotknął
poręczy pustego krzesła. Był to
gest symboliczny, bo jedną ręką
nikt by tego olbrzymiego karła z
miejsca nie poruszył. Nie było
to zresztą potrzebne, bo fotel
stał w dogodnej od stołu
odległości. Niemniej jednak
Stauhouver chciał okazać, że
zawsze skory do usług dla jego
wysokości.
Gdy książę rozsiadł się w
karle, uciszyło się wokół stołu.
Carpentier oderwał wzrok od
papierów i jak słonecznik
zwrócił swą twarz w stronę
jaśniejącego blaskiem
gubernatora. Harrimans przestał
bębnić palcami po lśniącej jak
szkło mahoniowej płycie stołu, a
Morthamer wzniósł czarny trójkąt
włosów nad czołem.
Gubernator powitał zebranych.
Wspomniał jak zawsze o ważności
dzisiejszych obrad, poświęconych
głównie sprawom wojskowym
Kompanii, rzucił kilka gładkich
słów w stronę siedzącego
naprzeciw Krzysztofa i kończył
zagajenie:
- Zwołaliśmy tę nadzwyczajną
Radę na życzenie dowódcy naszych
wojsk, Krzysztofa Artischau,
który uskarżał się w liście, że
pomylono mu tytuły. Nazwano go
komisarzem artylerii, choć pełni
obowiązki generała, a nie
komisarza. Pismo to wyszło pod
moją nieobecność z podpisem jego
dostojności, Van Ceylena, choć,
nie kryję, że treść była mi
wiadoma. Niestety, tytułu nie
dopatrzono. Myślę, że w
przyszłości nie będziemy
przysparzać mimowolnych afrontów
tak przez nas wszystkich
cenionemu i zasłużonemu dowódcy.
Rozszedł się szmer uznania dla
uprzejmych słów księcia.
- Dziękuję waszej wysokości! -
Krzysztof skłonił głowę i
słuchał. Tytuł tytułem, sprawa
oczywiście nie bez znaczenia,
ale nie tylko o tytuł chodziło w
liście doręczonym wczoraj
gubernatorowi.
Ale już książę ciągnął dalej:
- Istnieją wszakże i inne
przyczyny, dla których jego
dostojność Artischau czuje się
dotknięty, więc korzystając z
jego rzadkiej tu obecności dajmy
na wstępie posłuch jego żalom.
Dotąd mówił ze spuszczonymi
powiekami, nakrywającymi
cebulaste gałki jego oczu. Teraz
uznał za stosowne podnieść je i
skierować zimny wzrok na
Krzysztofa.
- Wasza dostojność wrócił do
Brazylii po dwu nieomal latach,
więc zapewne dziwią go obecne
porządki i nowe, za wolą
wysokiej Rady wydawane
zarządzenia. Wszystko wszakże,
co dotąd postanowiliśmy,
uradzono z najwyższą troską o
dobro kraju i bezpieczeństwo
naszej władzy na brazylijskiej
ziemi. Nie znane mi są bliżej
przyczyny jakichś nowych uraz
waszej dostojności, choć jako
wódz naczelny wszystkich wojsk
holenderskich w Brazylii rad bym
pierwszy o wszystkim wiedzieć.
Zdanie to ukłuło w uszy
Krzysztofa. Książę wytrącił mu
już pierwszy argument z
podstępnym tytułem listu, a
teraz z miejsca przypomina, że
jest naczelnym wodzem wszystkich
oddziałów. Nadal udaje, jakoby
nie wiedział o całkowitej
wojskowej niezależności
Arciszewskiego. Przy tym ton,
jakim w tej chwili mówił,
przeczył jego grzecznym słowom.
Nie był to już głos
przewodniczącego Rady, ale
wielkorządcy, prawie despoty,
mającego dla pozoru i osobistego
dostojeństwa radę przyboczną,
posłuszną jego woli.
Książę Maurycy dostrzegł ową
chmurę nadpływającą na czoło
Krzysztofa, bo znów nadawszy
barwie swego głosu aksamitną
miękkość dodał:
- Wasza dostojność, oto pora,
by członkowie Rady z twoich
żołnierskich i szczerych ust
posłyszeli o troskach, z którymi
do nas przybywasz.
Krzysztof powoli wstawał. Gdy
prostując wygrzany w palcach
rulon zaszeleścił papierem,
wśród radnych powstało
zaciekawienie. Podnieśli głowy
znad stołu.
Van Ceylen wygiął strusią
szyję do tyłu, a Morthamer
skupił się w sobie nieruchomo
jak zaczajony kruk. Stauhouver
robił wrażenie człowieka
mobilizującego nie tylko całą
swą uwagę, ale wszystką zimną
krew. Splótł na piersiach ręce,
krępując świadomie własne gesty.
Nastała prawie całkowita
cisza, w której słychać było
świszczący oddech skulonego
Carpentiera. Rozległ się krótki
dźwięk szabli uderzającej o
brzeg krzesła i ucichło. Ów
jakby złowrogi szczęk uciął
ostatnie odgłosy w zamarłej
sali.
Cisza podnieciła Krzysztofa.
Oto wszyscy radni gotowi go
wysłuchać z większym
uszanowaniem i zaciekawieniem
niż mówiącego przed chwilą
księcia.
- Wasze dostojnoście - zaczął
z całkowitym spokojem. - Nikt
chyba na tej sali nie może
powątpiewać, ile szacunku żywię
dla jego wysokości księcia
Maurycego de Nassau Siegen jako
do sławnego rycerza. Jego
ekscelencję poznałem osobiście
podczas oblężenia Burg ob Zoom.
Podziwiałem w niejednokrotnych
oblężeniach świetne czyny oręża
jego domu, a zwłaszcza dwóch
najdzielniejszych w
chrześcijaństwie wodzów, świętej
pamięci Maurycego i jego
wysokości księcia Orańskiego
Henryka, obecnie panującego.
Wszyscy to wiedzą, że gdy jako
pułkownik wojowałem w Brazylii,
był tamże i jego ekscelencja w
charakterze generała. Służyłem
mu z całego serca aż do mego
odjazdu, z najwyższym jego
zadowoleniem. Uważałem jego
ekscelencję za pana wielce
ugrzecznionego i form łatwych do
tego stopnia, że mi przykro było
rozstać się z nim, gdy mnie
powoływał do służby Jego
Majestat król polski.
Wszystkich ujęły tak godne i
spokojne słowa. Van Ceylen
patrzył z podziwem w Krzysztofa.
Łysy de Wirth i Bodeherius
rzucili jakby z wymówką wzrokiem
na obwisłą twarz Carpentiera.
Asesor chyba pod wpływem tych
spojrzeń oderwał oczy od stołu i
jakby nie wierząc własnym uszom
mrużył nieustannie powieki. Z
pewnym niepokojem patrzył na
splecione ręce Stauhouvera, na
jego prawie martwą twarz, w
której niczego nie mógł
wyczytać. Jedna myśl biegała
teraz po głowie spłoszonego
radcy: "Boże święty, czyżby
Artischau zmienił w ostatniej
chwili swoje zamiary? Przecież
nie takie miał mieć
przemówienie! Gdzież ten
atakujący memoriał?"
Obcierał spoconą twarz i
słuchał Krzysztofa, mówiącego
właśnie o tym, jak to odrzucił
wezwanie króla polskiego, bo
ziemia holenderska, która mu
dała przytułek, szanuje jego
ariańskie wyznanie i sumienie,
czego nie był pewien w swej
ojczyźnie.
"I o tym przecież wczoraj nie
wspominał. Co się dzieje?" -
bladł przerażony Carpentier.
Doznał nieco ulgi, gdy
spostrzegł, jak Krzysztof
rozkłada rulon papieru.
Wprawdzie mówił dalej nie
zaglądając do tekstu, ale czuło
się, że z papieru czerpie teraz
swe myśli.
- "Teraz po raz trzeci na moje
nieszczęście jestem w Brazylii.
Bóg mi świadkiem, nie ja
winienem, że od czasu
niefortunnej wyprawy jego
wysokości pod Sao Salvador
żołnierze pozwolili sobie
wynurzać głośno życzenie, abym
wrócił do służby i przybył z
pomocą jego ekscelencji, co było
również powtórzone i ze strony
mieszkańców. Nie moje to były
starania. Stany Jeneralne i Rada
Dziewiętnastu w Holandii
powierzyły mi zaszczytne miano
admirała i generała artylerii
wojsk w Brazylii, myśląc
zapewne, że rozgłos mego oręża i
wierność dla mej drugiej
ojczyzny na nowo przysporzy jej
chwały..."
Carpentier odetchnął, bo już
słyszał początek znanego mu z
grubsza tekstu. Odtąd śledził z
zadowoleniem Stauhouvera, z
którego twarzy zniknęła w tej
chwili niedawna obojętność.
Pewniejszy siebie, zacisnął
splecione na piersiach dłonie,
po których ślizgały się żółte
języki światła, padające z
lichtarza. Ucieszyło też
Carpentiera, że książę Maurycy
ściągnął nieco brwi i słucha
odtąd z miną urażoną.
- Tymczasem choć tak mnie tu
pożądano, jakże mnie przywitano?
Dobrym słowem czy też wypalonymi
z zasadzki zdradzieckimi
strzałami, których przyczyny i
sprawców dotąd nie wykryto,
jakby tu nie było w mieście
władz żadnych ani straży, a
głucha puszcza, gdzie zza pnia
do człowieka biją. Wypada mi tu
przypomnieć, choć rzecz to
wszystkim znana, o niecnym
zachowaniu się kapitana Poena,
co już od przylądka Cap Finister
nie chciał płynąć za moim
pawilonem, i kapitana
Westfalingera, wcale nie
zacniejszego oficera niż tamten.
Pytam się waszych dostojności,
jak tych kapitanów ukarano? Dla
pozoru wyznaczono im jednodniowy
areszt, lecz zaraz ich z mocy
decyzji władz tutejszych
zwolniono. Nie od dziś chodzę
przy szpadzie i przy buławie,
bym nie wiedział, jak będzie
wyglądała dyscyplina wśród
żołnierstwa, gdy się oczywistych
zdrajców nie będzie srogo
karało.
Mówił z coraz większym
podnieceniem. O Schorcie i o
ponownym mianowaniu Poena, o
afrontach stale czynionych, o
braku dostaw i wyniszczaniu
żołnierza.
- "Codziennie muszę znosić, iż
z mego regimentu przenoszą
żołnierzy do innych
regimentów... W niektórych moich
kompaniach, które miały dawniej
stu pięćdziesięciu ludzi,
pozostaje obecnie zaledwie stu
żołnierzy. A stało się to w
przeciągu niespełna
dwumiesięcznego mego pobytu w
Brazylii. Cóż się stanie po
upływie dwóch miesięcy i po
latach czterech? Książę rozdaje
awanse i miejsca wakujące w moim
regimencie. Krążą tu wszędzie
rozkazy, ale nie ode mnie. W
tych rozkazach przypisuje
książę, że tego lub owego
żołnierza przeznacza do służby
okrętowej lub do robót lądowych,
a rozkazy te spełnia się bez
rozważenia, czy są potrzebne lub
właściwe. Dobosze i trębacze
oddalają się i nie są przez
innych zastępowani..."
Nabrał tchu, bo miał teraz
wypowiedzieć najcięższe słowa.
Podniósł ciemną jak mosiądz
twarz, porysowaną cieniami
świateł, i patrząc z góry na
koło zgorzkniałych radców mówił
z dumą:
- Zapomniano w tej sali, że
nie jestem już pułkownikiem
Artischau, który ma bić się w
puszczach, głodzić z
konieczności żołnierza i czekać
jak zmiłowania cudzej łaski.
Jestem admirałem floty i
generałem, nikomu nie podległym.
Przysłano mnie, by ratować
zagrożoną kolonię i objąć nadzór
nad wszystkimi działaniami
wojennymi. "Postanowiłem sobie
żyć i umierać jak uczciwy
żołnierz i nic nie czynię z ujmą
mej godności, i dlatego
oświadczam, jeśli tym
nieporządkom kres położony nie
będzie, jestem zdecydowany
donieść o tym Stanom
Jeneralnym..."
Przerwał. Nikt nie poruszył
nawet głową. Nagle zgrzytnęły
nogi krzesła pod wielkim
korpusem księcia. Gubernator,
mimo nakazów, jakie sam sobie
narzucał, stracił zimną krew.
Poderwał się z karła z brzękiem
ostróg i łańcucha na szyi:
- To, co tu słyszę, przechodzi
wszelkie oczekiwania. Jakim
prawem tak się do mnie
przemawia?
- Prawem głównodowodzącego,
mianowanego przez Stany
Jeneralne Holandii. Wasza
dostojność, widać, nie pomni
tekstu mojej nominacji. Nie
wszyscy panowie radcowie znają
ten dokument, więc oto jest,
publicznie go okazuję.
Nikt nie wyciągnął ręki, by
rzucić okiem na papier. Jeden
Van Ceylen zakołysał głową i
spojrzawszy zdziwionymi oczyma w
purpurową twarz Arciszewskiego
mówił szeptem do siebie:
- Nic nie wiedziałem... nic
nie wiedziałem...
Carpentier, cały zamieniony w
słuch, uchwycił ten szept.
Przeraził się. Jeśli Van Ceylen
tak zaskoczony, to może i inni.
Niepewny, jaki obrót przyjmie
rodząca się już awantura, bladł
coraz bardziej.
- Dokument ten niejasny -
mówił książę de Nassau
skrzecząc, jakby gryzł orzechy.
- Chyba oszaleli w Amsterdamie
oddając władzę w ręce tak
szalonego generała. To anarchia!
- Wasza dostojność nie panuje
nad słowem! - Krzysztof poderwał
się z krzesła.
Zakołysał się świecznik na
stole, skołtuniały płomienie
świec i rzuciły rdzawy poblask
na brodatą twarz generała.
Krzysztofowi pociemniało w
oczach. Carpentier skurczył się
i zbladł, a Stauhouver,
siedzący obok księcia, cofał się
zapobiegliwie w bok, razem z
krzesłem.
Gdy zadzwoniły mosiężne kółka
na pasie Krzysztofa, wszyscy
byli pewni, że lada moment ten
nieustraszony w boju żołnierz,
nie znoszący cierpkich słów i
obelg, wyrwie rapier z pochwy i
trzaśnie przez stół nad świecami
w białą kryzę księcia.
- Wasza dostojność! - krzyknął
de Wirth.
Krzysztof trzymał jedną rękę
na głowicy szpady, a drugą
naciskał deskę stołu i mówił
zduszonym głosem:
- Powtarzam! Wasza dostojność
nie panuje nad słowami! Miejsce,
na którym stoi pałac waszej
wysokości, polane jest krwią z
tego oto ramienia. Wysoka Rado!
Jakim prawm omawianie porządków
i niekarności w wojsku,
potępianie bezprawnych rozkazów
i powoływanie się na wolę Ich
Wysokich Potęg Stanów
Jeneralnych nazywa się tutaj
anarchią? Wasza dostojność
cofnie natychmiast te słowa...
albo...
Zawiesił pytanie i czekał ku
przerażeniu co najmniej połowy
zebranych. Cisza zaległa tak
całkowita, że słychać było syk
oleju w lampach. Osłupiały
Carpentier nie mógł chwycić
oddechu.
Pierwszy opanował się książę
de Nassau.
- Słowo zbyt ostre padło z
moich ust, przyznaję. O anarchię
nikt waszej dostojności nie
posądza. Ale słowa tu
powiedziane ukłuły aż do szpiku
kości. Zajmijmy miejsce, niech
się Rada wypowie!
Usiedli z rumotem krzeseł,
szabel i butów. Dyszeli jeszcze.
Książę opuścił powieki i siłą
woli zmusił się do spokoju.
Starał się teraz jak
najtrzeźwiej myśleć:
"Wariat, przy którym i ja
tracę zimną krew. Ależ to
bałwan, nie polityk. Gdyby
wiedział, że w tej chwili flota
admirała Lichthardta zbliża się
do Recifu i niebawem przypilnuje
jego "Mauritiusa" może by się
opamiętał... Śmieszny człowiek!
Wydaje mu się, że trzaskiem
szabli może coś załatwić z
Maurycym de Nassau! Pyszałek,
pyszałek i głupiec. Spokojnie,
spokojnie, książę!... Ten
prostak będzie miał za chwilę
całą Radę przeciw sobie. Zresztą
kupczykowie i bez tego wiedzą,
po czyjej stronie siła.
Carpentier i Stauhouver
rozgłosili przecież wśród
poniektórych siedzących tu
durniów, co potrzeba..."
Gasił w sobie resztę
wściekłości i nawet wydobył na
pucołowatą twarz coś w rodzaju
uśmiechu.
- Żołnierze my obaj, nie do
rady, lecz boju - powiedział
chytrze - dwaj wodzowie żyjący
taką samą troską. W tym, co
słyszeliśmy, niewątpliwie wiele
prawdy, choć nader dla nas
przykrej. Trzeba nam więc
zwrócić uwagę na nadużycia w
wojsku, na nieoględne rozkazy, a
żołnierzy zabranych przez
pomyłkę z regimentów waszej
dostojności oddać do dawnych
szeregów. Wiele tych spraw
dzieje się bez mojej wiedzy, a
potem na mnie całe odium...

- Bez wiedzy? - zawiesił
pytanie Van Ceylen, ale tak
cicho, że książę nie posłyszał.
Krzysztof, zaskoczony słowami
gubernatora, zamilkł. Doznał
nawet uczucia zawstydzenia. Zbyt
ostro wystąpił. Nie było jego
zamiarem obrażać tak cenionego w
Holandii dostojnika, a tylko
bronić swych praw, bez których
nie widział możności działania.
Jeśli kazał Buysmanowi płynąć
dwoma galeonami pod Recif, to
też nie w celu jakiegokolwiek
zbrojnego zamachu, tylko by
wesprzeć swą powagę, podkreślić
swe admiralstwo na morzu.
Siedział więc teraz skwaszony w
oczekiwaniu, jak się narada
potoczy. Dlaczegóż jednak
wszyscy uporczywie milczeli? Nie
odzywał się ani Carpentier ani
Harrimans, ani Bodeherius?
Czyżby nie stać ich było na
jedno odważnie wypowiedziane
zdanie?
Naraz odetchnął z ulgą. Prosił
o głos Bodeherius.
- Słyszeliśmy tu o sprawach
smutnych i bolesnych, ale na to
jest nasza Rada, by padały na
niej, gdy potrzeba, zdania
szczere, a nawet i bolesne, bo
tylko wtedy wypełnimy sumiennie
nasz obowiązek dla dobra
Holandii i ziemi brazylijskiej.
Cenimy jego ekscelencję księcia
de Nassau, jak i wszyscy znamy
godne wieczystej chwały czyny
generała Artischau. Spór, który
tu powstał, niechże urodzi z
siebie wielki pożytek. Widzę go
w jednym - w zgodnym działaniu i
wzajemnym wyrozumieniu, bo tylko
wtedy dobra rada. Wszystkim nam
leży na sercu dobro tego kraju i
rozwój naszej Kompanii, która
już od lat kilkunastu godnie
rywalizuje ze starą Kompanią
Ostindyjską. Przypomnę, że
latami całymi mieliśmy tu ciężki
orzech do zgryzienia: zdobywanie
wysp i przylądków, nieustanne
walki z Bagnuolo, z
Albuquerque'em, z potężnym Don
Louisem de Roxas. Bywały tu,
proszę waszej wysokości, chwile,
gdy niewiele brakowało, byśmy
stracili najważniejsze
kapitanie. Gdyby nie dzielność i
wiedza wojenna ówczesnego
pułkownika Artischau i jego
żołnierzy, na pewno nie byłoby
nas dziś na tej sali. A i teraz
Hiszpanie siedzą nam na karku i
wielce się rozpanoszyli. Skoro
tedy jego dostojność Artischau,
odrzuciwszy wezwanie wielkiego i
potężnego króla polskiego,
przybył tu do nas z nową armadą,
nic nam nie pozostaje, jak tylko
cieszyć się z jego powrotu i
ułatwiać mu wykonywanie
zaszczytnych nowych zadań. Wasza
wysokość - zwrócił się
bezpośrednio w stronę księcia -
ubolewać mi przychodzi, że
dopiero dziś się dowiedziałem o
woli Rady Dziewiętnastu i Ich
Potęg Stanów Jeneralnych, które
wysyłając tu generała Artischau
postanowiły oddzielić władzę
wojskową od cywilnej...
- Pełnej Rady dotąd nie było -
bąknął gubernator.
- Szkoda wielka, że jej nie
zwołano.
Krzysztof słuchał tych
odważnych słów z coraz bardziej
rosnącym sercem. Nie zawiódł
się. Oto pierwszy staje za nim
jeden z najstarszych członków
rady. Dlaczego jednak Carpentier
milczy, a nawet słucha słów
Bodeheriusa jakby przerażony?
Carpentiera istotnie ogarniał
w tej chwili lęk. Jeśli
Bodeherius bez uprzedniej namowy
staje po stronie generała, co
będzie z resztą członków Rady?
Dlaczego Stauhouver krzyżuje
ręce na piersiach, umyślnie
uwięziwszy w sobie wszystkie
słowa? Dlaczego nic nie mówi?
Ale Stauhouver właśnie wstawał
ze swego fotela.
- Darujcie, wasze dostojności,
że i ja powiem słów kilka, choć
z nieco innej materii. Kompania
nasza istnieje od lat piętnastu.
Koszt, włożony w wyprawy,
wyniósł już sumę zawrotną -
czterdzieści pięć milionów
florenów, nie licząc dwakroć sto
tysięcy florenów, które płacimy
Stanom Jeneralnym za samo
zdobywanie brazylijskiej ziemi.
W ciągu onego czasu wyparliśmy
wprawdzie Hiszpanów, zdobyliśmy
na nich około pięćset okrętów,
ale w dochodach z towarów
osiągnęliśmy zaledwie
trzydzieści milionów. Sumy
wielkie, ale, każdy to widzi, za
małe w porównaniu z naszym
wkładem. Członkowie naszej
Kompanii złożyli swój grosz i
oszczędności, by mieć szybsze
dochody. W czymże tedy przyczyna
wszystkiego? Mówiłem to wiele
razy. Za czasów dawnego pobytu
pułkownika Artischau tak przez
nas wszystkich cenionego,
niezmierny był koszt utrzymania
żołnierza. Bo skoro i łupów nie
brano, i nie ściągano
kontrybucji z mieszkańców,
wszystek wydatek na żołnierza
ciążył na naszej szkatule.
Bywało, że gdy my polecaliśmy
ściągać kontyngenty zboża i
cukru na zdobytych terenach, to
pułkownik Artischau odmawiał nam
zawsze użycia do tego żołnierza
przez nas opłacanego. Cóż tedy
będzie, jeśli generał Artischau
zacznie stawać w obronie
tubylczej ludności, chronić ją
przed zarządzeniami naszej
władzy cywilnej. A któż, jak nie
ta ludność, powinien ponosić
koszty wyzwolenia z jarzma
hiszpańskiego! Pytam się o to
waszych dostojności.
Przytaknęli prawie wszyscy.
Nawet Carpentier, ku zdziwieniu
Krzysztofa, patrzył z niemym
uznaniem w usta Stauhouvera.
Książę de Nassau siedział jak
sfinks, nieruchomy, napuchnięty
na twarzy osiadłej w puszystej
kryzie.
Stauhouver zadał pytanie, ale
nie oczekiwał odpowiedzi, mówił
pospiesznie dalej:
- Ubożeją kupcy holenderscy
ściągani przez nas do Brazylii.
Handel nie osiągnął tego
rozkwitu, jakiego oczekiwaliśmy,
bo ustawicznie nam tłumaczono,
że trzeba go hamować ze względów
strategicznych. A przecie nie
dlatego utrzymujemy wojsko, by
się nam mieszało do gospodarki i
do spraw handlowych. Nie widzę
też żadnego powodu, by ludność
murzyńska, w Afryce przez nas
zakupywana i przywożona z
wielkim kosztem i z
niebezpieczeństwem naszych
żeglarzy, miała się tutaj
rozleniwiać i nie pracować na
swych chlebodawców. A przecież,
dopóki jego wysokość książę de
Nassau nie zasiadł na swym
gubernatorskim urzędzie, Murzyni
uciekali z plantacji i jeszcze
dostawali broń do rąk od naszych
regimentów.
- Nie rozumiem, po co się mówi
to wszystko - burknął Krzysztof.
- Po to, proszę waszej
dostojności, że dwa miesiące
starczyło, byśmy znów słyszeli,
że łapie się nasze transporty
niewolników murzyńskich, choć to
towar na równi z koniem i mułem.
Że się ich włącza jak dawniej w
szeregi, znajdując na to jedyne
tłumaczenie, że żołnierza za
mało... Rada szanuje nominację
waszej dostojności, ale musi
czuwać, by i jej zarządzenia
były przez dowódców szanowane.
- Bywają złe i nieludzkie
zarządzenia, jak bywają ludzie
nieludzcy.
Stauhouver puścił to mimo uszu
i zmierzał do końca, już
zerkając na księcia. Zamknięty w
sobie de Nassau zdawał się w
ogóle nie słuchać. Myślał w tej
chwili o jednym: skoro wiatr
nader pomyślny, chyba admirał
Lichthardt stoi już poza rafą
Recifu? Na przepłynięcie tego
kawałka morza wystarczy pół
doby.
Zaczęli przemawiać po kolei
inni radcowie. Każdy z mówców
wygłaszał jakby z góry
przygotowane przemówienie, które
zahaczało o dawne sprawy
kolonii, a jednocześnie
wychwalało zalety księcia de
Nassau. Krzysztof słuchał
pochlebstw kierowanych w stronę
nadętego gubernatora i patrzył
na mówiących z uczuciem rosnącej
pogardy. Nie liczył na ramola de
Wirtha, na Ghyselina czy tego
tępaka o twarzy konia, van der
Dussego. Ale, u licha, nie
otwiera gęby Carpentier ani
Harrimans, ani Morthamer.
Czyżby, wbrew jego nadziejom,
wszyscy byli przeciw niemu
zmówieni?
Ogarnął go niepokój i żal do
samego siebie. Zbyt pochopnie
postąpił, bo żołnierz z niego, a
nie lis, jak każdy z siedzących
tu naprzeciw. To spryciarze,
tchórze, handlarze i
pochlebcy...
Naraz posłyszał głos
Stauhouvera:
- Słyszeliśmy tu zarzuty, że
działamy jakoby podstępnie i
nieufnie. Tymczasem dzięki
życzliwym i wiernym nam ludziom
dowiedzieliśmy się, że wasza
dostojność oczerniał nas przed
Radą Mozy i Amsterdamu,
oskarżając cały rząd w
Brazylii... Oto odpis dokumentu,
który już znają niektórzy
radcowie polityczni, jego
wysokość książę de Nassau.
Stauhouver pokazywał pożółkły
papier. Nachylał się ku niemu
zaciekawiony Bodeherius i
Morthamer. Inni zdawali się już
znać tekst dokumentu.
Zaskoczony Krzysztof skupiał
pośpiesznie myśli: "Jakże to...
chyba to przywiózł Poen... a
może sam Carpentier? Czyżby
Carpentier był takim samym
łajdakiem jak większość
zebranych? I co jest, u kata, w
tym papierze? Nie dokument to
zresztą, ale jakieś intryganckie
pismo."
Zbyt ambitny był, by
odczytywać tekst, już zresztą
wszystko rozumiał. Większość
Rady jest zwerbowana przeciw
niemu. Jakże niecnie postąpił
Carpentier! On ich ostrzegł i
zwąchali się ze Stauhouverem. Co
go oślepiło, że rozmawiał
wczoraj z tym pantoflarzem i
lizusem. Teraz już tylko może
jeden Bodeherius postąpi zgodnie
ze swym sumieniem. Ale jakimże
prawem pomiatają tu jego
uczciwością i jawnemu
wystąpieniu w Amsterdamie nadają
cechy hańby i podstępu?
Powstał z nie hamowanym już
oburzeniem. Wsparł się rękami na
stole i rąbał mocnym, pewnym
siebie głosem:
- Jego dostojność mówi z palca
wyssane rzeczy. Kłamie ten
papier, jeśli w nim to, co
słyszę. Wszystko, co
wypowiedziałem na Radzie
Dziewiętnastu, uczyniłem jawnie,
zgodnie z moim honorem i na
życzenie Wielkiej Rady. Nie taję
niczego i gotów jestem wszystko
tu powtórzyć. Skoro jakimiś
pismami chce się mnie osłabić,
to i ja mam nie zmyślone, ale
prawdziwe argumenty. "Moje
przybycie było tak nieprzyjemnym
jego ekscelencji, że skorzystał
z pierwszego kuriera, by okrętem
przesłać Stanom Jeneralnym
żądanie uwolnienia mnie od
służby, jakkolwiek pozornie
udawał jak najbardziej
zadowolonego z mego przybycia."
Odkrycie tego podstępu
zaskoczyło wszystkich. Książę
zbladł, brakło mu nagle słów, bo
tylko rozłożył ręce i krzyknął:
- Znów mnie obrażają!
- Prawda nie może obrażać. Nie
cofam, co powiedziałem. Mówię
jako żołnierz, a nie polityk czy
krętacz. Wy tu mówicie o
milionach i florenach, ale ja
nie dla cudzych worków złota się
biję i nie po to ponownie tu
przybyłem. Zrozumcie to, wasze
dostojnoście! Mam na nowo bić
Hiszpanów, burzyć ich szubienice
i forty, by ta ziemia, uwolniona
przez Holendrów, żyła w pokoju i
szczęściu. Wiecznie słyszę te
obmierzłe słowa: pieniądze,
Kompania, transporty, handel i
handel, więc niechże będzie raz
powiedziane, co już mówiłem
przed burmistrzem Conrady i
przed Radą Dyrektorów, i tam
uszanowano moje słowa: "Kompania
może upaść zupełnie, byle
Brazylia rozkwitła."
Powstało powszechne szemranie.
Stauhouver dostał zwycięskich
błysków w oczach. Carpentier,
jeszcze i teraz niepewny
ostatecznego wyniku narady, to
bladł, to żółkł, zależnie od
tego, jak silne i z czyich ust
padały tu argumenty.
Zaczęły w tej chwili pryskać
knoty w płomieniach świec. Van
Ceylen krztusił się od
wzbijającego się swądu. Jego
mała głowa trzęsła się na
chudej, strusiej szyi.
Krzysztof nie zwracał uwagi na
pochrząkiwania i rosnącą wrzawę.
Dosyć już miał trzymania swych
słów na uwięzi.
- Co by się stało z waszą
Kompanią, z waszymi składami
cukru, z magazynami i statkami,
gdyby nie zjawił się tutaj przed
wami Krzysztof Arciszewski?
"Czyż nie byłem w tym kraju
wcześniej niż wasze
dostojnoście? Pamiętam czasy,
gdy wielcy radcowie, widząc
zbliżającego się nieprzyjaciela,
nie opatrzywszy swych magazynów
umykali haniebnie z Brazylii.
Ani patriotyzm, ani dobro
Kompanii, ani honor, ani nakazy
jego wysokości stadhoudera nie
były w stanie ich zatrzymać.
Zostawili oni Arciszewskiego, by
się bił sam w tym kraju... Gdyby
żołnierz lub wódz tak postąpił,
powieszono by go jako
uciekiniera i zdrajcę... A gdy
oręż mój i krew mojego żołnierza
oczyściły kraj, to właśnie
wielcy radcowie chełpili się
tym, że dostarczali żywności i
środków do prowadzenia wojny, a
nawet uważają, że to oni zdobyli
kraj ze wszystkimi cukrowniami i
dochodami, o które przedtem się
nie troszczyli, na które tylko z
daleka patrzyli. A gdy kraj
został zdobyty, uciekinierzy ci
- wysunął rękę w przód, ponad
płonący lichtarz, jakby
wszystkich tu siedzących równał,
i zatrzymawszy ją na wprost
Stauhouvera kończył: -
uciekinierzy ci powrócili i jak
muchy obsiedli cukier
brazylijski. Nie będę wymieniał
nazwisk, ale tacy radcowie
polityczni to piąte koło u wozu,
które jak tu widzę, dworuje
tylko jego ekscelencji i... Nie
zaniedbuje być w jego orszaku.
Lecz nie takie jest zadanie
rządu."
- Niesłychane! Coś podobnego!
Haniebne słowa! - odezwały się
okrzyki.
- Po raz trzeci obraża,
słuchać tego nie można! -
krzyknął książę de Nassau. - Ten
człowiek wszystkich nas miesza z
błotem.
- Jeszcze raz mówię - nie
obraza, lecz prawda.
- Nie wolno zapominać, że
jestem księciem de Nassau i
gubernatorem tego kraju! Na miły
Bóg, któż to tak do mnie mówi,
dawny muszkieter z Itamariki?
- Nie hańba dla mnie, że mnie
się tutaj nazywa muszkieterem,
choć wiadomo, że jako kapitan
zdobywałem tę wyspę...
- Kapitan czy muszkieter dla
księcia de Nassau to wszystko
jedno.
- Dla księcia de Nassau tak,
ale nie dla Stanów Jeneralnych i
holenderskiego narodu. Mam
zresztą prawo uważać się za
jednego ze zdobywców tej ziemi,
a w tej chwili za wodza
wszystkich wojsk holenderskich w
Brazylii.
- Anarchia! Ten człowiek
zapomina, przed kim stoi. Dla
niego nie istnieje żadna
zwierzchność i żaden rozkaz
władzy. Anarchia!
- Nie ja wydaję rozkazy
sprzeczne z honorem dowódcy. Nie
ja buntuję muszkieterów i każę
strzelać puszkarzom przeciw
holenderskiej flocie i nie ja
też wysyłam statki pirackie do
Gwinei. Kto tu prowadzi do
anarchii, do utraty kraju?
- Hańba! Hańba! Wasze
dostojności, co się tutaj
dzieje? To człowiek szalony! -
książę de Nassau nie miał już
tchu, syczał przez zęby.
Podniósł się zamaszyście,
zapominając o wypozowanym
dostojeństwie. - Jakże się
dziwić, proszę waszych
dostojności, że takiego
człowieka wypędzono z własnej
ojczyzny. Że go ścigano listami
gończymi po całej Europie. Za
bunt przeciw własnemu królowi,
za morderstwo na własnym
sąsiedzie. To nie rycerz i
szlachcic, ale awanturnik!
Krzysztof zzieleniał. Szarpnął
za rękojeść. Tym razem żelazo
wyśliznęło się aż do połowy
pochwy.
- Na miły Bóg! - krzyknął
półprzytomny.
- Wasze dostojności! wasze
dostojności! - rozkładał ręce
przerażony de Wirth.
Krzysztof pochylił się w
stronę księcia. Na twarzy
zadrgały mu wszystkie muskuły.
Osłupiałym radcom zdawało się,
że jeden moment, a błysną nad
stołem ostrza rapierów, bo i
książę de Nassau szarpał za
rękojeść.
Arciszewski nadludzkim
wysiłkiem woli stłumił w sobie
szalony zamiar. Patrzył w nalaną
twarz księcia i mówił kotłującym
się w gardle głosem:
- Prawda to, żem wyszedł z
własnej ojczyzny, bo tam wielu
było podobnych waszej wysokości,
choć inne nosili i nie mniejsze
miana. Błąd mojej młodości
przypominacie mi w nagrodę za
to, żem własną krew oddał na
pożytek Holandii. Przeczuwałem,
że mi to kiedyś wypomnicie.
Mości książę de Nassau, jestem
szlachcicem, ale nie w
szlachectwie moja zasługa, jeno
w tej krwi, którą zamiast mojej
ojczyźnie oddałem wam, na
pożytek Holandii.
Głos mu zadrgał tak bolesną
nutą, że na niektórych kupców
podziałały te słowa. Bodeherius
patrzył niemal olśniony. Nawet
Carpentier zapomniał, w jakiej w
tej chwili znajduje się tutaj
roli. Stauhouver gryzł wargi i
wzywał księcia wzorkiem do jak
najszybszej repliki.
Ale gubernator, blady w tej
chwili jak ściana, nie mógł
zdobyć się na żadne słowa.
Podniósł się wysoki struś Van
Ceylen, ten tak od niedawna
znienawidzony przez Krzysztofa
autor haniebnego listu.
- Prawda! Prawda po twojej
stronie, generale Artischau! Kto
zapomina o cnotach waszej
dostojności, przynosi krzywdę
drogiej naszemu sercu Holandii.
Krew dla nas przelaną zawsze
szanujemy.
Choć tak godne było to
wystąpienie, Krzysztof go nie
słyszał. Nic już nie słyszał.
Szum w głowie i pogarda dla
radców tamowały wszelką uwagę.
- Słowa, które tu przeciw mnie
padły z ust księcia de Nassau,
niegodne są rycerza. Wasza
wysokość i radni widzieli na
własne oczy list mojego
miłościwego pana, króla
polskiego. Nie jestem pohańbiony
ani wzgardzony w mojej
ojczyźnie. Zadano mi tutaj
największą krzywdę w życiu i
czekam na jej naprawienie. Żądam
szacunku i uznania pełnych praw
moich, nadanych mi przez
Holandię. Żegnajcie, wasze
dostojności, radźcie odtąd beze
mnie!
Ku nieopisanemu zdumieniu
wszystkich zebranych skłonił się
i wyszedł szybkim krokiem.
Rozdział IX
Po wyjściu Krzysztofa zapadła
cisza. Wszyscy starali się ukryć
swe zakłopotanie, by nie dać
księciu odczuć jakiegokolwiek
niesmaku, ale był to wysiłek
daremny. Słowa Arciszewskiego
jeszcze żyły na sali.
Dopóki ciężkie, żołnierskie
kroki odchodzącego słychać było
w głębi korytarza, panowało
milczenie. Każdy czuł potrzebę
zapełnienia ciszy jakimś słowem,
ale nikt się nie kwapił do
zabrania głosu. Raczej czekano
na księcia, którego wystąpienie
wydawało się nieuniknioną
potrzebą.
Nie mylono się. Książę skupiał
swój intelekt, a jednocześnie
próbował gasić płonące
wzburzenie. Widząc, że cisza
zbyt długo się przeciąga,
podniósł się ociężale z fotela,
by z wolna wstając czasu nieco
zmitrężyć, i westchnąwszy
głęboko, zaczął:
- "Miłościwi panowie i
przyjaciele! Nie od dzisiaj
dopiero rozpoczynam służbę w
Stanach Zjednoczonych
Niderlandzkich i w Kompanii
Westindyjskiej. Trwa ona już lat
dwadzieścia, naprzód pod
rozkazami Stanów Jeneralnych i
księcia Oranii, a następnie w
Kompanii, i nigdy z powodu niej
nie podlegałem jakim bądź
zarzutom. Przysięgę, jaką
złożyłem, mam zawsze przed
oczyma i w sercu jako wskazówkę
czynów moich. I nigdy, da Bóg,
nie dojdzie do tego, abym czci,
jaką winienem memu imieniowi i
sumieniu domu mojego,
najmniejszy chciał przynieść
uszczerbek."
Po tym dumnym przypomnieniu
swojego pochodzenia wskazał
gestem lekceważącym na
pozostawione przez
Arciszewskiego papiery i już
innym wywodził tonem:
- "Gdy jednak rozważam, jakie
Artischau ma skryte zamiary i
jakie przywiózł ze sobą
instrukcje, zlecenia i
nominacje, wydaje mi się, że
muszę być w jakimś podejrzeniu,
jakbym się zachowywał
niewłaściwie i źle swój urząd
pojmował. Z decyzji Dyrekcji
Kompanii wynika, że była źle
powiadomiona o stanie kolonii i
tutejszych porządkach i dlatego
przysłano Artischau, aby on
wszystkiemu zaradził, choć to
jest jedynie i wyłącznie moim
obowiązkiem."
Zaczęły się teraz ciche i
ostrożne szepty. Stauhouver
protestował oburzonymi gestami,
wstrzymując się od głośnych
wypowiedzi, by żadnym słowem nie
mącić myśli księcia. Carpentier
zaprzeczał energicznie głową.
Morthamer i Harrimans coś
szeptali do siebie. Jeden
Bodeherius nie zmienił
zasępionych rysów twarzy, nie
zdradził się żadnym gestem.
- "Wszystko - oburzał się
książę - cokolwiek mówił
Artischau, jest oskarżeniem
przeciwko mnie skierowanym.
Głosi przecież wyraźnie, jakoby
przybył tutaj nie po to, by
służyć pod moimi rozkazami, ale
by kontrolować moje czynności,
być wywiadowcą przy moim boku i
do szkoły po naukę mnie posyłać.
Spodziewam się jednak, że według
waszego, panowie, przekonania,
mogę się obejść bez takiego
nadzoru i że ani władza moja w
Holandii, ani wy, dostojnoście,
nie dopatrujecie się w moich
czynach niczego takiego, co by
czyniło ujmę honorowi wodza."
- Ależ, wasza wysokość! -
oburzył się teraz już głośno
Stauhouver.
- Wasza dostojność, na miły
Bóg! Proszę nam oszczędzić nawet
słuchania tak uwłaczających
przypuszczeń. - Carpentier aż
się wpół podniósł przy tych
słowach. - Taki wódz znamienity!
Inni siedzieli w milczeniu.
Van Ceylen spojrzał wymownie na
Carpentiera, jak gdyby mówiąc
oczyma: "A Sao Salvador? A stałe
klęski i ucieczki?"
Książę, spokojniejszy już i
pewny siebie, pozwalał, by jak
najwięcej padało tu okrzyków.
Wysunąwszy pierś ku przodowi
spojrzał z góry na wszystkich
zebranych i dalej mówił:
- "Bez przechwałki mówiąc, ja
jeden tylko pracą swoją i
staraniem, i narażaniem życia
własnego sprawiłem, że
Brazylijskie Państwo
Niderlandzkie utrwalone
zostało... czyż to tedy nie
zuchwalstwo, jeśli Artischau -
stale unikał tytułu przy tym
nazwisku - poważa się pismo
swoje, w którym mnie tak
oczernia, czytać publicznie,
jakby się lękał swych rumieńców,
gdyby tylko ustnie swoje
potwarze przytaczał?"
Napinał głos i mówił z coraz
większą swadą o rzekomym
niebezpieczeństwie, jakie może
sprowadzić niekarność i
zuchwalstwo Krzysztofa. Zaczął
też sypać jak z rękawa
przykładami, jakimiś niezwykłymi
incydentami, przy czym nikt z
obecnych nawet się nie zdziwił,
dlaczego książę nie przytaczał
ich w obecności Arciszewskiego.
- "Jeden puszkarz z Itamariki
poważył się głośno oświadczyć,
że odtąd nie zna ani księcia,
ani Rady, lecz jedynie jenerała
Artischau. Inny porucznik z
regimentu Artischau, któremu
oddany był mój własnoręczny
rozkaz, nie usłuchał go
oświadczywszy, że musi naprzód
zasięgnąć opinii swego
generalissimusa. Słyszeliście,
panowie? Swego generalissimusa."
Udał, że oburzenie wstrzymało
mu oddech, i popatrzył po sali.
Ale zbyt krótką zrobiwszy pauzę,
by wzbudzić wiarę w szczerość
swego oburzenia, ciągnął:
- "Wszystko to są początki
niekarności, która może
doprowadzić do otwartego buntu.
Wobec tego nastręcza się
pytanie, czy podobna znosić
nadal takiego człowieka? Czy
można ścierpieć, aby pod moim
bokiem znajdował się człowiek
tak niespokojnego charakteru, i
to w kraju, który co dopiero
zaczął się prawidłowo rozwijać i
który dotychczas nie znał
wewnętrznego rozkładu? Rząd ten
jest organizmem o jednej tylko
głowie. Mnie powierzono dzieło
główne, wszystko inne jest
podrzędne. Nie ścierpię nikogo,
kto by mi wolę swoją chciał
narzucać. Ów kawałek
brazylijskiej ziemi nie może
znosić dwóch jednocześnie
rządców. Jeśli nie będziemy
działać ręka w rękę, lecz
rozsiewać tylko niesnaski i
swary, ten kraj rozpadnie się na
kawałki..."
Teraz już siedzieli z głowami
pochylonymi, przybici pychą
wielkorządcy i jego dyktatorskim
tonem. Jedynie Carpentier nie
zdejmował wzorku z twarzy
księcia, olśniony jego butą i
siłą.
- "Z tego wszystkiego wynika,
że musicie, panowie, oświadczyć
stanowczo, czy ja mam Artischau
ustąpić, czy on mnie i kto z nas
ma wrócić do Holandii. Innego
wyjścia nie widzę. Odejdę na
chwilę, aby was pozostawić
samych własnej waszej rozwadze."
Skłonił się z elegancją pełną
dumy i kierował się ku wyjściu.
Podskoczył Stauhouver i próbował
go zatrzymać, ale książę
zaprzeczył ruchem głowy.
- "Zostawiałem zawsze Radzie
swobodę głosu, tak czynię i
obecnie."
Ledwie się drzwi przymknęły,
Stauhouver powiedział z miną
niby to zgorzkniałą:
- Wasze dostojnoście, przykry
to dzień w naszej Radzie.
Pierwszy raz nam się zdarzyło,
że opuścił zebranie jego
wysokość. Jakże bolesna to dla
nas chwila.
- Pierwszy raz zrobił to i
generał Artischau - wtrącił
Bodeherius.
- Otóż to. Prowokujące
zachowanie się generała zmusiło
jego wysokość do wyjścia. Co
innego wszakże dowódca obcego
pochodzenia, co innego książę z
orańskiego domu. Wszyscy znamy
jego takt, sąd spokojny w każdej
sprawie, godne zachowanie się w
każdym momencie, czego nie można
powiedzieć o zapalczywym
szlachcicu polskim, który często
działa niezgodnie z naszą Radą,
nie uznając, jak i dziś, żadnej
władzy nad sobą. Przeciwnie,
książę zostawił nas samych,
byśmy w jego nieobecności dali
mu zadośćuczynienie, zwrócili
honor...
- Sprawa trudna i nie tak
prosta, jak się waszej
dostojności wydaje. Spór to
między dwoma godnymi siebie
żołnierzami - napomknął Van
Ceylen.
- Dla mnie sprawa jasna -
Stauhouver nie dawał się zbić z
tropu, choć niepokoiła go
postawa Van Ceylena. - Z jednej
strony mamy Holendra wielkiej
sławy i wielkiego imienia, z
drugiej obcokrajowca na naszym
żołdzie. Gdy książę sprzyja
wszystkim naszym poczynaniom,
dba o rozwój Kompanii i handlu,
Artischau buntuje ludność
kolonii, wprowadza niekarność w
wojsku, utrudnia rozkwit kraju.
Słyszeliśmy wszyscy, jak tu
mówił przed chwilą: "Kompania
może upaść."
- Ale i dodał: "byle Brazylia
zakwitła". Brazylia to druga
Holandia - wtrącił Bodeherius.
Przez cały czas przemówienia
Stauhouvera Carpentier czuł na
twarzy jego zniewalający wzrok.
Wił się w sobie i czekał. Ale
nie po to pobiegł z samego rana
do domu Stauhouvera, by teraz
cofać Się z obranej drogi. Jeśli
odczuwał od czasu do czasu
drętwe zimno w poduszkach palców
leżących na papierze, to z tej
tylko przyczyny, że zaniepokoiło
go stanowisko Bodeheriusa i Van
Ceylena. Bo gdyby tak jeszcze
kilku innych radców stanęło po
stronie generała Artischau?
Gdyby na dodatek Buysman zdążył
wprowadzić oba statki do portu,
zanim pojawi się admirał
Lichthardt? Ale tak czy inaczej,
nie było już dla Carpentiera
odwrotu. Czekał więc w
niepewności i milczał.
Wstał Morthamer, który do tej
chwili nie powiedział ani słowa.
- Nie jestem ja przeciw
księciu, bo któż by nie szanował
tak wielkiego dostojnika. Ale
wymaga od nas decyzji, do której
w istocie nie mamy prawa. Nie
leży w naszej mocy żadna zmiana
woli wielkiej Rady
Dziewiętnastu. Jestem za tym, by
nakłonić księcia i generała do
polubownego załatwienia sprawy,
albo w najgorszym razie, odnieść
się Do Rady Dziewiętnastu i
czekać na decyzję.
- Otóż to, otóż to! -
podchwycił Bodeherius. - Trzeba
pamiętać, co zdziałał dla
Holandii generał Artischau. Nie
zapominajmy też, że potrzebny
nam tutaj w Brazylii ze swoimi
wojskami, skoro pół kraju już
utraciliśmy. Książę - pan
oświecony, zrozumie, skoro
ochłonie. Proponuję więc
poprosić go, by dalej nam
przewodniczył. Wtedy wezwiemy i
generała Artischau. Porywczy,
ale gdy wróci, obaj wyciągną ku
sobie ręce.
- Dobra rada! Dobra rada! -
zaczęto zewsząd przytakiwać.
- Wezwać ich, niech zgoda
zapanuje.
Choć Stauhouver próbował
protestować, a i Carpentier nie
przyłączał się do większości,
uradzono poprosić księcia i
podjąć próbę polubownego
załatwienia sporu. Wysłano więc
sekretarzy i czekano z dużym
napięciem na powrót księcia.
Ku zdziwieniu wszystkich
zamiast księcia de Nassau stanął
we drzwiach błyszczący jak na
paradzie major Bayert. Zatrzymał
się w połowie mięsistego dywanu
i wyrecytował:
- Jego wysokość czeka na jedną
odpowiedź? Kto godniejszy dla
Rady, książę de Nassau czy - to
są słowa jego wysokości -
muszkieter z Itamariki,
kondotier na żołdzie
holenderskim. Książę de Nassau
ma nadzieję, że wasze
dostojnoście nie każą mu zbyt
długo czekać na odpowiedź.
Nadął swą pulchną, wygoloną
twarz, oddał żołnierski ukłon i
wyszedł. Ich dostojnoście
słuchali w milczeniu jego
sprężystych, a przy tym trochę
pajacowatych kroków.
- Dano nam haniebne ultimatum
- powiedział ponurym głosem
Bodeherius.
- Już oficerowie mówią do nas
na Radzie! - obruszył się
zgorszony Van Ceylen. - A poza
tym, do czego to już dochodzi?
Zdobywcę Itamariki nazywa się
pogardliwie muszkieterem. Tak to
czcimy naszych dzielnych ludzi?
Jeden Stauhouver,
rozpromieniony, patrzył z udanym
współczuciem po pochylonych,
osowiałych twarzach. Jakże
celnym wydał mu się afront
uczyniony przez księcia całej
Radzie. Przysyłanie oficera
dawało wyraźnie do zrozumienia,
że książę nie myśli się liczyć z
Radą, której przed chwilą niby
to oddał sąd nad
rozstrzygnięciem sporu.
- Odradzałem poprzedniej
decyzji, i cóż, miałem rację.
Wypomniano nam, że nie widzimy
różnicy między obu wodzami...
Jeśli więc nie chcemy urazić
jego wysokości...
Nie skończył. Gdzieś daleko,
na zewnątrz pałacu, odezwała się
salwa dział. Zadzwoniły otwarte
okna i skurczyły się płomienie
świec na lichtarzach.
- Co to? Na miły Bóg? Generał
Artischau? - krzyknął przerażony
Carpentier. Zerwał się z miejsca
i biegł ku oknom pałacu.
Powstało zamieszanie. Harrimans,
de Wirth i milczek van der Dusse
skoczyli ku drzwiom.
- Co to? co to? - krzyczeli w
pusty korytarz.
Powstali z miejsc oniemieli
Van Ceylen i Morthamer. Jeden
Stauhouver siedział w fotelu
nieruchomy.
Za chwilę wrócił z korytarza
Harrimans.
- To admirał Lichthardt wpływa
z flotą do portu. Działa
nadbrzeżne, na rozkaz księcia de
Nassau, witają admirała.
Popatrzono z niedowierzaniem
po sobie. Dziwne to przywitanie.
Przecież Lichthardt przypływa tu
niemal co miesiąc i nigdy nie
było takiego obyczaju.
- Wszystko rozumiem -
powiedział Van Ceylen do
Morthamera. - Przypominają nam,
kto dowodzi siłami wojskowymi w
Brazylii.
Carpentier dostał kolorów na
trupiej do niedawna twarzy.
Nabrał tchu i powstał:
- Wasze dostojnoście! Zbyt
długo zwlekamy z naszą uchwałą.
Jego wysokość gotów stracić do
nas zaufanie. Decyzja łatwa i
prosta. Myślę, że już wszyscy
jesteśmy do niej gotowi. Nie ma
żadnego porównania między jego
wysokością księciem de Nassau a
buntowniczym generałem. Chodzą
słuchy, że gotów działa przeciw
nam nastawić i objąć
dyktatorskie rządy w Brazylii.
Wtedy nieszczęście dla Kompanii
i dla kupców holenderskich.
Dzikie plemiona Ziemi
Prawdziwego Krzyża będą nosić
generała Artischau na rękach, a
nami ozdobią palmy i szubienice!
Wszystkie nasze sprawy związane
jedynie z imieniem księcia
Maurycego de Nassau, z
wielkorządcą Brazylii, z naszym
dostojnym panem i władcą. I
dlatego pozwólcie, panowie, że
przeczytam projekt uchwały,
który przed chwilą nakreśliłem.
Gdy czytał, wszyscy słuchali w
grobowym milczeniu. Nikt nie
zgłosił zastrzeżeń i uchwała
przeszła jednomyślnie. Ostatni
podpis kładł pod nią Bodeherius.
Widać było, jak mu drżała przy
tym ciężka ręka, a pióro
ciągnęło po papierze
zniekształcony, koślawy podpis.
Tym razem pobiegł do księcia
Stauhouver z Carpentierem.
Gubernator dał chwilę na siebie
czekać, wreszcie wszedł z obu
radcami i majorem Bayertem.
Zobaczywszy oficera Van Ceylen
znów szepnął pod wąsem:
- Jeszcze i teraz potrzebny...
Książę, nie zajmując miejsca
za stołem, stanął i czekał.
Powstała cała Rada. Stauhouver
odsunąwszy papier na długość
ramienia, bo wzrok miał już nie
najlepszy, zaczął czytać głosem
pełnym namaszczenia.
- "Dnia 20 maja, horis
pomeridianis.
Szlachetni panowie wysokiej i
prywatnej Rady, jak również
radcy polityczni, po dokładnym
rozważeniu sprawy pułkownika
Artischau, mając na względzie
brak wszelkich podstaw do
obelżywego i potwarczego
wystąpienia ze strony tegoż
przeciw jego ekscelencji...
przewidując nadto fatalne
następstwa, jakie mogłyby się
ujawnić w razie dalszego
pozostawania w kraju niechętnego
i zawistnego Artischau przy tak
wysokiej godności - mając nadto
na uwadze, że sprawa między
ekscelencją a Krzysztofem
Artischau jest tego rodzaju, iż
jeden spośród nich usunięty być
musi i że nie ma miejsca dla
porównania między osobą
Artischau i jego ekscelencją...
z tych wszystkich przyczyn
członkowie Rady jednomyślnością
zdań postanowili przychylić się
do życzenia jego ekscelencji i
stanowią..."
Książę słuchał końcowych słów
orzeczenia z przymkniętymi
powiekami. Jego twarz, widoczna
w półcieniu padających świateł,
nabierała zimnego błysku
polerowanego mosiądzu. Gdy
Stauhouver skończył odczytywać
nazwiska podpisanych, gubernator
otworzył oczy. Przywołał na swą
twarz najmiększy, na jaki go
stać było, uśmiech i powiedział:
- Nie zawiodłem się na waszych
dostojnościach oddając ich
niczym nie skrępowanej woli sąd
w tak haniebnej sprawie.
Stauhouver i Carpentier
pokłonili uniżenie głowy.
Książę, nie czekając na niczyje
słowa, odwrócił się do stojącego
za nim Bayerta:
- Majorze! Teraz na ciebie
kolej!
Rozdział X
Izba była nędzna. Jej wnętrze
różniło się od namiotu chyba
tylko tym, że obdrapane mury
były wokoło zamiast płócien.
Środek zajmował stół dość spory,
od ścianami stały drewniane
zydle, a w rogu zaścielone derką
łóżko. Żółta mapa Brazylii
wisiała na szarej ścianie, a tuż
obok lampka oliwna migotała
lichym światłem. Raz pękał
błysk, raz znów więdnął płomień
osiadając w głębi mosiężnej
misy.
Krzysztof siedział pochylony
na krześle i patrzył pod nogi
stołu. Prostokątny cień pląsał
po podłodze. To ścieśniał się,
to znów rozlewał szeroko,
posłuszny grymaśnemu płomieniowi
lampy. Czasem wypełzał aż do
połowy wysokości ściany i
pokrywał mrokiem zasępione
twarze dwu oficerów siedzących
naprzeciw Krzysztofa. Czerniały
wtedy całkowicie policzki
Fernandeza, a oczy Foultonsa
mogły bardziej dociekliwie
śledzić zasępionego wodza. Co
się działo pod kędzierzawą
czupryną generała, jakie myśli i
zamiary borykały się ze sobą?
Czy rodził się w niestrudzonej
głowie wielki zamysł, czy jeno
gorycz i zawód panowały tam
wszechwładnie i ciężarem swym
ciągnąły głowę generała ku
ziemi?
Fernandez miał poza tym co
innego na myśli. Cały czas
obserwował okno, skupiał wzrok
na dalekich, żółtych
światełkach, drgających w
ciemnościach, nie wiadomo - na
brzegu morza czy w porcie? Nie
dawniej jak godzinę temu on
pierwszy zobaczył za oknem
cztery pryskające błyski.
Przybiegły wcześniej niż
wystrzały dział okrętowych,
które później wszyscy trzej
usłyszeli.
Gdy dowiedzieli się za chwilę
od strażujących w ogrodzie
muszkieterów murzyńskich, że to
wiwaty na cześć wpływającej
floty Lichthardta, Fernandez od
tej chwili już nie zaznał
spokoju. Nie spuszczał portowych
świateł z oka, a nawet uchem
łowił, co się dzieje za oknem.
- I co? - szepnął teraz do
niego Foultons.
- Nic - odparł z cicha
Fernandez. - Stoją na kotwicach.
Krzysztof nie słyszał szeptu.
Nawet gdyby był głośniejszy, nie
dotarłby do jego świadomości.
Cała uwaga i pamięć ogarnięta
była roztrząsaniem niedawnego
sporu w pałacu rady.
"Polityk ze mnie tak celny jak
pijany puszkarz."
Uczciwie, ale głupio postąpił
napierając równocześnie na
księcia i radnych. "Chociaż nie
- poprawił swą myśl - więcej
dostało się księciu. I słusznie.
Ma tu same klęski za sobą. O tym
kupczykowie nie zapomną. Bez
moich wojsk niczego on nie
dokona. Jeśli tedy trzeźwo
rozważą, jeśli wspomną, że mam
Radę Amsterdamską za sobą i
Stany Jeneralne, i burmistrza
Conrady? Kupczykowie umieją
liczyć. Dotrą chyba do tej
prawdy, że tylko uznanie pełnego
mojego dowództwa może przywrócić
zdobycze w kolonii, a jeszcze,
jeśli Bóg wspomoże, poszerzyć
holenderskie posiadłości. Beze
mnie, bez moich wojsk, to chyba
nadal klęski, wałęsanie się
wojska, jaka taka obrona w
zacieśnionych fortach. Co wtedy
będzie z ich cukrowniami i
plantacjami?"
Może zbyt ostro wystąpił, ale
przecież, na miły Bóg, książę
dokuczył, ile wlazło. Nie wahał
się rzucać tylu oszczerstw i
jeszcze nazwał muszkieterem.
Mimo to szkoda, że nie potrafił
bardziej spokojnie replikować.
Jakże nędznie wypadłby wtedy
książę ze swą pychą i
despotycznymi manierami. Tak czy
inaczej, kto komu bardziej
ubliżył, kto knuje, kto podważa
cudzą władzę i narusza honor?
Oni, książę i Stauhouver, bo
nie cała przecie Rada. De Wirth
człowiek spokojny i rzeczowy,
Morthamer mimo wszystko zdolny
do bezstronnego sądu. A
Bodeherius? A nawet w tym tępym
strusiu Van Ceylenie obudziła
się godność osobista.
W istocie, poza Stauhouverem
nikt nie jest na śmierć i życie
związany z księciem. Wszyscy mu
w duchu nie bardzo chętni,
przecież rok temu domagali się
posiłków pod wodzą
Arciszewskiego. Któż, jak nie
Carpentier, wysłany z ich
ramienia, zabiegał o to w
Amsterdamie?
- Wiedziałem, że Carpentier
tchórz, ale żeby aż do tego
stopnia? Nie, niemożliwe. A
jednak, zamiast do Bodeheriusa
czy Harrimansa, poszedł, łajdak,
do Stauhouvera.
Fernandez poruszył nogami
zydla.
- Wasza dostojność!
- Co? - zdziwił się Krzysztof
zapomniawszy, że siedzą tu obaj
oficerowie.
- Czekamy na rozkazy.
- Jakie rozkazy? Idźcie, gdzie
chcecie. Zostawcie mnie z mymi
myślami. Niebawem przyjdą tu
posłańcy z Rady.
Gdy oficerowie wyszli,
przeszedł się po izbie
zadowolony z samotności i dalej
myślał:
"Stauhouver miał dziś
bezczelną minę. Bliski on
księciu, ale oparcia w Radzie
nie ma. Rozpanoszył się razem z
gubernatorem, bo nie było tu
trzeciej siły, nowego dowódcy,
nowej floty i wojska. Nie lubią
go. Zbyt znają jego krętactwa,
choć udają, że ich nie widzą."
Paliła go coraz większa
ciekawość, jak tam radzą podczas
jego nieobecności. Książę może
się zawstydził, człowiek mimo
wszystko dworski i nie lada
polityk. Sprawę na zimno rozważy
i znajdzie przyzwoite wyjście z
sytuacji. Duma w nim wielka, jak
u wszystkich wielkich i starych
rodów, ale dobrze wie, że i on
przecież zależy od Rady
Dziewiętnastu, od niej ma swój
wysoki urząd. Zachciało mu się
afrontów, ale przyparty do muru
musi uznać wolę Amsterdamu. U
nich inaczej niż w naszej
Rzeczypospolitej.
Inaczej?
Ta myśl utkwiła wśród innych
niby kolący oset.
"Radziwiłł i de Nassau" -
powstało nagle porównanie.
Pyszni możnowładcy,
nieokiełznani w swej bucie i
sile. Dobry jesteś, gdy im się
wysługujesz. Jednemu był
potrzebny, gdy przewąchiwał
szlachtę po warszawskich
loszkach, a później urabiał dla
Radziwiłła dwory włoskie i
francuskie. Gdy jego syna
Janusza woził po Leydzie, gdy
pisał sążniste relacje o
artylerii niemieckiej i
holenderskiej i śledził intrygi
króla Zygmunta za granicą. Bez
tego cóż by był wart dla
Radziwiłła, choć i to prawda, że
dzięki niemu kształcił się w
Amsterdamie, uczył się
oblężniczych fortelów, lania
działa, a nawet próbował
securite chodzić pod wodą i
badać, czyby się nie dało
wystrzeliwać podwodnych petard.
A książę de Nassau? Cóż znaczy u
niego żołnierska zasługa,
niezdolna zastąpić trzosa i
wielkiego urodzenia.
Tamten knuł przeciw królowi,
nie liczył się z sejmem i z
senatem. Ten knuje przeciw woli
Stanów Jeneralnych, za nic sobie
waży wolę miłościwego pana
Holendrów, stadhoudera Fryderyka
Henryka.
Nawet z postawy sobie podobni.
Wstają i siadają jak nieruchome
bryły. Daremnie szukałbyś
szczerego uśmiechu na jednej i
drugiej twarzy. Poza zimnymi
oczyma ukryta zawsze każda
prawda, wszystkie myśli utajone
za powiekami. Czasem tylko błysk
oka, nieposłuszny woli, co
innego mówi niż słowa. A przy
tym jakaż u obu wprawa w
odkrywaniu cudzych myśli, jakaż
siła zniewalania drugich do
szczerości. Po cóż tedy wystąpił
z całą otwartością, odkrył od
razu wszystkie karty, zaatakował
naraz i księcia, i radnych?
"Dureń, dureń. Z krętaczami
nie wolno szczerze i otwarcie.
Śmieją się potem z człowieka.
Nigdy się tego nie oduczę."
Ale właśnie po tych słowach
przyszło olśnienie. Dlaczego się
wstydzi i sam siebie poniża?
Zalety i cnoty swe gani, by się
przyrównać do obłudników,
łgarzy, a handlarzy honorem i
sumieniem? Na miły Bóg, któż tu
sprawiedliwie i zacnie postąpił,
on czy ta sfora trzymana przez
księcia na łańcuchu? Kto bronił
prawdy przed kłamstwem i obłudą?
Po czyjej, do pioruna, stronie
honor, a po czyjej podstęp i
niecność, podłe procedery?
- Nie, niemożliwe, żeby
niecnie ze mną postąpili. Nawet
Van Ceylen stanął w mojej
obronie. Poza tym zależy im na
mojej flocie i tych trzech
tysiącach żołnierza.
Ocknął się i wyprostował.
Teraz dopiero posłyszał jakiś
hałas za oknem. Zaszeleściły
suche liście. Ktoś potykał się i
padał. Jednocześnie utonął w
ziemi czy w liściach jeden i
drugi krótki okrzyk murzyński.
- Do licha, upiła się dżinem
warta Fernandeza!
Podskoczył do okna. Gdzieś w
ciemności, poza pniami,
posłyszał przerażony, zdławiony
w zarodku okrzyk:
- Generale Artischau!
"Kryste Panie! To głos
Foultonsa?"
Okrzyk złamał się i zapadł w
liście. Gruchnął za oknem jeden,
drugi i trzeci strzał. Muszkiety
i pistolet. Dźwięk szabli
zgrzytał tuż pod framugą, na
murze.
Krzysztof pchnął stół i biegł
ku przeciwnemu kątowi izby po
wiszący tam pas, krócicę i
szpadę.
Nie zdążył. W wyszarpniętych z
uwięzi drzwiach stał wysoki
oficer z wymierzoną w izbę lufą
pistoletu. Jednocześnie wsunęły
się do izby dwa muszkiety.
Major Bayert mówił zdyszanym,
zakłopotanym głosem:
- Mam rozkaz aresztować waszą
dostojność.
- Mnie? Czyś ty oszalał?
- Tak jest, wasza dostojność.
Rozkaz jego wysokości księcia de
Nassau. Proszę nie stawiać
oporu. Rozkaz to dla mnie nader
przykry, ale muszę go wykonać.
Skamieniały Krzysztof stał bez
ruchu. Krok od siebie widział
wymierzone trzy czarne lufy. Był
bezbronny, w kaftanie tylko i w
rozpiętej koszuli, sztywnej od
potu. Nie o braku jednak żelaza
w ręce teraz myślał.
Wystarczyłby mu jeden ruch, by
chwycić za pierwszą z brzegu
lufę muszkietu i śmignąć przez
łeb Bayerta lub jego bladych,
przerażonych swą rolą,
żołnierzy. Żaden z nich nie
wystrzeliłby, to pewna.
Oburzenie jednak było tak
gwałtowne, położenie tak nie do
wiary, że nie myślał szarpać się
z żołdakami. Nie bitwa to
przecie, ale haniebne najście
domu. Jutro będzie wisiał ten
dureń major Bayert, który
ośmielił się wykonać tak
haniebny, łotrowski rozkaz.
- Precz stąd! To bezprawie!
Jutro powieszę cię, głupcze, na
gałęzi.
Żołnierzom zadrgały lufy.
Bayert zbladł, patrzył
przerażony na usuwające się ku
ziemi muszkiety.
- Wybaczy wasza dostojność,
rozkaz jego ekscelencji księcia
de Nassau...
Na dworze słychać było
ucichający szczęk broni, ginące
odgłosy biegnących ludzi. O ramy
okna stuknęły dwa spiczaste
hełmy z podwiniętymi okapami.
- I tam już posłałeś swych
siepaczy? Myślisz, ptasi łbie,
że generał Artischau będzie
uciekał przed tobą przez okno?
Kim ty jesteś, żołnierzem czy
oprawcą?
- Wasza dostojność!
- Słuchać, gdy mówię. Z
rozkazu gubernatora nie wolno
uwięzić nie tylko mnie, ale
nawet żadnego z moich piechurów.
- Rozkaz wydany po myśli
uchwały Rady. Oto tekst
postanowienia, który kazano mi
doręczyć.
Oficer podawał rulon.
Krzysztof nawet nie wyciągnął
ręki.
- Naprzód spuść lufę, durniu
jeden z drugim, boście
zapomnieli, przed kim stoicie.
Żołnierze postawili muszkiety.
Stropiony Bayert wsuwał za pas
pistolet.
- Teraz dawaj ten szpargał.
Krzysztof rozwinął rulon.
"Dnia 20 maja, horis
pomeridianis.
Szlachetni panowie wysokiej i
prywatnej Rady, jak również
radcy polityczni..."
Czytał i oczom nie wierzył:
"...jednomyślnością zdań
przychylili się do życzenia
ekscelencji, stanowią:
Krzysztof Artischau wsiądzie
na okręty gotowe do odpłynięcia
i odesłanym będzie do ojczyzny.
Powstrzyma się odtąd od
wykonywania dowództwa w obojgu
piastowanych urzędach i żadnego
już odtąd nie otrzyma."
Skończywszy siadł ciężko na
ławie. Nie do wiary było, co
przeczytał, przechodziło grozę
najpotworniejszych domysłów.
Może to tylko nowe jakieś
łajdactwo ze strony samego
księcia? Nie, przeczyły temu
podpisy. Odczytywał je z
rosnącym oburzeniem i pogardą.
Bodeherius, de Wirth, Harrimans,
Van Ceylen, Stauhouver... Nawet
Morthamer i Carpentier,
Carpentier, ten pełzający robak.
Hańba!
Gdy minęło pierwsze
zaskoczenie, ogarnął go śmiech
ironiczny. Był tak gwałtowny i
niespodziany, że struchleli obaj
żołnierze, a twarz Bayerta stała
się przezroczysta jak błona.
Gdyby Krzysztof trzeźwo w tej
chwili myślał, wyczułby, że
wystarczy dać stanowczy rozkaz
muszkieterom, a natychmiast
schwycą na kark oficera i
wyrzucą go za drzwi. Mir imienia
Artischau urzekał przecież nawet
żołnierzy podległych księciu de
Nassau.
Ale jeszcze nie wierzył w
oczywistość, a zwłaszcza w
wykonanie tak hańbiącego wyroku.
- Wielka Rada to czereda
głupców i tchórzów. Weź ten
szpargał i odnieść ich
dostojnościom. Albo zgłupieli,
albo oszaleli. Nie zdają sobie
sprawy z tego, że jestem dowódcą
mianowanym przez Radę
Dziewiętnastu i przez jego
wysokość miłościwego pana
Holandii. To zdrada, która się
skrupi na ich głowach.
Cisnął rulon pod nogi Bayerta
i przymrużywszy oczy zadał mu
nieoczekiwane pytanie:
- Kawalerze! Nie przypominam
sobie, gdzie ty się biłeś na tej
ziemi?
- Wasza dostojność, byłem w
bitwie z Don Louisem de Roxas...
- E, to już wyrzuć ze swej
pamięci. Gdzie jeszcze?
Stropiony oficer bełkotał:
- Byłem z jego wysokością...
pod Sao Salvador...
- Ach, i za to zostałeś
majorem? Widzę, że chód masz
dobry, skoro na piechotę
uszedłeś z księciem spod Sao
Salvador aż po Recif.
- Mości generale!
Krzysztof machnął ręką.
- Nie udawaj mi tu obrażonego.
Widzę, że lepiej umiesz mierzyć
ze swego pistoletu w dawnego
dowódcę niż w Hiszpanów...
Pamiętam cię pod Arrayalem...
Bayert stropił się, nagłe
zawstydzenie oblało mu twarz.
- Wasza dostojność raczy
wybaczyć... rozkaz taki... ja
przecież...
- Mów dalej, co ci kazano, bym
wiedział, za co cię powiesić,
gdy się stanie zadość
sprawiedliwości.
- Mam rozkaz ustawić warty
wokół domu. Kordon już
zatoczony.
- A co zrobiłeś z moimi
ludźmi, podkradłszy się jak
Karaib pod mój dom? Gdzie
Fernandez?
- Murzynów u bramy ujęliśmy.
Fernandez wymknął się z rąk, nie
wiem, czy go ujęto.
- Foultons?
- Ranny.
- Wy łajdaki! Strzelacie do
najdzielniejszych oficerów
holenderskich. Precz z moich
oczu! Jak ci kazano być psem na
łańcuchu, to waruj pode
drzwiami.
Bayert cofał się bez słowa ku
drzwiom.
- Broń muszę zabrać, proszę
waszej dostojności.
- Weź ją, boś już zapomniał,
jak pachnie żelazo czyszczone w
krwi hiszpańskiej. Daj powąchać
i księciu de Nassau. Powiedz mu,
że tego papieru nie przyjmuję.
Żądam, by przyszli tutaj
przedstawiciele Rady. Niech mają
odwagę stanąć przede mną.
Gdy oficer ściągał pistolety i
rapier ze ściany, Krzysztof
patrzył z niemą pogardą. W
skroniach i pulsie uczuł
gwałtowne bicie krwi. Stukot
serca chwytał za gardło i dławił
jak wtedy, w pamiętną noc przed
bitwą z Don Louisem.
- Hańba, hańba, Kryste Panie.
Przecież to Holendrzy, naród tak
zacny... - szeptał do siebie
przyciskając dłonią rozkolebane
serce.
Rozdział XI
Po wyjściu Bayerta stał chwilę
pośrodku izby. Nadstawiał ucha.
Słyszał rozkaz oficera zwrócony
do żołnierzy i stuk muszkietów
opuszczanych na posadzkę tuż za
drzwiami.
Doznał nieznacznej ulgi, jaką
dawała samotność. Siadł na ławie
miękko i bezwładnie. Wyciągnął
ciężkie, ale dlaczegóż tak
utrudzone nogi? Przecież żadnego
marszu nie odbył. Nawet
rozgrzane buty miały ciężar
ołowiu, więc zesunął je, pchnął
pod łóżko i poczuł w stopach
odrobiną błogiego chłodu.
- Resztę zdrowia mi zjedli,
sobaki!
Bezsiła zakradła się i do
myśli. Nie był w tej chwili
zdolny do wściekłości ani buntu.
Odchyliwszy głowę do tyłu,
patrzył otwartymi oczyma na
przeciwległą ścianę, gdzie
wisiała jedyna ozdoba izby:
pergaminowa, pożółkła mapa
brazylijskiego lądu.
Zrazu widział tylko jej
sfalowany prostokąt
zaczerwieniony od chybotającego
się światła. Czy to pełzał po
niej półcień, czy też poruszał
ją powiew powietrza wpadający
przez uchylone okno, bo dolna,
zwisająca część mapy zdawała się
kołysać. Siedzący w prawym rogu
mapy pulchny amorek, wynurzający
się z kresek miedziorytu,
ożywiał się w tym ruchu, drgał
najwyraźniej. Różowiły się od
blasku świecy jego gładkie jak
jabłka pośladki. Na lewej
stronie pergaminu, bardziej
oświetlonej, widać było
misternie obrysowany medalion,
nad nim fragment zębatego muru i
siedzącego nad herbem
przysadzistego lwa.
To jedno właśnie dostrzegł.
Prawdzic.
Dziwny miał herb i zawołanie.
Prawdzic. Skromny, upadły jego
ród szczycił się od wieków tym
hasłem i jego treścią. Nie znał
przecież kłamstwa ojciec Eliasz,
stojący na boskim sądzie, nie
znała pani mateńka, żaden z
braci ani stryjowie z Chudomina
czy Dobrogoszczy, owi Tobiasze,
Hektory, Sebastiany z Arciszewa.
Więc cóż dziwnego, że i on
zawsze szczery, rąbiący wszystką
prawdę w oczy, bez wykrętów,
podstępu, obłudy? Jakże zresztą
kłamać, gdy się chce żyć według
Ewangelii, zgodnie z sumieniem
prawdziwej wiary krystiańskiej?
Cenił go żołnierz własny i
zwyciężony, bo nie miała do
wodza przystępu żadna myśl
niecna, kręta, umykająca od
rzetelności. Jaką jednak wartość
mogła mieć ta cnota dla ich
dostojności i księcia, skoro
nawet tak wielkie zasługi
pohańbili? Tam u nich,
przeciwnie, wszechwładne było
kłamstwo, podstęp, intryga. Ich
nędzny świat to pieniądze,
ładunki statków, przekupstwa,
myśl węsząca za największym
zyskiem i wyzyskiem, miliony,
miliony, którymi Stauhouver
mierzy wszelkie ludzkie
osiągnięcia, które książę de
Nassau zbija na czarnym handlu,
prowadzonym wespół z piratami.
Cóż dla nich choćby ta mapa
świata? Szlaki naładowanych
rabunkiem okrętów, drogi
pływających flut, których każdy
rejs w tę czy w tamtą stronę
dawał się przeliczać na krocie
tysięcy holenderskich guldenów,
czy portugalskich crusadów. A
dla niego owe skrzyżowane linie
na żyłkowanych piórkiem wodach
to kierunek żołnierskiego trudu.
Punkty na pękatym brzegu
Brazylii to dla nich porty i
magazyny, giełdy cukrowe i
spichlerze, ujścia rzek
niosących na swym nurcie tratwy
bezcennego czerwonego drzewa. A
w jego pamięci owe misterne
kółka, z rzadka nanizane na
falistą nić brzegu, to forty,
źródła wody dla spragnionego
żołnierza, miejsca zaopatrzenia
w broń czy żywność. A co im w
ogóle mówią owe olbrzymie, nie
zapisane białe plamy, ciągnące
się od żyłkowanego brzegu w głąb
nieznanego lądu? Ba, dla księcia
de Nassau to jednak tylko białe
plamy.
Uśmiechnął się gorzko.
Oto tu wzdłuż linii
prowadzącej od skrzydlatej ryby
po czerwony krzyż na lądzie jest
szara, nawet nie zielona
puszcza, o stalowym kolorze
liści, o gałęziach grubszych niż
tułów konia. Trzypiętrowe tam,
skłębione ławice drzew, bo las
stoi nad lasem, drugi nad
pierwszym, trzeci nad drugim.
Jeszcze dziś można by tam
znaleźć cięcia własnego noża,
śladów toporów, i to nie tylko z
rąk piechura, bo i Christiansa,
i Foultonsa, i Hindersona i
Verdoesa, Ernsta i Gilbertsa,
Finkeretta i tylu innych
oficerów. Biała plama papieru
posiada tam miejsca i punkty,
których nie znał geograf Bleuw,
a które już zna Krzysztof
Arciszewski i jego żołnierze. Tu
było pole bitwy, na którym padł
nieżyjący od lat brat
Hindersona. Tam znowu leży po
dziś dzień przysypany kupą
ryżowego chrustu grób
czterdziestu żołnierzy, których
nie dało się przenieść ku
brzegowi morza, przez trzysta
mil, przez gmatwaninę lian i
korzeni, chwytających za gardło,
rękaw i muszkiet.

Cóż dla kupców owa biała
pustynia na mapie, skoro już nie
umieją czytać widniejącego tu
słowa Arrayal? Dzisiejszy
Arrayal to już nie sześć redut,
wspinanie się na mury, ukrop
padającej smoły i huk dział
rozwalających bramę bronioną
przez dzielnego Andrzeja Marina
- ale składy cukru, miejsce
zamieszkania celników i postoju
komisarzy jadących po
kontyngenty. A każdy żołnierz z
dawnych regimentów dziś jeszcze
na dźwięk słowa "Arrayal" słyszy
walące się palisady, widzi rów,
z którego wywlekał rannego
toporem towarzysza broni. Cóż ci
handlarze cukru wiedzą o
zasychającym z braku śliny
gardle, o lęku przed głosem
jaguara i o krzyku bitewnym,
jaki słychać, gdy się umie
widzieć na mapie groblę z
wojskami Don Louisa?
- Pogarda!
To jedno słowo, półgłosem
powiedziane, pokryło wszystkie
myśli, wydało sąd ostateczny o
sprawie. Pogarda, dla ludzi
niewdzięcznych, ludzi małych i
podłych.
Rozpiął koszulę, bo duszność
pięła się od serca ku szyi. Nic
nie pomagało. Wstał w nadziei,
że zmuszenie się do drobnego
nawet fizycznego wysiłku
rozbudzi w nim, niezdolnym do
głębszego oburzenia - energię.
Chodził wkoło stołu, usuwał
krzesła, wykonywał bezmyślne
czynności.
Pustka!
Znowu stanął przed mapą. Czymś
trzeba zająć myśl, bo oszaleć
przyjdzie od bezwładu i
duchowego zdrętwienia. Spojrzał
na lwa z podniesionymi pazurami,
na tarczę swego herbu i na
misterny napis mistrza Bleuwa.
Czytał:
"Brasilia. Prudentissimo heroi
Christoforo ab Artischau
Arciszewski nuper in Brasilia
per triennium Tribuno militum,
prudentissimo, fortissimo,
felicissimo, tabulam hanc prono
cultu excudebat Johannes Bleuw."
Palił ten napis, kłuł w oczy.
Przypominał boje minione i
chwałę, i ten i tamten świat,
Amsterdam, medale bite ku czci
fortissimi tribuni drukowane o
wyprawach dzieła, obelisk, który
jeszcze w tej chwili stoi na
rynku Recifu. A może dziś każe
go burzyć książę de Nassau?
Pogarda!
Nie było innego słowa. Cóż za
niecność, jakże łajdacko z nim
postąpiono! Przecież to nie do
wiary, niemożliwe! Łudził się,
że się wszystko lada chwila
odmieni. Opamiętają się i
jeszcze dziś przeproszą.
Zrozumieją, że jeśli potrzymają
go tutaj dłużej, to dowiedzą się
o tym regimenty pod Alagoa. Tam
Hinderson, Ernst i inni... I
Buysman... Jeśli wpłynie dziś w
nocy ze swymi dwoma
galeonami?... Ten nie zawaha się
walić w sam pałac gubernatora,
gdyby przyszła potrzeba. Wtedy
sami radcowie opuszczą księcia
de Nassau. Pierwszy opamięta się
ten łach, bo nie człowiek,
Carpentier. A Van Ceylen? Mimo
wszystko rycerska w nim dusza.
Posłyszał stuk muszkietów w
korytarzu. Powstał tam nowy
gwar. Słychać było kroki kilku
osób.
"Już idą. Może chcą naprawić
swój błąd? Chyba wszystko
powtórzył im Bayert?"
Siadł na łóżku, bo bicie
osłabionego serca stawało
nierównym tętnem w gardle. Pot
ogarnął niemal całe ciało, od
bosych nóg aż po zmierzwione na
skroniach włosy.
Żołnierz uchylił drzwi. W
półmroku izby pojawiły się trzy
osoby. Na przedzie łysy de Wirth
i czarny kruk Morthamer. Z tyłu
za nimi krył się ledwie widoczny
w mroku Carpentier.
De Wirth i Morthamer patrzyli
z niedowierzaniem na skromną
izbę zdobywcy Brazylii, pierwszy
raz będąc w jego mieszkaniu.
Widok nędznego urządzenia i
półrozebranego generała, w
koszuli, z rozciągnionymi na
podłodze nie obutymi nogami,
podziałał na nich jeszcze
bardziej przygnębiająco. Wahali
się, czy wejść do środka, czy
też stać w drzwiach, na progu.
Ocknął się Morthamer i pociągnął
za ramię Carpentiera, widać
umyślnie, by asesor był jawnym,
nie utajonym świadkiem rozmowy.
- Wasza dostojność, daruj, że
cię nachodzimy, i to o tak
późnej porze. Zresztą taka była
twoja wola, mości generale... -
wykrztusił Carpentier.
Krzysztof nie odpowiedział ani
słowa. Patrzył ponad głową
przygarbionego asesora w ciemne
zarysy twarzy Morthamera.
- Mości generale! Przychodzimy
z polecenia Rady Prywatnej i
Politycznej. Wiemy, że
orzeczenie Rady znane już waszej
dostojności. - Carpentier
chrząknął i nie podnosząc oczu
patrzył w dół, pod łóżko, na
leżące w nieładzie buty
Krzysztofa.
Tchu mu zabrakło. Z jakąż ulgą
posłyszałby teraz jakąkolwiek
odpowiedź Arciszewskiego, bodaj
dźwięk jego głosu, słów kilka,
które pozwoliłyby tajnemu radcy
nabrać nowego oddechu, natchnąć
jego skrzeczący głos bardziej
ludzkim dźwiękiem.
Niczego nie posłyszawszy
musiał mówić dalej, był przecież
autorem rezolucji.
- Jego wysokość książę de
Nassau i członkowie Rady
orzekli, że wasza dostojność
opuści Brazylię... pojutrze... w
poniedziałek. Statek będzie
czekał w porcie zaraz po
wschodzie słońca...
De Wirth przestępował z nogi
na nogę. Morthamer przez cały
czas bełkotu Carpentiera
pociągał bezmyślnie dłonią po
już zarośniętej od rannego
golenia, szorstkiej jak tarło
twarzy. Gdy wreszcie głos
Carpentiera ucichł, i znowu nie
było żadnej odpowiedzi,
Morthamer nie mógł dłużej
ścierpieć krępującej ciszy.
- Generale... musieliśmy...
Nie wytrzymał bez słowa i de
Wirth.
- Wasza dostojność będzie mógł
zabrać na pokład kilku ludzi ze
swej służby i... cały swój
dobytek.
Słuchał w milczeniu, ze
ściągniętymi brwiami. Pogarda! Z
jaką gwałtownością śpieszą się
ci tchórze! Obstawili strażami,
więżą jak psa i jeszcze
uwięzionego się boją. Zostawiają
mu zaledwie dwie noce i jeden
dzień, tyle, ile potrzeba, by
statek był gotów do drogi.
Łajdaki! Można by w tej chwili
podnieść się z łóżka i palnąć
pięścią w plugawy pysk
Carpentiera. Szkoda ręki.
- Wasza dostojność raczy nas
zrozumieć... jakże bolesna nasza
rola... Nie było innego wyjścia
- mówił Morthamer, chcąc bodaj
kilku słowami odróżnić się od
Carpentiera.
Krzysztof teraz dopiero wstał
z łóżka. Przerażony tym ruchem
Carpentier zbladł i cofnął się
za czarny kaftan Morthamera. W
nagłej niezaradności swych
ruchów, potrącił wystający zza
drzwi muszkiet piechura.
Odskoczył w bok, jeszcze
bardziej spłoszony.
Krzysztof nie patrzył na
plugawca, na jego latające
płochliwe oczy. Podszedł bliżej
do Morthamera.
- Przeklęty dzień, w którym
ufając Holendrom przybyłem do
Brazylii. Dla was przeklęta
będzie chwila, kiedy odpłynę na
skutek waszego haniebnego
wyroku, a moja noga i mój oręż
zniknie na zawsze z tej ziemi.
Obym był złym prorokiem -
będziecie na ostatnich okrętach
unosić stąd swoje dusze. Pchnął
ręką półprzywarte drzwi, deska
stuknąła o muszkiety. Gest był
wymowny.
Tajni i polityczni radcowie
Kompani wycofali się w milczeniu
poza lufy muszkietów, w ciemny,
zatęchły korytarz.
Kolby opadły z powrotem na
posadzkę poza drzwiami.
Rozdział XII
Świt, jak wszystkie tu wschody
i zachody, spadł znienacka,
Ciemne niedawno morze rozlało
się krwawym, kolistym bezmiarem.
Pożółkł piach na brzegu,
zazieleniły się nieprzejrzane
burzany. Stanęła u brzegu morza
zielona fala mangrowiowych
lasów.
Po lśniących, mokrych od mgieł
i pluskającej wody deskach
pomostu szedł ponury oddział
gubernatorskiej straży. Było to
kilkunastu ludzi w czarnych,
pękatych pludrach, w żółtych
cholewach, rozwartych jak
wazony, i w podkręconych jak
pirogi hełmach.
Pośrodku gromady, bez pasa i
rapieru, szedł admirał
Arciszewski i dwaj Murzyni
niosący na bambusowych drągach
cały dobytek wodza wojsk
holenderskich w Brazylii -
skrzynię obitą mosiężnymi
blachami.
Major Bayert prowadził ten
niezwykły oddział do skraju
pomostu stękającego od uderzeń
fali. Stała tu barka z jednym
czarnym masztem, gołym jak wbity
w ziemię muszkiet. Pękaty tułów
tego mizernego statku, szary i
rozeschnięty przepuszczał
czerwone włókna wschodzącego
słońca. Przylepiona do rufy,
głęboko od starości osiadła,
piętrowa kajuta robiła wrażenie
raczej rozchwierutanej szopy niż
pomieszczenia dla żeglarzy.
I na pokładzie była już straż
jego dostojności gubernatora
kolonii, pilnująca kilku
półnagich ludzi wtaczających
beczki pod pokład. Krępy szyper
stał za sznurem burty i on jeden
nie zdawał się zwracać uwagi ani
na pracujących żeglarzy, ani na
pilnujących statku żołnierzy.
Przysłoniwszy ręką czoło
wpatrywał się w nadchodzący
oddział.
Gdy zobaczył rozwiany kaftan
Arciszewskiego, jego twarz
ciemniejszą niż belki obmokłego
pokładu, rozkraczył nogi na
baczność.
- Cześć waszej dostojności!
Krzysztof popatrzył gorzko na
żeglarza. "Schort kapitanem tej
łupiny? I on zapłacił za
wierność prawemu swemu dowódcy?"
- Na co ci przyszło, Schort? -
mówił wchodząc drabiną na
pokład. - Łupinę nam dali
zamiast galeonu. Na pewną śmierć
nas wysyłają.
- Wolę z waszą dostojnością na
krypie niż z tymi oprawcami na
galeonie. Dopłyniemy i na tym,
admirale.
- Nie mów tak, przykro
słuchać.
- Dopłyniemy, wasza
dostojność. Na przekór podłym
psom, co zapomnieli już, że są
Holendrami. Wstyd mi za nich.
Jeszcze przyjdzie czas, że
będziemy ich pławić jak kaczki w
tej zatoce. Są jeszcze Stany
Holenderskie i miłościwy pan
nasz, stadhouder Fryderyk
Henryk.
Krzysztof zobaczył nagle, że
obok Schorta stoi wyprężony,
siwy na skroniach żołnierz i
patrzy w niego służbiście
wyblakłymi oczyma.
- A tyś kto?
- Puszkarz Heindrik z
Itamariki. Wyrzucili, bo
mówiłem, że mam jednego tylko
dowódcę...
- Wiem... wiem, mój drogi.
Wierny z ciebie żołnierz. I
tobie przyszło na zgubę.
- Nie zguba to, ale radość
płynąć z waszą dostojnością.
Schort zagłuszył te słowa
nowymi okrzykami.
- Bayert, ty bawidamku,
umarłbyś ze strachu na tej
krypie przy pierwszym porywistym
wichrze.
Bayert udał, że nie słyszy.
Myślał o jedny, by jak
najprędzej skończyć to mało
zaszczytne i męczące
eskortowanie więźnia na statek.
Krzysztof znów się gorzko
uśmiechnął. Śmiesznie i
bezsilnie brzmiały słowa Schorta
z pokładu pływającej trumny.
- Gorszej i haniebniejszej
barki dla mnie nie znaleźli? -
mówił do Bayerta. - W orzeczeniu
Rady była najwyraźniej mowa o
statkach, którymi mam odpłynąć.
- Taki rozkaz księcia de
Nassau. Niech wasza dostojność
nie ma do mnie żalu.
- Zaszczytne ty miewasz
rozkazy. Generalstwo ci się
patrzy za taką służbę. -
Krzysztof próbował kpić, ale i
na złośliwość brakło energii.
Schort rzucał obelgami i pluł
w stronę pomostu. Wiedział
zresztą, że nic mu nie grozi, bo
musiał, jako skazaniec,
prowadzić to rozklekotane pudło.
Toteż machnął lekceważąco ręką.
- Mości admirale, szkoda słów.
To dowódca oprawców, nie
żołnierzy. Z jego rozkazu dano
nam tylko cztery beczki wody i
kilka worków sucharów. Myślą,
szczury, że jeśli nas wiatry nie
złamią, to głód i pragnienie
zamęczy. Niedoczekanie wasze,
przeklęte psy. Hej, liny
odwiązuj, by jak najprędzej
stracić z oczu te gęby.
Schorowany i przybity
Krzysztof niezdolny był już do
żadnych kpin ani do
jakiegokolwiek sprzeciwu. Jakiż
zresztą mógłby tu być sprzeciw?
Wczoraj jeszcze, gdy kłuło w
sercu i leżał w łóżku
półprzytomny, prosił za
pośrednictwem straży, by
odłożono na kilka dni wyjazd. De
Nassau odmówił, nie pozwolił
nawet na zabranie dobytku
pozostawionego w kwaterze pod
Alagoa. Jasne, że bał się
jakiegokolwiek opóźnienia, bo
przewidywał, co się będzie
działo w obozie, jeśli dotrze
tam wiadomość o wyroku. Choć
Fernandez idąc lądem na pewno
jeszcze nie doszedł, a statki
Buysmana zatrzymane w drodze
przez Lichthardta.
- Łajdak Carpentier! -
westchnął.
Dwie nie przespane noce
wyczerpały go zupełnie. Gdy
przed chwilą wchodził po
drabinie na pokład, musiał z
nadmierną ostrożnością stawiać
swe buty na deskach, bo drgające
łydki, nieposłuszne woli, były
wiotkie i niepewne. Jeszcze dziś
rano, gdy go z zamroczenia, bo
nie ze snu, zbudzono, ubierał
się machinalnie, niemrawo,
myśląc, by jak najprędzej
wyprowadzili, zawiedli, gdzie
chcą, i zniknęli z oczu,
dozwolili zasnąć snem twardym,
dającym zapomnienie całej hańby
i upokorzenia, krzywdy tak
palącej, że przez te
kilkadziesiąt godzin przetrawiła
na popiół wszelki ogień buntu,
zdolność do oburzenia.
Wszystko do odjazdu było
gotowe. Murzyni wnieśli skrzynie
i zeszli z powrotem na pomost.
Muszkieterzy strażujący na
pokładzie, zesuwali się po
drabinie na ląd. Major Bayert,
szczęśliwy, że już dobiega końca
niezaszczytny jego obowiązek,
ustawił swój egzekucyjny
oddział.
Czerwony od ruchu i kotłującej
się w nim wściekłości Schort
klął na swą nieliczną załogę,
podobnie jak i on sprowadzoną
wczoraj z więzienia. Sam ściągał
cumy poza burtę, kręcił bloki w
pośpiechu, chcąc jak najprędzej
uwolnić się od widoku żołdaków
Bayerta. Tęsknił już do tego, by
wraz z pierwszą chwiejbą
uwolnionego z uwięzi statku, ze
zgrzytem zbutwiałych burt,
poczuć ułudę swobody, wolność,
jaką daje nieogarnione
przestworze oceanu. Jak
najprędzej stracić z oczu nie
tylko hełmy żołnierzy de Nassau,
jedwabiste pludry Bayerta, ale
cały widok, port, niewdzięczną
ziemię brazylijską, obie wieże
pałacu jego dostojności. Nawet
ogień, mimo świtu, palący się
jeszcze na latarni morskiej, był
mu wstrętny i nienawistny.
- Hiszpanom, a nie Holendrom,
będzie ona niebawem świecić.
Psia ich mać!
Krzyczał, by rozwijano żagle,
gdy właśnie na bitej drodze
wiodącej spod gubernatorskiego
pałacu powstał tuman kurzu.
Kilku jeźdźców pędziło galopem w
stronę pomostu.
- Stać! Stać! Czekajcie! -
wołał Bayert w stronę załogi,
przeczuwając coś niezwykłego.
- Co u kata! - zaklął Schort,
niezdecydowany, czy puszczać już
krypę na wodę, czy wstrzymywać
nadal liny. - Admirale, nic nie
rozumiem, jakiś poczet konny w
barwach gubernatorskich.
Krzysztof uniósł się ze
skrzyni, obrócił twarz w stornę
portu. Widok koni dobiegających
pomostu zadziwił go nieco, ale
nie wprawił w żadną nadzieję.
Jeśli to nawet jakaś zmiana
decyzji jego wysokości, to chyba
na gorsze, a nie na lepsze. Może
przyszło im nagle do głowy
powiesić czy rozstrzelać zamiast
wysyłać nawet na nędznej
łupinie, bo śmierć na niej
wydała im się nie dość pewna.
Może po nocnej pijatyce w pałacu
księcia opadł radców lęk, co to
będzie, jeśli admirał na
rozklekotanej krypie dopłynie do
Amsterdamu i stanie przed
Stanami Jeneralnymi Holandii?
- Schort! Puszczaj żagle,
płyniemy!
Heindrik z Itamariki, stojący
na ostatnim cyplu rufy,
rozeznawał zbliżających się Do
pomostu ludzi.
- Wasza dostojność! - krzyknął
ochryple. - To kapitan Foultons.
Foultons w poszarpanym
kaftanie bez pasa i broni, z
ręką na temblaku zsiadał z konia
i szedł szybko pomostem w
otoczeniu straży.
W minutę potem sierżant
prowadzący nową eskortę stał
przed Bayertem u brzegu pomostu
i meldował donośnym głosem:
- Ten zbuntowany oficer nie
przyjął przed chwilą ofiarowanej
mu z powrotem przez księcia
szpady. Ośmielił się powiedzieć,
że miejsce jego u boku generała
Artischau, a nie pod dowództwem
jego wysokości. Z rozkazu
księcia załadować go na statek!

Foultons z zaciśniętymi
szczękami, bez jednego słowa,
wchodził drabiną na pokład.
Odepchnął żołnierza, śpieszącego
mu z pomocą, i trzymając się
jedną ręką sznura piął się po
drabinie.
- Hura! Hura! - wołał Schort,
wychylał się przez burtę i
podawał ramię Foultonsowi. -
Widzicie, psy jedne, że żaden
rycerski człowiek nie chce
pozostać z wami! Mości
kapitanie, witamy!
Krzysztof już obejmował
drżącymi ramionami Foultonsa.
Oficer stał na baczność na
mokrych deskach pokładu. Utkwił
oczy w twarzy swego dowódcy i
nie mówił ani słowa.
- Foultons, Foultons! Dla mnie
rzuciłeś im szpadę pod nogi? -
Krzysztof ściskał go, przytulał
twarz do kościstych szczęk i
mówił zgorzkniały, roztrzęsiony
ze wzruszenia: - Foultons,
schodź z pokładu! Na tej łupinie
śmierć pewna, śmierć pewna,
drogi przyjacielu...
- Wasza dostojność... -
Foultons zaciął się, bo jakby
już za dużo powiedział. - Śmierć
była zawsze naszym towarzyszem.
Nigdy nie biłem się dla kupców,
tylko dla waszej dostojności.
Stało się coś niezwykłego.
Foultons wypowiedziawszy aż tyle
słów, poczuł potrzebę jeszcze
silniejszego rozbudzenia swego
języka. Podniósł obandażowane
ramię, wolne od uścisku
Krzysztofa, i krzyknął w stronę
pomostu ku stojącemu tam
Bayertowi i eskorcie!
- Wiwat admirał Artischau,
zdobywca brazylijskiej ziemi!
Bayert, ty zielona kukło w
prasowanych pludrach, powtórz te
słowa księciu de Nassau!
Żołnierze! sprezentować broń,
odpływa admirał Artischau!
Załoga powtórzyła okrzyk.
Żołnierze Bayerta opuścili
machinalnie kolby i stali
wyprężeni, z rozdziawionymi
gębami. Major pocierał
nieporadnie ręką po pasie.
Wreszcie i on wyciągnął szpadę.
Na pokładzie stary puszkarz
Heindrik z Itamariki stał na
baczność i płakał. Wzdął się
pierwszy żagiel i skrzypnęły
rozeschnięte burty krypy. Gruby
plusk odepchnął statek od
brazylijskiego brzegu.
Żywioł, któremu musieli
powierzyć swój los, był grymaśny
i nieubłagany, tający swe
zamiary. Raz koił samotnych
żeglarzy łagodną chwiejbą fali i
pomyślnym wiatrem, raz miotał
się wokół burt, wściekły i
bezlitosny. Zamiatał kruchą
barką po fali jak liściem
rzuconym na wodę, rwał liny i
naginał reje ku morzu, szarpał
chlustami wody przywiązane do
burt i masztów ciała marynarzy.
Bywało, że wypłukiwał
zmurszałe deski, wyrywał dziury,
gdzie się dało, by wyrzucić spod
pokładu uwięzione tam beczki z
wodą. Tłukł nimi o zwietrzałe
belki starego statku, choć nigdy
nie udało mu się wyszarpnąć ich
z uwięzi i rzucić w ocean owego
najcenniejszego skarbu żeglarza
- zapasu słodkiej wody. To znów
mieszał w jeden spieniony kocioł
wodę, powietrze i skaczący w
pianie statek, zakrywał na kilka
dni gwiaździsty krzyż na niebie,
gubił sprzed oczu załogi światło
i kierunek, by zwieść
nieustraszonego kapitana łupiny.
Ale Schort i jego skazańcza
załoga nie ulękli się tylu
igraszek. Szyper wiązał wyjące
żagle, bił haki w wzdymające się
deski pokładu, kładł się
niestrudzenie na prętach
miotającego się steru i w każdej
minucie szaleńczego rejsu
walczył z burzą swym mięśniem,
młotem, liną i jedyną siłą swego
okrętu - dziobem wspinającym się
na falę, na mgłę i na pianę.
Żywioł był grymaśny jak
zbudzony tytan. W pierwszym
tygodniu podróży dął w żagle
pomyślnym wiatrem, w drugim
miotał płótnami, w trzecim
zatapiał wszystko w mgłę i
kipiącą topiel, by znów w piątym
nagrodzić bohaterstwo żeglarzy
ciszą i wytchnieniem. U schyłku
takiego to właśnie dnia, po
tygodniu zawiei, mgieł i nie
przeniknionych okiem nocnych
ciemności, otwarło się nad
żeglarzami granatowe, jaśniejsze
niebo. Tego wieczoru kapitan
Schort, brodaty jak wszyscy, tak
już zarośnięty na twarzy, że
poszarpany w nici kołnierz
splatał mu się w jeden kołtun z
kędzierzawą brodą, stał na lewej
burcie barki i zatapiał wzrok w
granatowe jezioro nieba.
Naraz zadrżał na całym ciele.
Jakby tysiące mrówek ulęgło mu
się w kędzierzawej brodzie i w
czuprynie, obiegło skórę od
karku po cholewy. Odwrócił się w
stronę pokładu i krzyknął ku
środkowi okrętu:
- Jest! Jest! W imię Ojca i
Syna, widzę! Admirale, jest już
na niebie!
Starzy żołnierze i żeglarze
Krzysztof, Foultons i Heindrik z
Itamariki, przybiegli do
Schorta. Bledli wszyscy i jakby
krew w nich stawała, gdy wzrok
wybiegł na niebo, za drżącą ręką
Schorta.
Na czystą, nieogarnioną w swej
głębi zatokę nieba wyjeżdżały
dwa koła Wielkiej Niedźwiedzicy.
Schort klęknął w kałuży wody
na pokładzie, przygięły się
kolana wszystkich patrzących
żeglarzy wód dalekich, żołnierzy
spod Bom Jesu, Nazareth i
Arrayalu.
Schort patrzył w Gwiazdę
Północną i modlił się do niej
uszczęśliwiony jak dziecko. Pół
ziemi opłynął i odtąd będzie go
prowadził ku północnemu
wschodowi Wóz świecący, a nie
ponury Krzyż Południa.
Uściskali się wszyscy i od
dnia tego z nową siłą wiązali
liny, zatykali każdą szczelinę w
statku, liczyli kwarty
pozostałej im słodkiej wody.
W szóstym, pogodnym tygodniu
podróży zeszywali podarte żagle,
w siódmym zmniejszali do połowy
ilość wydobywanych ze skrzyń
sucharów, w ósmym ułożyli w koi
śmiertelnie osłabionego
żołnierza z Itamariki, któremu
spadająca reja przygniotła obie
nogi.
Ale rankiem następnego dnia
znów klęczeli na deskach pokładu
i odmawiali modlitwę. Na
horyzoncie zobaczyli jakby wąski
dymek pełzający na nieboskłonie.
Nie żaden to był dym ani smuga
mgły, zwodzącej oko żeglarza,
ale zarys pierwszej wyspy
Azorów.
Tego też dnia wypili ostatnie
kwarty zapasowej wody.
Gdy z postoju na wyspie
wrócili na statek, pozostało im
jeszcze dwa tygodnie podróży,
ale już byli syci i napojeni,
zaopatrzeni w strawę, mieli
wypełnione na nowo beczki.
Sześćdziesiątego dnia
żeglowania zobaczyli szary
płacheć lądu. Mógł to być piach
usypany w wydmy nad brzegiem lub
pokryty sinością dali las
szpilkowy. Schort, który swymi
modrymi oczyma umiał więcej
widzieć niż ktokolwiek z załogi,
zobaczył jednak nie tylko smugę,
ale i ostry kolec dźwigający się
ponad zamglonym lądem.
- Tercheling! - szepnął.
Nie mylił się. Kamienny stożek
wiatraka rozrzedzał mgły i
tężał, wrastał coraz wyraźniej w
nieboskłon.
Wszyscy patrzyli w milczeniu
na wyspę, grodzącą wejście do
Zuider Zee. Schort własnoręcznie
przetaczał zęby sterowego koła,
zmieniał nieco kurs, bo jeszcze
kilka godzin żeglugi, a pokaże
się po prawej burcie wyższy niż
tamten stożek.
I pokazał się. Schort sterując
mądrze utrafił czarną linią
swego grotmasztu w dwie
wyłaniające się z przestrzeni
wieże. Jedna to potężny, nowo
zbudowany Westerkerk, a nieco w
prawo jeszcze bardziej cieszący
oko, grubawy, przysadkowaty słup
z czerwonego jak stara krew
kamienia.
- Schreijestoren! - krzyknął
szyper.
Krzyk szedł z ust do ust. Wraz
ze zwinnym wspinaniem się
żeglarzy po linach piął się na
maszty starej krypy.
Krzysztof trzymał za rękę
nieruchomego jak kamień
Foultonsa.
Schreijestoren, prastara
amsterdamska Wieża Płaczek,
rosła na horyzoncie...
Rozdział XIII
Znędzniały i wyczerpany wrócił
Arciszewski z jedną skrzynią
swego dobytku do dawnego
mieszkania na Kaisergrachten.
Przywitały go te same ponure
ściany, ten sam stół i krzesła
ustawione po kątach izby.
Spojrzała na niego ta sama
tarcza uśpionego od pół roku
zegara, pamiętającego chwilę,
kiedy burmistrz Leydy wręczał go
Krzysztofowi jako dar w czasie
uroczystego triumfu. Za oknem
stały te same nieporuszone dęby
nad kanałem, przeglądające się w
brudnozielonej wodzie.
Po kamiennym śnie pierwszej
nocy zbudziły go dzwony z Nieuwe
Kerku. Wstał z jaką taką otuchą,
szczęśliwy, że ma grunt stały
pod nogami. Wyjął ze skrzyni
resztki swego dobytku,
przyodział się dostatnio,
przewiesił przez ramię stary,
nieodstępny w bojach
brazylijskich pendent z rapierem
i wyszedł nad wody kanału.
Choć była druga połowa lipca,
rześki wydał się ranek, nieco
dziś mglisty i wilgotny. Inne
niż na dalekiej ziemi
brazylijskiej było tu powietrze,
inne niebo i inny oddech nasycał
płuca i piersi. Wąskie
dwuokienne domy, ustawione jak
piechota w zbitych szeregach,
pięły się piętrami wysoko ku
górze. Jedne w hełmach
spiczastych, inne ucięte,
zębate, jakby nieskończone,
żyjące nadzieją jeszcze wyższego
wzrostu. Jedne pyszniły się
urodą, rzeźbionych białych
fasad, inne wolały szczycić się
zimnym spokojem kształtów,
użytkowym zamysłem swych mądrych
budowniczych. Na wszystkich
sterczały u szczytów drewniane
czy żelazne belki, niby grubawe
wrzeciona, na które nanizano
naprężone sznury. Liny spadały w
dół aż ku pokładom barek i szkut
z nagimi rejami. Odarte z
płócien maszty robiły wrażenie
wysuszonych szkieletów, które
utraciły pulchne mięśnie żagli.
Nawet krzyku nie było tu
wiele, choć i w górze pod
dachami domów, i tu, na
dudniących pokładach, uwijali
się ogorzali, półnadzy ludzie
krzątający się przy blokach,
skrzyniach i beczkach, przy
sprzęcie wszelakiego rodzaju.
- Inni ludzie - mówił do
siebie i szedł coraz raźniej
wzdłuż kanałów.
Omijał dziesiątki kamiennych
schodków, zapraszających do
każdego domu, przechodził
łukowate mostki, wspięte nad
drgającą jak jedwab wodą, i już
był na wale nabrzeżnym w cieniu
dębów. Czasem przystawał i jak
dawniej patrzył współczująco na
szczyt najwyższego drzewa. U
dołu dąb roztaczał szeroką,
grubolistną koronę, a w górze
zmarniały konar usychał,
wystawiał ku niebu obeschnięty
piszczel.
"Za wysoko wyrosło. Korzenie
sięgnęły aż do słonej wody" -
myślał wszystkim się
interesując.
Nawet widok wiszącego na
szczycie drzewa ogrodnika,
tnącego uschłą gałąź, cieszył
go, jak cieszyło całe miasto,
nasycone holenderską
skrzętnością i rozumnym spokojem
pracy. "To inni Holendrzy, to
naprawdę Holendrzy" - myślał
przeciwstawiając spostrzeganych
tu ludzi tamtym brazylijskim
kolonizatorom, przedsiębiorczym
spekulantom, krętaczom bez
skrupułów. Widać ziemia tamta,
kraina nieprzebranych bogactw,
uwodziła nadzieją zysków i
ściągała do siebie mniej
uczciwych ludzi.
Pierwsze swe kroki skierował
do gmachu Izby Amsterdamu, którą
przed rokiem opuszczał z taką
chwałą. I dziś wszedł do pałacu
pełen otuchy, by za chwilę
wracać po szerokich,
zaścielonych kobiercami
korytarzach z uczuciem
pierwszego zawodu. Zastał tylko
dwóch podrzędniejszych radców
Izby, zgłosił przed nimi ustną
petycję, ale nie osiągnął na
razie żadnego wyniku.
Przyrzeczono mu jedynie
audiencję przed pełną Radą
Dyrektorów Kompanii.
Następnych dni podjął drugą
próbę. Wybrał się z ustną skargą
na dwór jego wysokości
stadhoudera Fryderyka Henryka.
Ale i ten krok nie przyniósł
zrazu żadnego osiągnięcia.
Dostojnika nie było w
Amsterdamie, bo stał w obozie
wojennym, prowadząc wyprawę
przeciw Hiszpanom. Krzysztof
złożył więc pisemną skargę,
którą obiecano wysłać pierwszym
kurierem do kwatery stadhoudera.
Znów wrócił przygnębiony do
ponurego mieszkania nad grachtem
i zasiadł przy swym dębowym
stole na wprost wąskich,
przyprószonych okien, by oddawać
się rozmyślaniom. Samotne to
były rozterki, bo kogóż miał
teraz przy sobie? Jedyny sługa,
dawny żołnierz z Itamariki,
zajęty potrzebami gospodarskimi,
pół dnia spędzał na mieście, bo
ledwie włóczył stłuczonymi reją
nogami. Foultons, jeszcze nie
władający sprawnie ranną ręką,
trzeciego dnia po wylądowaniu
rozstał się z dawnym dowódcą,
udając się do rodziny w Leyden.
Żegnając się niewiele mówił, ale
jedno i bez jego słów było
pewne, że będzie czekał na dzień
przywróconej chwały swego
dowódcy. Schort pił z żeglarzami
w piwnicach na Damraku i
pojawiał się raz na dzień, by
dowiedzieć się o bezskutecznych
zabiegach Krzysztofa. Psioczył
wtedy na Kompanię i wracał z
powrotem do loszków w porcie.
Dzień po dniu umykał, nic się
nie działo. Krzysztof wił się w
czterech ścianach jak więzień,
to znów pisał sążniste skargi,
listy i petycje - do Izby
Amsterdamu, do Izby Hagi, do
burmistrza Alberta Conrady.
Zewsząd odpowiadano mu
wymijająco, radząc czekać, czy
to na powrót stadhoudera, czy na
posiedzenie Rady Dziewiętnastu.
"Co w tym jest? - zadawał
sobie pytanie. - Niedawno bili w
bębny, mówili mowy pochwalne, a
dziś nikt nie chce wypowiedzieć
się jasno w mojej sprawie.
Czyżby się wszyscy przeciw mnie
sprzysięgli?"
Nic nie rozumiał. Dopiero pod
koniec lipca stało mu się
wszystko nieco jaśniejsze. Oto
pod wieczór jednego dnia wpadł
do mieszkania Krzysztofa
podchmielony Schort.
- Wasza dostojność - mówił w
samych drzwiach - przydybałem
tego łajdaka.
- O kim mówisz?
- O Poenie, wasza dostojność.
- Poen w Amsterdamie?
- Był, ale już go nie ma, w
tym cały sęk. Przybił do
przystani z początkiem lipca,
dwa tygodnie wcześniej od naszej
łupiny, i na trzeci dzień
odpłynął. Toteż nie widzieliśmy
"Zeerobbe" w porcie, choć po
ciemku poznałbym maszty tej
pirackiej krypy.
- Więc cóż ciekawego w tym
wszystkim?
- Bosman Poena zeszedł ze
statku, bo już ma dość Brazylii,
i pije tu od miesiąca. Wczoraj
go dopadłem i wlałem w niego pół
gąsiora dżinu. Wygadał. Ruszyli
z Recifu dokładnie dzień przed
naszym wyjazdem. Poen wiózł
pospieszną pocztę księcia de
Nassau do Rady Dziewiętnastu i
Stanów Jeneralnych w sprawie
waszej dostojności. Diabli
wiedzą, co tam było w ich
niecnych listach, ale myślę, że
chyba wszystko na opak, proszę
waszej dostojności.
Wiadomość dawała wiele do
myślenia. Po wyjściu Schorta
Krzysztof bił się pięścią w
czoło, sam siebie obrzucał
obelgami:
- Ależ dureń! Dureń i głupiec!
Jakże naiwny z niego człowiek!
Wysłuchiwał układnych dygnitarzy
Kompanii, czekał na odpowiedź z
Hagi czy z obozu stadhoudera,
nie wpadłszy na to, że już przed
jego przybyciem dotarła tu
intryga księcia de Nassau. Jakże
niecnie musiano przedstawić w
papierach cały zatarg, skoro
dotąd nikt nie dał posłuchu jego
skargom i listom.
Na drugi dzień pobiegł znów do
pałacu Kompanii, natarł ostro na
spotkanych kilku radców i
zażądał odczytania mu pism
księcia de Nassau.
Przyparci do muru okazali mu
listy. Wzburzony zasiadł w
kancelarii Kompanii i z
wypiekami na twarzy czytał
wypowiedzi księcia, od których
włosy stawały dęba na
posiwiałych skroniach.
Gubernator pisał o wielkiej
krzywdzie, jakiej rzekomo doznał
od Arciszewskiego i od Kompanii,
która "wraz z nadesłaną
nominacją Arciszewskiego,
powzięła decyzję, iż dla
zapewnienia porządku wszystko mu
odtąd podlegać winno". Oburzał
się, "że generał Artischau dał
swoim postępowaniem do poznania,
że przysłany został nie tylko
dla objęcia swego urzędu, ale by
i nad wszystkimi działaniami
moimi rozciągał nadzór".
Oskarżał dalej Arciszewskiego
o rzekome obelgi i oszczerstwa,
brak karności i skłonność do
buntów. "Artischau - pisał -
narusza nietykalność Stanów
Jeneralnych twierdząc, że nie
spełniają tego, co czynić się
zobowiązały. A wszakże i potężny
król hiszpański ulega ich sile,
a potęga ich całemu światu jest
znana".
Krzysztof pocierał twarz i nie
wierzył własnym oczom. Ale
przecież miał przed sobą słowa
pisane własnoręcznie przez
księcia: "Uczyłem się tyle i
wiem, że należy postępować
według woli zwierzchności. Lecz
jeśli sprawy idą tak, że
pomyślność zwierzchności i ogółu
mają być na szwank narażone, to
wolę już czynić tak, jak u
starodawnych Rzymian zwykł był
postępować Cornelius Piso, który
nigdy nie trzymał się
literalnego brzmienia rozkazów,
lecz postępował stosownie do
konieczności. W długiej podróży
niepodobna jest trzymać się
zawsze jednego traktu. Rządzimy
Brazylią, jak okrętem na morzu,
stosując się do pogody i
kierunku wiatrów... Nie
zmieniamy rozporządzeń, lecz
stosujemy je do okoliczności."
"Wysoka Rada wyrozumiawszy z
mego oświadczenia, że ja żadną
miarą z osobą, która mi tak
dotkliwie ubliżyła, dla ocalenia
mego honoru służyć nadal nie
chcę i nie mogę, wreszcie mając
na względzie, że jeden z nas
musi koniecznie ustąpić...
postanowiła zwolnić
Arciszewskiego i pierwszym
okrętem odesłać go do ojczyzny.
Bez wątpienia przybywszy tam
usiłować będzie ubarwić swą
sprawę, lecz ufam, że Wasze
Wielmożności prawdę od fałszu
odróżnić zdołacie."
- Straszne, straszne! -
powtarzał po wyjściu z gmachu
Rady i ogarnęła go nowa gorycz.
Rozpacz to była bezsilna.
Któryż bowiem z radnych
Amsterdamu, Hagi i Mozy po
przeczytaniu takich listów
podpisanych przez członka
potężnego domu orańskiego
kwapiłby się stawać po stronie
skrzywdzonego admirała? Jasne,
że Rada Dziewiętnastu, zamiast
brać go w obronę, kluczyła
teraz, unikała z nim zetknięcia,
odraczała terminy swych narad.
Nie wiedział nawet, że zacierała
pośpiesznie ślady dawnej swej
decyzji. Któregoś bowiem dnia
zginęły kopie jego nominacji, a
z foliału posiedzeń Rady wydarto
karty zapisane niedawną
wiekopomną uchwałą o
generalissimusie Christophle
Artischau.
Jeszcze jednak łudził się,
wyczekiwał na zaproszenie Rady i
patrzył przez okno swej izby na
sunące leniwie maszty barek.
Poznawszy intrygę księcia,
unikał teraz ludzi i trawił czas
na bezskutecznych rozmyślaniach.
Nie pojawiał się już Schort, bo
za usilną namową Krzysztofa
zaciągnął się do wojsk rosnącego
w chwałę Maartena Trompa, by z
tym najdzielniejszym wówczas
admirałem uczestniczyć w nowej
wojennej kampanii przeciw
Hiszpanom.
Foultons napisał z Leyden dwa
zwięzłe listy, równie nieporadne
w treści, jak graślawe w
kaligrafii, bo pisane ku
zasmuceniu Krzysztofa lewą ręką.
U boku Krzysztofa pozostał
jedynie kulawy Heindrik z
Itamariki. Krążył między
Fischmarkiem i Kaisergrachtem,
znosił ryby i smażył je, w
nadziei że pobudzi apetyt swego
pana. Wyłudzał wino od żeglarzy
lądujących pod Schreijestoren i
biegł z nim skwapliwie do domu,
by podsycić kubkiem malagi
znękanego, coraz bardziej
pogrążonego w smutku zdobywcę
Ziemi Prawdziwego Krzyża.
Krzysztof przestał krążyć po
schodach pałaców nad Amstelą,
wystawać w przedsionkach
ratusza, nie poszukiwał już
życzliwych mu dawniej wysokich
radców Kompanii.
Nie golił się, nie zakładał
pasa ani szpady i całymi
godzinami siedział apatyczny w
zimnych ścianach swej izby.
Wyjście na ruchliwe,
stutysięczne miasto, sprawiało
mu teraz niewymowną przykrość.
Raził tłum ludzi, gwar na
Damraku, ścisk na mostach, bicie
kościelnych dzwonów. Każdy
statek wpływający do portu
nasycał mu serce rozdzierającym
bólem. Wszędzie wokoło był ruch,
krzątanina, bogate, pełne
nadziei życie. Każdy człowiek
miał tu wyznaczone miejsce w
bijącym mechanizmie wielkiego
miasta, na każdej twarzy
widziało się celowość pośpiechu
i potrzebę ruchu, a on jeden
odczuwał swą nieprzydatność.
Jakby był starym wyszczerbionym
kółkiem wrzuconym ze splotu
trybów bijącego życiem miasta.
Już po miesiącu czuł się
wzgardzonym nieużytkiem,
podobnym do wałęsających się po
nabrzeżu włóczęgów portowych,
przesiąkniętych zapachem potu i
dżinu. Ale właśnie tam od czasu
do czasu zachodził. Wśród tej
gawiedzi nikt go nie znał, choć
bywało, że patrzyli nieufnie na
kryzę jego kołnierza i tępo
brzękającą pochwę rapieru.
Dopóki wlókł się przez nikogo
nie poznawany, samotny, w
jedynym towarzystwie swych
czarnych myśli, odczuwał w
długich spacerach pozorną ulgę.
Pewnego jednak wieczoru
przechodząc pod omurszałym murem
Nieuwe Kerku posłyszał za sobą
wymowny szept.
Odwrócił się instynktownie i
spostrzegł pękatego szlachcica
pochylonego do uszu
dziesięcioletniego chłopca.
Wtedy dobiegły go dwa ściszone,
ale mówione ze czcią słowa:
- Christophle Artischau!
Oblał się rumieńcem i
przyspieszył kroku, by jak
najprędzej skryć się za narożnik
kościoła.
Chciał uciec od nich, od
małego chłopca i szlachcica, od
nacierających wspomnień. Ale
krew pulsowała w skroniach i
dźwięk posłyszanego własnego
imienia szumiał wciąż w uszach.
Christophle Artischau! A tam w
puszczy Cristoforo Polaco.
Jeszcze żyje tu imię i nazwisko,
ale nie ma człowieka, nie ma
jego działania. Oszukali,
wypędzili jak psa, puścili jak
skazańca na bezbrzeża oceanu.
Posłali na pewną śmierć, bo
znają, jak nikt na świecie,
prawa tego żywiołu, skoro nim
rządzą, ujarzmiają dziesiątkami
tysięcy ładownych, uzbrojonych
galeonów, flut i barek. Cóż za
haniebny los zgotowała mu
ziemia, dla której zdobywał
porty i wyspy, burzył
hiszpańskie forty, pędził po
lasach wystraszone pułki
Albuquerque'a, Bagnuola, de
Roxasa!
"Jakże to niewdzięczny -
myślał zgorzkniały - ów naród
kupców, nigdy niesytych
bogactwa."
Czy naród?
Nie! Bronił się jeszcze przed
potępieniem całej holenderskiej
nacji. Ten kraj znacznej
wolności sumienia, do którego
wędrowali wygnańcy religijni z
całej Europy, przygarnął go, dał
mu imię i władzę. Uczcił go
swego czasu, uszanował jego
dzielność i poświęcenie. Któż
był winien jego krzywdy. Nie
naród. Nie ci przecież ludzie,
których widział na mieście, nie
żeglarze co dzień wpływający do
przystani, nie żołnierze
ćwiczący na polach za ostatnim
singlem Amsterdamu. Nikt z tych
szarych ludzi nie wie nawet do
dzisiaj, gdzie jest teraz
Artischau, którego przed dwu
laty czczono na ulicach miasta.
Nawet żaden dotąd druk nie
ogłosił jednej wiadomości o jego
powrocie. Wszystko okryte wielką
tajemnicą przez dyrektorów
Kompanii, przez milczące w jego
sprawie Stany Jeneralne.
Wszystko przytłumione przez
dworskie intrygi domu
nassauskiego.
- Milczą jak zaklęci - gryzł
wargi i długimi krokami mierzył
wytartą podłogę izby. - Milczą,
nie odpowiadają na listy, chcą
mnie utopić w zapomnieniu.
Pogarda im, pogarda, pogarda...
Ale choć uporczywie powtarzał
to słowo, nie sycił ducha żadną
siłą. Przeciwnie, zamiast
energii napływał mu w umysł
jakiś hamowany bolesny szał,
jedna wściekłość na samego
siebie. Jakiż głupi był wtedy,
że nie wyciągnął szpady!
- Gdyby on tu był, gdyby
zjechał! Boże jedyny!
"Poradziłbym się szpady, z
której by się według prawa
rycerskiego wymówić nie mógł, bo
wzbraniającemu się na pierwszym
spotkaniu wolno by w łeb
strzelić!"
Już mu nie chodziło w tej
chwili o powrót do swych
godności, ale o sam rycerski
honor. Klął się przed Bogiem, że
gdyby po raz trzeci powinęła się
noga Holendrom w Brazylii, nie
ujrzałaby go ziemia brazylijska.
Odrzuciłby wszelkie najbardziej
zaszczytne propozycje. Nie
chciał już żadnej u nich służby,
wyrzekał się Brazylii i wypraw,
ale pragnął z całej duszy
chwalebnego wyjścia z haniebnej
sytuacji. Bo co powiedzą w
kraju, w prawdziwej jego
ojczyźnie, w której, jak dotąd,
szeroko głoszone jego męstwo i
zdobyczne wyprawy? Król przecież
wtedy pisał...
Pod koniec sierpnia chwycił
jeszcze raz za pióro. Nie żaden
list miał teraz pisać, bo honor
nie pozwalał już zgłaszać
dalszych skarg i petycji.
Przyszła myśl nowa, zamiar
odwołania się do opinii, nie do
władców i dyrektorów, nie do izb
kupieckich czy Stanów
Jeneralnych, ale do całego
holenderskiego narodu, do tych
ludzi, których widywał nad
brzegami ruchliwych kanałów, na
placach amsterdamskich, do
najszerszego ogółu.
Apologia!
To słowo ogarnęło wszystką
pozostałą jeszcze energię. Oto
trzeba publicznie ogłosić
skargę, stanąć jawnie przed
narodem holenderskim i przed
innymi nawet narodami w obronie
swych praw, swego imienia.
Zacinał lotkę i pisał.
Płynęła spod pióra historia
krzywd brazylijskich, ból
najdotkliwszy. W uszeregowanych
wierszach pisma pojawiały się
odkryte, jasno wyłożone knowania
księcia de Nassau i radców z
Recifu. Oburzał się na
pogwałcenie praw w stosunku do
jego osoby, na niedotrzymanie
umów, nielegalną degradację i
fałszywe oskarżenie go o wrogość
wobec Stanów Holenderskich.
Pióro rozgrzewało się, kreśliło
coraz bardziej godne i dumne
słowa:
"Dlaczegóż miałbym milczeć?
Dlaczego cierpieć, pracować w
pocie czoła, będąc narażonym
każdej chwili na
niebezpieczeństwo śmierci wtedy,
gdy inni kradną bezkarnie pod
osłoną mego imienia i narażają
nawet i wojsko moje na straty?
Orzekli, że w stosunkach jego
ekscelencji z Arciszewskim
doszło do tego, że jeden z nich
ustąpić musi i że nie ma żadnego
porównania między jego
ekscelencją a Krzysztofem
Arciszewskim. I w ten sposób
uczyniono zadość życzeniu jego
ekscelencji, zwolniono
Arciszewskiego i odesłano go
odpływającym okrętem... Skądże
jednak czerpie jego ekscelencja
władzę chcenia czy niechcenia
czegokolwiek według własnego
upodobania? Przywileju tego nie
mają najwięksi cesarze i
królowie tego świata. Gdy
wstępują na tron, przedstawia
się im przywileje, statuta i
prawa, które zaprzysiąc winni i
do nich się stosować. Jego
ekscelencja, zarówno jak i my
wszyscy mieliśmy statuta i
przywileje Kompanii, prawidła,
według których mieliśmy kierować
naszą wolą.
Tymczasem ekscelencja zboczył
z drogi właściwej i nikt się nie
znalazł, co by go ostrzegł,
oświecił, odradził użycia siły,
hańbiącej powagę zwierzchności.
Twierdzą panowie Rady, że nie
ma porównania między osobą jego
ekscelencji a Arciszewskim.
Pozwalam sobie odpowiedzieć, że
nawet przy takim przypuszczeniu
nie wolno im było wbrew mojej
nominacji podjąć uchwały
rzucającej na mnie hańbę,
odpędzającej mnie za morza jak
psa, i to pomimo mego osłabienia
i choroby..."
Gdy tak przelewał całą żółć na
papier, widział się z powrotem
na owym haniebnym posiedzeniu
Rady, patrzył w umykające przed
jego wzrokiem oczka Carpentiera,
kamienne rysy Stauhouvera i
ociężałe łby radców, posłusznych
jego wysokości.
"Radcy polityczni nie byli
moimi właściwymi sędziami, gdyż
nie jestem mężem politycznym ani
mieszczaninem, ani mieszkańcem
Brazylii, ani człowiekiem
wolnym, ani obcym, ani kupcem,
ale żołnierzem! Procedura
sułtana tureckiego w sprawie
zwykłego kryminalnego
przestępcy, nie była nigdy
bardziej podłą od tej, do jakiej
uciekli się radcowie, nie
pojmujący, ile krzywdy tym
wyrządzili poczuciu
sprawiedliwości.
Ci ludzie pogwałcili wolności
ojczyste. Mogę zapewnić, że
gdyby książę życzył sobie,
skazano by mnie wedle jego woli
na śmierć, i to śmierć hańbiącą,
i nie znalazłbym obrońcy. Jak
już powiedziałem, wielcy radcy,
jeśli chodzi o znajomość rzeczy,
posiadają tylko znajomość handlu
lub udają głupich i
nieświadomych... Stali się
piątym kołem u wozu i kłaniają
się tylko jego ekscelencji, nie
zaniedbując bywać w jego
orszaku.
In republica libera voces
debent esse liberae.
Tylko Bóg jest rozdawcą
wszelkiego dobra. Lecz ten Bóg
zakazuje zakładać kaganiec na
pysk wołu, gdy podczas
sianożęcia, jakim kłosem pożywić
się pragnie... Pielęgnuje się
konia aż do jego zgonu... Miecz,
który służył w zaszczytnej
walce, przechowuje się z czcią u
potomków i okazuje z szacunkiem
wszystkim pragnącym go obejrzeć.
Ci, którzy pracowali w pocie
czoła, ci, którzy odnosili
zwycięstwa ofiarą własnej krwi,
są czczeni i nagradzani. I z tej
to przyczyny Kompania i wysokie
władze posunęli mnie w randze,
byłem bowiem w rzędzie
pierwszych, co zdobyli Brazylię
i wydali ją w posiadanie
Holandii. Ludzie, którzy za moim
drugim przybyciem do Brazylii
siedzieli zamknięci w fortach,
nie śmiejąc ze strachu głowy
wynurzyć, pozyskali dzięki mnie
sto trzydzieści tysięcy mil
wybrzeża z obszarem tak
szerokim, jak tylko chcieli
sięgnąć ku puszczom, a wroga ani
śladu...
I cóż, opuściłem służbę
biedny, podczas gdy oni,
wzbogacając się moim trudem,
nawet bez pieniędzy, dobili się
bogactw i w nagrodę postąpili ze
mną tak haniebnie, jak nikt nie
postąpił.
Żaląc się na gwałt, dokonany
na mojej osobie przez
brazylijskich radców, domagam
się zadośćuczynienia honorowi i
wynagrodzenia szkód, domagam się
aktu sprawiedliwości w imię
zasady, że kto polegając na
waszym słowie, umowach i
podpisach poświęcił krew swą
Holandii, nie powinien być
krzywdzonym przez Kompanię.
Domagam się w imię
sprawiedliwości cofnięcia
hańbiącego mnie wyroku, domagam
się świadectwa nieskazitelnej
mojej służby, abym mógł z pomocą
bożą jak najprędzej zwrócić się
tam, gdzie mnie oczy poniosą."
Pióro zawisnęło w powietrzu,
ręka drżała. Myśl pracowała
jeszcze, badając, czy dość jasno
i wyczerpująco przelał cały swój
ból i całą swą krzywdę na
papier.
- Chyba wszystko - westchnął.
Chwycił jeszcze za pióro, by
położyć jak zwykle podpis
"Christophle Artischau", w
brzmieniu, jakie podawał na
wielu raportach i listach
wysyłanych do Kompanii.
Wstrzymał jednak pióro,
położył inny podpis:
"Krzysztof z Arciszewa
Arciszewski."
Olśniony widokiem własnego
nazwiska w dawno już nie
słyszanym brzmieniu, wstał od
stołu. Odetchnął całą piersią,
poczuł w płucach zdrowe, sycące
powietrze.
Rozdział XIV
"Apologia", powielona w
licznych egzemplarzach, zaczęła
docierać wszędzie. Przedrukowana
w ówczesnych nowaliach obiegła
Amsterdam i inne miasta
holenderskie, jej rozgłos
wybiegł poza granice
Niderlandów. Czytywano ją na
dworach władców ówczesnego
świata, pojawiła się i w rękach
sekretarzy królewskich w
Warszawie.
W Holandii budziła różne
oddźwięki. U jednych rodziło się
oburzenie na decyzję rządu w
Brazylii i na samowolny wyrok
księcia de Nassau, u innych,
bliskich orańskiemu domowi,
"Apologia" wzniecała zawiść do
obcokrajowca ośmielającego się
tak ostro występować przeciw
domowi nassauskiemu i potentatom
kupieckim Holandii.
Rada Dziewiętnastu miała z
"Apologią" sporo kłopotu, ale
nadal wahała się podjąć
jakąkolwiek decyzję. Dopiero gdy
jeden z gdańskich statków
przywiózł nowe listy w sprawie
pohańbionego dowódcy, odbyło się
jeszcze jedno tajne posiedzenie
Kompanii.
Krzysztof nie wiedział ani o
listach, które napływają w jego
obronie do Kompanii i do Stanów
Jeneralnych, ani o tajnych
posiedzeniach Rady. Czytywał
tylko od czasu do czasu w
amsterdamskich pismach to
jątrzące, to broniące go
relacje. Czerpał z nich teraz
jaką taką otuchę.
Któregoś dnia, ku nieopisanemu
zdziwieniu Krzysztofa, pojawił
się w jego mieszkaniu
przedstawiciel rady i w słowach
nad wyraz uprzejmych zaprosił go
na tak długo oczekiwane zebranie
Rady Kompanii.
- Nie rozumiem tego wezwania.
Późno raczono się namyślić!
- Daruje wasza dostojność, ale
nie umiem na to odpowiedzieć.
Mam tylko złożyć zaproszenie i
upewnić się, czy wasza
dostojność raczy przybyć do
pałacu Rady. Zebranie nader
ważne, przewodniczyć będzie jego
wysokość burmistrz Albert
Conrady. W jego tedy imieniu mam
zaszczyt zaprosić waszą
dostojność na dzień jutrzejszy.
Przyjął zaproszenie i od tej
chwili aż do następnego
popołudnia głowił się, by
dociec, w czym leży przyczyna
tak niespodziewanego wezwania. W
nocy sen mu uciekał z powiek, bo
dziesiątki natrętnych
przypuszczeń krążyło po głowie.
Nowy sąd będą nad nim odbywać
czy też opamiętali się i chcą
naprawić krzywdę? Przywrócić mu
honor? Ale skądże - bronił się
przed tak cieszącym domysłem. -
To pewnie nowe intrygi uknuł
rząd w Brazylii. Może de Nassau
przybył osobiście do Amsterdamu
i pragnie zetknąć się z nim oko
w oko? Nie, i to niemożliwe.
Gdzieżby książę odważył się
spojrzeć mu otwarcie w oczy. A
może będą żądać odwołania
zarzutów ogłoszonych w
"Apologii"? Otóż to właśnie, to
najpewniejsze.
Z takimi myślami wstępował
następnego dnia na schody gmachu
Kompanii. Mile go zaskoczyło, że
już w pierwszym korytarzu
czekali na niego dwaj asesorowie
Rady, układni, nadmiernie
ugrzecznieni.
"Coś nowego - myślał - zbyt
wielka tu elegancja. Niedawno
prawie się ze mną nie witali.
Może znów przegrywają bitwy w
Brazylii?"
Wprowadzony przez asesorów
wszedł do oświetlonej rzęsiście
sali. Rada była w komplecie.
Wszyscy siedzieli na tych samych
miejscach jak wtedy, gdy go
wezwano po zaszczytną nominację.
Wszedłszy z godną postawą,
rzucił wzrokiem dość swobodnie
po zebranych, szukając
burmistrza Amsterdamu, Alberta
Conrady. Do niego, choć mu był
dawniej tak życzliwy, żywił
teraz najgłębszy żal, bo mimo
zgłaszanych petycji dostojnik
miasta nie raczył go ani razu
wezwać na audiencję.
Conrady, w sobolowym płaszczu,
obwieszony łańcuchami, uniósł
się ze swego krzesła. Mimo
sędziwego już wieku przyjął
najprostszą, na jaką go stać
było, postawę i zaczął:
- Wasza dostojność zbyt długo
czekał na to posiedzenie. Tak
już jednak jest, że Rada naszej
Kompanii zwykła podejmować
decyzje po gruntownym zbadaniu
każdej sprawy. Wielkie zaś
morza, jakie nas dzielą od
naszych posiadłości, często nie
pozwalają nam na pośpiech w
rozważeniu wydarzeń powstałych
na dalekich naszych ziemiach.
Nienawykli zaś jesteśmy wyrażać
naszej woli nie zasięgnąwszy
wszelakich ku temu niezbędnych
wiadomości.
Niektórzy z radców słuchając
tych słów z trudem ukrywali
uśmiech zakłopotania. Każdy tu
przecież wiedział, jak szybko
umiała decydować Kompania w
sprawach handlu, żeglugi czy
nowych wypraw zdobywczych.
Krzysztof mrużył oczy i
słuchał.
- Wasza dostojność przybył do
nas przed laty z wielkiego swego
kraju, którego przyjaźnią się
szczycimy, a potęgę jego panów
zawsze szanujemy. Nieobce nam
tedy są głosy wielkich mężów
tego państwa, dające jeszcze raz
świadectwo twojej, wasza
dostojność, dzielności i
szlachetności. Proszę przeczytać
listy z dworu warszawskiego
nadesłane do Ich Wysokich Potęg
Stanów Jeneralnych, a nam
niedawno przekazane.
Sekretarz miał już gotowy
przed sobą plik dokumentów.
Dostrzegłszy skinienie ręki
burmistrza rozłożył jeden z
papierów.
Czytał:
"Wierność Arciszewskiego w
wykonywaniu rozkazów, dzielność
umysłu w niebezpieczeństwach,
sprawność w działaniu,
nieposzlakowana w rozmaitych
życia okolicznościach uczciwość
i to, co ludziom ozdobionym
takimi cnotami zwykło
towarzyszyć - nieodmienne we
wszystkich czynach szczęście,
wszystko to przezeń zużyte
zostało nie tylko na wasze
dobro, prześwietne Stany
Holenderskie, ale i na dobro
wielu prowincjom rozrzuconym po
całym świecie. Po tylu wyprawach
świetnie odbytych po raz trzeci
do Brazylii wysłany życie,
mienie i nadzieje swoje służbie
waszych wielmożności
poświęcił... Dlatego też ufamy,
że nie dozwolicie, aby
jakąkolwiek plamą została
splugawiona jego cześć, którą
sobie zdobył poświęceniem,
tyloma nadludzkimi dziełami i
niebezpieczeństwami, na jakie
się wystawiał...
Dan w Warszawie, 21 listopada
1639.
Krzysztof Radziwiłł
pan na Birżach i Dubinkach,
Świętego Cesarstwa
Rzymskiego książę,
wojewoda wileński,
wielki hetman litewski,
mohylewskiej ekonomii posesor,
bystrzycki starosta."
Krzysztof nie wierzył uszom.
Gdyby trzeba było cośkkolwiek
powiedzieć w tej chwili, nie
wykrztusiłby jednego słowa. Nim
jednak zdołał ochłonąć z
pierwszego wrażenia, sekretarz
sięgnął po drugi papier.
Czytał:
"Nie wątpimy, że Prześwietnym
Wielmożnościom i panom pamiętne
są: znakomita względem was wiara
tudzież zasługi urodzonego
Krzysztofa Arciszewskiego,
niedawno mianowanego jenerała
artylerii wojsk brazylijskich. W
sprawie jego do Was,
Wielmożności Wasze, udać się
uważaliśmy za właściwe, ufając,
iż u Waszych Dostojności nie
braknie zrozumienia dla jego
zasług i cnoty. Po dokonanych
tylokrotnie świetnych czynach po
raz trzeci do Brazylii wysłany,
doznał tego rodzaju losu, który
cudzoziemcowi walczącemu na
obcej ziemi nowym i
niespodzianym musi się wydać...
Dlatego prosimy, abyście nie
oddalali go, może wbrew waszym
intencjom odtrąconego, po tak
dotkliwie doznanej zgryzocie,
skoroście dotychczas tak świetną
otaczali życzliwością i u
wielkich książąt Europy
rozgłoszeniem jego dzielności
ozdobili...
Waszych wielmożności
najoddańszy przyjaciel do usług
gotowy
Stanisław Koniecpolski
wielki hetman koronny
Krzysztof stał oniemiały ze
zdumienia. Oszołomiła go
niespodziana treść tych listów,
łacińską mową pisanych. Jak to?
Stamtąd, z jego ojczyzny,
przyszły tu w jego sprawie
pisma? Kto je spowodował?
Przecie nie sam Radziwiłł z
własnej woli ani nie
Koniecpolski. Dwaj wielcy
hetmani tak dbają o jego honor?
Niemożliwe! Chyba król, chyba
król Władysław IV kazał się o
niego upomnieć. Błyskawiczne
domysły przebiegały mu po
głowie. Jednocześnie rodziły się
pomieszane uczucia - duma i
czarna gorycz. Upominano się o
niego, ale czyżby dopiero wtedy,
gdy się wielcy magnaci za nim
wstawili, miał się doczekać
jakiegoś zadośćuczynienia? Jego
własna zasługa, jego wielkie
imię nie było dość godne, by ci
brzuchaci, wyzłoceni radcowie
Kompanii powzięli sprawiedliwą
decyzję?
Pewnie coś z tych myśli
rysowało się na jego twarzy, bo
wszyscy skupili na niej
zaciekawiony wzrok. Dostrzegł te
dociekliwe spojrzenia, więc co
prędzej przywoływał wyraz
spokoju na swe rysy. Nie myśleć,
nie myśleć, słuchać tylko.
Burmistrz Conrady już otwierał
usta.
- Takie oto listy utwierdziły
dawną wiarę Kompanii w
szlachetność postępków waszej
dostojności. Rada Dziewiętnastu,
działając za wolą Ich Wysokich
Potęg Stanów Holenderskich,
orzekła cofnąć i unieważnić
wyrok Rady w Recifie, powzięty w
zbyt gwałtownym i
nieprzemyślanym pośpiechu, i
przywraca honor i tytuły waszej
dostojności. To wszystko,
admirale i generale Artischau.
Z tymi słowami Conrady
wyciągnął dłoń ku stojącemu
nieruchomo Krzysztofowi.
Zapadła cisza. Radcowie nie
spuszczali wzorku z woskowej,
żółtej od płomieni świec twarzy
generała. W każdym spojrzeniu
była niecierpliwa ciekawość. Co
teraz powie, jak się zachowa?
Krzysztof przez krótki moment,
który wydał się wszystkim długą,
męczącą chwilą, opanowywał
wzmożone bicie swego serca.
Niech to, co powie, nie zadrga w
gardle najlżejszą nutą
wzruszenia i wdzięczności.
Jakimś cudem zdobył się na głos
mocny i spokojny, nieco tylko
stłumiony.
- Choć tak późno,
sprawiedliwości stało się
zadość. Dziękuję waszym
dostojnościom. Przywrócony do
honoru, oddaję waszym
dostojnościom akt zaszczytnej, a
tak bolesnej w skutkach
nominacji. Walczyłem o swój
honor, ale nie o powrót do
służby w wojsku holenderskim. W
dniu, w którym przed moim
mieszkaniem w Brazylii
postawiono straże z muszkietami,
postanowiłem nigdy już nie
służyć w holenderskich barwach.
Pokłon waszym dostojnościom i
tobie, miłościwy panie.
Odchodząc życzę Ich Potęgom
Stanom Holenderskim, by wasz
oręż zdobywał nadal chwałę w
Brazylii.
Wyjął zza pasa pożółkły akt
nieszczęsnej nominacji, oddał
godny ukłon zebranym i
położywszy papier na stole
wyszedł żołnierskim krokiem z
sali.
Rozdział XV
Miesiąc po miesiącu upływał
odtąd w bezczynności. Chwilami
przerażał Krzysztofa pośpiech, z
jakim zanikały w nim wszelkie
zainteresowania, chęć czynu.
Wydawała mu się nieprzydatna tak
wprawna we władaniu bronią ręka,
jakby usychał mózg nie pracujący
nad żadnym planem bitwy, ruchem
wojska, dowozami prochu i
żywności lub szkicem budowy
fortu. Broń u pasa była teraz
jedynie na pokaz, jako
nieodłączna część żołnierskiego
stroju. Zdarzało się nawet, że
wychodząc na miasto zapominał
przewiesić pas przez ramię i
dopiero na schodach cofał się z
powrotem do mieszkania,
zawstydzony wzrokiem Heindrika,
niemal przerażonego tak znacznym
zaniedbaniem w ubiorze swego
dawnego dowódcy.
Najwięcej przesiadywał w swej
izbie, łudząc się, że uda mu się
wrócić do dawnych zamiłowań
pisarskich. Próbował twórczości
poetyckiej, szukając daremnie w
niej zapomnienia. Wszystko, co
napisał, miast cieszyć napawało
lękiem i niewiarą w swe siły.
Miął więc zapisane papiery i
rzucał je na palące się głownie
w kominku. Pastwił się nad
własnym dziełem śledząc, jak
płomień pożera żółty papier i
ulatuje w komin płacheć sadzy -
czarna, spopielała dusza
niedawnego dzieła. I mógł tak
stać przed gorejącą jamą komina
długie chwile, bezmyślny,
odrętwiały, niezdolny nawet do
zmiany swej pozycji, bo
najmniejsza decyzja wymagała
nieprawdopodobnej siły woli.
Był chory. Doznawał niedowładu
nie tylko myśli, ale mięśni i
członków. Tracił sprężystość
ruchów, a stawy w łokciach i
nogach odmawiały posłuszeństwa.
Co dzień z rana musiał walczyć z
dolegliwością i dopiero w ciągu
dnia nawykał do tępego,
nieustępliwego bólu.
Gdzieś jeszcze w organizmie
błąkała się resztka energii,
więc przywoływał do siebie
lekarza Knoffeliusza, to znów
posyłał kulawego Heindrika po
cyrulików i kazywał sobie
puszczać z żył nadmierną ilość
krwi, rzekomo mu niepotrzebnej.
Łudził się, że z jej upustem
odzyska dawną lekkość członków,
jasność myśli, chęć działania.
Nie tyle jednak całe kubki
upuszczanej krwi pomagały
zdrowiu, ile wiara, że to jedyny
środek na zwalczenie choroby.
Odzyskiwał nieco otuchy, trochę
sił i znów przemyśliwał, jak
podjąć walkę ze straszliwym
wrogiem - widmem bezczynności.
Na nowo rozkładał papiery,
zasiadał przy stole, by pisać
dziwne, jak na żołnierza, dzieło
- rozprawę o leczeniu podagry.
Podniecał się własnymi wywodami,
popadał w maniactwo. Ku
bolesnemu zdziwieniu Heindrika
znów puszczał sobie krew,
mierzył jej gęstość, ustawiał
filiżanki i oceniał w nich
zmianą koloru, szybkość
krzepnięcia, po czym spisywał
swe cudaczne doświadczenia.
Zaczęła go przez jakiś czas
urzekać ta praca, więc znosił,
jakie się dało zdobyć, księgi,
zaczytywał się w pracach medyków
amsterdamskich i cieszył się, że
rośnie zapisany foliał.
Heindrik podpatrywał ukradkiem
pracę swego pana. Choć obca mu
była sztuka czytania, domyślał
się, nad czym się głowi dawny
zdobywca Brazylii. Czasem
podchodził do pochylonego nad
stołem Krzysztofa i podsuwając
smażoną rybę czy gąsiorek z
winem mówił niby od niechcenia:
- Wasza dostojność, wino
hiszpańskie.
- No to cóż, że hiszpańskie? -
mruczał czekając, by jak
najprędzej sługa wyniósł się z
pokoju.
- Smakować powinno przednio,
bo zdobyte przez żeglarzy
admirała Trompa.
- Ach, Tromp? No i cóż, że
wygrał bitwę pod Olendo? -
odpowiadał przydając słowom
machinalny gest dłonią.
Ale uwagi Heindrika spełniały
powierzoną im rolę. Krzysztof
przypominał sobie, jak to przed
kilku tygodniami słyszał strzały
i wrzawę w porcie, huk bębnów
nad kanałami, którym wiwatowano
na cześć zwycięskiego Maartena
Trompa. Nawet nie wyjrzał przez
okno, w duchu szczęśliwy, że
choroba trzymała go w czterech
ścianach domu.
Innym razem sługa wpadał do
izby z rozmyślnym, udanym
podnieceniem:
- Wasza miłość, statków coraz
więcej przybija do portu. Dawno
już takiego ruchu nie było. Choć
kulawiec jestem, lubię tak stać
i patrzeć. Życie na nowo we mnie
wchodzi, gdy wiatr dmuchnie w
ślepia, a w uszach zaszumią
żeglarskie przekleństwa.
Krzysztof udawał, że tego
wszystkiego nie słucha, ale
jakby budził się z odrętwienia.
Stygł już przy pracy nad swą
"Epistula de podagra curata" i
wymykał się od czasu od czasu z
ciasnoty mieszkania na miasto.
Zaczynał oddawać się
poprzedniemu nawykowi włóczęgi
po porcie i przesiadywania na
pustkowiach za miastem czy na
brzegach Amsteli poza ostatnią
bramą Amsterdamu.
Można go było teraz widywać
wpatrzonego godzinami całymi w
rów zielonej wody pod bramą
Antonienswaag. Nad czarnym
nurtem kanału szkliła się lepka
jak oliwa woda, topiąca w sobie
cień pięciu starych wieżyc bramy
aż po ich spiczaste hełmy.
Czasem śledził w wodzie lot
gołębi czy wróbli,
przelatujących z dachu wieży na
omurszałe gzymsy, wędrujących z
dziur w murze ku gałęziom klonów
rozpostartych nad wodą. Dopiero
gdy jakaś łódź swym dziobem lub
rybak uderzeniem wędki złamał
taflę nurtu w kanale i pogarbił
ją w koliste fałdy, Krzysztof
odrywał wzrok od wody. I dziwił
się nie wiedząc, gdzie się
znajduje, na jakim brzegu stoi,
po co w ogóle przyszedł.
- Niepotrzebny! - mówił do
siebie z cicha i szedł
kilkadziesiąt kroków dalej, by
znów wrastać w ziemię i popadać
w zadumę. Zdarzało się, że stał
tak, dopóki nie ściemniała woda,
nie zginęły w niej barwy domów i
dachów i nie zaświeciły w
granatowej głębi dwa lub trzy
pryski gwiazd wiszących nad
kanałem.
Wtedy, tkwiąc nieruchomo w
cichym zaułku miasta, podnosił w
górę głowę, szczęśliwy, że nikt
go tu nie może zobaczyć. Nie
wiadomo, jakich gwiazd szukał
nad kanałem, Mlecznej Drogi,
Krzyża czy Wozu, Okrętu czy
Rycerza. Czy chciał widzieć
światła niebieskie, jakie
błyszczą nad pokładem galeonu
płynącego z Olindy do Bahii, czy
też szukał w przestrzeni nie
tyle świateł, co głosów, szumu
drzew, pochylonych nad rzeką
Serinhaim lub Uną, wiatru
świszczącego wśród nadbrzeżnych
mangrowiowców, pasatu
zrywającego piach na brzegach
pod Alagoa?
Niepotrzebny! Dławiło to
twierdzenie. Dla jakiej sprawy
pół życia swego poświęcił? Pół
życia, szesnaście lat bojów na
obcych ziemiach. Gdzie jest
sprawiedliwość i prawo? Tam w
ojczyźnie ich nie było i tu w
istocie nie ma. We wszystkim
podły, niecny rachunek. Póki był
potrzebny, to i wielki, pełen
chwały - każdy mu się w pas
kłaniał, każdy sam wchodził na
oczy, by pokazać swój uśmiech,
gest przyjazny, gotowość do
każdej usługi.
Gdy, choć z honorem, wykreślił
się z rachunku, czymże został?
Sława i dzielność szły w
zapomnienie, uczciwość nie miała
żadnej ceny. Kimże był? Autorem
pisaniny o podagrze? Włóczęgą
amsterdamskim, ubogim
szlachcicem, szarakiem bez
odrobiny władzy i wpływów,
biedakiem bez własnego domu,
służby i wygód? Wszystko stąd,
że tam, w dawnej swej ojczyźnie,
nie dobił się żadnego majątku, a
tu dla nich niewart był teraz i
tyle, co byle dworzanin magnacki
lub bogacący się mieszczuch znad
Amsteli, właściciel kutrów
rybnych, handlarz porcelany, czy
szlifierz diamentów. Tylko
urodzenie i wielki pieniądz, nic
innego nie wchodzi do stałego
rachunku.
Nagle pomyślał z goryczą:
"Nie ma urodzenia ani
poddaństwa, Bóg z jednej gliny
ulepił. Nie masz w Chrystusie
ani Greka, ani Moskwicina, ani
Polaka, ani Holendra. W czynie
człowieka jego wielkość i
chwała."
Ten głos nieżyjącego od lat
ojca zaczął teraz często
powracać i nękać, przypominać
wszystek zawód życia.
Zgorzkniały, krzywił z ironią
usta i mówił prawie na głos:
- Jest urodzenie i jest
poddaństwo. Co innego Polak czy
Holender. Co innego Krzysztof z
Arciszewa, co innego jego
wysokość książę de Nassau!
Polak i Holender. Zaciskał
zęby i klął w duchu, by za
chwilę połapać się z wielkim
przerażeniem, że bluźni.
Wywołuje ducha swego ojca,
przywraca głos jego naukom i
przeczy im, zadaje kłam
prawdzie, w którą dotąd wierzył,
bluźni przeciw najukochańszym
słowom, zasłyszanym na ziemi
polskiej w ariańskim kościele w
Śmiglu i w nietaskowskiej izbie.
Mimo goryczy wracał uporczywie
myślą ku tamtym czasom, głosom
napływającym z przeszłości. I
wtedy nie szumiały klony nad
rowem Antonienswaag, nie
zwidywały się szerokoskrzydłe
palmy nad fortami Arrayalu, ale
pachniał gaj rybienkowski,
kołysały się przed oczyma
jabłonie pod oknami Nietaskowa.
"Tęsknię, coraz bardziej
tęsknię."
I nie było nad głową szumu
żagli, ginął sprzed oczu widok
dymiącego kartauna, uciekały z
wyobraźni brazylijskie puszcze.
Jedno dławiło - tęsknota za
ojczyzną.
Wszystko tu obce i
niepotrzebne. I to miasto ze swą
starą kulturą, pełne mistrzów i
przedsiębiorczych żeglarzy,
tłumne od wielkich nazwisk, o
które dobijały się największe
dwory europejskie. Obce to
miasto odkrywców, genialnych
kupców i budowniczych, mistrzów
rylca i pędzla, szlifierzy
diamentów. Miasto, po którym
chodził wśród swego orszaku
admirał Tromp i Ruyter, pyszni
ze swej sławy zwycięzców, i
wielki budowniczy Kaiser,
wyrywający nowe kanały. I ci
inni, cisi mistrzowie w czarnych
opończach, niosący pod pachą
rulon czy płótno, którzy mieli w
przyszłości odnieść nad światem
największe, nieśmiertelne,
zwycięstwo tego narodu.
"Wszystko jednak obce - myślał
- choć tak wspaniałe i bogate."
I znów uciekał przed samym
sobą, wykradał się aż na sam
brzeg portu, pod Schreijestoren,
czy do starych doków. Patrzył na
maszty i kolorowe pawilony,
nadaremnie szukał bandery z
godłem uzbrojonego w miecz
ramienia. Nie bywało jej tutaj,
więc gdy zobaczył choćby gdańską
chorągiew, drżał na całym ciele
i oczy się łzawiły. Krył wtedy
twarz przed amsterdamskimi
wyrostkami zaglądającymi mu w
wilgotne oczy i ze skołatanym
sercem szedł z powrotem do swej
izby.
Takiego to dnia, późną
jesienią, wracał z wędrówki po
porcie do domu. Wieczór był
chłodny i chmurny. Listopadowe
ciężkie niebo zdawało się
uciskać dachy i wieże, mgła
przysiadała nad czarnym szkłem
kanałów. Na Fischmarku zamykano
kramy, toczono ostatnie beczki,
rozchlapane wszędzie kałuże
dławiły węch lepkim odorem. O
tej porze wszystko tu
pośpiesznie uprzątano,
czyszczono plac targowy, bo
ludzie tego miasta żywili wstręt
do wszelakiego nieładu i
lenistwa.
Z głową wsuniętą aż po uszy w
kołnierz, minął ruchliwy o tej
porze gracht Voorburgwal. Za
mostem przywitały go wieczorne
dzwony niedalekiego Oudekerku i
cichy korowód ludzi wychodzących
z kościoła. Umknął w bok od
tłumu i deptał żółte liście
miotające się na brzegu kanału.
Człapiące buty skręciły same w
bok, bez nakazu woli umiały już
szukać kierunku. Nie zdając
sobie sprawy z odbywanej drogi
wszedł w cichy wąwóz ulicy św.
Jana i z tym samym odrętwieniem
jak zwykle znalazł się na
schodach domu, w którym
mieszkał.
Na górze, za skrętem
wypolerowanej od uchwytu rąk
poręczy, posłyszał skrzypnięcie
podłogi. Ktoś patrzył z
wysokości piętra, nasłuchiwał.
- Wasza dostojność - posłyszał
głos Heindrika - gość czeka.
- Jaki gość? - spytał
bezbarwnie, nie spodziewając się
żadnej niezwykłości w swym
monotonnym życiu.
- Przybysz z daleka. Czeka już
dwie godziny. - Heindrik
nawoływał gorączkowo.
Dopiero teraz się podniecił.
- Z daleka? Foultons?
Niemożliwe. Hinderson? Ktoś
chyba z tamtej półkuli.
Przyspieszył kroku i stanął w
otwartych drzwiach swej izby.
W półmroku majaczył cień
stojącego człowieka. Lampa
paląca się w rogu izby
oświetlała z tyłu całą postać.
Jedynie puszyste włosy na
skroniach srebrzyły się
oprószone poświatą. Ciemniejsze
od siwej czupryny sumiaste wąsy
i broda spływały na kołnierz
buraczkowego żupana.
Przez moment, krótszy niż
mgnienie powiek, ogarnął
Krzysztofa lęk zdziwienia.
Ojciec Heliasz! Na miły Bóg,
rozum już całkiem oszalały...
Nawet posłyszał głos ojcowskiemu
podobny, drżący i głęboki:
- Krzysztofie!
Padł w rozwarte ramiona brata
i trząsł się jak w febrze.
Szlochał. Wstrząsało się nie
tylko całe ciało, ale wzburzała
się i pamięć. Jaśniało w mózgu i
w błyskawicznym locie rozwijały
się wspomnienia - szesnaście lat
życia, nie żadne zresztą lata,
bo cały wiek tęsknoty, męki i
zapomnienia.
- Heliasz, Kryste Panie!
Dwaj starzy ludzie drżeli
objęci wzajem ramionami.
Przyciskali serce do serca, to
znów odsuwali się na odległość
ramion, oślepieni swym widokiem,
nie wierzący, że się widzą, że w
odmiennych starych rysach
odnajdują młode twarze, dawne
uśmiechy, dawny blask oka.
Heindrik z Itamariki,
skamieniały na progu otwartych
drzwi, patrzył z rozwartymi
ustami. Gdyby nie stał na tym
miejscu, nigdy by nie uwierzył,
że zobaczy kiedykolwiek w swym
życiu wielkie łzy płynące po
twarzy generała.
Krzysztof siedział naprzeciw
brata i zakłopotany jak dziecko
patrzył w jedwabisty żupan
Eliasza, zapięty pod samą szyję.
Pieścił wzrokiem szerokie,
rozrosłe barki brata, włos siwy,
gęsty i prężny jak szczecina,
nos orli, jeszcze ostrzejszy niż
dawniej. Wchłaniał z jego
postaci nie tylko każdy
szczegół, ale i zapach tamtej
ziemi. Zdawało mu się, że w
ubiorze brata, w jego
powichrzonych włosach czuje woń
pól pszenicznych Rybienka i
melancholijnych wiklin nad
Wartą.
Słuchał po raz dziesiąty o
ostatnich, znanych mu tylko z
listów chwilach ojca i pani
mateńki, o zgonie brata
Bogusława. Było to bolesne, ale
i kojące. Nic by zresztą tak
szybko nie zbliżyło ich z
powrotem ku sobie, nie cofnęło
tylu minionych lat, jak ta
właśnie pierwsza opowieść o domu
i rodzinie. Toteż niewiele czasu
minęło, gdy już wydawali się
sobie tacy sami jak dawniej, z
tym samym uśmiechem pod wąsem, z
tymi samymi gestami, z takimi
jak dawniej charakterystycznymi
pochyleniami głowy.
- Krzychu, mowa tylko ci się
zmieniła - mówił Eliasz.
- Heliaszu! Całymi latami jej
nie używałem. Jeśli nią mówiłem,
to sam do siebie, by dźwięku nie
zapomnieć. Daruj, że czasem
nawet mylę słowa. Mów, mów jak
najwięcej, ty mów, Heliaszu! Nie
pojmiesz, ile radości w takim
słuchaniu.
Eliasz patrzył na brata z
roztkliwieniem. Rozumiał,
dlaczego wzrok Krzysztofa tak w
niego wpatrzony. Czuł to
spojrzenie na swych ustach, z
których Krzysztof chciał nie
tylko słyszeć, ale niemal pić
każde wypływające słowo. Toteż
Eliasz mówił nawet z pewnym
zażenowaniem, bo przecież nie
on, ale właśnie Krzysztof
wprawny był dawniej w pięknym
słowie, on to od chłopięcych
lat, czemu jeszcze stary ojciec
się dziwił, układał rymy
dźwięczne, zdania ozdobne i nad
wiek mądre.
- Słyszeliśmy w Warszawie o
twojej sławie i bojach, o
wyprawach dalekich na morza nam
nie znane. Ów medal wybity przez
Olendrów widziała na własne oczy
jeszcze pani mateńka, choć już
wtedy na śmiertelnej leżała
pościeli, bo w miesiąc potem
pomarła. I pan nasz miłościwy,
król Władysław, dziwował się
wypisanej tam twojej chwale i
zaszczytom. Zawsze u niego
jesteś w wielkim szacunku, choć
powrotu do kraju na list
królewski odmówiłeś.
Krzysztof przerwał te
pochwały.
- Nie pora tego słuchać.
Olendrzy naprzód uczcili, a
potem haniebnie opuścili. Dali
mi armadę i tytuły, wiwatami z
armat mnie tu żegnali, a potem
co? Jak psa wypędzili...
Wyżalał się przed bratem
najszczerzej, najserdeczniej.
Otwierał przed nim najbardziej
skryte swe bóle i znów z
rozkoszą słuchał nieskażonego
dźwięku mowy ojczystej
wybiegającej z ust Eliasza.
- Wiedzą o tym w naszym
narodzie, wie i król jegomość.
Słych o twojej krzywdzie obiegł
i dwór warszawski. Król
miłościwy pamięta, ile chwały
przyczyniłeś Olendrom, ile i
Rzeczypospolitej dodałeś swym
imieniem splendoru.
- Minęło, Heliaszu. Cóż znaczę
siedząc w tej dziupli nad
cuchnącym kanałem?
Eliasz jakby na to czekał.
Uśmiechnął się pod wąsem,
wyciągnął rękę i oparł ją na
ramieniu brata.
- Krzysztofie, trochę mnie
dziw bierze, że nie pytasz, po
co tu zjechałem.
- Daruj! szczęście, że cię
widzę, przygasiło mi cały
rozsądek.
- Nie tylko jako brat twój
serdeczny przyjechałem, by cię
po tylu latach uścisnąć. Od
niedawnego czasu sekretarzuję
miłościwemu panu na warszawskim
dworze...
Krzysztof, zaskoczony tymi
słowami, rozłożył ręce. Był w
tym geście wyraz podziwu.
- Wielki nasz król,
Krzysztofie, król wojenny. Od
lat myśli o wielkiej flocie
polskiej i nowoczesnej armadzie.
Oto najjaśniejszy pan przez moje
usta po raz drugi przyzywa cię
do kraju, byś sobą cudzych kątów
nie wycierał, krwi swej nie
marnował dla olenderskich
kupczyków. Człek na obczyźnie,
choćby wszystką krew wylał, cały
umysł wysilił, potąd w glorii,
póki tam potrzebny. Nikt nie
neguje twojej chwały, ale
ktokolwiek od ojczyzny stroni,
jaka tam ona jest, krzywdę jej
wielką przynosi.
- Banicję na mnie orzekli...
- Nikt już nie pamięta. Król
dawno wybaczył, bo nie siedzi
jak ojciec pod jezuicką sutanną.
Najjaśniejszy pan ofiaruje ci
zaszczyty i wielką chwałę w
ojczyźnie. Czas, mówił do mnie,
by rzucił obczyznę i wrócił do
ziemi, która go urodziła. Król
nasz chce widzieć inną niż jego
ojciec Rzeczpospolitą,
potężniejszą, bardziej na świat
obróconą. Chce sposobić morską
armadę, działa, nowe arsenały,
by nie tylko jazda, ale żeglarz,
szyper i puszkarz bronił ścian
ojczyzny.
Krzysztof dostawał rumieńców
na twarzy, słuchał z coraz
większym wzruszeniem.
- Mówisz, że król z jezuitami
nie trzyma? Czy prawda to,
Heliaszu?
- Domyślam się, o co ci
chodzi. Wiary naszych ojców i ja
się nie zaparłem, a mimo to
królowi sekretarzuję. Pamiętam,
dlaczegoś wtedy do kraju nie
wrócił, przekładając wyprawę do
Indii nad ojczystą służbę. Otóż
król nasz, pan wielkoduszny i
wyrozumiały, żadnej religii nie
tępi, byle mu w rządach nie
mąciła. Więc i z Braćmi Polskimi
teraz zgoda, bo król nie
przydeptany biskupim pantoflem.
- Prawda to wszystko,
Heliaszu?
- Klnę się Bogiem. Dawniej
przecież, za życia króla
nieboszczyka, nie bywało, by
Brat Polski mógł trzymać pióro
na królewskim dworze.
- To prawda. Wszystko, co
mówisz, wprost nie do wiary.
Brat mój serdeczny to mówi, usta
najbardziej wiarygodne. Ale
magnaci i królewięta na pewno po
staremu mącą. Poniewierają jak i
tu uboższym szlachcicem, a ja
przecież, drogi Heliaszu, tyle
wszystkiego mam, co w tej izbie
widzisz.
- Król wie z twego dawnego
listu, żeś tu do bogactwa nie
doszedł. Więc abyś nie musiał
się żadnym panom kłaniać,
ofiaruje ci ziemi sporo,
ekonomię lubuską i bytomską. A i
to kazał wspomnieć, co ci na
sercu leżało, że żadnych panów
nad sobą cierpieć nie będziesz.
Jeden będzie twój pan, król
jegomość. Król miłościwy wielką
dumę ma w sobie, więc powiada:
nie zniosę już, by takie talenta
wielkie mając tułał się po
świecie, gdzie mu kamieniem za
służbę i za krew zapłacili. Na
pierwszą wiadomość o twoim
nieszczęściu, którą otrzymaliśmy
z twej tak godnej "Apologii",
wezwał hetmana Koniecpolskiego i
hetmana litewskiego Radziwiłła,
zlecił im pisać listy do Stanów
Holenderskich, by wiedziały
Olendry, żeś nie włóczęga
bezdomny, ojczyznę swoją masz,
która za krzywdą twoją stawa...
- To król kazał napisać? Tak i
ja myślałem.
- Król, Krzysztofie. Gdzieżby
tam hetmani sami za pióro się
porwali. Choć Radziwiłł, by
prawdę rzec, zawsze w tobie
widział dzielnego i
utalentowanego rycerza. W
ojczyźnie miłej i teraz nie
najlepiej się dzieje, bo we
łbach królewiąt po staremu pycha
i chciwość, ale przy takim
królu, da Bóg, władza rządu się
wzmoże, ojczyzna w siłę urośnie
i dlatego, drogi bracie, jedna
dla ciebie droga - ojczyzna.
Ojczyzna! Słowo jedyne,
źródłem nie zastąpione, padło z
ust Eliasza ostatnie. Jego
dźwięk obiegł ściany i trwał nad
pochyloną w cichym dostojeństwie
głową Krzysztofa.
Rozdział XVI
Dwudziesty ósmy kwietnia
trzynastego roku panowania króla
Władysława IV, był dniem ciepłym
i jasnym. Zieleniły się już dęby
i topole przy murach Zamku
Królewskiego w Warszawie. Stado
gołębi zrywało się z czerwonych
dachówek Bramy Krakowskiej i
żeglowało jak wielka ruchliwa
armada po niebieskim nad miastem
oceanie, wśród białych
pierzastych wysp rozciągających
się nad Kępą i wschodnimi
krańcami Warszawy. Wtórowały
gołębiom trzpiotowanym lotem
złośliwe i gadatliwe wróble
siedzące na ostrych gzymsach
marmurowej kolumny stojącej
pośrodku placu, która od dwóch
już lat wystrzelała kamiennym
masztem ponad Zygmuntowski
Zamek.
Przez bramę wiodącą do Zamku
wjeżdżała co chwilę jakaś bogata
kolasa, lub stukał kopytami to
jeden, to drugi poczet konny,
upstrzony bogatymi czaprakami,
kitami na łbach końskich i
kolorowym strojem jeźdźców. Na
piechotę niewielu tam wchodziło.
Piesi byli tylko gapiowie -
mieszczuchy i wyrostki,
straganiarki Starego i Nowego
Miasta, które odbiegły swych
kramów, by popatrzeć na
zjeżdżających się senatorów.
Było tu pod kolumną także sporo
szarej szlachty, niegodnej, by
wejść na królewskie pokoje.
Wszyscy nastawiali ucha,
kręcili się w miejscu, by jedno
podpatrzyć, drugiego posłuchać.
Toteż szaraczkowa szlachta,
chcąc się wyróżnić od mieszczan,
rozmawiała głośno, szczycąc się
znajomością przyczyn dzisiejszej
uroczystości na Zamku.
- Na drugiej półkuli był,
wiesz, waszmość, w Indiej.
- Znaczy się pod nami czy jak?
- drugi szlachcic rozdziawiał
gębę i wskazywał z gestem
niewiary między swe rozstawione
buty.
- Nie inaczej, jasno prawie.
Gdy tu słońce świeci, to tam
noc.
- Waszmość też do mnie mówisz
jak do dziecka. Mam wierzyć, że
tam na głowach chodzą? I co ich
trzyma, chciałbym wiedzieć,
przecie w dół polecą.
- Toteż mówię waszmości, że
teraz śpią, a nie chodzą.
- Też prawda!
Jakiś chudy mieszczanin z
przemyślnymi oczyma słysząc to
nie mógł powstrzymać języka:
- Ziemia ciągnie, proszę
waszych dostojności.
- Szlachtę rozumu będziesz
uczył, łyku sobaczy! - burknął
szlachcic i już patrzył na
wjeżdżającą bogatą karocę.
Z drugiej strony Kolumny
Zygmunta mówiono na ten sam
temat:
- Wielki żołnierz! Pół
Brazylii zawojował. Na morzach
się bił i w puszczach.
- Gadają, że podobno buławą
łby dzikusom rozbijał.
- Znaczy się, tęgi chłop,
herkulesowa w nim siła.

- Gdzie tam! Widziałem go
dawniej, a i teraz, jak tu przed
godziną wjeżdżał. Na oko człek
sobie zwykły, ot jak waść, jak
szlachcic poniektóry.
- To go waszmość znasz? Ho,
ho, zacna koligacja!
- Przed kilkunastu laty
widziałem go w Warszawie.
Skrybował u księcia Krzysztofa z
Litwy.
Nikt nie wspominał o dawnej
banicji Krzysztofa i o jego
ariańskiej wierze.
W sali poselskiej plotkowano o
tym samym. Każdy, kto coś
wiedział o wielkim podróżniku i
wodzu, chwalił się tym przed
sąsiadem. Jeśli zabłąkał się w
głowie szlachcica byle jaki
strzęp wiadomości o dalekich
krajach, był pośpiesznie i z
pewną dumą głoszony.
I tutaj, wśród posesjonatów i
senatorów, nikt nie mówił o
ariańskiej wierze Krzysztofa.
Sława, którą przywiózł do
ojczyzny, rozgłaszana od dawna
przez króla i kanclerza,
przyćmiła całkiem jego
młodzieńcze dzieje w kraju.
Zresztą, skoro król wyznaczył mu
ekonomię lubuską i bytomską, to
i nie pora była wspominać
niezbyt chlubną młodość rycerza.
Wielu z czekających na
uroczystość bogaczy widziało w
nim już nie tylko wielkiej sławy
żołnierza, ale ziemianina na
sporym kawale roli. Tylko
wojewodzic Lubomirski pochylił
głowę do księdza Maquarta i
mówił półszeptem:
- To mi dziwne, wasza
wielebność, że król arianina na
taki wysoki urząd sadza.
Najjaśniejszy pan, król
nieboszczyk Zygmunt III, chyba w
trumnie ze snu bogobojnego
wytrącony.
Ksiądz Maquart, który lat temu
dwanaście stał u wezgłowia
konającego Zygmunta III,
rozłożył bezradnie ręce.
Wspomniał zresztą w tej chwili
sparaliżowanego, ledwie już
dychającego króla, przy którego
wezgłowiu trzymał zapaloną
loretańską gromnicę, w czasie
gdy nuncjusz papieski odmawiał
litanię za konającego. I jeszcze
dziś brzmiały księdzu Maquartowi
w uszach słowa odczytywanego
królewskiego testamentu:
"My chcemy uroczyście wyznać i
oświadczyć, iż jak żyliśmy, tak
umieramy w świętej wierze
katolickiej rzymskiej, że
wierzymy w to wszystko, w co
Kościół święty wierzyć każe, w
konsylium trydenckie, we
wszystkie synody i kanony
kościelne. Przeciwnie, nie
wierzymy i brzydzimy się tym
wszystkim, co Kościół święty
potępia i odrzuca."
- Tak jest, wasza miłość -
powiedział zasępiony ksiądz. -
Król Zygmunt brzydziłby się
arianinem, choćby o największej
sławie. A ten przecie na dodatek
dla heretyków zdobywał Brazylię,
niszczył tam wojsko i galeony
zaprzyjaźnionego z nami jego
królewskiej i katolickiej mości
króla Filipa.
Widać jednak tak los i Bóg
chciał, bo powiem waszmości na
ucho, com od posłów
zagranicznych w Giełdzie
posłyszał. Teraz, gdy
Arciszewskiego w Indiej nie
stało, sami Portugalczycy biją
na łeb na szyję holenderskich
heretyków. Podobno już na
skrawku ziemi zostali i ku morzu
są spychani. Arianin nie
arianin, ale niech sobie Olendry
dobrze teraz w brodę plują, że
go dowództwa pozbawili.
- Ejże, wasza miłość, czy to
prawda?
- Poseł hiszpański mi mówił.
Co więcej, ów Nassauczyk, co
naszemu Arciszewskiemu
admiralstwo odebrał, już jest
wyświecony z Brazylii.
- Czyli co im Arciszewski
dobył, to im teraz na marne
pójdzie - dodał wojewodzic
Lubomirski.
Mówili, co zasłyszeli. Któż z
nich mógł więcej wiedzieć o
bojach w Brazylii. A nie plotki
to były, lecz prawda. Bo właśnie
Ziemia Czerwonego Drzewa umykała
spod stóp Holendrom. Wojska
portugalskie zdobyły Alagoa,
zajmowały prowincję po
prowincji, a wódz Brazylian
Camaron wchodził poza zdobyte
bramy Porto Calvo. Ów
najdzielniejszy z Indian zatykał
na zdobytych murach sztandar
portugalskiej Brazylii, mający
wisieć nad miastem przez
wszystkie następne wieki.
W tej chwili w świetlicy
królewskiej uciszyło się. Drzwi
się rozwarły i marszałek dworu
wprowadził orszak królewski.
Niewielki to zresztą był poczet,
bo wojenny król ceremoniałów nie
lubił. Weszło więc oprócz króla
i marszałka kilku dworzan, dwóch
sekretarzy królewskich i
kanclerz Ossoliński z kamienną
twarzą sfinksa.
Tuż za odzianym w
srebrnobłękitny żupan kanclerzem
szedł sekretarz króla jegomości
Eliasz Arciszewski, a obok niego
szarowłosy, ze ściągniętymi,
krzaczastymi brwiami Krzysztof z
Arciszewa.
- Nic do siebie niepodobni -
szepnął znów gadatliwy
wojewodzic Lubomirski.
Kto znał Krzysztofa z dawnych
lat, kto go nie znał, każdy
patrzył teraz w niego
zaciekawiony, pełen zdziwienia.
Twarz generała była wątła, nawet
nie opalona, postać ledwie
średnia, strój aż rażący
prostotą. Żółte buty
artyleryjskie z tęgiej, na
potrzeby obozowe dogodnej skóry,
pludry z grubego, choć miękkiego
falendyszu. Kaftan miał na sobie
nieco zdobniejszy, buraczkowy,
przecięty na ukos od ramienia ku
biodru ciemnożółtym jak buty
pendentem. Rapier generała miał
pochwę błyszczącą, ale jakby z
przepalonej od słońca stali, z
rękojeścią wytartą, wyślizganą
od częstego ujmowania w ręce.
Wielki kapelusz zwisał
Krzysztofowi z lewej dłoni i
zamiatał piórem po purpurowym,
tkanym w liście bizantyjskim
kobiercu.
Gdy cała sala uciszyła się,
niemal zamarła w bezruchu,
kanclerz Ossoliński, odczekawszy
na znak królewski, zaczął od
tronu mowę. Nie mowa z pamięci
głoszona to była, ale czytanie
słów uroczystych z rozpostartego
pergaminu. Akt był długi,
wspominał boje inflanckie
Arciszewskiego, bitwy pod Bredą
i Roszelą. Jego wyprawy
indyjskie i wszystką sławę
zagraniczną.
Słuchali w skupieniu:
- "Urodzony Krzysztof z
Arciszewa Arciszewski, wsławiony
bojami na lądach królestw i poza
ich brzegami, zahartowany tylu
niebezpieczeństwy, żołnierz,
któremu od młodzieńczego wieku
niestraszne były ognie bitewne,
stanął przed Naszym obliczem
godny za swe czyny bohaterskie
naszego królewskiego uczucia...
Od prostego żołnierza
rozpoczął służbę wojskową i
doprowadził ją do szczytów tak
wielkiej doskonałości, że wszedł
w grono owych najbardziej
nieustraszonych rycerzy, z
którymi sam Mars obcuje. Trzy
razy dotarł do Indii, do
najdalszych zatok i mórz,
zwycięsko pokonawszy nawałnice i
burze, i tak niezwykłą chwałą
okrył imię swoje i naród, że
zdobył i piastował urząd
admirała.
Stawał wśród wielu
niebezpieczeństw, a zwycięstwa
jego daleko i szeroko rozsławiły
oceany i Indie, pełne jego
czynów. Dobiwszy do ojczystych
progów, uczczony uznaniem
obcych, niechaj nie myśli, że w
ojczyźnie będzie pomniejszona
jego sława, którą okrył obce
państwa oraz i polskie kraje.
Aby cnót swych rycerskich nie
oddał spoczynkowi i gnuśności,
lecz by w swoich męskich latach
zasługiwał się dla dobra Naszego
i Ojczyzny, postanawiamy nadać
mu urząd najwyższego
przełożeństwa nad armatą
Królestwa Polskiego..."
Gdy kanclerz skończył, rozległ
się Pogwar podziwu i uznania.
Niedługo trwał. Jak nagle
powstał tak nagle zgasł, jakby
zdmuchnięty powiewem wiatru z
okien. W tej bowiem chwili
rozległ się ostry brzęk
wyjmowanej z pochwy stali.
Jednocześnie niedawny wódz
Holendrów w Brazylii,
przyklęknął na jedno kolano.
Dotknął wyciągniętego ostrza
szpady i mówił głosem równym i
twardym, jakby miał przed sobą
nie tłum senatorów w
jedwabistych deliach, nie
biskupów w purpurze, obciążonych
łańcuchami, ale szary,
wyciągnięty w linię szereg
muszkieterów jak wtedy, nad
brzegiem brazylijskiej rzeki,
gdy klęczał z wojskiem po bitwie
z de Roxasem.
- "Ja, Krzysztof Arciszewski,
przysięgam Najjaśniejszemu Panu,
Panu Mojemu Miłościwemu,
Władysławowi IV, królowi
polskiemu, i potomnym,
następującym królom polskim,
Koronie Polskiej, iż na tym
urzędzie przełożeństwa nad
armatą wiernym będę i pieniądzmi
publicznymi, sobie powierzonymi,
wiernie, według woli Jego
Królewskiej Mości i Korony
Polskiej szafować będę, i
wszystkie pożytki publiczne,
urzędowi memu należne, według
możności będę upatrywał, szkód
przestrzegał, i one oddalał. Tak
mi Panie Boże dopomóż i Jego
Święty Krzyż."
Skończył. Brat Eliasz stojący
obok kanclerza był blady jak
płótno. Cisza w komnacie trwała.
Za oknem królewskiej świetlicy
płynął w tej chwili żagiel.
Nawoływali się oryle. Okrzyki
wpadły do sali, przebiegły nad
pochyloną głową Krzysztofa z
Arciszewa. Dźwięk ich był jasny,
srebrzysty, inny niż nawoływania
wart i żołnierzy nad rzeką Una i
Serinhaim.
Nota bibliograficzna
W "Muszkieterze z Itamariki"
sięgnąłem do dojrzałego wieku
bohatera, zwłaszcza do jego
chwały brazylijskiej i służby
pod sztandarami Niderlandów i
Westindyjskiej Kompanii.
Odległość epoki, w której żył
wielki żołnierz i podróżnik, jak
i egzotyczność terenu akcji
wysunęły przed piszącym szereg
trudności. W przezwyciężaniu ich
pomogły mi zarówno źródła
polskie, wprawdzie dość
jednostronnie ukazujące postać
znakomitego wodza i żeglarza,
jak i materiały obce, te znowu
oświetlające ujemnie końcowy
okres działalności brazylijskiej
Arciszewskiego. Niemal wszyscy
badacze dziejów zdają się nie
doceniać postępowych dążności
Arciszewskiego, wynikających z
jego głębokiej wiary ariańskiej,
która kazała mu być wrogiem
barbarzyńskiego systemu
kolonialnego, jaki po
konkwistadorach hiszpańskich
przejmowali Holendrzy na
zdobytych ziemiach Nowego
Świata. Taki właśnie sąd o
Krzysztofie Arciszewskim nasuwa
się na podstawie jego listów,
memoriałów i raportów, których
fragmenty w tekście cytuję.
Żałuję bardzo, że mimo usilnych
starań nie mogłem w Polsce
dotrzeć do dzieła docenta
historii na uniwersytecie w
Leydzie J. C. Warnsicka, który w
latach przedwojennych wydał po
holendersku monografię o K.
Arciszewskim, tym dla nas
ciekawszą, że jak z recenzji o
tej książce dociekłem, autor
staje całkowicie po stronie
wielkiego Polaka i potępia
gubernatora de Nassau, a z nim
rząd brazylijski, za niecne
postąpienie z Arciszewskim.
Powieść "Muszkieter z
Itamariki" jest tworem wyobraźni
pisarskiej, główne wszakże
zdarzenia związane z losami
Arciszewskiego, jak i prawie
wszystkie postacie powieściowe i
przydane im nazwiska wydobyłem
ze źródeł i opracowań
poświęconych dziejom bohatera i
holenderskiej kolonizacji. Chcąc
podkreślić autentyzm
ważniejszych wypowiedzi,
pochodzących z dokumentów, a
wygłaszanych przez główniejszych
bohaterów mojej książki,
przytoczyłem je w dosłownym
brzmieniu - najczęściej w
tłumaczeniu A. Kraushara,
niekiedy we własnym - zawsze
opatrując te miejsca cudzysłowem
i unikając nużących czytelnika
odsyłaczy. Miejsca te pochodzą z
listów Krzysztofa
Arciszewskiego, księcia de
Nassau, Radziwiłła,
Koniecpolskiego, z pism
Arciszewskiego do Rady Kompanii
w Brazylii, do Rady
Dziewiętnastu w Amsterdamie, z
protokołów i wyroków Rady, z
"Apologii" Arciszewskiego, z
jego poezji, aktów
nominacyjnych, roty przysięgi
itp.
Przy sięganiu po cytaty, jak i
w pracy nad całością książki,
wielką usługę oddały mi niżej
podane dzieła. Powołuję się na
nie z obowiązku autorskiego, jak
i w nadziei, że mogą przydać się
niejednemu czytelnikowi, który
chciałby zdobyć pełniejszą
wiedzę o losach Arciszewskiego i
środowisku, w jakim przyszło mu
działać.
Aleksander Krauschar: "Dzieje
Krzysztofa z Arciszewa
Arciszewskiego, admirała i wodza
Holendrów w Brazylii, starszego
nad armatą koronną za Władysława
IV i Jana Kazimierza",
Petersburg 1893.
F. Max. Sobieszczański:
"Krzysztof z Arciszewa
Arciszewski. Życiorysy
znakomitych ludzi wsławionych w
różnych zawodach", Warszawa
1851.
Beauchamp: "Histoire du
Br~esil", Paris 1815.
Netscher: "Les Holandais au
Br~esil".
H. W. Van Loon: "Dzieje
zdobycia mórz".
F. A. Kirkpatrick: "Zdobywcy
Ameryki".
Kazimierz Piwarski i Władysław
Konopczyński: "Wojny religijne i
absolutyzm". Wielka Historia
Powszechna.
Ullsteins Weltgeschichte.
"Geschichte der Neuzeit. Das
religiose Zeitalter
1500_#1650",
"Histoire de la Marine", Paris
1934.
Rufino Blanco Fombona:
"Zdobywcy Nowego Świata".
Aleksander Humboldt: "Podróże
po Afryce i Ameryce".
Dr Tadeusz Dybczyński:
"Ameryka Południowa".
Jerzy Ostrowski: "Brazylia".
Stanisław Bełza: "Holandia".
Eugeniusz Kwiatkowski: "Zarys
dziejów gospodarczych świata".
Paulo Setubal: "O principe de
Nassau", Sao Paulo 1949.
"Annales Missiologicae" - X.
Jan Rzymełka: "Krzysztof
Arciszewski, pierwszy Polak w
Brazylii, walczący z katolickimi
misjami tego kraju".
"Świat Parański", czasopismo
polskie w Brazylii, rocznik
1924: Artykuły X. Jana Rzymełki
o Botokudach, zapatrywaniach
Indian amerykańskich itp.



Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
trzej muszkieterowie 20 lat pozniej t i
MUSZKI ŁAKOMCZUSZKI
Muszki w kwiatach doniczkowych jak się ich pozbyć, zwalczanie
Zysk Muszkieterki
muszkieterowie?liszewski
trzej muszkieterowie 20 lat pozniej t ii
Itamar Even Zohar Miejsce literatury tłumaczonej w polisystemie literackim (1)
Dumas Trzej muszkieterowie

więcej podobnych podstron