
Najpierw jednak wróćmy do fallouta jedynki, ostatnia scena, rozmowa z mistrzem. Paskudne zmutowane "coś" wyjaśnia mi swoją filozofię, mówi o jedności, stworzeniu nowego lepszego Świata. Mimo, że jego plan był szalony zmuszał jednako to refleksji, a może on ma rację? Istniała możliwość przyłączenia się do niego, albo przekonania, że jest w błędzie. Czyż to nie wspaniałe?
Co mamy w falloucie II: Enklawa, pozostałości po rządzie USA, kilka tysięcy ludzi odciętych od Świata gdzieś na Pacyfiku. Teraz pojawia się cała BEZSENSOWNOŚĆ, ich szalony plan zniszczenia wszystkiego, co żyje, aby na nowo odrodzić Świat samemu! My zaś jako jedyni wspaniali, niepowtarzalni wybawcy ludzkości mamy ich zniszczyć.
Najwygodniej dla naszego sumienia będzie z góry założyć, że te kilka tysięcy ludzi zamieszkujących Enklawę czy Nawarro to (wszyscy bez wyjątku) mordercy, bandyci, rasiści, itp. itd. bo i tak gra nie daje nam innej możliwości, jak TYLKO opróżniać w ich kierunku kolejne magazynki. Na koniec zaś wysadzić ich w powietrze (ewentualnie jeszcze po drodze otruć). Nie ma RZADNEJ innej możliwości, żeby dało się np. przekonać cześć ludzi w Enklaniwe do buntu przeciw prezydentowi albo coś w tym stylu. Ale NIE my musimy ich wszystkich wyrżnąć, bo oni są be.
Uważam to za największy kretynizm fallouta II coś, co zniża to grę do poziomu Diablo czy innej tego typu rąbaniny...
Ale co wy o tym uważacie? Zapraszam do dyskusji.