PotopT2R39


751































Rozdział XXXIX


Była blisko północ, gdy pan Andrzej opowiedział się pierwszym strażom
książęcym, ale w całym obozie Bogusława nikt nie spał. Bitwa mogła
nastąpić lada chwila, więc przygotowywano się do niej gorliwie. Wojska
książęce zajmowały sam Janów, panowały nad gościńcem z Sokółki,
którego pilnowała artyleria, przez biegłych elektorskich obsługiwana.
Armat tam było trzy tylko, ale prochów i kul dostatek. Z obu stron
Janowa, między brzeźniakami, kazał Bogusław usypać szańczyki, na nich
zaś ustawić organki i piechotę. Jazda zajmowała sam Janów, gościniec za
armatami oraz przerwy między szańcami. Pozycja dość była obronna i ze
świeżym ludem można się było długo i krwawo w niej bronić, lecz
nowego żołnierza było tylko ośmset piechoty pod Kyritzem, reszta tak
znużona, iż ledwie na nogach stała. Prócz tego wycie tatarskie słyszano w
Suchowolu na północ, zatem z tyłu Bogusławowych szyków, skutkiem
czego szerzył się pewien postrach między żołnierstwem. Bogusław musiał
wysłać w tę stronę wszystką lekką jazdę, która uszedłszy pół mili, nie
śmiała ani wracać nazad, ani iść dalej, z obawy jakowej zasadzki w
lasach.

Bogusław, jakkolwiek febra w połączeniu z silną gorączką dokuczała mu
więcej niż kiedykolwiek, sam wszystkim zawiadywał, że zaś na koniu z
trudnością mógł usiedzieć, kazał się więc czterem drabantom nosić w
otwartej lektyce. Tak zwiedził gościniec, brzeźniaki i wracał właśnie do
Janowa, gdy dano mu znać, iż wysłaniec książęcy się zbliża.

Było to już w ulicy. Bogusław nie mógł poznać Kmicica z powodu
ciemnej nocy i dlatego że pan Andrzej, przez zbytek ostrożności ze
strony oficerów przedniej straży, miał głowę zasłoniętą workiem, w
którym tylko otwór na usta był przecięty.

Jednakże dostrzegł książę worek, gdyż Kmicic zlazłszy z konia stał tuż
obok, więc kazał go zdjąć natychmiast.

- Tu już Janów - rzekł - i nie ma z czego czynić tajemnicy.

Po czym zwrócił się w ciemności do pana Andrzeja:

- Od pana Sapiehy?

- Tak jest.

- A co tam pan Sakowicz porabia?

- Pan Oskierko go podejmuje.

- Czemu żeście glejtu zażądali, skoro Sakowicza macie? Zbyt ostrożny
pan Sapieha, i niech patrzy, aby nie przemądrował.

- To nie moja rzecz! - odparł Kmicic.

- Ale widzę, że pan poseł niezbyt mowny.

- Pismo przywiozłem, a w mojej prywatnej sprawie w kwaterze
przemówię.

- To jest i prywatka?

- Znajdzie się prośba do waszej książęcej mości.

- Rad będę nie odmówić. Teraz proszę za sobą. Siadaj waść na koń.
Prosiłbym do lektyki, ale za ciasno.

Ruszyli. Książę w lektyce, a Kmicic obok konno. I w ciemnościach
spoglądali jeden na drugiego, nie mogąc twarzy swych wzajemnie
dojrzeć. Po chwili książę, mimo futer, trząść się zaczął tak, że aż zębami
kłapał. Wreszcie rzekł:

- Licho mnie napadło... żeby nie to... brr!... inne bym kondycje
postawił...

Kmicic nie odrzekł nic i tylko oczami chciał przebić ciemność, wśród
której głowa i twarz książęca rysowały się w niewyraźnych, szarych i
białawych zarysach. Na dźwięk Bogusławowego głosu i na widok jego
postaci wszystkie dawne urazy, stara nienawiść i paląca chęć zemsty
wezbrały tak w jego sercu, iż zmieniły się prawie w szał... Ręka mimo
woli szukała miecza, który mu odjęto, ale za pasem miał buławę o
żelaznej głowie, swój znak pułkownikowski, więc diabeł począł mu zaraz
wichrzyć w mózgu i szeptać:

- Krzyknij mu w ucho, ktoś jest, i rozbij łeb w drzazgi... Noc ciemna...
wydostaniesz się... Kiemlicze z tobą. Zdrajcę zgładzisz, za krzywdy
zapłacisz... Uratujesz Oleńkę, Sorokę... Bij! Bij!...

Kmicic zbliżył się jeszcze bliżej do lektyki i drżącą ręką począł wyciągać
zza pasa buzdygan.

- Bij!... - szeptał diabeł. - Ojczyźnie się przysłużysz...

Kmicic wyciągnął już buławę i ścisnął za rękojeść, jakby ją chciał
rozgnieść w dłoni.

- Raz, dwa, trzy!.. - szepnął diabeł.

Lecz w tej chwili koń jego, czy to że uderzył nozdrzami w hełm
drabanta, czy przestraszył się, dość, że zarył nagle kopytami w ziemię,
potem potknął się silnie; Kmicic poderwał go cuglami. Przez ten czas
lektyka oddaliła się o kilkanaście kroków.

A junakowi włos stanął dębem na głowie.

- Matko Najświętsza, trzymaj mi rękę! - szepnął przez zaciśnięte zęby. -
Matko Najświętsza, ratuj! Jam tu poseł, ja od hetmana przyjeżdżam, a
chcę jako zbój nocny mordować... Jam szlachcic, jam sługa Twój... Nie
wódźże na pokuszenie!

- A czego to waść marudzisz? - ozwał się przerywany przez febrę głos
Bogusława.

- Jestem już!

- Słyszysz waść... kury po zapłociach pieją... Trzeba się spieszyć, bom
też chory i odpocznienia potrzebuję.

Kmicic zasadził buzdygan za pas i jechał dalej w pobliżu lektyki.
Jednakże nie mógł odzyskać spokoju. Rozumiał, że tylko zimną krwią i
panowaniem nad sobą zdoła uwolnić Sorokę; dlatego układał sobie z
góry, jakimi słowy ma przemówić do księcia, aby go skłonić i przekonać.
Przysięgał więc sobie, że tylko Sorokę mieć będzie na uwadze, że o
niczym innym ani wspomni, a zwłaszcza o Oleńce.

I czuł, jak w ciemności gorące rumieńce oblewają mu twarz na myśl, że
może sam książę wspomni o niej, a może wspomni coś takiego, czego nie
będzie mógł pan Andrzej przetrzymać ani wysłuchać.

- Niechże jej nie tyka - mówił sobie w duszy - niech jej nie tyka, bo w
tym jego śmierć i moja... Niech nad sobą samym ma miłosierdzie, jeżeli
mu sromu nie starczy...

I cierpiał okrutnie pan Andrzej; w piersiach nie stawało mu powietrza, a
gardło tak miał ściśnięte, iż bał się, że gdy przyjdzie mówić, słowa nie
zdoła z siebie wydobyć. W tym ucisku dusznym począł litanię odmawiać.

Po chwili przyszła nań ulga, uspokoił się znacznie i owa niby obręcz
żelazna, która gniotła mu krtań, sfolżała.

Tymczasem przyjechali do książęcej kwatery. Drabanci postawili lektykę;
dwóch rękodajnych dworzan wzięło księcia pod ramiona; on zaś zwrócił
się do Kmicica i szczękając ciągle zębami, rzekł:

- Proszę za sobą... Paroksyzm zaraz minie... Będziem się mogli
rozmówić.

Jakoż po chwili znaleźli się obaj w osobnej komnacie, w której na
kominie żarzyły się kupy węgli i gorąco było nieznośnie. Tam ułożono
księcia Bogusława na długim polowym krześle, okryto futrami i
przyniesiono światło. Za czym dworzanie oddalili się, książę zaś
przechylił w tył głowę, przymknął oczy i tak pozostał czas jakiś
nieruchomy.

Wreszcie rzekł:

- Zaraz... niech odpocznę...

Kmicic patrzył na niego. Książę nie zmienił się wiele, jeno febra ściągnęła
mu twarz. Ubielony był jak zwykle i na jagodach pomalowany
barwiczką, ale właśnie dlatego, gdy leżał tak z zamkniętymi oczyma i z
głową przechyloną, podobny był trochę do trupa albo woskowej figury.

Pan Andrzej stał przed nim w świetle świecznika. Książęce powieki
poczęły się otwierać leniwie, nagle otworzyły się zupełnie i jakoby
płomień przeleciał mu przez twarz. Lecz trwało to przez okamgnienie, po
czym znów zamknął oczy.

- Jeśliś jest duch, nie boję się ciebie - rzekł - ale przepadnij!

- Przyjechałem z pismem od hetmana - odpowiedział Kmicic.

Bogusław wzdrygnął się nieznacznie, jakoby się chciał z mar otrząsnąć;
następnie popatrzył na Kmicica i ozwał się:

- Chybiłem waćpana?

- Nie ze wszystkim - odpowiedział ponuro pan Andrzej ukazując palcem
na bliznę.

- To już drugi!... - mruknął na wpół do siebie książę.

I głośno dodał:

- Gdzie jest pismo?

- Jest - odrzekł Kmicic podając list.

Bogusław począł czytać, a gdy skończył, dziwne światła błysnęły mu w
oczach.

- Dobrze! - wyrzekł - dość marudztwa!... Jutro bitwa... I rad jestem, bo
jutro febry nie mam.

- I u nas po równo radzi - odparł Kmicic.

Nastała chwila milczenia, w czasie której dwóch tych nieubłaganych
wrogów mierzyło się oczyma z pewną straszliwą ciekawością.

Książę pierwszy począł rozmowę:

- Zgaduję, że to waść mnie tak dojeżdżał z Tatary?...

- Ja...

- A żeś to nie bał się tu przyjechać?...

Kmicic nie odrzekł nic.

- Chybaś na pokrewieństwo przez Kiszków liczył... Bo to my mamy ze
sobą rachunki... Mogę cię, panie kawalerze, kazać ze skóry obedrzeć.

- Możesz, wasza książęca mość.

- Przyjechałeś z glejtem, prawda... Rozumiem teraz, dlaczego pan
Sapieha go żądał... Aleś na życie moje nastawał... Tam Sakowicz
zatrzymany; wszelako... pan wojewoda nie ma prawa do Sakowicza, a ja
do ciebie mam... kuzynie...

- Przyjechałem z prośbą do waszej książęcej mości...

- Proszę! Możesz liczyć, że dla ciebie wszystko uczynię... Jakaż to
prośba?

- Jest tu schwytany żołnierz, jeden z tych, którzy mi pomagali waszą
książęcą mość porwać. Ja dawałem rozkazy, on działał jako ślepe
instrumentum. Tego żołnierza zechciej wasza książęca mość na wolność
wypuścić.

Bogusław pomyślał chwilę.

- Panie kawalerze - rzekł - namyślam się, czyś lepszy żołnierz, czy też
bezczelniejszy suplikant...

- Ja tego człowieka darmo od waszej książęcej mości nie chcę.

- A co mi za niego dajesz?

- Samego siebie.

- Proszę, takiż to miles praeciosus?... Hojnie płacisz, ale bacz, by ci
starczyło, boć jeszcze pewnie kogoś chciałbyś ode mnie wykupić...

Kmicic posunął się o krok bliżej i pobladł tak straszliwie, iż książę mimo
woli spojrzał na drzwi i mimo całej swej odwagi zmienił przedmiot
rozmowy.

- Pan Sapieha na takowy układ nie przystanie - rzekł. - Rad bym cię miał,
alem słowem książęcym za bezpieczeństwo twoje zaręczył.

- Przez tego żołnierza odpiszę panu hetmanowi, żem dobrowolnie został.

- A on zażąda, bym cię wbrew twej woli odesłał. Zbyt znaczne oddałeś
mu posługi... I Sakowicza mi nie puści, a Sakowicza więcej cenię niż
ciebie...

- To uwolnij wasza książęca mość i tak tego żołnierza, a ja się na parol
stawię, gdzie rozkażesz.

- Jutro może mi legnąć przyjdzie nic mi po układach na pojutrze...

- Błagam waszą książęcą mość! Za tego człowieka ja...

- Co ty?

- Zemsty poniecham.

- Widzisz, panie Kmicic, siła razy chodziłem na niedźwiedzia z
oszczepem, nie dlatego, żem musiał, ale z ochoty. Lubię, gdy mi jakowe
niebezpieczeństwo grozi, bo mi się życie mniej kuczy. Owóż i twoją
zemstę jako uciechę sobie zostawuję, ile że ci przyznać muszę, żeś z
takowych niedźwiedzi, co to same strzelca szukają.

- Wasza książęca mość - rzekł Kmicic - za małe miłosierdzie często Bóg
wielkie grzechy odpuszcza. Nikt z nas nie wie, kiedy mu przed sądem
Chrystusowym stanąć przyjdzie.

- Dosyć! - przerwał książę. - Ja też sobie psalmy mimo febry komponuję,
żeby jakowąś zasługę mieć przed Panem, a potrzebowałbymli
predykanta, to bym swego zawołał... Waść nie umiesz prosić dość
pokornie i na manowce leziesz... Ja ci sam podam sposób: uderz jutro w
bitwie na pana Sapiehę, a ja pojutrze tego gemajna wypuszczę i tobie
winy przebaczę... Zdradziłeś Radziwiłłów, zdradźże Sapiehę...

- Ostatnieli to słowo waszej książęcej mości?... Na wszystko święte
zaklinam waszą książęcą mość...

- Nie! Diabli cię biorą, dobrze!... I na twarzy się mienisz... Nie przychodź
jeno za blisko, bo chociaż ludzi mi wstyd wołać... ale patrz tu! Zbytniś
rezolut!

To rzekłszy Bogusław ukazał spod futra, którym był okryty, lufę pistoletu
i począł patrzeć iskrzącymi oczyma w oczy Kmicica.

- Wasza książęca mość! - zakrzyknął Kmicic składając wprawdzie ręce
jak do prośby, ale z twarzą przez gniew zmienioną.

- To prosisz, a grozisz?.. - rzekł Bogusław - kark zginasz, a diabeł ci zza
kołnierza zęby do mnie szczerzy?... To pycha ci z ócz błyska, a w gębie
grzmi jak w chmurze? Czołem do radziwiłłowskich nóg przy prośbie,
mopanku!.. Łbem o podłogę bić! wówczas ci odpowiem!...

Twarz pana Andrzeja blada była jak chusta, ręką pociągnął po mokrym
czole, po oczach, po twarzy i odrzekł tak przerywanym głosem, jak
gdyby febra, na którą cierpiał książę, nagle rzuciła się na niego.

- Jeżeli wasza książęca mość tego starego żołnierza mi wypuści... to...
ja... wasze i książęcej mości... paść do... nóg gotów...

Zadowolenie błysnęło w Bogusławowych oczach. Wroga upokorzył,
durnny kark zgiął. Lepszego pokarmu nie mógł dać zemście i nienawiści.

Kmicic stał zaś przed nim z włosem zjeżonym w czuprynie, dygocący na
całym ciele. Twarz jego, nawet w spokoju do głowy jastrzębiej podobna,
przypominała tym bardziej drapieżnego i rozwścieczonego ptaka. Nie
zgadłeś, czy za chwilę rzuci się do nóg, czy do piersi książęcej...

A Bogusław, nie spuszczając go z oka, rzekł:

- Przy świadkach! przy ludziach!

I zwrócił się ku drzwiom:

- Bywaj!

Przez otwarte drzwi weszło kilkunastu dworzan, Polaków i
cudzoziemców. Za nimi poczęli wchodzić oficerowie.

- Mości panowie! - rzekł książę - oto pan Kmicic, chorąży orszański i
poseł od pana Sapiehy, ma mnie o łaskę prosić i chce wszystkich
waszmościów mieć za świadków!...

Kmicic zatoczył się jak pijany, jęknął i padł do nóg Bogusławowych.

A książę wyciągnął je umyślnie tak, że koniec jego rajtarskiego buta
dotykał czoła rycerza.

Wszyscy patrzyli w milczeniu, zdumieni słynnym nazwiskiem, jak i tym,
że ów, który je nosił, był teraz posłem od pana Sapiehy. Wszyscy
rozumieli też, że dzieje się coś nadzwyczajnego.

Tymczasem książę wstał i nie rzekłszy ni słowa przeszedł do przyległej
komnaty, kiwnął tylko na dwóch dworzan, żeby szli za nim.

Kmicic podniósł się. W twarzy jego nie było już gniewu ni drapieżności,
tylko nieczułość i obojętność. Zdawało się, iż nie rozeznaje wcale, co się
z nim dzieje, i że energia jego złamała się zupełnie.

Upłynęło pół godziny, godzina. Za oknem słychać było tętent kopyt
końskich i miarowe kroki żołnierzy, on siedział ciągle, jakby kamienny.

Nagle otworzyły się drzwi do przysionka. Wszedł oficer, dawny znajomy
Kmicica z Birż, i ośmiu żołnierzy, czterech z muszkietami, czterech bez
strzelb, tylko przy szablach.

- Mości pułkowniku, powstań waszmość! - rzekł grzecznie oficer.

Kmicic popatrzył na niego błędnie.

- Głowbicz... - rzekł poznając oficera.

- Mam rozkaz - odparł Głowbicz - związać waszej mości ręce i
wyprowadzić za Janów. Na czas to wiązanie, później odjedziesz wasza
mość wolno... Dlatego proszę waszej mości nie stawiać oporu...

- Wiąż! - odrzekł Kmicic.

I pozwolił się bez oporu skrępować. Ale nóg mu nie wiązano. Oficer
wyprowadził go z komnaty i wiódł piechotą przez Janów. Za czym szli
jeszcze z godzinę. Po drodze przyłączyło się kilku jezdnych. Kmicic
słyszał, że rozmawiają po polsku, Polacy bowiem, którzy jeszcze służyli
u Bogusława, znali wszyscy nazwisko Kmicica i dlatego najciekawsi byli,
co się z nim stanie. Orszak minął brzeźniak i znalazł się w pustym polu,
na którym ujrzał pan Andrzej oddział lekkiej polskiej chorągwi
Bogusławowej.

Żołnierze stali szeregiem w kwadrat, w środku był majdan, na nim dwóch
tylko piechurów trzymających konie, ubrane w szleje, i kilkunastu ludzi z
pochodniami.

Przy ich blasku ujrzał pan Andrzej pal świeżo zaostrzony, leżący
poziomo i przymocowany drugim końcem do grubego pnia drzewa.

Kmicica mimo woli dreszcze przeszły.

"To dla mnie - pomyślał - końmi mnie każe na pal nawlec... Dla zemsty
Sakowicza poświęca!"

Lecz mylił się, pal przeznaczony był przede wszystkim dla Soroki.

Przy migocących płomykach dojrzał pan Andrzej samego Sorokę; stary
żołnierz siedział tuż obok pnia na zydlu bez czapki i ze skrępowanymi
rękoma, pilnowany przez czterech żołnierzy. Jakiś człek, ubrany w
półkożuszek bez rękawów, podawał mu w tej chwili gorzałkę w płaskim
kubku, którą Soroka pił dość chciwie. Wypiwszy splunął, a że w tej
właśnie chwili postawiono Kmicica między dwoma konnymi w
pierwszym szeregu, więc żołnierzysko dojrzał go, zerwał się z zydla i
wyprostował się jakby na paradzie wojskowej.

Przez chwilę patrzyli na się obaj. Soroka twarz miał dość spokojną i
zrezygnowaną, poruszał tylko szczękami, jak gdyby żuł.

- Soroka... - jęknął wreszcie Kmicic.

- Wedle rozkazu! - odpowiedział żołnierz.

I znowu nastało milczenie. Cóż mieli mówić w takiej chwili ! Wtem
oprawca, który podawał poprzednio Soroce wódkę, zbliżył się do niego.

- No, stary - rzekł - czas na cię.

- A prosto nawłóczcie!

- Nie bój się.

Soroka nie bał się, ale gdy uczuł na sobie ramię oprawcy, począł sapać
szybko i głośno, nareszcie rzekł:

- Gorzałki jeszcze...

- Nie ma!

Nagle jeden z żołnierzy wysunął się z szeregu i podał blaszankę.

- Jest. Dajcie mu!

- Do ordynku! - zakomenderował Głowbicz.

Jednakże człek w kożuszku przechylił manierkę do ust Soroki, on zaś pił
obficie, a wypiwszy odetchnął głęboko.

- Ot! - rzekł - żołnierski los, za trzydzieści lat służby... Nu, czas to czas!

Drugi oprawca zbliżył się i poczęto go rozbierać.

Nastała chwila ciszy.

Pochodnie drżały w rękach trzymających je ludzi. Wszystkim uczyniło
się straszno.

Wtem pomruk zerwał się wśród otaczających majdan szeregów i stawał
się coraz głośniejszy. Żołnierz nie kat. Sam zadaje śmierć, lecz widoku
męki nie lubi.

- Milczeć! - krzyknął Głowbicz.

Pomruk zmienił się w gwar głośny, w którym brzmiały pojedyncze słowa:
"diabli!", "pioruny!", "pogańska służba!..."

Nagle Kmicic krzyknął tak, jakby jego samego na paI nawłóczono:

- Stój!

I Oprawcy wstrzymali się mimo woli. Wszystkie oczy zwróciły się na
Kmicica.

- Żołnierze! - krzyknął pan Andrzej. - Książę Bogusław zdrajca przeciw
królowi i Rzeczypospolitej! Was otoczono i jutro w pień wycięci
będziecie! Zdrajcy służycie! Przeciw ojczyźnie służycie! Ale kto służbę
porzuci, zdrajcę porzuci, temu przebaczenie królewskie, przebaczenie
hetmańskie!... Wybierajcie! Śmierć i hańba albo nagroda jutro! Lafę
wypłacę i dukat na głowę, dwa na głowę!... Wybierajcie!! Nie wam,
godnym żołnierzom, zdrajcy służyć! Niech żyje król! Niech żyje hetman
wielki litewski!

Gwar przeszedł w huk. Szeregi złamały się. Kilkanaście głosów
krzyknęło:

- Niech żyje król!

- Dość służby!

- Na pohybel zdrajcy!

- Stać! stać! - wrzeszczały inne głosy.

- Jutro wam w hańbie umierać! - ryczał Kmicic.

- Tatarzy w Suchowolu!

- Książę zdrajca!

- Przeciw królowi wojujem!

- Bij!

- Do księcia!

- Stój!

W zamieszaniu jakaś szabla przecięła powrozy krępujące ręce Kmicica.
Ten zaś skoczył w tej chwili na jednego z owych koni, które Sorokę na
pal naciągnąć miały, i krzyknął już z konia:

- Za mną do hetmana!

- Idę! - wrzasnął Głowbicz. - Niech żyje król!

- Niech żyje! - odpowiedziało pięćdziesiąt głosów i pięćdziesiąt szabel
błysnęło jednocześnie.

- Na koń Sorokę! - zakomenderował znowu Kmicic.

Byli tacy, którzy opierać się chcieli, lecz na widok gołych szabel umilkli.
Jeden wszelako zawrócił konia i znikł po chwili z oczu. Pochodnie zgasły.
Ciemność ogarnęła wszystkich.

- Za mną! - rozległ się głos Kmicica.

I kłąb ludzi bezładny ruszył z miejsca, potem wyciągnął się w długiego
węża.

Ujechawszy dwie lub trzy staje, trafili na straże piechurów, których
większe masy zajmowały brzeźniak leżący z Iewej strony.

- Kto idzie? - ozwały się głosy.

- Głowbicz z podjazdem!

- Hasło?

- Trąby!

- Przechodź!

I przejechali nie spiesząc się zbytnio; następnie puścili się rysią.

- Soroka! - rzekł Kmicic.

- Wedle rozkazu! - ozwał się obok głos wachmistrza.

Kmicic nie mówił nic więcej, tylko wyciągnąwszy rękę, wsparł dłoń na
głowie wachmistrza - jakby się chciał przekonać, czy jedzie obok.

Żołnierz przycisnął w milczeniu tę dłoń do ust.

Wtem ozwał się Głowbicz z drugiego boku:

- Wasza miłość! dawnom to chciał uczynić, co teraz czynię.

- Nie pożałujecie!

- Całe życie będę waszej miłości wdzięczny!

- Słuchaj, Głowbicz, czemu to książę was wysłał, nie cudzoziemski
regiment, na egzekucję.

- Bo chciał waszą miłość przy Polakach pohańbić. Obcy żołnierz nie zna
waszej miłości.

- A mnie nic nie miało się stać?

- Waszej miłości miałem rozkaz powrozy rozciąć. Gdyby zaś wasza
miłość porwała się do obrony Soroki, mieliśmy ją przed księcia dostawić
po ukaranie.

- Więc i Sakowicza chciał poświęcić - mruknął Kmicic.

Tymczasem w Janowie książę Bogusław, zmożon febrą i dziennym
trudem, spać już poszedł. Ze snu głębokiego rozbudził go rejwach przed
kwaterą i pukanie do drzwi.

- Wasza książęca mość! wasza książęca mość! - wołało kilka głosów.

- Śpi! nie budzić - odpowiadali paziowie.

Lecz książę siadł na łożu i krzyknął:

- Światła!

Wniesiono światło, jednocześnie z nim wszedł oficer służbowy.

- Wasza książęca mość! - rzekł - poseł sapieżyński pobuntował
Głowbiczową chorągiew i odprowadził ją do hetmana.

Nastała chwila ciszy.

- Bić w kotły i w bębny - ozwał się wreszcie Bogusław - niech wojsko w
szyku staje!

Oficer wyszedł, książę pozostał sam.

- To straszny człek! - rzekł sam do siebie.

I uczuł, że chwyta go nowy paroksyzm febry.



KONIEC ROZDZIAŁU


Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
PotopT2R25
PotopT1R1
PotopT1R18
PotopT2R26
PotopT2R34
PotopT1R3
PotopT2R7
PotopT1R23
PotopT2R5
PotopT2R31
PotopT2R40
PotopT1R25
PotopT2R1
PotopT2R30
PotopT1R26
PotopT1R13
PotopT3R9
PotopT3R28
PotopT3R19
PotopT1R6

więcej podobnych podstron