Kordecki31


224






























VI
Przez cały ten dzień Krzysztoporski chodził niemy na swoim wydziale
murów, jakby myśl jaka w sercu mu dojrzewała; nie odzywał się do
księdza Mieleckiego, nie spojrzał na to, co się wkoło niego działo, nie
dowiadywał, jak inni, i jakby go już nic walka nie obchodziła, to w okno
Lassoty, to za mury poglądał. Na próżno ojciec Mielecki chciał go
rozruszać, rozchmurzyć: usiłowania były nadaremne; chodził tak, aż
dopóki go z innymi na radę nie wezwano.
Ksiądz przeor z zakonnikami i bracią szlachtą już szumnie a głośno, jak
to u nas rzecz zwykła, radzili w definitorium, a ściany sali rozlegały się
huczną rozprawą, w której niemal wszyscy mówili, a nikt słuchać nie
chciał.
Zdania były wielce podzielone. Jedni chcieli bronić się, poświęcając
mnichów, w przekonaniu, że się im Szwed nic uczynić nie odważy;
drudzy radzili czekać jeszcze, rachując na zimę, inni przebąkiwali o
królu, o kasztelanie kijowskim, inni rozpaczali i poddawać się chcieli.
Pan Zamojski myślał, milczał, pan Czarniecki się niecierpliwił, aż mu
wargi drżały.

Co tu myśleć, co tu radzić!
wołał głośno.
Co się stało, to się stało,
nam bić się i po wszystkim.

Nie, nie, panie Piotrze, kochana gorączko
przerwał Kordecki

naprzód musimy wszystkie środki ocalenia naszych posłów wyczerpać.
Mówicie, że Szwed nie odważy się na nich nastąpić, a czemuż by to?
Alboż mało szlachty powieszał i postrzelał, alboż mało pościnał
kapłanów i złupił kościołów? Nie świętość go wstrzyma pewnie. A
drogie to nam życie i musimy ich oszczędzać, aby niepotrzebnie nie padli
ofiarą. Dzień i drugi, zdaniem wszystkich, Szwedzi podsuwając się, nic
nam bardzo złego uczynić nie mogą; działa nasze, skoro się z
konieczności odezwą, poprawią to i odepchną ich znowu... Tymczasem
starajmy się ich ocalić.
Ledwie tych słów dokończył, wysforował się pan Płaza, jeden ze szlachty
schronionej w twierdzy, na którego twarzy malowało się dziwne
wysilenie; widać było, że z czymś wystąpił, na co mu niełatwo przyszło
się zdobyć, i z wielkim pomieszaniem począł:

Za pozwoleniem waszej przewielebności, to więc widzę, że o zdaniu
się nie ma mowy?

Jak to o zdaniu?
spytał przeor.

Bo jest nas tu wielu
kończył trochę ośmielony Płaza
cośmy tej
myśli, że inaczej nie będzie, tylko potrzeba zdać się Szwedowi i łaski
jego prosić. Co tu już darmo bronić, czego obronić niepodobna!
Nieszczęście! Król nas opuścił, uciekli wszyscy. Chan nawet
wypowiedział traktaty; nie wojować nam z losem, lepiej prosić o warunki
dogodne i spełnić wolę Bożą...
Zapłomieniła się oburzeniem twarz Kordeckiego i powstał jak kapłanprorok,
aż dokoła rozstąpił się przed nim lud wszystek, gdyby
popchnięty niewidzialną siłą; ręce i oczy podniósł ku niebu i zawołał
przejęty:

I wy to, synowie tych ojców, co w boju zrodzili się, zrośli i pomarli, co
nigdy nie wątpili o zwycięstwie, co nie ulękli się niczego; wy,
potomkowie nie zwalczonych, których Tatarowie i Niemcy nie pożyli

wy mówicie dziś o poddaniu i poniżeniu przed nieprzyjacielem, na
chwilę zwycięskim?! Takżeśmy to już upadli? To zwątpienie, ten
postrach nikczemny, który śmiecie wyrzec już głośno, gubił nas i gubi! I
nie wstyd wam nie mieć odwagi na śmierć chrześcijańską, a kochać
nędzne życie nad ziemię swą, króla, swoją cześć i sławę! I nie wstyd
wam drżeć jawnie i mówić o strachu! Widzę! Widzę
kończył uniesiony

ten postrach dzisiejszy, jak zepsuta krwi kropla popłynie i w przyszłe
pokolenia: zlękniemy się, gdy odwagi tylko będzie potrzeba; niezgody i
kłótnie miotać nami będą; będziemy się chlubić nad dziadami nie mogąc
sobą, i legniem pogardzeni w barłogu Łazarza. Małoż jeszcze mieliście
cudów, że o cudach wątpicie? Nie obroniłaż was już Matka Boska? Nie
opieramyż się stokroć większemu, silniejszemu wrogowi, my, garść
starców bezsilnych?... Trzebaż, by mnichy dawali wam przykład
wytrwania i wiary?
Płaza cofnął się i pobladł, jak piorunem rażony, ale, odzyskując fantazję i
siłę, szepnął:

To proszęż nas wypuścić...
Ale go wnet zahukano, tak że słowo jego nie doszło nawet do uszu
Kordeckiego, a pan Czarniecki zaraz mu na kark wsiadł.

Co to, waćpan oszalał?
zakrzyczał.
Kto waćpanu dał prawo mówić,
w czyim to imieniu brednie prawisz? I waćpan nie spalisz się, to
mówiąc?

Ale bo... ale bo...
bąkał Płaza
Szwed tak silny...

Wypuścim waści do Szweda po oblężeniu, jeśli się podoba
kończył
Czarniecki.
Smakuje ci Szwed, że silny, pokłońże się i diabłu, bo
silniejszy jeszcze od niego!
Argument był za twardy do zgryzienia, choć nie bardzo przyprawny.
Ciż sami, co przed chwilą pana Płazę popychali i do odezwania się
skłonili, teraz odstąpili go; obejrzał się, chciał, by go kto poparł, nie było
za nim nikogo; zawstydzony wlazł w kątek.
Przeor tak mówił dalej:

Wiary, wiary! Wołam i wołać nie przestanę, zgody i wiary daj nam,
Panie! To słowa wielkie, w nich oręż potężny. Módlmy się o nie,
pracujmy na nie, uczmy dzieci w kolebce tych dwóch słów tajemniczych:
zgody i wiary, wiary i zgody! Nie opuści Bóg, jeno zwątpiałych i
zwaśnionych. Bo rozpacz i swary są znakiem, że w nas duch Boży nie
mieszka. Dopóty Bóg z nami, póki wiary, póki zgody.
A pan Zamojski dodał:

Wszyscyśmy tu przyszli nie po co, tylko by życie położyć w ofierze dla
czci Maryi i dać dowód, że niecały jeszcze kraj zwątpił i ręce po więzy
wroga wyciąga. Więc ofiary tej, raz uczynionej, nie cofajmy z ołtarza.
Życie nasze, jeśli się Bogu podoba, niech idzie na pomnożenie chwały
Jego, a zażąda ode mnie wyrostka tego, jedynego mojego dziecięcia,
oddam mu go
rzekł, wskazując na syna
i idącego na śmierć poczciwą
błogosławię.
Pan Czarniecki rzucił się ku miecznikowi.

Kochany panie Stefanie!
krzyknął.
Mówisz złotem; każże walić z
dział i zaraz na mury, w imię Matki Boskiej.

O tym dopiero jutro pomówimy
zamknął przeor.
I burzliwa w początku narada skończyła się milczeniem; nikt już głosu
nie podnosił, stanęło tylko na tym, by wysłać do Millera, starać się o
wydanie księży, a gdyby odmówiono, zdawszy się na wolę Bożą bronić
się do upadłego.
Z tym się wszyscy rozeszli i przeor zadumany do chóru na modlitwę
pośpieszył; Zamojski z innymi na mury, gdzie dziś, z powodu
podkradania się Szwedów, wielka pilność była potrzebna i podwójnymi
ogniami oświecić je musiano dokoła, żeby nikt bliżej podsunąć się nie
mógł. I nikt krom starców i dzieci nie usnął w klasztorze, bo lękliwsi co
chwila oczekiwali szturmu, niespodzianego napadu i zdobycia, mężniejsi
pełnili powinność. Jak cienie, po murach przesuwali się zakonnicy i
szlachta, witając się hasłem i kilku słowy cichymi; gdzieniegdzie
szczękała broń, odezwało się głębokie westchnienie, a zegar na wieży bił
powolnie ciemnej nocy godziny.
O świcie ujrzano wielkie zamieszanie w obozie szwedzkim, ale trudno
było w początku zmiarkować, co ono znaczyło. Jedni w nim odsiecz
widzieć chcieli, drudzy zaniechanie oblężenia, inni jakiś postrach
paniczny, a najzdrowiej sądzący
zamach na twierdzę. Niektórzy
opowiadali, że dostrzegli od Krakowa idący oddział, który Szwedzi
przyjęli okrzykami radości, że sam Miller go witał, że jakaś potem
ochocza nastąpiła wrzawa. Czekano rozwidnienia, żeby lepiej o
powodzie rozruchu tego osądzić. Gdy o tym oznajmiono Kordeckiemu,
na wszelki wypadek, wybiegł zaraz, chcąc własnymi oczyma to widzieć,
bo się obawiał napaści niespodzianej; ale z gwaru, szumu i wrzawy nic
wyrozumieć nie było można.
Wtem też i dzień mglisty rozjaśniać się począł, posępnie słońce weszło
gdzieś niewidzialne za obłokami i białą powłoką okryło świat, jakby
sinymi dymy osnuty. A już i pod furtą klasztorną grzmiała trąbka
szwedzka i parlamentarz przybywał.
Był to wspomniany już przez nas dawniej Kuklinowski, zawadiaka i
służbista, zawsze gotów z posługą, byle przy niej był gotowy kufel i
miska; na twarzy jego widać było jakąś radość, a radość sprzymierzeńca
szwedzkiego źle zwiastowała. Przeor czekał na niego w drugiej bramie,
nie chcąc go puszczać dalej, a rad będąc prędzej się czego dowiedzieć;
przy nim był tylko nieodstępny miecznik i dwóch starszych zakonników,
definitor* i kaznodzieja.
Rotmistrz, poświstując zbliżył się, gdyż mu oczu nie zawiązywano, a że
to był rubacha i zawadiaka, tak też bez ogródki począł:

A co, księże przeorze? Pora już przecie kończyć! Co to sobie myślicie?
Na tę mowę i zuchwałą, i głupią nie było co odpowiadać, zwłaszcza że
pan Kuklinowski we łbie się mieć zdawał. Zamojski ruszył tylko
ramionami wzgardliwie.

Czego jeszcze czekać?
rzekł Kuklinowski.
Żebyśmy w perzynę
obrócili ten kurnik? Ten murowany kopiec, który, gdyby nie litość jaśnie
wielmożnego Millera nad waszym zaślepieniem. w, dawno by już w
gruzach leżał?

Dziękujemy za litość
rzekł uśmiechając się przeor
zawsze to piękne
uczucie, ale...

Księże przeorze
kończył Kuklinowski
tu nie ma co długo

* Definitor
godność zakonna, pomocnik prowincjała. i kaznodzieja.
bajdurzyć; poddać się i kwita. Czego czekacie? Posiłków?

No, a gdyby posiłków?

Od kogo, od pana Czarnieckiego?

Nic by nie było dziwnego, gdyby i stamtąd przyszły.

Cha! Cha!
zaśmiał się rotmistrz.
Spojrzyjcie, spojrzycież!
wskazał
przez okno poza mury.
Widok z okna był smutny, choć ożywiony; przeciągała pod fortecą pod
ośmiu rozwiniętymi chorągwiami piechota polska Czarnieckiego; łatwo
ją było poznać.

To oddział Wolfa!
zakrzyknął pan Zamojski.
Co to jest? On z
wami?
Kordecki popatrzył posępnie z rezygnacją, ale ani się wzruszył zbytnio,
ani nadto zadziwił.

Kraków się poddał
hałaśno odezwał się z triumfem Kuklinowski,
jakby go sam wziął
a ot i pan Wolf, co stał w Siewierzu* bezpieczny,
otoczony i tu przyprowadzony został; króla nie ma, wojska nie ma,
wodzowie głowy pochowali, kraj zawojowany; w czymże teraz nadzieja
wasza?

W Bogu!
rzekł jednym słowem przeor, któremu to wszystko nie
odebrało odwagi.

Jak to? Poszaleliście do tego stopnia, że myślicie jeszcze się opierać?

śmiejąc się odparł rotmistrz.

* Stefan Czarniecki, zmuszony poddać Kraków, zobowiązał się wraz z załogą, że do dwóch
miesięcy nie podniesie broni przeciw królowi szwedzkiemu, i przy odgłosie bębnów, z
rozwiniętymi chorągwiami, opuścił Kraków (18 października 1655 r.) z 1800 żołnierzami i
12 działami
i pociągnął do Księstwa Siewierskiego, gdzie miał, nie napastowany przez
Szwedów, przeczekać owe dwa miesiące. Aliści Miller, jeszcze przed upływem
oznaczonego czasu, napadł zdradziecko na Wolfa, dowódcę piechoty polskiej w Siewierzu,
i zabrał 700 żołnierzy razem z dowódcą.
Wszyscy milczeli. Kuklinowski osłupiał.

Cóż to jest? Szał? Obłąkanie?
zawołał po chwili.
Traktujcie i
ratujcie się! Jam katolik, ja za wami i dla was mówię, bo mi was żal.
Kordecki gorzko się uśmiechał.

No, cóż mi każecie odpowiedzieć Millerowi, który mnie posłał?

Żeśmy Wolfa chorągwie widzieli, że wiemy już o wzięciu Krakowa i
że modlimy się za króla jegomości.

A traktowanie rozpoczęte?

Mamyż jeszcze traktować
dumnie rzekł przeor
z tym, który prawa
powszechne narodów, prawa wojny, szanowane w chrześcijańskim, a
nawet w pogańskim świecie zwyczaje poniewiera? Powiedz mu waść, że
będziemy traktowali, gdy posłów naszych wypuści.
Kuklinowski chciał mówić, ale Kordecki pożegnał go i odwrócił się
zasępiony, lecz nie pokonany. Polecił go odprowadzić do furty, a sam z
panem Zamojskim pośpieszył wewnątrz twierdzy, gdzie widok
regimentów Wolfa, polskich chorągwi w mocy Szweda i wieść o
poddaniu się Krakowa niewysłowione uczyniła wrażenie. Zastał już na
wszystkich podwórcach jednych klęczących na modlitwie, drugich
płaczących, łamiących ręce i wyrzekających, innych cicho szepczących
coś z zajęciem; gwar wszędzie, każdy radził i mówił co innego, a na
twarzach ciżby był wyraz rozpaczy, strachu. zwątpienia... Pan
Czarniecki, w czapeczce od hełmu, w kaftanie łosiowym spod zbroi, z
założonymi w tył rękoma, z głową spuszczoną, chodził i mruczał:

Po wszystkim! Teraz trutnie i bić się nie zechcą!
Kobiety z dziećmi małymi na ręku, kapłani, starzy, czeladź, wszystko się
było wytoczyło na mury, w podwórza, poczepiało u baszt i, jak w chwili
pożaru, znajomi i nieznajomi witali się, pytali, rozmawiali z sobą,
zwierzali się sobie, użalali.
Wtem wśród tego zgiełku myśli i głosów stanął Kordecki, zsunął kaptur,
który mu twarz zakrywał, i odezwał się:

Dzieci kochane! Kraków się poddał, Szwedzi zdradą Wolfa wzięli, król
opuszczony na Spiszu, Polska zawojowana, oto kres nieszczęść naszych;
chwila kary Bożej za grzechy bliska końca. Kiedy się sroży plaga gniewu
Wszechmocnego, najbliżej zlitowanie. Dziś nam Bóg powierzył
najpiękniejsze stanowisko i chciał nas, słabych a ułomnych, mieć
przykładem całemu narodowi. My jedni stale, poczciwie opieramy się
Szwedom i wytrwamy, wiary nie złamawszy do końca; korzmy się przed
ołtarzem, błagając Boga, módlmy się a czuwajmy zgodni, zwyciężym.
To mówiąc, wskazał na obraz, odmalowany na zewnętrznej ścianie
kaplicy, dodając:

To nasza chorągiew, to zwycięstwo nasze... uciekajmy się pod Jej
obronę, a nie traćmy nadziei. Czemuż nie mogę jej wlać w serca wasze!...
O Boże! Daj mi siłę... Módlmy się, módlmy!...
Domawiał tych słów, a tłum, jak stał, tak sypnął się do kaplicy z zapałem,
pośpiechem, z popędem niewypowiedzianym, jakby gwałtowne
modlitwy pragnienie pędziło go ku ołtarzowi; i jak na puszczy Izraelici
rzucili się czerpać z płynącego pod laską Mojżeszową zdroju, tak
wszyscy pobiegli przed obraz Matki i Patronki. Muzyka na wieżycy
zagrała Salve Regina.
Wielka, o wielka jest modlitwy potęga, bo ducha podnosi, bo nas
oczyszcza, bo nas tajemniczo przemienia. Gdy wśród śpiewów, grzmotu
kotłów i trąb, organów dźwięku, woni kadzideł, jednym głosem wielkim
zaśpiewał cały lud, aż się sklepienia wstrzęsły, aż się echo daleko
rozeszło za mury, stanęli Wolfowi żołnierze naprzeciw kaplicy Bożej
Matki, zdjęli hełmy z czoła zasępionego, poklękli, skłonili chorągwie...
Biedni pojmańcy: ich serce było u ołtarza, a broń ku niemu zwrócona!
Zaledwie Szwedzi to ujrzeli, gdy już regimenty Millerowskie pędziły
dalej modlących się Polaków i mało kto postrzegł to przyklękanie, które
objawiało w użytych przeciw Częstochowie żołnierzach synów
Królowej, co tu panowała.
Miller z Wejhardem sądzili, że uwięzienie posłów, ukazanie się Wolfa,
wieść o poddaniu Krakowa, o wyjściu Czarnieckiego do Będzina

przyśpieszy, znagli poddanie. Nareszcie, myślał hrabia, zwyciężymy! I
już się zemstą cieszył, już w myśli upokarzał dumnych mnichów, którzy
śmieli go nie słuchać. Wielkie było zdumienie w obozie, gdy
Kuklinowski powrócił z odpowiedzią: "Niech posłów uwolnią".
Miller się pochwycił z siedzenia.

Zaraz
rzekł
ja ich uwolnię, gdy na szubienicę pójdą. Co oni mi
śmieją prawić o prawach wojny! Alboż to twierdza, ta ich lisia jama, ta
buda? Alboż to żołnierze i wodzowie, alboż to posły?
I rozśmiał się ze złością, a rozgniewał znowu namiętniej i kazał otaczać,
zbliżać się pod twierdzę, opasywać ją jak najściślej, krzykami,
postrzałami uciemiężając mnichów, którzy się bronić nie mogli.
Sam, co chwila niecierpliwszy i chmurniejszy, całą swą złość na
Wejharda wywierał, zawsze jeszcze przypisując mu wszystek wstyd i
klęski swoje.

Gdyby nie ty, panie hrabio
mówił
byłbym swobodnie i wygodnie w
Prusach się wylegał, gdzie i kraj lepszy, i przynajmniej coś byśmy do tej
pory zrobili, a tu stoim i sromotnie targamy się z mnichami, którym rady
dać nie możemy.

Ale, panie jenerale, jesteśmy u celu!
powtarzał Wejhard.

Gdzie ten cel? Racz mi go wskazać.

Wszakże niemal wzięliśmy Częstochowę, już ostatkami goni... za kilka
godzin się podda. Wachler zaręcza, że i prochu nie mają, i załoga ręce
wyciąga; byle najmniej jej pomóc, to się zda.

Czemuż się nie zdaje?

Szturm przypuścić
rzekł Wejhard.
Rozśmiał się Miller:

Nie zrobiwszy wyłomu! Nie zasypawszy fosy?

Bateria od północy pracuje nad wyłomem.

Przecież go dotąd. nie zrobiła; mur gruby i kule, gdyby powariowane,
nie wiedzieć dokąd lecą... Gdyby nie wstyd, już bym odstąpił; tu jest coś
niepojętego...

Istotnie byłoby to wstydem dla wojsk JKMości. Wittemberg wziął
Kraków, a Miller nie podołał Częstochowie, i pan Kordecki lepiej sobie
dał radę od pana Czarnieckiego, co zęby zjadł na wojaczce. Wiesz, panie
jenerale, co byś utracił odchodząc? Maszże wyobrażenie o skarbach tego
miejsca?

Mówiłeś mi o nich, mój hrabio, do syta; ale jak poddanie Częstochowy
wróżysz co dzień, a jednak go nie widać, tak i tu musisz bałamucić
trochę.

Na własne widziałem to oczy!
zawołał Wejhard, łechtając chciwość
Szweda, którą znał za panującą jego namiętność.
Ołtarze są niemal całe
srebrne, okryte klejnotami od stropu do posadzki, skarbiec pełen złota i
drogości, naczyń kościelnych, pereł mnóstwo... Posągi nawet lane są z
kruszców kosztownych, a lekko licząc kilkakroć sto tysięcy talarów
znaleźć się powinno gotówką. Nie liczę już drobniejszych przyjemności i
dogodności...
Miller słuchał i rozwidniło się na jego twarzy, poczynał się uśmiechać.
Wtem podano mu list od Kordeckiego; przeor w nim, jak przez
Kuklinowskiego, naglił o uwolnienie posłów.

"Gdybyś
mówił w końcu
na ich życie (czego nie sądzim) nastąpił,
zdajemy się wszyscy na wolę Bożą, bez której włos nie spadnie z głowy;
niech umrą, jeśli śmiercią swoją mają okupić swobodę, której wszyscy
oblężeni do ostatka tchu bronić nie przestaną!"
Zastanowił się wódz stary; na wojaku ta dumna w nieszczęściu moc
niepokonanego ducha zrobiła nareszcie wrażenie, ale przelotne, jak
błyskawica; zagrał zaraz w nim gniew miłości własnej piosenką.

Przywołać tu jednego z tych mnichów!
krzyknął do ordynansa.
I za chwilę skrępowanego, bladego, wycieńczonego wprowadzono
księdza Błeszyńskiego, który stanął przed jenerałem niemy, ponury, ale
nieugięty. Cała noc urągań, bezsenności, widok szwedzkich heretyckich
porywów na świętości wiary słowy i ręką targających się, wielce
zmieniły kapłana, złamały ciało jego, chwiał się na nogach i pot zimny
oblewał mu czoło, dusza podniosła się tylko ku Bogu.
Miller był jednym z tych ludzi, na których cierpienie robi to wrażenie, co
krew rozlana w boju: rozjusza; uśmiechną się, ujrzawszy księdza w tym
stanie i wskazując mu na klasztor, rzekł:

Idź do swego przeora, a powiedz mu, coś widział w obozie moim;
niech się poddają, póki pozwalam się poddać. A powracaj tu, bo inaczej
towarzysz twój wisieć będzie! Klnę się honorem żołnierskim, jeśli nie
powrócisz, zginie, jeśli nie powrócisz, zginie!

KONIEC ROZDZIAŁU


Wyszukiwarka