Opowiadanie w sumie mogę uznać za zamknięte, chociaż nie wątpię, że za miesiąc lub dwa do niego powrócę. Jeśli można prosić, byłbym skory prosić (;p) o umieszczenie na głównym portalu. A tymczasem wrócę do opowieści Rdzy, byście mnie nie męczyli, mówiąc, że to już trzecie opowiadanie. xP

NIEUKLĘKŁY:
Była noc, wokół panowała wszechogarniająca, przerażająca ciemność, obezwładniając każde, nawet najmniejsze, liche światło znajdujące się w pokoju. Szafki, dzbany z kwiatami, małe, ozdobne talerze, złote statuetki, wszystko spowite mrokiem, mimo usilnych, wytężonych oczu? Nie potrafił dojrzeć nic. Jedynie słaby blask niebieskoszarej poświaty wokół Sigil, wystającej z okna. Firanka powiewała na wietrze, uchodzącym z nieszczelnego, zabrudzonego fioletowym, lepkim pyłem okna, wpuszczającego do środka niezgrabne ilości nieprzyjemnego, purpurowego blasku, oświetlającego część ciemnozielonego, zdobionego złotą kreską dywanu, na którym leżał mały skrawek papieru, przedwczorajszego zapisku byłego mieszkańca tego domu. Starca Baliala, który ironicznie zmarł w dzień, w którym spisywał swój testament. Ta właśnie, poplamiona żółtą cieczą płynem, kartka leżała na podłodze. Dalej światło szło przez cały pokój, pokazując zarysy drewnianej, polerowanej niedawno szafki, złoconej na piękne, unikalne wzory, ukazujące tańczących wokół ogniska satyrów, grających na charakterystycznych harmonijkach i lutniach jedną ze swych rdzennych melodii. Niemalże dało się ją usłyszeć, patrząc na miły dla oka obraz. Wszystkiego dopełniał ostry, podrażniający nozdrza, lecz całkiem przyjemny dla umysłu zapach lawendy i miodu, połączonych z odorem fioletowoniebieskiego wywaru stojącego na półce, wydzielającego z siebie granatowy dym, rozchodzący się na cały pokój.
Vůlden siedział w kącie pomieszczenia, skulony w kłębek, chowając się przed czymś, czego nawet nie mógł pojąć. Przerażony, przestraszony, kompletnie obezwładniony przez oblegające go ze wszystkich stron osobiste demony, których nie potrafił się nijak wyzbyć. Macając zimną, próchniejącą ze starości podłogę, dotykając wyblakłe, miękkie, wypukłe tapety ze skóry lim-limów nałożone na ledwo trzymających się pod oporem metalowych konstrukcji na dachu ścian. Miał na sobie przytulny, jedwabny, biały strój, cały pokryty aksamitnymi wzorkami z jakiegoś, niezwykle pięknego i na pewno kosztownego, materiału. Jego prawie łysa, siwiejąca głowa była pokryta licznymi tatuażami o przeróżnych kształtach, począwszy od czarnej kopii run celtyckich, wygrawerowanych na jego obszernej, potężnej szyi, przez czerwonego, jadowitego węża kąsającego go w skroń, po której spływały liczne, zielone krople z tuszu, aż po białą podobiznę płaczącego księżyca, którego łzy szły przez cały jego kark, chowając się gdzieś w ubraniu poniżej karku. Oczy jego były czarnej, biesie barwy, kompletnie stapiając się z wszędobylskimi cieniami ogarniającymi pokój. Na dolnej, różowej wardze widać było wąską szramę, biegnącą przez brodę aż po szyję, gdzie prawie stykała się z jabłkiem Adama, zostawiając po bokach jakieś niezgrabne ślady szwów, noszonych przez niego kiedyś. Jego czarne, potężne buty spoczywały na podłodze wraz z pięknymi, rozcierającymi się na całej ich powierzchni zielonymi chustami ze srebrnym napisem w języku Niebian. W rękach spoczywał mu wielki, masywny topór z wątłymi kolcami na jego dolnej głowicy, po których spływała, jeszcze nie zasuszona, mdła krew pomieszana z rwącą dobry smak ropą. Przeplatana przez ramię, skórzana torba zwisała u jego boku, zakrywając pod sobą pergaminy, zwoje i listy, leżące tuż koło niewielkich, półpełnych fiolek z rtęcią.
On sam siedział w kącie, unikając najmniejszych szmerów, krążących wokół mysz, uciekając przed jakimś niesprecyzowanym przedmiotem. Kulił się, miotając samym sobą po pomieszczeniu, brudząc jedynie czysty dywan swoimi zabłoconymi, olbrzymimi butami. Gdy leżał przy oknie, poczuł jakieś nieprzyjemne zimno i chłód, dobiegające z zewnątrz. Wszechogarniający mrok tylko pogłębiał się, coraz mocniej i gwałtowniej zakrywając skrawki światła. Wnet drzwi trzasnęły, zawiasy odleciały, rozbijając się o okoliczny stolik z porcelanowymi talerzami i filiżankami, tłukąc je na drobne kawałeczki z hukiem w ciągu chwili. Wejście, stojące naprzeciwko okna, wpuszczającego jedyne blady świt do środka. Ukazała się w nim postać, przeźroczysta, pokazująca długi korytarz za nią, schody, zgaszone pochodnie na ścianach i wrota do innych pokoi. To była kobieta, przepiękna, o falujących, krążących wokół włosach, powiewających wokół, w które uderzały jakieś magiczne, eteryczne wiatry, zmuszając je do wylatywania poza piersi istoty, które winny być zakryte. Miła, przyjazna twarz, gładka, kremowa skóra i te tajemnicze, bezbarwne oczy spoglądające na niego. Unosiła się ona w powietrzu, sprawiając wrażenie, jakoby właśnie przyszła po niego jakaś bogini życia. Melancholijne, szaro-żółte wstęgi przywiązane do jej długich, pobudzających erotyczne strony mózgu nóg, przypominały o czymś?
Strasznym. To nie była bogini, ni anioł, ni awatar? To był duch.
- Cień? - Vůldurowi było zimno, spowiła go jakaś niewidzialna, lodowata poświata, przez którą wręcz zamarzał. Najgorsze uczucie w całym jego krótkim życiu w sferach. Chłód, to wszystko sprawiało, iż na powierzchni jego ciała zaczęły gromadzić się niewielkie, łamliwe tafle lodu, ogarniające nawet jego oczy, na których zbierały się cienkie, niebieskie kawałki zlodowaciałej wody, zatrzymując powieki raz po raz.
Słyszał głos, miły, dziewiczy, niczym przepięknej kurtyzany w niejednym przybytku, jednak teraz to nie było takie piękne jak zazwyczaj. Kobieta sczerniała, ukazując diabelsko czerwone, barwne tęczówki, a z jej kończyn zaczęły unosić się przeźroczyste, szare macki zmierzające ku niemu. Coraz bardziej zimno, coraz bardziej ponuro, upiornie. Coraz bardziej niebezpieczne. Czuł się, jakby właśnie pił wodę ze Styksu hektolitrami, która sprawi, że krew każdego śmiertelnika zamieni się w śnieg. On nie był bogiem, nie był też nieśmiertelny. Był zwykłym mieszkańcem Sigil, typowym łajdakiem, nie różniącym się zbytnio od innych w okolicy. A ku niemu właśnie zmierzał Cień, niegdysiejszy skrawek duszy potępionego przez sfery, istota, która nie ma prawa istnieć, a jest?
- Nie? Nie? - Jęczał z bólu i zimna, ledwo wypowiadając litery, nie wspominając o sylabach czy pełnych słowach, sprawiających mu prawdziwe cierpienie.
Agonia, to jedyne co czuł, nie było prócz tego niczego. Życie zaczynało mu przelatywać przed oczami, od niepamiętnych chwili narodzin, aż po ten moment. Nie widział jednak nic godnego uwagi, żadnej iskry człowieczeństwa, godności, błogosławieństwa, żalu czy chęci zmiany. Nic pozytywnego go w życiu nie spotkało, a jednak coś kazało mu patrzeć w głąb własnej duszy, szukając czegoś?
- Nie dzisiaj? - Te słowa padły z ust ducha, który, ogarniając go całego swymi czarnymi cieniami, zaczął coraz bardziej powracać do swej pierwotnej, pięknej postaci, by zniknąć, pozostawiając Vůldura samego ze swymi upiornymi myślami?

A i btw. jestem dumny z wymyślonego przeze mnie słowa "nieuKlękły", tak więc...
Prawa autorskie zastrzeżone! ;C
Mogę zamieścić na stronie?
Przepraszam za tak krótki post, ale dobrze wiesz co sądzę o Twoich opowiadaniach i zdolnościach słowotwórczych
To Ty Manta też masz jakąś stronę o Plejnskejpie? Czy jesteś po prostu w zarządzie tutejszej..?
Jakieś błędy drobniaste stylistyczne były w tekście, poprawcie najpierw
Ghoster, dlaczego 'nieuklękły'? Że brak skruchy?
Jestem redaktorem planescape.phx.pl
Pani Manta redaktorem Planescapeowego Phoenixa, a pyta o to, czy może zamieścić na stronie, mając wyżej odpowiedź. ^^
Zatem zamieszczam
Co do reszty Twych opowiadań, rozumiem, że chcesz je najpierw dokończyć?
Pierwiej w ogóle musi mi się zechcieć je kontynuować, a zakończyć? Hah, to potrwa, o ile w ogóle przyjdzie.
A o to czasem trudno, przynajmniej u mnie.