VI Przez cały ten dzień Krzysztoporski chodził niemy na swoim wydziale murów, jakby myśl jaka w sercu mu dojrzewała; nie odzywał się do księdza Mieleckiego, nie spojrzał na to, co się wkoło niego działo, nie dowiadywał, jak inni, i jakby go już nic walka nie obchodziła, to w okno Lassoty, to za mury poglądał. Na próżno ojciec Mielecki chciał go rozruszać, rozchmurzyć: usiłowania były nadaremne; chodził tak, aż dopóki go z innymi na radę nie wezwano. Ksiądz przeor z zakonnikami i bracią szlachtą już szumnie a głośno, jak to u nas rzecz zwykła, radzili w definitorium, a ściany sali rozlegały się huczną rozprawą, w której niemal wszyscy mówili, a nikt słuchać nie chciał. Zdania były wielce podzielone. Jedni chcieli bronić się, poświęcając mnichów, w przekonaniu, że się im Szwed nic uczynić nie odważy; drudzy radzili czekać jeszcze, rachując na zimę, inni przebąkiwali o królu, o kasztelanie kijowskim, inni rozpaczali i poddawać się chcieli. Pan Zamojski myślał, milczał, pan Czarniecki się niecierpliwił, aż mu wargi drżały.
Co tu myśleć, co tu radzić! wołał głośno. Co się stało, to się stało, nam bić się i po wszystkim.
Nie, nie, panie Piotrze, kochana gorączko przerwał Kordecki
naprzód musimy wszystkie środki ocalenia naszych posłów wyczerpać. Mówicie, że Szwed nie odważy się na nich nastąpić, a czemuż by to? Alboż mało szlachty powieszał i postrzelał, alboż mało pościnał kapłanów i złupił kościołów? Nie świętość go wstrzyma pewnie. A drogie to nam życie i musimy ich oszczędzać, aby niepotrzebnie nie padli ofiarą. Dzień i drugi, zdaniem wszystkich, Szwedzi podsuwając się, nic nam bardzo złego uczynić nie mogą; działa nasze, skoro się z konieczności odezwą, poprawią to i odepchną ich znowu... Tymczasem starajmy się ich ocalić. Ledwie tych słów dokończył, wysforował się pan Płaza, jeden ze szlachty schronionej w twierdzy, na którego twarzy malowało się dziwne wysilenie; widać było, że z czymś wystąpił, na co mu niełatwo przyszło się zdobyć, i z wielkim pomieszaniem począł:
Za pozwoleniem waszej przewielebności, to więc widzę, że o zdaniu się nie ma mowy?
Jak to o zdaniu? spytał przeor.
Bo jest nas tu wielu kończył trochę ośmielony Płaza cośmy tej myśli, że inaczej nie będzie, tylko potrzeba zdać się Szwedowi i łaski jego prosić. Co tu już darmo bronić, czego obronić niepodobna! Nieszczęście! Król nas opuścił, uciekli wszyscy. Chan nawet wypowiedział traktaty; nie wojować nam z losem, lepiej prosić o warunki dogodne i spełnić wolę Bożą... Zapłomieniła się oburzeniem twarz Kordeckiego i powstał jak kapłanprorok, aż dokoła rozstąpił się przed nim lud wszystek, gdyby popchnięty niewidzialną siłą; ręce i oczy podniósł ku niebu i zawołał przejęty:
I wy to, synowie tych ojców, co w boju zrodzili się, zrośli i pomarli, co nigdy nie wątpili o zwycięstwie, co nie ulękli się niczego; wy, potomkowie nie zwalczonych, których Tatarowie i Niemcy nie pożyli
wy mówicie dziś o poddaniu i poniżeniu przed nieprzyjacielem, na chwilę zwycięskim?! Takżeśmy to już upadli? To zwątpienie, ten postrach nikczemny, który śmiecie wyrzec już głośno, gubił nas i gubi! I nie wstyd wam nie mieć odwagi na śmierć chrześcijańską, a kochać nędzne życie nad ziemię swą, króla, swoją cześć i sławę! I nie wstyd wam drżeć jawnie i mówić o strachu! Widzę! Widzę kończył uniesiony
ten postrach dzisiejszy, jak zepsuta krwi kropla popłynie i w przyszłe pokolenia: zlękniemy się, gdy odwagi tylko będzie potrzeba; niezgody i kłótnie miotać nami będą; będziemy się chlubić nad dziadami nie mogąc sobą, i legniem pogardzeni w barłogu Łazarza. Małoż jeszcze mieliście cudów, że o cudach wątpicie? Nie obroniłaż was już Matka Boska? Nie opieramyż się stokroć większemu, silniejszemu wrogowi, my, garść starców bezsilnych?... Trzebaż, by mnichy dawali wam przykład wytrwania i wiary? Płaza cofnął się i pobladł, jak piorunem rażony, ale, odzyskując fantazję i siłę, szepnął:
To proszęż nas wypuścić... Ale go wnet zahukano, tak że słowo jego nie doszło nawet do uszu Kordeckiego, a pan Czarniecki zaraz mu na kark wsiadł.
Co to, waćpan oszalał? zakrzyczał. Kto waćpanu dał prawo mówić, w czyim to imieniu brednie prawisz? I waćpan nie spalisz się, to mówiąc?
Ale bo... ale bo... bąkał Płaza Szwed tak silny...
Wypuścim waści do Szweda po oblężeniu, jeśli się podoba kończył Czarniecki. Smakuje ci Szwed, że silny, pokłońże się i diabłu, bo silniejszy jeszcze od niego! Argument był za twardy do zgryzienia, choć nie bardzo przyprawny. Ciż sami, co przed chwilą pana Płazę popychali i do odezwania się skłonili, teraz odstąpili go; obejrzał się, chciał, by go kto poparł, nie było za nim nikogo; zawstydzony wlazł w kątek. Przeor tak mówił dalej:
Wiary, wiary! Wołam i wołać nie przestanę, zgody i wiary daj nam, Panie! To słowa wielkie, w nich oręż potężny. Módlmy się o nie, pracujmy na nie, uczmy dzieci w kolebce tych dwóch słów tajemniczych: zgody i wiary, wiary i zgody! Nie opuści Bóg, jeno zwątpiałych i zwaśnionych. Bo rozpacz i swary są znakiem, że w nas duch Boży nie mieszka. Dopóty Bóg z nami, póki wiary, póki zgody. A pan Zamojski dodał:
Wszyscyśmy tu przyszli nie po co, tylko by życie położyć w ofierze dla czci Maryi i dać dowód, że niecały jeszcze kraj zwątpił i ręce po więzy wroga wyciąga. Więc ofiary tej, raz uczynionej, nie cofajmy z ołtarza. Życie nasze, jeśli się Bogu podoba, niech idzie na pomnożenie chwały Jego, a zażąda ode mnie wyrostka tego, jedynego mojego dziecięcia, oddam mu go rzekł, wskazując na syna i idącego na śmierć poczciwą błogosławię. Pan Czarniecki rzucił się ku miecznikowi.
Kochany panie Stefanie! krzyknął. Mówisz złotem; każże walić z dział i zaraz na mury, w imię Matki Boskiej.
O tym dopiero jutro pomówimy zamknął przeor. I burzliwa w początku narada skończyła się milczeniem; nikt już głosu nie podnosił, stanęło tylko na tym, by wysłać do Millera, starać się o wydanie księży, a gdyby odmówiono, zdawszy się na wolę Bożą bronić się do upadłego. Z tym się wszyscy rozeszli i przeor zadumany do chóru na modlitwę pośpieszył; Zamojski z innymi na mury, gdzie dziś, z powodu podkradania się Szwedów, wielka pilność była potrzebna i podwójnymi ogniami oświecić je musiano dokoła, żeby nikt bliżej podsunąć się nie mógł. I nikt krom starców i dzieci nie usnął w klasztorze, bo lękliwsi co chwila oczekiwali szturmu, niespodzianego napadu i zdobycia, mężniejsi pełnili powinność. Jak cienie, po murach przesuwali się zakonnicy i szlachta, witając się hasłem i kilku słowy cichymi; gdzieniegdzie szczękała broń, odezwało się głębokie westchnienie, a zegar na wieży bił powolnie ciemnej nocy godziny. O świcie ujrzano wielkie zamieszanie w obozie szwedzkim, ale trudno było w początku zmiarkować, co ono znaczyło. Jedni w nim odsiecz widzieć chcieli, drudzy zaniechanie oblężenia, inni jakiś postrach paniczny, a najzdrowiej sądzący zamach na twierdzę. Niektórzy opowiadali, że dostrzegli od Krakowa idący oddział, który Szwedzi przyjęli okrzykami radości, że sam Miller go witał, że jakaś potem ochocza nastąpiła wrzawa. Czekano rozwidnienia, żeby lepiej o powodzie rozruchu tego osądzić. Gdy o tym oznajmiono Kordeckiemu, na wszelki wypadek, wybiegł zaraz, chcąc własnymi oczyma to widzieć, bo się obawiał napaści niespodzianej; ale z gwaru, szumu i wrzawy nic wyrozumieć nie było można. Wtem też i dzień mglisty rozjaśniać się począł, posępnie słońce weszło gdzieś niewidzialne za obłokami i białą powłoką okryło świat, jakby sinymi dymy osnuty. A już i pod furtą klasztorną grzmiała trąbka szwedzka i parlamentarz przybywał. Był to wspomniany już przez nas dawniej Kuklinowski, zawadiaka i służbista, zawsze gotów z posługą, byle przy niej był gotowy kufel i miska; na twarzy jego widać było jakąś radość, a radość sprzymierzeńca szwedzkiego źle zwiastowała. Przeor czekał na niego w drugiej bramie, nie chcąc go puszczać dalej, a rad będąc prędzej się czego dowiedzieć; przy nim był tylko nieodstępny miecznik i dwóch starszych zakonników, definitor* i kaznodzieja. Rotmistrz, poświstując zbliżył się, gdyż mu oczu nie zawiązywano, a że to był rubacha i zawadiaka, tak też bez ogródki począł:
A co, księże przeorze? Pora już przecie kończyć! Co to sobie myślicie? Na tę mowę i zuchwałą, i głupią nie było co odpowiadać, zwłaszcza że pan Kuklinowski we łbie się mieć zdawał. Zamojski ruszył tylko ramionami wzgardliwie.
Czego jeszcze czekać? rzekł Kuklinowski. Żebyśmy w perzynę obrócili ten kurnik? Ten murowany kopiec, który, gdyby nie litość jaśnie wielmożnego Millera nad waszym zaślepieniem. w, dawno by już w gruzach leżał?
Dziękujemy za litość rzekł uśmiechając się przeor zawsze to piękne uczucie, ale...
Księże przeorze kończył Kuklinowski tu nie ma co długo
* Definitor godność zakonna, pomocnik prowincjała. i kaznodzieja. bajdurzyć; poddać się i kwita. Czego czekacie? Posiłków?
No, a gdyby posiłków?
Od kogo, od pana Czarnieckiego?
Nic by nie było dziwnego, gdyby i stamtąd przyszły.
Cha! Cha! zaśmiał się rotmistrz. Spojrzyjcie, spojrzycież! wskazał przez okno poza mury. Widok z okna był smutny, choć ożywiony; przeciągała pod fortecą pod ośmiu rozwiniętymi chorągwiami piechota polska Czarnieckiego; łatwo ją było poznać.
To oddział Wolfa! zakrzyknął pan Zamojski. Co to jest? On z wami? Kordecki popatrzył posępnie z rezygnacją, ale ani się wzruszył zbytnio, ani nadto zadziwił.
Kraków się poddał hałaśno odezwał się z triumfem Kuklinowski, jakby go sam wziął a ot i pan Wolf, co stał w Siewierzu* bezpieczny, otoczony i tu przyprowadzony został; króla nie ma, wojska nie ma, wodzowie głowy pochowali, kraj zawojowany; w czymże teraz nadzieja wasza?
W Bogu! rzekł jednym słowem przeor, któremu to wszystko nie odebrało odwagi.
Jak to? Poszaleliście do tego stopnia, że myślicie jeszcze się opierać?
śmiejąc się odparł rotmistrz.
* Stefan Czarniecki, zmuszony poddać Kraków, zobowiązał się wraz z załogą, że do dwóch miesięcy nie podniesie broni przeciw królowi szwedzkiemu, i przy odgłosie bębnów, z rozwiniętymi chorągwiami, opuścił Kraków (18 października 1655 r.) z 1800 żołnierzami i 12 działami i pociągnął do Księstwa Siewierskiego, gdzie miał, nie napastowany przez Szwedów, przeczekać owe dwa miesiące. Aliści Miller, jeszcze przed upływem oznaczonego czasu, napadł zdradziecko na Wolfa, dowódcę piechoty polskiej w Siewierzu, i zabrał 700 żołnierzy razem z dowódcą. Wszyscy milczeli. Kuklinowski osłupiał.
Cóż to jest? Szał? Obłąkanie? zawołał po chwili. Traktujcie i ratujcie się! Jam katolik, ja za wami i dla was mówię, bo mi was żal. Kordecki gorzko się uśmiechał.
No, cóż mi każecie odpowiedzieć Millerowi, który mnie posłał?
Żeśmy Wolfa chorągwie widzieli, że wiemy już o wzięciu Krakowa i że modlimy się za króla jegomości.
A traktowanie rozpoczęte?
Mamyż jeszcze traktować dumnie rzekł przeor z tym, który prawa powszechne narodów, prawa wojny, szanowane w chrześcijańskim, a nawet w pogańskim świecie zwyczaje poniewiera? Powiedz mu waść, że będziemy traktowali, gdy posłów naszych wypuści. Kuklinowski chciał mówić, ale Kordecki pożegnał go i odwrócił się zasępiony, lecz nie pokonany. Polecił go odprowadzić do furty, a sam z panem Zamojskim pośpieszył wewnątrz twierdzy, gdzie widok regimentów Wolfa, polskich chorągwi w mocy Szweda i wieść o poddaniu się Krakowa niewysłowione uczyniła wrażenie. Zastał już na wszystkich podwórcach jednych klęczących na modlitwie, drugich płaczących, łamiących ręce i wyrzekających, innych cicho szepczących coś z zajęciem; gwar wszędzie, każdy radził i mówił co innego, a na twarzach ciżby był wyraz rozpaczy, strachu. zwątpienia... Pan Czarniecki, w czapeczce od hełmu, w kaftanie łosiowym spod zbroi, z założonymi w tył rękoma, z głową spuszczoną, chodził i mruczał:
Po wszystkim! Teraz trutnie i bić się nie zechcą! Kobiety z dziećmi małymi na ręku, kapłani, starzy, czeladź, wszystko się było wytoczyło na mury, w podwórza, poczepiało u baszt i, jak w chwili pożaru, znajomi i nieznajomi witali się, pytali, rozmawiali z sobą, zwierzali się sobie, użalali. Wtem wśród tego zgiełku myśli i głosów stanął Kordecki, zsunął kaptur, który mu twarz zakrywał, i odezwał się:
Dzieci kochane! Kraków się poddał, Szwedzi zdradą Wolfa wzięli, król opuszczony na Spiszu, Polska zawojowana, oto kres nieszczęść naszych; chwila kary Bożej za grzechy bliska końca. Kiedy się sroży plaga gniewu Wszechmocnego, najbliżej zlitowanie. Dziś nam Bóg powierzył najpiękniejsze stanowisko i chciał nas, słabych a ułomnych, mieć przykładem całemu narodowi. My jedni stale, poczciwie opieramy się Szwedom i wytrwamy, wiary nie złamawszy do końca; korzmy się przed ołtarzem, błagając Boga, módlmy się a czuwajmy zgodni, zwyciężym. To mówiąc, wskazał na obraz, odmalowany na zewnętrznej ścianie kaplicy, dodając:
To nasza chorągiew, to zwycięstwo nasze... uciekajmy się pod Jej obronę, a nie traćmy nadziei. Czemuż nie mogę jej wlać w serca wasze!... O Boże! Daj mi siłę... Módlmy się, módlmy!... Domawiał tych słów, a tłum, jak stał, tak sypnął się do kaplicy z zapałem, pośpiechem, z popędem niewypowiedzianym, jakby gwałtowne modlitwy pragnienie pędziło go ku ołtarzowi; i jak na puszczy Izraelici rzucili się czerpać z płynącego pod laską Mojżeszową zdroju, tak wszyscy pobiegli przed obraz Matki i Patronki. Muzyka na wieżycy zagrała Salve Regina. Wielka, o wielka jest modlitwy potęga, bo ducha podnosi, bo nas oczyszcza, bo nas tajemniczo przemienia. Gdy wśród śpiewów, grzmotu kotłów i trąb, organów dźwięku, woni kadzideł, jednym głosem wielkim zaśpiewał cały lud, aż się sklepienia wstrzęsły, aż się echo daleko rozeszło za mury, stanęli Wolfowi żołnierze naprzeciw kaplicy Bożej Matki, zdjęli hełmy z czoła zasępionego, poklękli, skłonili chorągwie... Biedni pojmańcy: ich serce było u ołtarza, a broń ku niemu zwrócona! Zaledwie Szwedzi to ujrzeli, gdy już regimenty Millerowskie pędziły dalej modlących się Polaków i mało kto postrzegł to przyklękanie, które objawiało w użytych przeciw Częstochowie żołnierzach synów Królowej, co tu panowała. Miller z Wejhardem sądzili, że uwięzienie posłów, ukazanie się Wolfa, wieść o poddaniu Krakowa, o wyjściu Czarnieckiego do Będzina
przyśpieszy, znagli poddanie. Nareszcie, myślał hrabia, zwyciężymy! I już się zemstą cieszył, już w myśli upokarzał dumnych mnichów, którzy śmieli go nie słuchać. Wielkie było zdumienie w obozie, gdy Kuklinowski powrócił z odpowiedzią: "Niech posłów uwolnią". Miller się pochwycił z siedzenia.
Zaraz rzekł ja ich uwolnię, gdy na szubienicę pójdą. Co oni mi śmieją prawić o prawach wojny! Alboż to twierdza, ta ich lisia jama, ta buda? Alboż to żołnierze i wodzowie, alboż to posły? I rozśmiał się ze złością, a rozgniewał znowu namiętniej i kazał otaczać, zbliżać się pod twierdzę, opasywać ją jak najściślej, krzykami, postrzałami uciemiężając mnichów, którzy się bronić nie mogli. Sam, co chwila niecierpliwszy i chmurniejszy, całą swą złość na Wejharda wywierał, zawsze jeszcze przypisując mu wszystek wstyd i klęski swoje.
Gdyby nie ty, panie hrabio mówił byłbym swobodnie i wygodnie w Prusach się wylegał, gdzie i kraj lepszy, i przynajmniej coś byśmy do tej pory zrobili, a tu stoim i sromotnie targamy się z mnichami, którym rady dać nie możemy.
Ale, panie jenerale, jesteśmy u celu! powtarzał Wejhard.
Gdzie ten cel? Racz mi go wskazać.
Wszakże niemal wzięliśmy Częstochowę, już ostatkami goni... za kilka godzin się podda. Wachler zaręcza, że i prochu nie mają, i załoga ręce wyciąga; byle najmniej jej pomóc, to się zda.
Czemuż się nie zdaje?
Szturm przypuścić rzekł Wejhard. Rozśmiał się Miller:
Nie zrobiwszy wyłomu! Nie zasypawszy fosy?
Bateria od północy pracuje nad wyłomem.
Przecież go dotąd. nie zrobiła; mur gruby i kule, gdyby powariowane, nie wiedzieć dokąd lecą... Gdyby nie wstyd, już bym odstąpił; tu jest coś niepojętego...
Istotnie byłoby to wstydem dla wojsk JKMości. Wittemberg wziął Kraków, a Miller nie podołał Częstochowie, i pan Kordecki lepiej sobie dał radę od pana Czarnieckiego, co zęby zjadł na wojaczce. Wiesz, panie jenerale, co byś utracił odchodząc? Maszże wyobrażenie o skarbach tego miejsca?
Mówiłeś mi o nich, mój hrabio, do syta; ale jak poddanie Częstochowy wróżysz co dzień, a jednak go nie widać, tak i tu musisz bałamucić trochę.
Na własne widziałem to oczy! zawołał Wejhard, łechtając chciwość Szweda, którą znał za panującą jego namiętność. Ołtarze są niemal całe srebrne, okryte klejnotami od stropu do posadzki, skarbiec pełen złota i drogości, naczyń kościelnych, pereł mnóstwo... Posągi nawet lane są z kruszców kosztownych, a lekko licząc kilkakroć sto tysięcy talarów znaleźć się powinno gotówką. Nie liczę już drobniejszych przyjemności i dogodności... Miller słuchał i rozwidniło się na jego twarzy, poczynał się uśmiechać. Wtem podano mu list od Kordeckiego; przeor w nim, jak przez Kuklinowskiego, naglił o uwolnienie posłów.
"Gdybyś mówił w końcu na ich życie (czego nie sądzim) nastąpił, zdajemy się wszyscy na wolę Bożą, bez której włos nie spadnie z głowy; niech umrą, jeśli śmiercią swoją mają okupić swobodę, której wszyscy oblężeni do ostatka tchu bronić nie przestaną!" Zastanowił się wódz stary; na wojaku ta dumna w nieszczęściu moc niepokonanego ducha zrobiła nareszcie wrażenie, ale przelotne, jak błyskawica; zagrał zaraz w nim gniew miłości własnej piosenką.
Przywołać tu jednego z tych mnichów! krzyknął do ordynansa. I za chwilę skrępowanego, bladego, wycieńczonego wprowadzono księdza Błeszyńskiego, który stanął przed jenerałem niemy, ponury, ale nieugięty. Cała noc urągań, bezsenności, widok szwedzkich heretyckich porywów na świętości wiary słowy i ręką targających się, wielce zmieniły kapłana, złamały ciało jego, chwiał się na nogach i pot zimny oblewał mu czoło, dusza podniosła się tylko ku Bogu. Miller był jednym z tych ludzi, na których cierpienie robi to wrażenie, co krew rozlana w boju: rozjusza; uśmiechną się, ujrzawszy księdza w tym stanie i wskazując mu na klasztor, rzekł:
Idź do swego przeora, a powiedz mu, coś widział w obozie moim; niech się poddają, póki pozwalam się poddać. A powracaj tu, bo inaczej towarzysz twój wisieć będzie! Klnę się honorem żołnierskim, jeśli nie powrócisz, zginie, jeśli nie powrócisz, zginie!