NF 2005 12 kamienny krąg


Część I: Nieudacznik
Sierociniec, a potem różne domy dziecka, bursy i internaty. Byłem tępym i tchórzliwym dzieckiem. Tak brzydkim, że nielubianym przez dorosłych i odrzucanym przez rówieśników. Szkolny dwójarz, za uszy ciągnięty z klasy do klasy. Ostatnia oferma, zbierająca kuksańce i kopniaki, wyśmiewana przez dziewczyny i lekceważona przez kolegów. Niepoprawny marzyciel. Nie wiem, jak to się stało, że ukończyłem szkołę średnią i zdałem maturę.

Część II: Samodzielność
Nie nadawałem się na studia. Taka była opinia kuratora. Znalazł mi posadę gońca, roznosiciela poczty w magistracie. I maleńki pokoik bez wygód na poddaszu kamienicy będącej własnością miasta. Teraz byłem dorosły i samodzielny.
Część III: Pan Adamski
Moim pierwszym i jedynym szefem był pan Adamski. Nauczył mnie, jak segregować i roznosić magistracką pocztę. Jak poruszać się po tym starym budynku, by dotrzeć do niezwykłych zakamarków. Jak znaleźć właściwego odbiorcę dla każdego listu. Nie wiem, ile mógł mieć lat. Dla mnie, młodego chłopaka, był niewiarygodnie stary.

Część IV: Prawdziwa nauka
Pań Adamski okazał się surowym, ale sprawiedliwym szefem. Wymagał pilności, systematyczności i punktualności - cech niezbędnych urzędnikowi magistrackiemu do rozpoczęcia kariery. Prawdziwa nauka rozpoczęła się, gdy Adamski uznał, że spełnię jego oczekiwania. Powoli wbijał mi do głowy - kto jest kim w magistracie, komu należy się kłaniać już z daleka, do kogo uśmiechać się z sympatią, kto gładko przełknie gruby komplement, a do kogo zwracać się tylko z konkretnymi sprawami. Nauczył mnie, jak być lubianym. Sam miał niewyparzoną gębę - uchodził za gbura i szydercę.

Część V: Pieniądze
Zarabiałem mało. Ledwie starczało do pierwszego. Pół roku później, kiedy pan Adamski oswoił się ze mną, wysłał mnie do Działu Inwentaryzacji Ciągłej, gdzie poszukiwano chętnego do pracy po godzinach. Byłem zajęty cały dzień, ale nie brakowało mi już pieniędzy.

Część VI: Przycisk
Na biurku pana Adamskiego leży przycisk do papieru. Zwykły kamień, ledwo z grubsza ociosany.

Część VII: Twarz
Była zima. Zmęczony popołudniową pracą, poszedłem zabrać swoje rzeczy. Przy biurku pana Adamskiego paliła się lampa, oświetlając sporą księgę. Zajrzałem, co to za tytuł. Z otwartej stronicy patrzyły przytomnie oczy dojrzałego mężczyzny. "Kim jesteś" - pytały? Potem odgadły i stały się nieobecne. Przeczytałem podpis: Albrecht Drer - autoportret. Skoro wiesz, kim jestem - pomyślałem - to i ja dowiem się, kim jesteś TY.

Część VIII: Sztuka
Kilka dni potem coś zatrzymało mnie przy
księgarni. Patrzyłem na wystawę, nie widząc, aż
wreszcie zobaczyłem. Stał w górnej części witryny,
po prawej stronie. Patrzył z okładki wielkiego albumu
z utajonym sarkazmem. Kupiłem album. Był bardzo drogi.
Miesiąc później dowiedziałem się, czego chciał. Drer żądał bezwzględnego oddania, reszty mojego czasu, gigantycznej pracy i wszystkich oszczędności.
Zacząłem studiować historię sztuki. Tyle tylko, że nie miałem nauczycieli.

Część IX: Galeria Mistrzów
Po Drerze był Bosch. Potem Breughel Piotr Starszy, Giotto, Velazquez, Caravaggio, Goya, Rembrandt, Rubens, Turner, Michał Anioł, Leonardoda Vinci. Zacząłem czytać systematycznie. Każdy grosz ładowałem w książki o sztuce i albumy. Po dwóch latach doznałem olśnienia. Teraz wiem, co się stało. Moja poszarpana wiedza stała się całością. Wszystko wskoczyło na właściwe miejsca.

Część X: Czas
Czas w magistracie wlókł się niemiłosiernie, głównie w piątek. Czas włoskiego renesansu, francuskich impresjonistów, miniaturzystów niderlandzkich XV wieku pędził jak szalony. Tak minęło - co najmniej - kilka lat.

Część XI: Powietrze
Stała prawie na środku magistrackiego holu. Ciemnowłosa, najwyżej dwudziestoletnia. Smukła i piękna. Podszedłem bliżej, a jej zielone oczy spojrzały przeze mnie jak na powietrze. Nie miałem szansy.

Część XII: Informacje
Anna. Osiemnaście lat. Maturzystka. Z zamożnego domu. Ojciec - przedsiębiorca budowlany. W obecnej kadencji - Radny Miejski.

Część XIII: Wniosek
Za wysokie progi.

Część XIV: Awans
Po dwóch latach po raz pierwszy awansowałem. Po następnych dwóch przestałem roznosić pocztę. Teraz segregowałem ją i rozmieszczałem na wózkach. W wolnych chwilach pomagałem panu Adamskiemu. Nauczyłem się robić wykazy i sprawozdania. Byłem dobrym pracownikiem.

Część XV: Przycisk po raz drugi
Na biurku pana Adamskiego leży przycisk do papieru, zwykły kamień. Ledwo z grubsza ociosany. Coś w nim przykuwa uwagę, patrzę jak urzeczony. W ciężki, toporny bazalt wtopiony jest zarys dłoni, widać kawałek kciuka, fragmenty palców - wskazującego i środkowego. Magma kamienia wciąga dłoń do środka. Dzieło skończone i nieskończone jednocześnie. Podnoszę wzrok i napotykam surowe oczy szefa.
- To dzieło sztuki - mówię jak w transie. Surowe oczy stają się łagodne i przyjazne.
- Tak. To dzieło sztuki - dziwnie cicho mówi pan Adamski i kręci głową z niedowierzaniem.

Część XVI: Obiad
Siedzę naprzeciwko pana Adamskiego w magistrackiej stołówce. Przed nami dymiąca zupa. Obok grzecznie czeka drugie danie. Ale nie jemy. Pan Adamski patrzy na mnie z uśmiechniętym zdumieniem w oczach. Wreszcie rozkazuje:
- Mów.
Więc mówię.
Najpierw o Drerze. 0 sieci, jaką na mnie zastawił. A potem już płynę tą niezwykłą rzeką, którą trochę znam, choć nie za bardzo, ale płynę pewnie, bo nowa wiedza tkwi we mnie głęboko, poszerza mnie i wzrusza. Czterdzieści minut jak chwila. Czas wracać do pracy. Na stole nietknięty obiad.

Część XVII: Giacometti
Niewielka sala w miejskiej galerii. Na niewysokich postumentach dziewięć rzeźb. Na ścianach kilkanaście trójwymiarowych rysunków, tak sugestywnych, że chciałoby się zobaczyć, czy rzeczywiście wiszą na ścianie, czy zostały sekretnie w nią wpuszczone.
Rzeźby. Pełne postacie. Lecz wzrok przyciągają twarze. Patrząc enface - wąskie jak palec, ale im dłużej spoglądam, tym są szersze. Po kilkunastu sekundach osiągają właściwe proporcje. Mężczyzna, kobieta, dziecko. Gdzież zdążają ci ludzie o twarzach pełnych cierpienia, goryczy, udręki. Bólu istnienia.

Część XVIII: Pierwszy raz
Tam na wystawie spotkałem go po raz pierwszy. Właśnie wychodził. Z potarganą czupryną, zwichrzoną brodą. W powyciąganym do kolan swetrze, usmarowanych gliną spodniach i brudnych butach. Niechluj.
I te nieprzytomne niebieskie oczy, za okularami w drucianej oprawie.

Część XIX: Miłość
Moją miłość prażyło słońce, kiedy stała w potwornym upale między drzewami w parku, by zobaczyć refleksy słońca we włosach Anny.
Na moją miłość lał deszcz, kiedy chciała oglądać jej profil przy kawiarnianym stoliku.
Na moją miłość padał nocny cień, bo pragnęła usłyszeć jej buciki, wystukujące powrót do domu.
Moja miłość piła gorzkie łzy, kiedy widziała jej rozświetlone zielone oczy z uśmiechem wpatrzone w innego.
Moja miłość miała beznadziejny, granatowy kolor.

Część XX: Śmierć
Umarł pan Adamski.

Część XXI: Spadek
Dostałem wszystko. Piętro domu w spokojnej i niezbyt odległej od centrum dzielnicy. Ogromną bibliotekę z kolekcją albumów, o jakiej nie próbowałem nawet marzyć. Trochę pieniędzy z polisy ubezpieczeniowej. I jego. Mieszkańca parteru. Bo testament kończył się tak: "nie musisz się z nim przyjaźnić,
ale opiekuj się nim - dyskretnie - o ile to możliwe".

Część
Nie. Nie może być następnej części, bo opowieść ta powinna
się zacząć tutaj.

Wstęp
Mam 29 lat. Jestem magistrackim urzędnikiem. Schnę z miłości.
Z dziewczyną, którą kocham, nie zamieniłem ani słowa.
Anna jest już na czwartym roku architektury wnętrz w Akademii Sztuk Pięknych.
Nawet nie wie, że istnieję.
Właśnie stoję nad grobem. Sam. Tych kilka osób, które przyszły na pogrzeb, już dawno nie ma. Połykam łzy. Dostałem wszystko od niezwykłego człowieka, który był moim szefem. Nawet nie zdążyłem się z nim zaprzyjaźnić.

Część pierwsza: Pień wierzby
Dom, w którym teraz mieszkam, ma dwa podwórza. Zewnętrzne - od wschodniej strony, i wewnętrzne - zachodnie. Na środku zewnętrznego stoi pień wierzby. Pień ma około czterech metrów wysokości. Jest niedokończony. Bo ten pień zrobiony jest z szaro-czarnego kamienia. Z frontu, od strony furtki, wyśmienicie udaje pień wierzby, ale z moich okien i balkonu wyraźnie widać czterdziestocentymetrowy pas nieobrobionego kamienia. Tuż za pniem stoi wąskie, zmyślnie zrobione rusztowanie. Na rusztowaniu siedzi on. Mój sąsiad. Mieszkaniec parteru.

Część druga: Sąsiad
Stoję na balkonie i dzielą nas trzy, może cztery metry. Rusztowanie sprawia, że jesteśmy na tej samej wysokości.
Niebieskie oczy za okularami w drucianej oprawie uważnie na mnie patrzą. Już je gdzieś widziałem. Ręce silne, nawykłe do ciężkiej pracy. W lewej dłuto, w prawej młotek, oparte o kolana. Długa cisza.
- Przyjdź do mnie wieczorem.
- Przyjdę - odpowiadam.
Wraca do pracy nad pniem. Młotek nierytmicznie uderza w dłuto.
Ciekawe, po co mu taki nieprawdziwy, wyrzeźbiony pień.

Część trzecia: Doczekać zmroku
W papierowej torbie butelka wódki, pęto kiełbasy i słoik kiszonych ogórków. Od godziny mogę już iść na dół, tylko nie wiem, co dla niego oznacza wieczorem.
Jest późna wiosna.
Słońce czerwienią oświetla zachodni pokój. Doczekam zmroku.

Część czwarta: Wizyta
Żadnej intymności. W dużym pokoju na dole palą się wszystkie światła.
Zmierzwione włosy, potargana broda, upaprane gliną spodnie. Tu nie sprawiają wrażenia niechlujnych, bo ten pokój jest w połowie mieszkaniem, w połowie pracownią.
Gospodarz stoi przy długim stole zawalonym szkicami. Na wolnym kawałku stołu kremowy papier. W ręku okrawek węgla. Patrzy na mnie.
- Nie spieszysz się. Czekam ponad godzinę.
- Nie wiedziałem, co u ciebie jest wieczorem. Doczekałem zmroku.
Ciska węglem. Usmolonym palcem pokazuje krzesło.
- Siadaj.
Stawiam torbę na stole.
- Wódka, kiełbasa i ogórki - mówi z kpiną w glosie.
- To pierwsza wizyta.
Cisza. Patrzy. Nie, gapi się na mnie jak na zdumiewające dziwowisko.
Pewnie jest starszy ode mnie - myślę - a może nie, może broda go postarza.
- Dlaczego Jerzy dal ci to wszystko?
- Kto to jest Jerzy?
- Adamski.
- Pan Adamski miał na imię Jan.
- Miał dwa imiona. Przyjaciele używali tego drugiego. Pan Adamski... - kręci głową - kim był dla ciebie?
- Był moim szefem.
- I tak ni z tego, ni z owego uczynił cię spadkobiercą.
- Na to wygląda.
- Musiał być jakiś powód.
- Nie znam go.
Patrzy mi prosto w oczy, a ja wytrzymuję spojrzenie.
- Pomyśl.
Nagle widzę, jak surowe oczy szefa robią się ciepłe, przyjazne i nieco zdziwione.
- Kamień - mówię. - Przycisk do papieru.
- Ten na jego biurku?
- Teraz już na moim.
- Teraz już na twoim, więc...
- To dzieło sztuki.
- A jednak... Nie zdążył mi o tobie opowiedzieć.
- Byłeś gdzieś?
- Tak. Można tak powiedzieć.
Patrzymy sobie w oczy. Przecież moje też są niebieskie. Bardzo podobne do tych naprzeciwko. Pewnie nie mam tego błysku szaleństwa, no i nie muszę nosić okularów, ale podobieństwo istnieje.
- Chodź ze mną - mówi i rusza w kąt pracowni.
Na zaimprowizowanym postumencie spory jasnoszary kamienny blok. Obraca go w moją stronę.
Niedokończona rzeźba. Z otchłani kamienia wynurza się twarz. Cóż za potworny wysiłek. Zlepione włosy. Zmarszczone czoło. Wybałuszone oczy. Wpółotwarte, dyszące usta. Pod brodą zarys rąk złożonych na... kolanach. Kolanach?
Dupek. Powoli odwracam głowę. Patrzy na mnie poważnie, ale w oczach czają się iskierki szyderstwa.
- Dupek - mówię wyraźnie zły. Odwracam się i spokojnie zmierzam w stronę wyjścia.
- Jaśnie Pan od dawna kupy nie robi? - zatrzymuje mnie drwiący głos.
Zatrzymuję się w drzwiach.
- Przestałeś srać? - pyta.
- To retoryka.
- Każda działalność człowieka może być tematem sztuki.
- Gówno też?
- Gówno też.
- Gówno prawda.
- I gówno prawda też.
Zaczynamy się śmiać. Sąsiad sięga do papierowej torby i wyciąga butelkę wódki.
- Jest ciepła - mówi zaskoczony.
- Ja rzadko piję.
- Nie doskwiera ci życie?
- Czasem doskwiera, ale lubię być trzeźwy.
- No to przemyśl, co powiedziałem, po trzeźwemu. A jak wódka ostygnie dam ci znać.
Wizyta skończona. Idę na górę. Ciekaw jestem, ile czasu da mi na przemyślenie.
Nareszcie wiem, kto jest twórcą przycisku na moim biurku.

Część piąta: Przybudówka
Z okien kuchni i zachodniego pokoju mogę oglądać wewnętrzne podwórze. Dostać się na nie można tylko przez mieszkanie mojego sąsiada. Z lewej strony podwórze zamknięte jest przybudówką, długą może na sześćdziesiąt metrów. Nie wiem, co się tam znajduje. Cztery wielkie okna zasłonięte są szczelnie roletami.

Część szósta: Adam
Stoję na balkonie. Rusztowanie sprawia, że jesteśmy na tej samej wysokości, dzielą nas trzy, może cztery metry. Niebieskie oczy za okularami w drucianej oprawie patrzą uważnie.
- Po co ci taki wy rzeźbiony pień?
- Dowiesz się w swoim czasie.
Nie wraca do pracy, tylko patrzy na mnie, jakby na coś czekał.
- Jak ci na imię? - pytam.
- Adam. A tobie?
- Paweł.
- Wódka jest już wystarczająco chłodna. Przyjdź wieczorem.
- Przyjdę. Wraca do pracy.
Wiem już, co znaczy wieczorem.

Część siódma: Druga wizyta
Czerwień zachodu zalewa zachodni pokój. Idę na dół. Choć jeszcze jasno, w salonie-pracowni palą się wszystkie światła. Ani cienia intymności.
Adam przy dużym stole, pochylony nad szarym papierem. W ręku kawałek węgla, patrzy na mnie z dziwnym zdumieniem.
- Myślałem, że to Jerzy - mówi.
- Nie, to tylko jego nędzna imitacja - odpowiadam sarkastycznie.
- Czy nędzna? Zobaczymy. Ciska węglem.
- Chodź ze mną. Tam.
Usmolonym palcem pokazuje drzwi. U mnie byłby w tym miejscu zachodni pokój.
- Pójdę przodem - mówi.
Wchodzimy do niezwykłego pomieszczenia, kuchnio-łazienko-sypialni. W środku po lewej stronie - w aneksie kuchennym - są drzwi. Adam otwiera je i wchodzimy do obszernego przedsionka. Stąd duże lewe drzwi prowadzą na podwórze wschodnie, a prawe, równie obszerne - do przybudówki. Idziemy w prawo.

Część ósma: Galeria niedokończonych...
Przez mleczne szkło zachodniej ściany przybudówki wlewa się czerwone światło słońca. Galeria setek niedokończonych rzeźb. Wszystkie w kamieniu.
Dziewczynka z rozwiązaną sznurówką z kamiennego bloku wyłania się mały dziecięcy bucik, tuż przy nim rączka trzymająca koniec sznurówki, a nad tym wszystkim przylizane włosy i warkoczyk ozdobiony kokardą.
Żebrak - z połową twarzy, jednym okiem i zmierzwioną częścią brody. Siedzi na kamiennym, drewnianym stopniu, z dołu bryły wypełza fragment nogi w znoszonym dziurawym bucie,
a tuż przy nim kamień-
na metalowa puszka na drobne.
Śpiąca buzia niemowlęcia z matczynym sutkiem w ustach - wynurzająca się z szarej bryły. W pochyleniu nie do końca obrobionej bryły piaskowca są ciepło, troska, uwaga i tkliwość.
Spracowane, sękate ręce - w prawej nóż, w lewej chleb - wyświechtane? Być może, tylko że wyżej widać starcze, bezzębne usta, skrzywione uczuciem głodu.
Wygięta szyja sportowca, kulomiotacza z kulą, fragmentem palców dłoni, połową twarzy. Zaraz nią ciśnie, bo reszta kamiennego ciosu skręcona ogromnym wysiłkiem.
Robię krok do przodu.
Ze sporej bryły czarnego marmuru wyłania się twarz niemłodej kobiety. Półprzymknięte oczy są puste, już zapomniały o bólu. W kącikach ust odrobina rozpaczy. Zarys chusty na głowie. Kwintesencja samotności. Po prawej, nisko, tuż przy podłodze z czarnej skały, wystaje stopa.
Przecież to "pięta".
Odwracam się.
- Chciałeś się zmierzyć z Michałem Aniołem czy mu dokopać.
- Najpierw chciałem się z nim zmierzyć. Potem dokopać.
- No i...
- Nie umiem skończyć rzeźby.
- Jest skończona.
- Nieprawda, brakuje głowy Chrystusa.
- Niekoniecznie, Chrystus jest martwy.
- Chrystus nigdy nie był martwy.
- Był. Spory kawałek piątku i całą sobotę.
- Tylko symbolicznie.
- Miał dać świadectwo. Zmarł fizycznie.
Patrzymy sobie prosto w oczy. Chwila ciszy. A potem Adam mówi:
- Mądrala. Wszystko wiesz lepiej niż ja. Skończone, nieskończone rzeźby.
- Mówię tylko, że nie muszą być skończone.
- Nieodrodny synek. Pewnie jeszcze powiesz jak Jerzy: "w tym leży ich siła",- Nie wiedziałem, że pan Adamski tak mówił. Ale trafił w sedno.
Twarz wykrzywia mu się irytacją.
- Bredzenia niedouczonych historyków sztuki, brak zawodowstwa, kompletna amatorszczyzna. Majaczenia dziecka.
- Pan Adamski nie
żyje.
- Za to ty, tak. Przysłał cię tu zza grobu. To czarcia sztuczka. Te same maniery i ta sama argumentacja.
Z poirytowania wpada w złość.
- Urzędnicze samouki, bez krztyny wyobraźni!
Ze złości we wściekłość.
- Banda matołów sztuki - wrzeszczy.
- Zaraz dostaniesz zawału - mówię. - To samonapędzającasię spirala.
Nieruchomieje i pa-. trzy z niedowierzaniem.
- To niemożliwe!
- Co? - pytam.
- To, że jesteś taki sam
jak on.
- Jak kto?
- Jak Jerzy.
- Ja nie żyję?
- Idiota. Nie o to chodzi.
- - A o co?
- Nie umiem tego nazwać.
Patrzy na mnie dziwnymi niebieskimi oczami. Milczenie przedłuża się. Nagle twarz mu łagodnieje.
- Nie byłem na pogrzebie - mówi. Milczę.
- Musiałem dokończyć pewną pracę. Urzeczywistniałem : ideę.
Nagle chwyta mnie za guzik od koszuli i przyciąga do siebie. ; Jego szalone oczy są tuż, tuż.
- Istnieją rzeźby doskonale skończone - mówi ochrypłym szeptem i odpycha mnie.
Co za pokopaniec!
- Nie jestem szaleńcem.- mówi już zwyczajnym głosem. Potem zastanawia się chwilę.
- Chodź. Coś ci pokażę.

Część dziewiąta: Tajemnica
Wracamy. Ale nie do dużego pokoju pracowni. Zatrzymujemy się w tym przedziwnym pomieszczeniu, kuchnio-łazienko-sypialni. Tam, obok wanny, stoi spora kasa pancerna.
Adam wyjmuje z kieszeni dwa płaskie klucze, wkłada je w zamki i jednocześnie przekręca. Potem otwiera szafę.
Dziwna rzecz, kasa pancerna w mieszkaniu artysty.
Adam wyciąga z niej spore tekturowe pudło. Ostrożnie bierze je pod spód i stawia na stole. W środku znajdują się dwie kamienne rzeźby. Naturalnej wielkości kot i naturalnej wielkości mysz. Adam ostrożnie stawia je na stole.
- Przypatrz się im dobrze - mówi - takiej precyzji nie osiągnął jeszcze nikt.
Precyzyjny wizerunek kota wyrzeźbiono z jednej kamiennej bryły. Ileż pracy musiało kosztować zrobienie tych cienkich niteczek wąsów, drobiazgowe odtworzenie pędzelków na uszach, lekko zjeżonej sierści na grzbiecie. I ta zachwycająca kocia gracja!
I mysz. Jak wielką pracę trzeba wykonać, by tak starannie odtworzyć maleństwo.
Podnoszę głowę. W oczach Adama iskierki tryumfu.
- To są rzeźby skończone absolutnie - mówi.
- To twoje dzieło?
- Poniekąd. Prawdy dowiesz się, jak skończę pień. Patrzy na mnie wyczekująco. Wreszcie domyślam się. - Wizyta skończona.

Część dziesiąta: Stukot
Już od tygodnia o piątej rano budzą mnie uderzenia młotka w dłuto. Pierwszego dnia przypomniały mi się niebieskości Rafaela, uznałem, że album kłamie, że aż tak niebieskie nie są. Drugiego dnia chciałem jechać do Rzymu, żeby przekonać się, czy to prawda, ale po południu, kiedy wróciłem z pracy, stukot uświadomił mi, że nie obejrzałem nawet jednej setnej tego, co znajduje się w przybudówce.
Hałas trwa do zmierzchu. Uderzenia młotka odmierzają pracę. I czas.

Część jedenasta: Cisza
Aż pewnego dnia, w połowie lata, o piątej rano, obudziła mnie cisza.
Wyszedłem na balkon, bo musiałem to zobaczyć.
Pień był skończony.

Część dwunasta: Geniusz
Trzy dni później, w piątek, kiedy wracałem z pracy, Adam siedział we wspaniałym skórzanym klubowym fotelu i wygrzewał się w popołudniowym słońcu.
Stanąłem przy furtce jak wryty.
Zwykłe podwórko, zalane słońcem, ale prawie na środku kamienny (świetnie udający drewniany) pień, obok wielki skórzany fotel, a w nim dziwny, niechlujny facet.
Czysty surrealizm.
Niebieskie oczy za okularami w drucianej oprawie patrzą uważnie.
- Pomyślałeś, że to czysty surrealizm - mówi.
- Skąd wiesz?
- Jestem geniuszem.
Myślę, że niewątpliwie, ale patrzę na niego z ironicznym uśmiechem. Potem mówię złośliwie:
- Niewątpliwie.
Nagle niebieskie oczy stają się zmęczone.
- Jestem geniuszem - mówi gorzko. Stoję i nie wiem, co zrobić z rękami.
Adam odwraca głowę. Patrzy na pień. Potem wraca do mnie.
- Mógłbyś pójść ze mną do parku?
- Kiedy?
- Za godzinę.

Część trzynasta: Park
Trzydzieści hektarów, między starym miastem a blokowiskami. Ogrodzone i świetnie utrzymane. My mieszkamy na przedmieściach Starego Miasta. Na skraju parku. Po drugiej stronie, przed blokowiskami. W podobnym, tylko nowszym domu, mieszka Anna.

Część czternasta: Cztery wierzby
Idziemy wzdłuż metalowego parkanu.
Adam milczy. Dopiero kiedy dochodzimy do wschodniej bramy parku, rozkręca się.
- Jestem geniuszem, nie dlatego, że potrafię wyrzeźbić w kamieniu wszystko, co pomyśli moja kudłata głowa. Jestem genialnym chemikiem. Jestem nim dlatego, że nie starczało mi cierpliwości, by dokończyć zamysły, ale i dlatego, że wszystko, co wychodziło spod moich rąk, było nieprecyzyjne. Oczom brakowało rzęs, włosom rozwiania, skórze porowatości. Wtedy pomyślałem o chemii. 0 tym, że muszą istnieć warunki zamieniające żywe istoty w kamień. Bo przecież, jeśli odkopuje się skamieniałe stworzenia, które kiedyś były żywe...
Przez chwilę idziemy, milcząc. Nagle Adam staje i patrzy mi prosto w oczy.
- Nie byłem na pogrzebie, bo właśnie wtedy zrozumiałem, że formuła jest dobra, tylko potrzebuje obecności katalizatora. Przecież wszystko odbywa się na poziomie atomu i tylko potrzebuje wzoru, żeby się przekształcić - najzwyczajniejszego zetknięcia się z kamieniem. Bo tam jest zapisany wzór. Musiałem to wypróbować, ale kot gdzieś sobie poszedł. Czekałem, a potem, zanim umieściłem kota w tym kojcu z kamienną płytą, nim zmusiłem go, by choć polizał płyn, było już po pogrzebie. Ale skamieniał. W trzydzieści pięć sekund. A w nocy przyszła mysz. Czekał na nią płyn w metalowej miseczce na kamiennej płytce. I też skamieniała.
Odwraca się i pokazuje ręką.
- Widzisz te cztery wierzby stojące w kwadracie? Kiwam głową.
- W środku, między wierzbami, chcę ustawić ten kamienny pień.
- Po co?
- To będzie postument. Cokół.
- Cokół to podstawa pomnika.
- Tak. Tym pomnikiem będę JA. Będę najdoskonalszym pomnikiem na świecie.
Chwyta mnie za guzik koszuli i przybliża swoje szalone oczy.
- Będę samopomnikiem. Kamiennym samym sobą. Pokrętną odwrotnością mitu Pigmaliona. Rzeźbą i Bogiem jednocześnie.
Teraz lekko mnie od siebie odpycha.
- Pomożesz mi?
- Przecież w lecie między drzewami nie będzie cię widać. Robi się zły.
- Akt czystej samokreacji nie jest przeznaczony dla gawiedzi... - urywa i dodaje sarkastycznie: - Poczuj się wyróżniony. Czuję, że biorę udział w czymś niesłychanym.
- Co mam zrobić?
- Wszystko to, co potrzebne, by mój kamienny pień znalazł się TAM.
Wracamy w milczeniu.
Dopiero w domu uświadamiam sobie, że zwalił na mnie całą najparszywszą robotę.

Część piętnasta: Najparszywsza robota
Potrzebowałem tygodnia, by przygotować wszystko, jak należy.
Dusza praworządnego urzędnika wzdragała się.
Wszystko, co miałem zrobić, było nielegalne. Nie szkodziło nikomu, ale jednak.
Oszukałem firmę, która posiadała specjalistyczny sprzęt, że wszystko, co robimy, odbywa się za zgodą i przyzwoleniem Magistratu.
Nawet pismo z pieczątkami sfałszowałem. Dlaczego o czwartej rano? Ano, żeby nie zakłócać spokoju spacerowiczom.
Dlaczego rachunek gotówką i na kogo innego? Ano, bo całe przedsięwzięcie sponsoruje prywatna osoba.
A na samym końcu klucz od wschodniej bramy parku. Przez cały dzień głowiłem się, jak go zdobyć. W końcu okazało się, że wystarczy zwykły wytrych. Ale i tak, otwierając bramę o północy, czułem się jak złodziej.
O czwartej rano samojezdny dźwig załadował kamienny pień na platformę i przewiózł do parku.
Stanowisko między wierzbami było gotowe na przyjęcie lokatora. Cztery metalowe kolce wystawały z betonu. Cztery precyzyjnie wywiercone w kamieniu dziury pasowały do nich idealnie.
A więc i on pracował.
A potem, kiedy dźwig już odjechał, zapytałem:
- Pan Adamski wiedział o tym pomyśle?
- Oczywiście. Tylko ON NIE BYŁ NIM ZACHWYCONY. Niektóre odpowiedzi zasmucają.
Za wszystko bowiem zapłacił Pan Adamski. W trzeciej szufladzie w biurku znalazłem kopertę z pieniędzmi. Akurat tyle, ile żądała firma przewozowa.

Część szesnasta: Kamienne onuce
Tuż po wschodzie słońca wracamy do domu.
- Będziesz stał tam nago? - pytam.
- Nie.
W milczeniu idziemy aż do furtki. Tam Adam zatrzymuje się.
- Powinieneś wiedzieć wszystko. Chodź ze mną.
Z kasy pancernej wyjmuje spore pudełko. W środku tkwi skamieniała świnka morska. Łapki zwierzątka owinięte są kamiennymi szmatkami.
- Zmodyfikowałem specyfik tak, że każda rzecz, niegdyś organiczna, w zetknięciu z płynami również staje się kamieniem.
Dlatego guziki muszą być albo drewniane, albo z kości, zaś nici bawełniane lub jedwabne. No i buty. Mogą być tylko ze skóry. Milczę. Żal mi świnki morskiej.

Część siedemnasta: Postrzyżyny
Na ciąg dalszy czekałem trzy dni.
Wróciłem z pracy jak zwykle o wpół do piątej. Drzwi do dużego pokoju były otwarte. Adam siedział okrakiem na taborecie. Czekał na mnie.
Już z progu zobaczyłem pod lewą ścianą ogromne lustro sięgające sufitu.
- Po co ci to? - pytam.
Staje na taborecie i przyjmuje pozę.
- Chciałem zobaczyć, jak będzie wyglądał mój pomnik-mówi i wysuwa prawą nogę do przodu.
Śmiać mi się chce, bo widzę kudłatą głowę, wyciągnięty po kolana sweter i upaprane gliną spodnie.
- To będzie pomnik niechluja.
Niebieskie oczy za okularami w drucianej oprawie uważnie mnie obserwują.
- Jesteś palantem bez wyobraźni. Tu chodzi wyłącznie o pozę. Reszta jest przygotowana. No i muszę się ostrzyc. Wiesz, gdzie jest fryzjer?
- Dwie ulice stąd.
- To chodźmy.
Na ulicy zaczyna mi tłumaczyć, jak chce wyglądać. Jakiej długości mają być włosy i jaka broda.
- Nie możesz sam tego powiedzieć? Cisza, aż do drzwi.
Przed wejściem mówi:
- Jeszcze nigdy nie byłem u fryzjera.
- To fachowiec.
- Powiesz? Kiwam głową.
Zakład jest pusty. Adam siada na drugim fotelu. Z głębi lokalu wychodzi niemłody mężczyzna.
- Strzyżenie - mówię. - Nie dłużej niż na paznokieć. I broda tak samo.
- Mniej więcej jak u Pana na głowie?
- Mniej więcej.
Fryzjer wiąże Adamowi białą płachtę pod szyją. Chwyta grzebień i nożyczki.
- Proszę zdjąć okulary - mówi do Adama.
Stoję oparty o ścianę i patrzę w lustro. Widzę, jak rozwichrzona, kudłata, niesforna głowa staje się coraz bardziej cywilizowana.
Wszystko jest świetnie do momentu, kiedy z lustra zaczyna spoglądać moja własna druga twarz.
Zasycha mi w gardle.
Adam patrzy na mnie z lustra.
- Jesteś do mnie podobny - mówi.
Chcę, by odpowiedź zabrzmiała obojętnie.
- Tylko fizycznie - mówię. I brzmi to obojętnie.

Część osiemnasta: Pomnik
O drugiej w nocy obudziło mnie łomotanie.
- Wstawaj, świadku. Wstawaj, wykonawco mojej ostatniej woli. Zaspany otworzyłem drzwi. Zdumiałem się. Przed drzwiami
stał elegancki (jeśli nie wytworny) młody mężczyzna. Szary garnitur z kamizelką, jasna koszula z dobrze dobranym krawatem, ciemny wełniany płaszcz - nieco za kolana, ciemno-wiśniowe buty i biały szalik.
- Ubieraj się. Masz piętnaście minut. Postanowiłem, że odbędzie się to dziś. O wschodzie słońca.
Ubieram się i natychmiast schodzę na dół. Duży pokój jest prawie całkiem pusty, tylko na środku stoi stół, a na nim paczka owinięta w szary papier.
- Tu - Adam pokazuje paczkę - jest moja ostatnia wola. A ty - wbija mi palec w pierś - jesteś odpowiedzialny za jej wykonanie.
Nagle uśmiecha się.
- Jak wyglądam?
Patrzę na niego jak na pomnik.
- Wygląda na to, że będziesz zbyt hieratyczny.
- Spokojnie, mam trzydzieści pięć sekund, dam mu trochę ruchu.
- Mu? - pytam.
- Mu - odpowiada.
- Możesz wziąć drabinę.
- Mogę.
Pokazuje niewielką teczkę.
- Bo ja muszę nieść to.
W drodze do parku nie odzywa się. Gdy dochodzimy do wschodniej bramy, zaczyna szarzeć.
Wiem, jak ją otworzyć.
W parku jest wietrznie. Zimny wschodni wiatr.
Siadamy na ławce w pobliżu wierzb. Adam wydobywa z teczki niewielki zatkany korkiem flakon, metalowy kubek i termos.
Zawartość flakonu wlewa do kubka--jest tego dwie, może trzy łyżeczki, potem otwiera termos i rozcieńcza wszystko przezroczystym płynem z termosu.
- Podasz mi to, jak już się tam znajdę. Chwilę siedzimy, milcząc.
Robi się coraz jaśniej i dmie coraz silniej.
O wschodzie słońca Adam bierze drabinę, przystawiają do kamiennego pnia i włazi na górę.
Staję w połowie drabiny, podaję mu kubek i zabieram okulary.
Schodzę na dół. Chcę to zobaczyć.
Wiatr rozwiewa płaszcz.
Pije, upuszcza kubek, przyjmuje pozę i w ciągu trzydziestu pięciu sekund kamienieje.
Wygląda, jakby szedł w rozwianym płaszczu.
Udała mu się ta aranżacja.
Wolno wychodzę po drabinie. Dotykam nogi. Czuję chłód kamienia.

Część dziewiętnasta: Zawartość pakunku
Koperta z napisem "testament" - zaklejona.
Koperta z napisem "dokumenty" - otwarta.
Osiem stukartkowych zeszytów.
Otwieram pierwszy. Jest zapisany drobnym pismem. To dziennik.
Dwa płaskie klucze do kasy pancernej.
Dwa komplety innych kluczy.
Zaklejona koperta ląduje w kasie pancernej.
Reszta będzie potrzebna.

Część dwudziesta: Moje ręce
Sześć tygodni urlopu.
Tyle czasu trzeba, by urosła mi broda, by włosy na głowie były nieco dłuższe.
Wieczory wypełnione uważną lekturą dziennika.
Czterdzieści dwa dni harówki pomocnika murarza.
Teraz ręce magistrackiego urzędnika wyglądają jak nawykłe do ciężkiej pracy.

Część dwudziesta pierwsza: Po
Po sześciu tygodniach urlopu pewien magistracki urzędnik nie przyszedł do pracy.
Najpierw magistrat usiłował się z nim porozumieć. Bez skutku.
Wreszcie w aktach napisano: "porzucił pracę".
Po kilku miesiącach nikt już o nim nie pamiętał.

Część dwudziesta druga: Ognisko
Na środku wewnętrznego podwórza leży spory płaski kamień. Ustawiam na nim kilkanaście suchych patyczków i podpalam. Potem dokładam stertę papierów.
To płonę JA. Moje imię i nazwisko. Moja data urodzenia. Moje wykształcenie. Moja praca w magistracie. Moje marzenia.
Teraz będę miał wszystko nowe.

Część dwudziesta trzecia: Rok
Daję sobie rok na zrobienie kariery. Dobrze wiem, jak ją zrobić.
Magistrackie ścieżki mam wydeptane. Wiem, kto jest kim i z czym się go je.
Ponadto (co przeczytałem w dzienniku) paru "moich szkolnych kolegów" zajmuje wysokie stanowiska. . Znajdę sposób, by to wykorzystać.
No i mam kilkuset niezwykłych sprzymierzeńców.
Stoją w przybudówce.
Mają bardzo twarde - kamienne charaktery.

Część dwudziesta czwarta: Trzy tygodnie
Od trzech tygodni prawie nie śpię. Oglądam rzeźby. Czytam dziennik.
Zdumiewające było jego-moje życie. Pełne pracy. Szalone. Samotne. Bez kompromisów.
Patrzę na mój-jego wyciągnięty sweter. Upaprane gliną spodnie.
Biedne.
Za kilka dni będę znał na pamięć wszystkie rzeźby. Jeszcze raz przeczytam dziennik.
Wtedy przyjdzie czas zmiany.

Część dwudziesta piąta: Okulary
Stoję w łazience przed lustrem. Patrzy na mnie kudłata głowa ze zwichrzoną brodą. Zakładam okulary. Nic nie widzę.
Upuszczam okulary na posadzkę.
Brzęk tłuczonego szkła. t
Potem jadę autobusem na koniec miasta.
W maleńkim zakładzie optycznym proszę o wprawienie zwykłych szybek, ale oferują mi panoramiczne zerówki za niewielką kwotę.
Zgadzam się.

Część dwudziesta szósta: Ja mogę
Od godziny siedzę w sekretariacie wysoko postawionego człowieka.
To mój szkolny kolega. Od jego telefonu zależy wystawa w największej miejskiej galerii.
Nie pasuję tu. Upaprane gliną spodnie brudzą wyściełane krzesło. Wyciągnięty sweter i niechlujna broda nie podobają się sekretarce. Myślę, że nie podobają się jej również moje niebieskie oczy za okularami w drucianej oprawie i moje ręce z paznokciami o czarnych obwódkach.
W dzień pracuję fizycznie w ogrodzie. Potem czytam podręczniki z obróbki kamienia.
Wieczorami uczę się rysować. Nie wychodzi mi. Nie mam talentu.
Wiem tylko, jak zrobić karierę.
Będę tu siedział cierpliwie, póki mnie nie przyjmie.
Po dwu kwadransach drzwi gabinetu otwierają się. Staje w nich niewysoki okrągły mężczyzna w moim wieku.
Toż to kurdupel.
Mierzy mnie chwilę, a potem mówi:
- Wejdź.
Idę za nim do gabinetu. Sekretarka zamyka za nami drzwi. Krótkonoga baryłeczka siada za okazałym biurkiem. Patrzy na mnie nieprzyjaźnie.
- No więc - mówi.
- Chcę mieć wystawę w największej miejskiej galerii - wyjaśniam spod drzwi.
Przenosi wzrok na okno. Długo milczy, a potem mówi wolno:
- Istnieje pewne słowo, które powinieneś wypowiedzieć, wchodząc tutaj.
- Cóż to za słówko?
- To jest stówko, którego nie używasz. Brzmi: "przepraszam". Cholera, musiał mu nieźle zaleźć za skórę.
Robię cztery duże kroki i już jestem przy biurku. Nachylam się i moja kudłata głowa jest dziesięć centymetrów od jego pulchnej twarzyczki.
Patrzę mu w oczy i widzę w nich strach. Palcami prawej ręki chwytam go za krawat, tuż poniżej węzła. Lekko ciągnę. Puszczam. Uśmiecham się. I mówię zwyczajnie i po prostu:
- Przepraszam.
Ze zdumienia robią mu się okrągłe oczy.
- Powtórzysz to mojej żonie?
- Oczywiście.
Wychodzi zza biurka i pada mi w objęcia. Nie wie jednego. Ja mogę.

Część dwudziesta siódma: Jak z płatka
Wszystko poszło jak z płatka. Pół roku później byłem sławny.
I bogaty.

Część dwudziesta ósma: Duży pokój
Duży pokój na dole został doprowadzony do stanu, w jakim widziałem go po raz pierwszy. Wszystko na swoim miejscu.

Część dwudziesta dziewiąta: Anna
Świrowałem. Dobrze wiedziałem, gdzie znaleźć Annę, ale jej nie szukałem. Nie miałem pomysłu, jak ją poznać. Nie miałem przyjaciół ani znajomych, którzy mogliby mi ją przedstawić.
Tygodniami siedziałem w domu, próbując wpaść na coś oryginalnego.
Czasem szedłem do kawiarni z wielkimi weneckimi oknami. Mogłem przez nie oglądać wejście do kawiarenki, gdzie spotykali się studenci Akademii.
Wpadała tam dwa, trzy razy dziennie.
Jeśli wytrzymałem przy oknie kilka godzin, mogłem się napatrzyć.
Myślałem, że kiedy będę znanym w tym mieście człowiekiem, zbliżenie się do kobiety mojego życia nie sprawi mi kłopotu.
Ciekawe, co ON zrobiłby na moim miejscu.
Dziennik. Otwieram ósmy zeszyt. Dwie prawie czyste kartki. Na pierwszej u góry napisane wersalikami: BRĄZY VERMEERA.
Widziałem gdzieś tu album.

Część trzydziesta: Brązy Vermeera
Obrazy malowane światłem. Tajemnica w słońcu, tajemnica w mroku. Służąca odwrócona do okna, żeby łatwiej było odczytać zagadkowość twarzy. Kropla światła zaklęta w perle. Rozchylone usta, obiecujące spojrzenie nimfetki. Brązowy kubraczek nasycony słońcem oddaje światło mrocznemu wnętrzu.
Dzwonek. Otwieram zły.
Niewiarygodne. W drzwiach stoi Anna.
- Chcę napisać o panu pracę magisterską.
- Niech pani wejdzie - mówię i prowadzę ją prosto do stołu.
Patrzę na album. Potem odwracam głowę i napotykam jej zielone oczy.
- Właśnie zastanawiałem się nad brązami Vermeera. Anna zdziwiona patrzy mi w oczy,
- Brązy? Vermeer malował światłem, proszę popatrzeć na biele.
- Vermeer brązy nasycał słońcem. Anna ogląda "Dziewczynę z perłą".
- Wpadają w zieleń.
- Ocieplają wnętrze.
- Tonują zmysłowość.
- Raczej podkreślają.
- Wie pan wszystko lepiej? Jaka pewna siebie.
Patrzy mi w oczy. Wyzywająco.
- Chodź, coś ci pokażę.
Prowadzę ją w kąt pracowni. Tam, na zaimprowizowanym postumencie, jasnoszary kamienny blok. Obracam go w jej stronę.
Zlepione włosy. Zmarszczone czoło. Wybałuszone oczy. Wpółotwarte dyszące usta. Pod brodą zarys rąk złożonych na kolanach.
Połapała się.
Powoli odwraca głowę. Z zielonych oczu wyziera złość.
- Gnojek. Idzie do drzwi.
- Jasna panienka kupy nie robi - drwię. Odwraca się.
- Każda działalność człowieka może być podniesiona do rangi sztuki - mówię.
- Gówno też? - pyta złośliwie.
- Gówno też - mówię poważnie.
- Będę musiała to przemyśleć. I wychodzi.
Patrzę, jak idzie przez podwórze. Nie ogląda się.

Część trzydziesta pierwsza: Obiekt naukowy
Dwa dni plułem sobie w brodę. Nienawidziłem siebie i Adama jednocześnie.
Trzeciego dnia, koło południa, wyciągnąłem na środek trawnika wielki skórzany fotel i wystawiłem twarz do słońca. Zamknąłem oczy i udawałem, że śpię. Godzinę później pojawił się cień.
- Aleksandrze Macedoński, nie zasłaniaj mi słońca - powiedziałem, nie otwierając oczu.
- Gdzieś zgubił beczkę, Diogenesie - powiedział głos Anny. Może mam halucynacje - pomyślałem i nie otworzyłem oczu. Cisza nie trwała długo.
- Może jednak otworzy pan oczy? Otwieram. Przede mną Anna.
- Zechce pan być obiektem naukowym? Patrzę na nią z miłością.
- Oczywiście - mówię ciepło.
- W takim razie będę wpadać. Idzie w stronę furtki. Zatrzymuje się.
- Czy mogę przyjść dziś wieczór?
- Tak. Dziś jestem wolny.
- To będę koło siódmej. Idzie wzdłuż ogrodzenia.
Nie wie, że JA - WOLNE MAM CAŁY CZAS.

Część trzydziesta druga: Jak w bajce
Byłem obiektem naukowym. Przez krótki czas. A nawet bardzo krótki. A potem było jak w bajce, która zaczyna się od "i żyli długo i szczęśliwie".

Część trzydziesta trzecia: Nieprędko
Wszystko toczyło się niespiesznie. Swoim własnym rytmem. Wszystko było pierwsze, jedyne i niepowtarzalne. Fascynujące.
Dwie lampki wina w kawiarni z ogródkiem.
Sprzeczka o Caravaggia.
Spacer bez słów w ciepłą rozgwieżdżoną noc.
Nieśmiałe, pożegnalne muśnięcie warg.
Tango w tawernie - pełne siły, humoru-, buntu, ognia.
Nieufna. Ale w tangu przylgnęła do mnie, jakby chciała powiedzieć: "poczuj - wszystko mam na swoim miejscu".
Przypomniały mi się zimne biele tancerek Degasa. Nieruchomych w ruchu.
Przewrotny kontrast.
Zdumiewający przejazd siedmiu clownów na wrotkach - reklamujących cyrk.
Wesołe iskierki w zielonych oczach.
I ten kawałek pomarańczy, włożony prosto do moich ust, tuż przed wejściem do kina.
I moje zdumienie, że jest już oswojona.

Część trzydziestą czwarta: Nocny powrót
Wolno wracamy.
- Możemy sobie mówić po imieniu? - pyta.
- Oczywiście.
- Mam na imię Anna.
Zastanawiam się, o ułamek sekundy za długo.
- Adam - mówię i czerwienię się po czubki włosów. Jak dobrze, że jest ciemno.
Reszta drogi upływa w milczeniu. Pod domem Anna patrzy mi w oczy.
- Jesteś cierpliwy? Kiwam głową.
- Muszę zrobić porządek w swoim życiu. Nie będzie mnie kilka dni.
A potem podchodzi bliziutko i całuje mnie w usta. Pierwszy raz.

Część trzydziesta piąta: Rozmowa naukowa
- Czemu te rzeźby nie są skończone?
- Bo one są jak wszechświat.
- Jak to?
- Wszechświat też jest nieskończony.
- Nie kpij.
- No więc inaczej: one nie muszą być skończone.
- Dlaczego?
- Działają na wyobraźnię.
- Za chwilę powiesz, że w tym leży ich siła.
- To prawda.
- Nie powtarzaj za recenzentami!
- Ja to powiedziałem na konferencji prasowej, oni to powtórzyli.
- Ach tak?
- Tak.
- Nie wiedziałam.
Przeskakuje wzrokiem od jednej do drugiej rzeźby.
- Dasz mi jedną?
- Nie.
- Dlaczego?
- Możesz sobie ukraść.
- Odwrócisz się.
- Nie, nie. Leży na jednym z biurek w Magistracie. W pokoju 317.
- Ale...
- To przycisk do papieru. Zwykły kamień. Ale ty poznasz go natychmiast.
- Ale...
- Idź w porze lunchu. Wtedy nie ma tam nikogo.

Część trzydziesta szósta: Złodziejka
Druga piętnaście po południu. Dzwonek do drzwi. W drzwiach Anna. Zielone oczy pełne łez.
- Jestem złodziejką. Ukradłam ten przycisk.
Biorę ją za rękę, prowadzę do dużego pokoju i sadzam na kanapce. Sam przysiadam obok.
- Nie jesteś złodziejką. Kilka lat temu dałem go przyjacielowi. Jerzemu. Jerzy zmarł prawie dwa lata temu. Magistrat zwrócił wprawdzie jego rzeczy, ale bez przycisku. Chciałem nawet kiedyś pójść i odebrać go, tylko że ciągle byłem zbyt zajęty.
- Nie kłamiesz?
- Nie - mówię poważnie.
- Jesteś wredny. Posłużyłeś się mną. Wyciąga przycisk z torby.
- Jesteś jego spadkobiercą.
- Tak.
- Możesz mi go ofiarować? -Jest twój.
Kilka słów prawdy w potoku kłamstw.

Część trzydziesta siódma: Druga rozmowa naukowa
Punktualnie o czternastej trzydzieści Anna zaczyna maltretować obiekt naukowy:
- Przyznaj się. Jesteś leniem.
- To całkiem możliwe.
- Nie tylko możliwe.
- Jednak pracuję.
- Jak dotychczas wyłącznie nad karierą.
- Popularność przynosi pieniądze.
- Ale nie kończy rzeźb.
- Takie mają być.
- Pewnie mogłabym się z tym zgodzić, gdyby choć jedna była skończona.
- No, dobrze. Chodź ze mną.
Idziemy wzdłuż ogrodzenia - kilkaset metrów - a potem skręcamy do wschodniej bramy parku.
- Będzie spacer.
- Nie. Idziemy tam. Pokazuję grupę wierzb.
Orientuje się, gdy jesteśmy bardzo blisko.
- Dlaczego postawiłeś go na pniu wierzby?
- Ten pień też jest rzeźbą. Podchodzi. Ogląda. Dotyka.
- Sam pień to gigantyczna praca.
Potem patrzy na postać. Odwraca się, spogląda na mnie i w górę.
- Czy to ty? Kiedyś tak wyglądałeś?
- Tak. Kiedyś tak wyglądałem. I po chwili:
- Ale to nie ja. Anna patrzy w górę.
- Tak. Ten jest jakby... szlachetniejszy. Odwraca się.
- No i nie ma okularów. Zastanawia się chwilę.
- Wiesz, wydaje mi się, jakbym go skądś znała.

Część trzydziesta ósma: Już czas
Wszędzie razem. Czas na zaręczyny.

Część trzydziesta dziewiąta: Zaręczyny
Złoty pierścionek z owalnym rubinem i dziewięcioma brylancikami. Misterna dziewiętnastowieczna petersburska robota. Wczesne popołudnie w artystycznej kawiarence.
- Zostaniesz moją żoną?
W zielonych oczach iskierki radości.
- Tak.
Pierścionek pasuje idealnie. Wiem, jaka ma być obrączka.

Część czterdziesta: Dziś
To dziś. Dziś zaręczyłem się z Anną. Dziś kupiłem obrączki. Dzisiaj wieczorem będzie uroczysta kolacja przy świecach. Dziś ustalimy datę ślubu.
A po kolacji... po kolacji... Anna zostanie u mnie do rana.
Ale nie pokażę jej obrączek.
Obrączki do sejfu.
Kamienny kot.
- Popatrz, kocie, jakie piękne kupiłem obrączki. Obrączkami dotykam kota w nos.
Kot ożywa, drapie mnie w rękę i z wrzaskiem ucieka. To niemożliwe. Złoto to antidotum. Mysz. Gdzie jest mysz. Jest. Ożyła bestia.
- Jeżeli w kwaśnym deszczu, padającym nad naszym miastem, znajdzie się choć niewielka ilość złota, to on ożyje - myślę gorączkowo. - Zaraz nie tak prędko, jeśli dotychczas nie ożył, to jak na razie jest bezchmurnie. Jutro będzie czas na zabezpieczenia. A teraz spokojnie przygotuj kolację.
Łomotanie w drzwi.
- Otwieraj, parszywy gnoju. Stoją na progu oboje.
Niebieskie oczy za okularami w drucianej oprawie patrzą z nienawiścią. Zdążył kupić okulary - myślę idiotycznie.
- Z drogi - mówi złowrogo.
Pierwszy przekracza próg. Odpycha mnie.
- Proszę - mówi do Anny.
W zielonych oczach nie ma cienia litości. Idą do dużego pokoju.
- Ty też - rzuca Adam przez ramię. Wlokę się za nimi.
Adam siada na stole.
- Wszystko było w testamencie - mówi.
Nie wiem, o co mu chodzi. Niebieskie oczy za okularami w drucianej oprawie przewiercają mnie.
- Tyś tego nawet nie otworzył. - Zdziwienie na moment odbiera mu głos.
- Gdzie to jest?
- W kasie.
Idzie do drugiego pokoju i zaraz wraca z kopertą. -Gdzie jest kot?
- Podrapał mnie i uciekł. Pół godziny temu dotknąłem go obrączkami.
- No, proszę. Złodziej i kłamca, kupuje pierścionek i obrączki za nie swoje pieniądze. Złota mu się zachciało. Więc go złoto udupiło.
Odwraca się do Anny.
- Opowiedz mu.
- Do domu szłam przez park. Tak się cieszyłam z pierścionka. W pobliżu tych czterech wierzb ogrodnicy przycinali gałęzie przy pomocy niewielkiego podnośnika. Mówię do nich: "Panowie, nie wywieźlibyście mnie do tego kamiennego faceta? Chcę mu się przyjrzeć z bliska". A oni: "Ależ czemu nie, panienko, oczywiście, panienko, przecież to tylko gość z kamienia". I wywieźli mnie na górę. Chciałam tylko pokazać mu pierścionek. Jak to się stało, że go dotknęłam? Bardzo się zdziwili, kiedy zjechaliśmy na dół razem.
Anna patrzy na mnie jak na obcego.
- A teraz, panie NIKT - mówi Adam - bo jesteś NIKT, jak znam życie, twoje dokumenty poszły z dymem i teraz mamy do czynienia z kimś bez tożsamości i nie tylko, bo i z kimś bez przyszłości. Można by cię zabić i pies z kulawą nogą nie upomniałby się.
Świdruje mnie tymi niebieskimi oczami.
Nic nie mówię.
- Możesz zostać moją najlepszą skończoną rzeźbą. Patrzę na upaprane gliną spodnie, na wyciągnięty sweter.
- Tak - mówi Adam. - W tym. Wychodzi do drugiego pokoju.
Nie śmiem spojrzeć na Annę. Wiem, co myśli. "Kłamca i złodziej". Wraca Adam z metalowym kubkiem. Podchodzi blisko.
- Tylko nie pozuj - szepce. Płyn nie ma smaku.
Jeszcze dobrze nie skamieniałem, a już ciągną mnie w kąt pokoju.

Część ostatnia: Nie zdążyłem
Nie zdążyłem mrugnąć okiem. Odkamieniałem. Przede mną stała kobieta, na oko po pięćdziesiątce. Mimo wieku ładna. Jej zielone oczy przypomniały mi Annę.
- Jestem Anna - mówi kobieta. Uśmiecham się z niedowierzaniem.
Podnosi prawą rękę i pokazuje złoty pierścionek. Rubin z dziewięcioma brylancikami. Dziewiętnastowieczna petersburska robota.
- Minęło trzydzieści lat od dnia, w którym Adam zamienił cię w kamień. Teraz, kiedy zostałam sama, postanowiłam zwrócić ci życie. Ale żeby to wszystko zrozumieć, musisz coś zobaczyć. Chodź.
Teraz zauważam, że stoję w metalowej szafie. Wyłażę. Duży pokój prawie się nie zmienił. Idę za Anną do przybudówki.
Jak tu jasno. Jak tu pusto. W przybudówce jest tylko jedna rzeźba. Okrągły kamienny stół z czterema krzesłami. Na jednym krześle siedzi kamienny mężczyzna, na pewno po pięćdziesiątce, a na drugim krześle, z prawej strony, siedzi kamienny dwudziestoparoletni chłopak. Chłopak podobny jest do mężczyzny. Wygląda jak jego syn. Zwróceni są do siebie, jakby zatopieni w rozmowie.
- Ten starszy gość to Adam, a młodszy to nasz syn Paweł. Usiądźmy. Te kamienne krzesła są dość wygodne.
Siadamy. Milczymy, aż Anna zaczyna:
- Tamtego dnia znienawidziłam cię szczerze. Tamtego dnia Adam mówił o swojej sztuce. O celowości niedokończenia. O sile wyobraźni. 0 tym wszystkim, co w nas tkwi, ale jest w letargu. Co koniecznie trzeba obudzić. Tamtego dnia zakochałam się w nim bez pamięci. Zakochałam się w nim, bo był inny niż ty. Zapatrzony w siebie, neurotyczny, fascynujący.
Zjedliśmy przygotowaną przez ciebie kolację i kochaliśmy się aż do świtu.
A rano. Rano ustaliliśmy datę ślubu.
Potem były dwa lata raju. Dwa lata nieustających wakacji. Dwa lata miłości. Szalonych podróży. Szastania pieniędzmi.
Ale były to też lata zrazu niezauważanych przeze mnie drwin. Lata odmówionych wystaw. Obrażonych marszandów. Wykpionych muzeów.
Nie zdawałam sobie sprawy, że Adam systematycznie niszczył wszystko to, co zbudowałeś swoim konsekwentnym działaniem.
Pewnego dnia, a byłam wtedy w szóstym miesiącu ciąży, obudziliśmy się bez pieniędzy. Co gorsza, również bez przyjaciół. Tego dnia Adam po raz pierwszy wrócił do domu pijany, nazwał mnie "urzędniczą wywłoką" i wysłał na górę, Wrzeszcząc: "wynoś się tam, gdzie oni się gnieździli". Następnego dnia przywiózł skądś metalową szafę i zamknął cię w niej.
Przez trzy miesiące znosiłam jego huśtawki pijackich nastrojów. Kajania i przeprosin, a nawet płaczu - w okresach trzeźwości. Wymysłów, a nawet bicia w alkoholowym ciągu. Dlatego kiedy urodził się nasz syn, przeniosłam się do rodziców.
Ze złości i upokorzenia, z tęsknoty za tobą dałam mu na imię Paweł.
Nie widziałam go dwa lata.
Kiedy znów stanął na mojej drodze, coś we mnie drgnęło. Wyglądał jak ty, kiedy zobaczyłam cię po raz pierwszy. Zmierzwione włosy, rozwichrzona broda, wyciągnięty niechlujny sweter i upaprane gliną spodnie. Nawet pomyślałam, czy to aby nie kolejna mistyfikacja, ale w jego szalonych niebieskich oczach zobaczyłam, że następnej mistyfikacji nie będzie. Nagle zatęskniłam do twojego ciepłego spojrzenia, do stwarzanego przez ciebie klimatu pewności jutra, do twojej spokojnej miłości.
Wtedy zrozumiałam, że kocham dwóch mężczyzn. A ten wspaniały, szalony, niezwykły - dobrze o tym wie i zrobi wszystko, bym przy nim została.
Tyle lat minęło od tego czasu, a ja mam tę scenę przed oczami, jakby to było wczoraj: Stoimy na skraju parku, ja z dwuletnim dzieckiem na rękach, a on w tym swoim okropnym ubranku, i kiedy dziecko zaczyna mi ciążyć, w szalonych, niebieskich oczach dostrzegam zmęczenie.
- Już nic ci nie grozi. Wróć.
I po chwili:
- Nie umiem bez ciebie żyć.
Dalej stoję bezradna. Wtedy on mówi do dziecka:
- Chodź do tatusia.
I nasz syn z ufnością wyciąga do niego ręce.
Wróciłam.
Przekonałam się do niego ponownie. Potrafił całymi dniami bawić się z Pawłem. Malec przepadał za nim, bo Adam lepił mu z gliny przedziwne stworki. Każdemu dodawał gliniany strój: a to kubraczek zapinany na dwanaście guziczków, a to cylinder, a to buty z cholewami do konnej jazdy lub żupanik bardzo stylowy. W dwa lata zrobił stworków kilkaset. Dziecko nigdy nie bawiło się stworkami, ale z pasją oglądało proces tworzenia.
- Może będzie rzeźbiarzem - mówił. Był dumny z syna.
Adam przestał rzeźbić. Nie pytałam dlaczego. Nie robiłam wymówek. Powoli naprawiałam to, co zniszczył. Byłam agentem i marszandem, sekretarką i księgową.
Adam nie okazywał żalu, gdy sprzedawałam rzeźby. Nie protestował, gdy organizowałam wystawy. Przestrzegał jednej zasady - żadnych wywiadów.
W dużym pokoju na górze urządził pracownię chemiczną.
W dzień bawił się z dzieckiem. Bawił się? Niby tak, ale zabawą uczył. Dużo mu czytał, niezmordowanie i cierpliwie wyjaśniał.
A kiedy dziecko zasypiało, szedł na górę. Pracował nad formułą, na którą nie byłoby antidotum.
W tym czasie często późną nocą zachodził do mojej sypialni. Czasem kochał się ze mną cicho, łagodnie i delikatnie, a czasem dziko, namiętnie, niepohamowanie. Tak jakby to robił ostatni raz w życiu.
W miarę jak rósł syn, przychodził coraz rzadziej.
Nasz syn dorastał. Lepiej powiedzieć - dorastali. Ojciec i syn niemal się nie rozstawali.
Kiedy Paweł skończył czternaście lat, było już wiadomo, że nie ma talentu plastycznego. Ale okazał się świetnym chemikiem.
Nie wiem, kiedy doszli do porozumienia. Nie wiem, kiedy zaczęli pracować razem. Nie wiem, jakie kryli tajemnice.
Ze zdolnego chłopaka wyrósł obiecujący młodzieniec. Żadnych kłopotów w szkole. Żadnych zatargów z nauczycielami. Żadnych kłopotów wychowawczych. Nie mam pojęcia, kiedy się uczył, kiedy odrabiał lekcje. Interesował go jedynie eksperyment.
Pewnego dnia, tuż przed Pawła maturą, zastałam ich w dużym pokoju, kłócących się. Adam mówił podniesionym głosem, Paweł odpowiadał mu z pasją. Wreszcie młodziak chwycił arkusz szarego papieru, przypiął go do ściany, kawałkiem węgla napisał równanie matematyczne i rozwiązał je w ekspresowym tempie. A potem wyrysował schemat związku chemicznego z wewnętrznymi powiązaniami i powiedział:
- Na rozerwanie tego łańcucha potrzeba energii pioruna kulistego. A wtedy obiekt obróciłby się w proch.
Zauważyli mnie stojącą w drzwiach. Obaj się uśmiechnęli.
- Będziemy potrzebować trochę pieniędzy - mówi Adam.
- To nie będzie trochę - zaprzecza Paweł - to będzie co najmniej cztery razy tyle.
Eksperyment trwał siedem lat. Pochłonął wszystkie pieniądze, jakie uzyskałam ze sprzedaży rzeźb, a wierz mi, w miarę upływu czasu ich cena rosła. Pochłonął też wszystkie pieniądze, które otrzymałam w spadku po ojcu, a przecież ojciec mój nie był ubogi.
W tym czasie Paweł ukończył studia. Co dziwne, nie wybrał chemii, tylko historię sztuki. Chciał mieć więcej czasu na chemię - tak mówił.
W szóstym roku eksperymentu zostałam bez grosza. Poszłam na górę, żeby im to powiedzieć. Dziwne. Żyłam z nimi w tym domu od dwudziestu pięciu lat, a nigdy nie byłam na górze. Ich zdumienie nie miało granic, kiedy stanęłam w drzwiach.
- Czy stało się coś, mamo? - zapytał Paweł z niepokojem.
- Jesteśmy bez grosza - powiedziałam dobitnie.
- Sprzedałaś wszystkie rzeźby? Była ich cała masa.
- Przybudówka jest pusta.
Chwilę się zastanawiali. Wreszcie Paweł powiedział:
- No, przecież są jeszcze stworki.
-Aha. Można by je wypalić i trochę podmalować. Wyglądałyby jak zabawki jarmarczne.
- Mogłabyś zrobić wystawę, a po wystawie aukcję.
- Tylko gdzie one są - pyta Adam.
- Na strychu - wyjaśnił Paweł. - Stoją na dwóch wielkich płytach w karnych szeregach. Jest ich czterysta siedemdziesiąt sześć.
Przez pięć dni pracowaliśmy, wypalając i podmalowując stworki. Ostateczny sznyt nadawał każdemu Adam. Niektóre dostały imiona. Skrzętnie je notowałam.
A kiedy wszystko było gotowe, opuścili mnie. Poszli na górę. Jakby nic się nie stało. Przez pięć dni miałam rodzinę. Rozpłakałam się. Nie płakałam długo. Otarłam łzy i powiedziałam sobie:
- Warto było. Dla tych pięciu dni było warto.' Wybrałam losowo dziewięćdziesiąt dziewięć stworków.
Zrobiłam wystawę, a po miesiącu aukcję. Na aukcji stworki osiągały zawrotne ceny. Sprzedałam wszystkie dziewięćdziesiąt dziewięć. Znowu byliśmy bogaci.
Półtora roku później dobiegł mnie z góry wrzask tryumfu. Eksperyment został zakończony.
Jeszcze tylko pojechali razem do kamieniołomu wybrać odpowiedni granitowy blok i przetransportowali go tu.
Nazajutrz Paweł przyszedł do mnie.
- Chcę wyjechać w podróż dookoła świata.
- Na długo? - spytałam.
- Dopóki nie skończą mi się pieniądze.
- Skąd je weźmiesz?
- Właśnie chciałem cię o nie prosić. Stworki osiągały niebotyczne ceny. Sprzedałam dwa.
Pawła nie było trzy lata.
Czasem pisał lub telefonował.
Nie wiedziałam, o co w tym wszystkim chodzi.
Adam pracował. Od piątej rano słyszałam uderzenia młotka w dłuto.
Aż pewnego dnia obudziła mnie cisza. Zeszłam na dół. Okrągły stół i cztery krzesła były gotowe. Wyciosane z jednej kamiennej bryły.
A po południu... Po południu wrócił Paweł.
Tak. Uściskał mnie. I nawet powiedział, że tęsknił, ale wiedziałam - pojechał i wrócił dla ojca.
Przed wyjazdem Pawła musieli rozmawiać o czymś, o czym nie Imałam pojęcia.
Przygotowywalam posiłek. Siedzieli przy stole w kuchni i patrzyli na siebie. Wreszcie Adam powiedział:
- No więc.
- Miałem rację.
- Tak.
- Są drobne różnice, ale w zasadzie wszędzie tak samo.
- A motywy?
- Jak u Szekspira. Chciwość i ambicja. Chwilę milczeli, a potem Paweł spytał: -A jak u ciebie.
- Wczoraj skończyłem.
- To nie musimy czekać?
- Nie.
Wstali i wyszli. Zostawili mnie w kuchni. Nieświadomą.
Dwadzieścia minut później zastałam ich tutaj. Skamieniałych. Stworzyli formułę, na którą nie ma antidotum. Przypuszczam, że zachodzi tu jakaś reakcja ze śliną lub krwią, bo patrz - na podłodze znalazłam dwa kamienne kubki, a w ręce Adama jest kamienny klucz. To klucz od metalowej szafy, w której cię zamknął. Musieli nawarzyć niezłego zajzajeru, skoro nawet metalowe przedmioty zamieniają się w kamień.
Nie myśl, że rozpaczałam. Nie, byłam wściekła, bo ciągle nie rozumiałam, doszło do mnie dopiero, jak znalazłam się w dużym pokoju i zobaczyłam uchylone drzwi metalowej szafy. Decyzję zostawili MNIE.
Anna patrzy na kamienną dwójkę. Trochę to trwa, ale nic nie mówię. Wreszcie wraca do mnie i mówi cicho:
- Chciałabym zobaczyć cię takim, jakim byłeś, zanim zamieniłeś się w Adama. Czy mogę cię ostrzyc, ogolić i ubrać? Zobaczyć, czy jesteś podobny do mojego syna. Bo przecież JEGO życie zamierzam ci dać.
Patrzę w zielone zmęczone oczy niemłodej kobiety.
- Dobrze. Zróbmy tak - mówię.
Po trzech kwadransach Anna prowadzi mnie do lustra. Patrzy na moje odbicie.
-Uderzające podobieństwo. Wszystko, co będzie ci potrzebne do nowego życia, jest w kasie.
Matczynym gestem głaszcze mnie po głowie.
- Wybacz - mówi - muszę do nich dołączyć. To moja rodzina.
Nagle uśmiecha się lekko, jakby coś sobie przypomniała.
- Nie jesteś biedny. Masz stworki.
Z pancernej kasy wyjmuje metalowy kubek. Nie idę za nią. Wiem, że potrzebuje intymności.
Z otępienia wyrywa mnie łomot kamiennego kubka o podłogę. Idę do przybudówki.
Wrażenie jest niezwykłe. Przy okrągłym kamiennym stole kamienna rodzina.
Zaraz, przecież przy stole jest jeszcze jedno krzesło. Puste.
Przewidziałeś wszystko, Adamie.
To krzesło jest dla mnie. W kasie jest jeszcze jeden metalowy kubek.
Czy jesteś szaleńcem bawiącym się w Boga?
Dajesz mi życie. Tylko że nie moje. A nawet jeśli moje - to przecież bez Anny.
A może chcesz, bym za karę został strażnikiem tajemnicy.
Bym żył długo.
I dopiero jako starzec zamknął kamienny krąg.

Kazimierz Nagórski


Wyszukiwarka