Józef Mackiewicz Gdybym był chanem (1958)


Gdybym był chanem& [1958]
Autor: Józef Mackiewicz
Sobota, 25 września 2010
Józef Mackiewicz
Motto:
- Trudno wymagać od redaktora, by zamieszczał
artykuły mające charakter zasadniczy,
a nie idący po linii reprezentowanej przez pismo.
- To jasne. Ale gdy drugiego takiego pisma nie ma?&
Przeczytałem ostatnio pierwszy tom dzieła prof. Gotthold Rhode: Die Ostgrenze Polens z
największym zainteresowaniem. Głównie dlatego, że prof. Rhode pisząc o tym, co się działo
pomiędzy Wisłoką, Wisłą, Niemnem a Ugrą, Oką i Donem, począwszy od Mieszka I do Unii
Radomskiej 1401 roku  a nie jest Polakiem, Rosjaninem, Ukraińcem, Litwinem ani Białorusinem,
tylko tak zwaną osobą  trzecią /choć w tym wypadku ściślej: szóstą/. Przypuszczam, że gdyby
dzieło dotyczyło spraw polsko-niemieckich, przystąpiłbym do jego czytania od razu z pewnym
sceptycyzmem, ponieważ prof. Rhode jest Niemcem.
Tego rodzaju uprzedzenie do historyków zabierających głos o dziejach  własnych narodów
wyrobić sobie musi właściwe każdy czytelnik. Wydaje się bowiem, że nikt jeszcze nie napisał
obiektywnej historii  własnego narodu. Przynajmniej ja takiej dotychczas nie czytałem. Istnieją
naturalnie pewne gradacje subiektywności, a w liberalnym wieku XIX obowiązywały granice
uczciwości, czy po prostu przyzwoitości ogólnoludzkiej, które na przykład w szowinizmie
nacjonalistycznym i dialektyce komunistycznej wieku XX, w znacznym stopniu obowiązywać
przestały. Ale stronniczość była zawsze. Stronniczość, która męczy  a czasem wręcz nudzi 
czytelnika zainteresowanego nie wykładem uzgodnionym ze współczesną racją stanu, ale
prawdziwym przebiegiem wypadków.
Historycy polscy nie stanowią wyjątku z tej reguły stronniczości, a zdarza się, że są nawet
klasycznym jej eksponentem. Czyta się często wnikliwe analizy, konstatuje głęboką wiedzę,
szczerą erudycję gdy chodzi o krytykę własnego narodu w sprawach wewnętrznych lub słuszny
zewnętrzny interes Polski. Nigdy natomiast nie czytałem, aby interesy sąsiadów w odniesieniu do
Polski uznane zostały kiedykolwiek za słuszne. Na przykład Niemiec albo Rosji.
Chętnie wierzę, iż odpowiada to prawdzie w większości wypadków historycznych. Z drugiej
jednak strony nasuwa się pytanie: czy człowiek o zdrowych zmysłach może uwierzyć, że z jakichś
trzech narodów: A, B, C, których granice przytykały do siebie w przeciągu tysiąca lat, w każdym
sporze w przeciągu tych 1000 lat  rację mógł mieć zawsze tylko jeden naród  A , zaś narody  B
i  C nigdy?
Czy raczej w tak dziwny zbieg okoliczności dziejowych uwierzyć jest trudno? Wydaje się, że
trudno. Po prostu dlatego, że narody składają się z ludzi, zaś ani ich skład organiczny, ani warunki
życia na naszej planecie nie są tego rodzaju, aby mogły pewnej grupie ludzkiej gwarantować w
przeciągu tysiąca lat wyłącznie pobudki słuszne, a innym grupom wyłącznie pobudki niesłuszne.
Naturalnie w przedstawieniu rzeczy ubiegłych dużo zależy od poziomu uczonego-historyka;
przyznać jednak musimy, iż w spopularyzowanej praktyce, historiografia polska da się sprowadzić
do następującej formuły: Żółkiewski w Moskwie  to bohater; Suworow w Warszawie  to
zbrodniarz.
Człowiek nie może nie być tendencyjny. Historyk jest człowiekiem. Tendencyjny pozostanie
zawsze, nawet przy omawianiu historii narodów  trzecich . Jednakże w tym wypadku, gdy
mimowoli czy świadomie, zechce faworyzować jedną stronę na niekorzyść drugiej, nigdy nie
osiągnie tego stopnia emocjonalnego zaangażowania. W dziele prof. Rhode nie dostrzegłem
faworyzowania którejś ze stron działających na niekorzyść innej. Być może dlatego, że nie będąc
fachowcem, nie dość dokładnie jestem oznajmiony z poszczególnymi tezami historiografów
narodowych. Nie podejmuję się zresztą pisania recenzji z tej książki, pozostawiając to specjalistom
historykom. To co mnie w niej zainteresowało, to przede wszystkim obfitość faktów, które  tak jak
w życiu  pozwalając na wyciąganie własnych wniosków i pobudzają do własnych koncepcji,
niezależnie od koncepcji przewodniej, reprezentowanej przez autora.
xxx
Prof. Rhode, zgodnie z tradycją łacińskiej historiozofii, zakłada istnienie linii podziału,
rozgraniczającej tak zwane wartości dziejowe Zachodniej Europy od Wschodniej Europy.
Wprawdzie zastrzega, że linia ta stanowi raczej pas szerokiego stopniowania, wszakże umiejscawia
historyczny  antemurale christianitalis nie tam; gdzie się kończy chrześcijaństwo, a tam gdzie się
kończyły religijne wpływy Rzymu.
Osobiście uważam ten podział za sztuczny. Przed rokiem wystąpiłem w londyńskich
 Wiadomościach z obszernym artykułem /przedrukowanym w międzyczasie przez pięć czasopism
emigracji rosyjskiej , w którym usiłowałem dowieść, że owa tradycja łacińska powstała wyłącznie
na skutek wiekowej propagandy interesów Rzymu. Trwał /i trwa jeszcze/ spór Kościoła
Zachodniego ze Wschodnim. Jednym z głównych przedmiotów tego sporu jest problem: Czy Duch
św. pochodzi tylko od Boga Ojca, czy też Boga i Syna? Nie posiadając żadnych kwalifikacji do
zabierania głosu w tym sporze, utrzymuję, iż ten wewnętrzno-kościelny aspekt sporu stał się
genezą pózniejszego rozdwojenia Europy na Wschód-Zachód, bez zaistnienia innej, organicznej ku
temu przyczyny. W ciągu wieków trwała nadal jedność kulturalna, której ośrodkiem był zresztą
początkowo nie Zachód, a właśnie Wschód-Bizantyjski. Podobnie jak w zaraniu dziejów Polski,
jeżeli chodzi o porównania nam bliższe, Kijów górował kulturalnie nad Krakowem. Sytuacja
uległa następnie zmianie pod wpływem rozrostu cywilizacji materialnej Zachodu i jego bogactw
gospodarczych. Rozwój cywilizacyjny postępował z kolei z zachodu na wschód, nie tworząc
wszakże granicy a raczej łagodne przejście naturalne. Ten naturalny stan współżycia nie
odpowiadał interesom poróżnionych Kościołów. Zwłaszcza zaś Kościół Zachodni starał się
utworzyć sztuczną granicę, poza którą usuwał świat  schizmy wschodniej.
Nie będę powtarzał tu mego artykułu. Wywołał on replikę ze strony tak autorytatywnej jak prof.
Oskar Halecki. Nasuwa ona szereg myśli i pobudza do refleksji, nie tylko przez konfrontację ze
wspomnianym dziełem prof. Rhode&
xxx
W czasach gdy dwór panujący traktował jeszcze państwo jak prywatną włość, decydował też o
kulturalno-duchowej sferze kraju. Była ta sfera taką, w jakiej obracał się dwór. O czym z kolei
świadczyć mogą związki małżeńskie. Jeżeli chodzi o Polskę, to Dom Piastów w przeciągu od 1010
do 1310 roku zawarł 21 związków małżeńskich z domami książąt niemieckich, a 25 z
Rurykowiczami. I odwrotnie: Rurykowicze z żadnym z domów nie zawarli tyle związków co z
Piastami. Gdy się przegląda genealogie tamtych rodów, od małżeństwa córki Bolesława Chrobrego
ze Światopełkiem Włodzimierzowiczem Kijowskim począwszy, trudno oprzeć się wrażeniu, że
Piastowie, łącznie z linią Mazowiecką, oraz książęta Halicko -Włodzimierscy, Kijowscy,
Czernihowscy, Turowscy a nawet Nowogrodzcy  to jedna wielka wspólna rodzina! Historyk
węgierski, M. de Ferdinandy, rozciągając wspólnotę Polski i Rusi również na Węgry mówi nawet o
consanguinitatis affecto  jedności i solidarności uczuciowej.
Naturalnie rodziny nie tylko się kochały, ale i prowadziły ze sobą wojny, lub wyłupywały sobie
nawzajem oczy. Identycznie na Wschodzie jak i na Zachodzie. Pod tym względem nie było różnicy
ja  kościowej. Trudno więc mówić o rodzinie idealnej. Ale nie można też mówić o żadnej,
dzielącej ją  granicy ideologicznej. Rurykowicze wspierali jednego Piasta przeciwko drugiemu, i
odwrotnie: Piast wspierał Rurykowicza w walce przeciwko innemu Piastowi, albo innemu
Rurykowiczowi, zależnie od interesu własnego lub stopnia pokrewieństwa. Rzecz
charakterystyczna iż w tym względzie nie zaszły żadne zmiany pod wpływem najazdu tatarskiego.
Na zmianę tych  rodzinnych stosunków wpłynęła decydująco dopiero kuria rzymska.
Książęta i królowie polscy żenili się albo z Niemkami, albo z prawosławnymi. Nie wyobrażam
sobie aby czynili to z ciężkim sercem na myśl w jak kłopotliwą sytuację wprowadzą historiografów
rodzimych XX wieku& którym, w myśl postulatów narodowych, wypadnie dowodzić, że: po
pierwsze Niemcy były zawsze  wrogiem odwiecznym , po drugie Polska spełniała zawsze
posłannictwo dziejowego  przedmurza na wschodzie. W rzeczywistości sytuacja ówczesna
przypominała bardziej zajazdy sąsiedzkie nizli geopolitykę, a już  posłannictwa dziejowego nie
przypominała wcale. Do tych rozgrywek wciągano, i to z obydwóch stron, zarówno chrześcijański
Zakon, jak pogańskich Litwinów, Jadzwingów i wreszcie Tatarów. Ideowo były one raczej słabo
podmurowane&
Inaczej na tę rzecz patrzyła kuria rzymska. Ze swej strony prowadziła ona wielką rozgrywkę ze
 schizmą wschodnią i rzecz naturalna, iż w tej właśnie rozgrywce chciała podporządkować
wszystko inne, a już co najmniej na wschodzie Europy. Rzecz też naturalna, że tę koniunkturę,
jakby się dziś powiedziało: polityczną, a w istocie religijno-cezarystyczną, usiłowały wykorzystać
dla siebie i poszczególne strony różnych powaśnionych rodzin. Rzym bowiem, jakkolwiek chętniej
ograniczał swą pomoc do błogosławieństw i odpustów, udzielał też pomocy materialnej. Oto na
przykład Gerward, biskup wrocławski, chwali wystąpienie Aokietka w roku 1308  contra
Scismaticos , a i sam król zaklina się przed Rzymem, że mu właśnie o zwalczanie tych złych
 schizmatyków chodzi& Podczas gdy w rzeczywistości siostra jego, Eufemia, wyszła za mąż
za Jerzego I, księcia Halicko-Włodzimierskiego, a po jego śmierci chodzi o zbrojne wywalczenie,
od rodzinnej konkurencji, spadku po szwagrze.
Ta wspólnota rodzinno-polityczna, zachodnio-wschodnia, katolicko-prawosławna, stoi w wyraznej
sprzeczności z intencjami Rzymu. Już papież Grzegorz IX w liście do prowincjała Dominikanów, u
roku 1233, zabrania małżeństw z prawosławnymi, a w liście do biskupów polskich, w roku 1253,
przeciwstawia wschodnie  tenebris infidelitatis , zachodniemu  lumen catholice fidei . Gdy po
napadzie pogańskich Litwinów i zabiciu księcia mazowieckiego Ziemowita I w 1262 r. papież
Urban IV zwraca się o interwencję do króla Ottokara II, wymieniając zagrażających nieprzyjaciół 
 Rutheni Scismatici trafiają dlaczegoś na pierwsze miejsce tej listy, przed poganami litewskimi,
jakkolwiek o tych właśnie chodziło. W piśmie tym, datowanym 4 czerwca 1264 roku po raz
pierwszy konkretnie wysŹtępuje zaliczenie chrześcijańskiego Kościoła Wschodniego, wraz ze
wszystkimi niewiernymi i poganami, do wspólnych wrogów   Kościoła Chrześcijańskiego&  
Od tej daty  schizma wyliczana jest na pierwszym miejscu wrogów Kościoła. Tak w liście do
króla Aokietka w roku 1325, papież Jan XXII udziela odpustu dla walki:  contra scismaticos,
Tataros, paganos aliasque permixtas naciones infidelium . Powtarza to papież Urban V listem z
dnia 8 lipca 1363 etc., etc.
Naturalnie replika Kościoła Wschodniego była nie mniej ostra. Datowane z XIII wieku  Reguły
Kościelne mówią:  Mieszkańcy Rusi winni wszystkich Rzymian, którzy nieprawidłowo
ochrzczeni nawrócić na wiarę prawdziwą; im, zarówno jak Tatarom i innym świeżo nawróconym,
sakrament Eucharystii nie winien być udzielany . Świadomie piszę: replika, gdyż w tym sporze
dwóch Kościołów stronę ofensywną niewątpliwie reprezentował Rzym. Był nią z ducha.
Bizancjum, z małymi wyjątkami, nie znało nigdy takiego rozkwitu misji, jak Kościół rzymski. Z
ducha będąc bardziej kontemplacyjne, było jednocześnie bardziej defensywne.
Tak to się zaczynał ów wielki rozłam Europy, któremu i wówczas, i dziś usiłuje się przydać
znamiona konieczności dziejowej, zrodzonej z rzekomej psycho-organicznej obcości, o podłożu
niemal rasowym.
xxx
Wówczas i dziś. Wówczas Kościół, religia, odgrywały w polityce tę rolę, którą po sekularyzacji
idei teologicznych przejął nacjonalizm. Ambicje religijne przeistoczyły się w ambicje
nacjonalistyczne; wojny religijne, nienawiści religijne  przeistoczyły się w wojny i nienawiści
nacjonalistyczne. I wówczas ludzie swoje prywatne interesy usiłowali wymanewrować spod
nacisku religijnego, i dziś, prywatni ludzie radzi by czasem swoje sprawy wylawirować spod
nacisku kolektywu narodowego, ale udaje im się to równie rzadko. Dzisiejsza dyscyplina narodowa
/któżby to zmierzył!/  nie ustępuje chyba ówczesnej dyscyplinie kościelnej. I nie tylko w
płomiennych przejawach stosów i krematoriów. Jest czasem po prostu automatyczna.
Wróćmy do analogii historycznych. Prof. Stanisław Kościałkowski, omawiając w  Kulturze
wydaną w Warszawie  makietę Historii Polski słusznie kładzie duży nacisk na błąd w
pomieszaniu:  Ruś-Rosja . Autorzy  makiety te pojęcia mylą, nazywając  Rosją i to co było
przed wiekiem XVIII; podczas gdy cesarstwo rosyjskie  Rosja, ustanowione zostało dopiero przez
Piotra Wielkiego. Prof. Kościałkowski uważa to za niewybaczalny dla historyków anachronizm.
Naturalnie, że ma rację. Tylko że sam& popełnia jeszcze bardziej jaskrawy anachronizm,
nazywając w tym samym artykule,  Rosją  Związek Socjalistycznych Republik Radzieckich&
Wątpię by naprawdę i szczerze w to wierzył, że Rosja Piotra I-go bardziej się różniła od Rusi
moskiewskiej, niż dzisiejszy komunistyczny twór państwowy od Rosji prawosławnej!& Skądże
więc ten niefortunny błąd, w trakcie poprawiania cudzych błędów? Wydaje mi się, iż przyczyny
jego szukać należy  pomijając głęboki szacunek jaki odczuwam do swego byłego profesora  w
mimowolnym konformizmie narodowym.
Ongiś Wschodem europejskim zawładnęła potęga najazdu mongolskiego, zagrażającego całej
Europie. To zagrożenie dostrzegano. Jednakże, jak to widzimy chociażby z listu papieża Jana
XXII, w następującej kolejności:  scismaticos, Tataros, paganos&  Wrogiem nr 1 pozostała
 schizma i pod przykrywką ogólno  chrześcijańskiej mobilizacji prowadzona była rozgrywka
jednego Kościoła przeciwko drugiemu.
Dziś Wschodem europejskim zawładnęła potęga najazdu komunistycznego, zagrażającego nie
tylko Europie, ale kulturze całego świata. To zagrożenie jest dostrzegane. Jednakże, jak się
powszechnie przyjęło, w następującej kolejności:  Rosja, komunizm, totalizm etc. wrogiem nr I
pozostała  Rosja , i pod sloganem zagrożenia kultury zachodniej, prowadzi się rozgrywkę jednego
nacjonalizmu przeciwko drugiemu.
Wówczas Rzym był przede wszystkim antyschizmatyczny, a dopiero na drugim miejscu
antymongolski. Dziś nacjonalizm europejski jest przede wszystkim antyrosyjski, a na drugim
miejscu antykomunistyczny. /Z małą poprawką: jeżeli nim w ogóle jest .
Bardzo trudno jest dziś mówić na ten temat z zacietrzewieniem nacjonalistycznym. Sądzę, że
niemniej trudno było ongiś rozmawiać na analogiczny temat, z zacietrzewieniem religijnym.
xxx
Szczytowym zwycięstwem Kościoła Zachodniego, rzymskiego, na terenie wschodniej Europy, był
niewątpliwie tak zwany chrzest Litwy. We wspomnianym wyżej artykule pozwoliłem sobie na
następującą uwagę:
 Pod datą roku 1386 występuje w historii Polski chrzest Litwy. W istocie jednak Wielkie Księstwo
Litewskie wykazywało w tym czasie znikomą ilość pogan, a olbrzymia większość mieszkańców
dawno już przyjęła chrześcijańską religię prawosławną. Najstarsze świątynie w Wilnie i Grodnie
należą właśnie do tego obrządku. Mianem więc chrztu ochrzczono właściwie tylko intronizację
Kościoła katolickiego na Litwie .
Na to prof. Oskar Halecki w ten sposób zaatakował moje poglądy:
 & alternatywa, przed którą wówczas stali Litwini, nie była bynajmniej: Rzym lub Bizancjum,
lecz związek z Zachodem lub z Moskwą. Wiemy dziś, że gdyby Jagiełło nie poślubił Jadwigi,
stając się królem polskim, byłby się ożenił z córką Dymitra Dońskiego i stał się satelitą Moskwy.
Korzyść dla Kościoła katolickiego była w tym wypadku, jak w tylu innych, korzyścią dla całego
Zachodu& Była też korzyścią, jeżeli nie po prostu ratunkiem dla Litwinów, którym groziło
wchłonięcie przez większość rusko-prawosławną Wielkiego Księstwa, gdyby całe to państwo
znalazło się w orbicie Moskwy .
Przyznam, że przecieram oczy!& Jakże to Litwini i Jagiełło mogli wówczas widzieć rzeczy
oczami dzisiejszego, polskiego historiografa?! Dlaczego Jagiełło, syn Julianny księżniczki
Twerskiej i Olgierda, pierwszego wielkiego  zbieracza ziem ruskich , którego dewizą było:
 Omnis Russia ad Lithuanos debet simpliciter pertinere , miał się  jak pisze prof. Halecki 
 ratować przed wchłonię ciem rusko-prawosławnym Wielkiego Księstwa , albo obawiać  zostania
satelitą Moskwy ? Przecież było właśnie wręcz odwrotnie! To Moskwie zagrażało pozostanie
satelitą Litwy!
Ojciec Jagiełły, Olgierd, wystąpił z ideą oswobodzenia całej Rusi spod panowania tatarskiego. Od
roku 1355 po 1363 zajął: Biełyj, Rżew, Smoleńsk, Mścisław, Briańsk, Toropiec, Kijów. Ożeniony z
Julianną, uzyskał przemożne wpływy na Twer. Z Dymitrem Dońskim zetknął się nie nad Wilią i
Niemnem, lecz nad Oką, Kaługą i górną Wołgą. W latach 1368, oraz 1370-1371 podszedł pod
Moskwę. W zależność od Litwy podpada: Wiazma, Nowosil, Kozielsk, Możajsk i Kołomna;
granice Litwy odległe są o 100 km od Moskwy i jej to, Moskwie, grozi  satelicka zależność od
Litwy. Olgierd otacza Moskwę żelaznym pierścieniem, gotując się do usunięcia tej ostatniej
przeszkody na drodze opanowania przez Wilno całej, pózniejszej Rosji. Potęga Litwy była tak
wielka, że jak to słusznie zaznacza prof. Rhode, mogła jednocześnie w przeciągu 33 lat panowania
Olgierda nie tylko odeprzeć 96 najazdów krzyżackich, ale jednocześnie dokonać 42 najazdów
odwetowych na ziemie Zakonu. W Nowgorodzie siedzą Giedyminowicze. Wielkie Auki stanowią
litewskie kondominium. Dopiero nad Oką stykają się konkurencyjne interesy obydwóch  zbieraczy
ziem ruskich . Gdyż Litwa nie była pojęciem przeciwstawnym Rusi Moskiewskiej. Była
konkurentem Rusi Moskiewskiej. O żadnym więc  ratowaniu się przed ruso-prawosławiem,
wspomnianym przez prof. Haleckiego, nie mogło być żadnej mowy.
Wprawdzie po śmierci Olgierda, ekspansja Litwy ulega na razie zahamowaniu, głównie na skutek
powikłań wewnętrznych pomiędzy Jagiełłą i stryjem Kiejstutem. Na ten właśnie okres przypada
jedna z epokowych bitew świata. Mianowicie 8 września 1380 roku Dymitr gromi Tatarów na
Kulikowym Polu i wyprzedza w ten sposób marzenia zmarłego Olgierda. Mimo jednak tego
zwycięstwa jest wciąż za słaby nie tylko by zagrażać Litwie, ale nawet aby utrzymać, chwilowo
zagarnięte: Briańsk i Starodub, skąd go Jagiełło wypędza. W chwili więc Unii Krewskiej wciąż nie
ma mowy o zagrożeniu Litwy przez Moskwę. Jagiełło panuje bezapelacyjnie nad Witebskiem,
Mścisławem, Briańskiem, Nowgorodem-Siewierskim, Czernihowem i Kijowem. Jest to kraj dawno
ochrzczony, a istnieją poważne poszlaki, że i sam Jagiełło jest również od dawna prawosławnym
chrześcijaninem.
To jednak co następuje podczas  nazwijmy to w skrócie  duumwiratu Jagiełło-Witold, przekracza
o wiele granice Olgierdowego mocarstwa. Wydaje się, że Witold jest już blisko od
urzeczywistnienia marzeń stryja: zebrania wszystkich ziem ruskich pod panowaniem Wilna. Jego
mocarstwo, terytorialnie jedno z największych w Europie, stanowi niezaprzeczalny fenomen
dziejowy. Teoretycznie podlegając swemu stryjecznemu bratu, królowi polskiemu Jagielle, Witold
sięga prawie od Nowgorodu do Morza Czarnego, od Oki do ujścia Niemna, od Dniestru do zródeł
rzeki Moskwy. Jest to okres największego rozkwitu Wielkiego Księstwa Litewskiego i
największego zarazem zagrożenia Wielkiego Księstwa Moskiewskiego przez Wilno. O jakiej więc
tu  .orbicie Moskwy może być mowa, o której mówi prof. Halecki.
Jest wciąż wręcz odwrotnie. Witold jest już o krok od ostatecznego ukoronowania swoich planów,
a jak wiemy, i swoich skroni& Do tego potrzebne mu jest jednak decydujące rozbicie potęgi
tatarskiej. Bitwa na Kulikowym Polu ją nadłamała, ale nie zniszczyła. Orda hamuje stabilizację
stosunków tej części Europy wschodniej. Ten ostatni krok do zjednoczenia całej Rusi, czyni Witold
dnia 12 sierpnia 1399 roku nad rzeką Worskłą&
Chan Tochtamysz, sojusznik Witolda i wróg Temira, uroczystym jarłykiem oddaje Witoldowi
wszystkie ziemie ruskie, które kiedykolwiek znajdowały się pod panowaniem tatarskim& Ale
bitwa nad Worsklą kończy się straszną klęską Witolda.
W tej bitwie, stanowiącej zakręt historii, walczyły po stronie Witolda zarówno kontyngenty polskie
jak krzyżackie. Oficjalnie przydawano kampanii charakter wyprawy przeciwko niewiernym. W
rzeczywistości jednak dwór krakowski odnosił się do niej z dużą nieufnością. W Polsce była
niepopularna. Królowa Jadwiga miała senne widzenia ostrzegające& Powstrzymano większy
udział rycerstwa polskiego. Analogiczne nastroje panowały na dworze moskiewskim. Zięć, Wasyl
Dymitrowicz, żonaty z córką Witolda, Zofią, nie dał żadnych posiłków na wyprawę, a trzeba
przyznać, iż ze względów raczej zrozumiałych& Zwycięstwo Witolda prowadziło bowiem
pośrednio do uzależnienia Moskwy od Wilna. Ale zwycięstwo Witolda mogło mieć również inne
skutki& Mianowicie ostateczną emancypację w stosunku do Jagiełły, ba, może zerwanie więzów
politycznych, może nawet wyparcie z Litwy wpływów katolickich, do czego by łatwo dojść mogło,
gdyby Wilno stało się ostatecznym ośrodkiem wszystkich prawosławnych ziem ruskich&
Dociekania tego rodzaju wprowadzają nas w dziedzinę spekulacji. Zdaje się jednak pozostawać
faktem, że w tym wypadku, trochę paradoksalnym zbiegiem okoliczności, interesy Krakowa i
Moskwy niejako się pokrywały.
Gdyby przestawić wyniki dwóch bitew, to znaczy gdyby Dymitr nie zwyciężył uprzednio na
Kulikowym Polu, a Witold nie przegrał nad Worskłą, dzieje wschodniej Europy potoczyłyby się
inaczej. Tak jednak jak potoczyły się naprawdę, wzmocniły rozpoczętą w Krewie latynizację
Wielkiego Księstwa Litewskiego, a w końcu jego polonizację.  Zbieranie ziem ruskich wokół
Wilna pozbawione zostało wszelkiego moralno-ideowego podłoża. Olgierdowe sny o potędze
przekreślone zostały na zawsze. Palma pierwszeństwa w świecie ruskim na zawsze oddana
Moskwie. Centrum polityczne  schizmy odsunięte dalej na wschód. Ostatecznym zwycięzcą
okazali się nie Tatarzy, a Rzym.
Czy leżało to w interesie Polski? Historiografia polska twierdzi, że tak. Osobiście nie podejmuję
się dyskusji na ten temat. Chcę pisać o rzeczach, a nie o interesie Polski. Na chwilę chciałbym
zapomnieć o interesie Polski, gdyż rzeczy nie można rozpatrywać wyłącznie z jednego punktu
widzenia.
Nie chciałbym również, aby moje uwagi potraktowane zostały jedynie jako polemika z prof.
Haleckim. Całej prawdy nie zna nikt z nas; ani ja  laik, ani prof. Halecki  erudyta. Chciałbym
raczej wypowiedzieć coś wręcz przeciwnego: mianowicie, jak trudna, a czasem niemożliwa jest
polemika z postulowanym kątem widzenia.
Historiografia współczesnej, nacjonalistycznej Litwy, czyni z Witolda nie tylko największego ze
swoich bohaterów, ale niejako historycznego rzecznika narodowo-litewskich interesów. W istocie
natomiast, to on właśnie, jak słusznie podkreślił Kolankowski, najkrwawiej pognębił litewsko-
pogański separatyzm Żmudzi; a jak przypomina prof. Rhode: dla uzyskania wspomnianego
kontygentu krzyżackiego, który wystąpił nad Worskłą, oddał Zakonowi Żmudz w zastaw.
Historiografia białoruska wyczynia z Wielkiego Księstwa państwo narodowe o typie dzisiejszego
nacjonalizmu. Niedawno wyczytałem w pracy A. Adamowicza, wydanej po angielsku przez
badawczy instytut monachijski, że w XVI wieku był:  the Belorussian & national forms of life &
Powracam do prof. Haleckiego. W jego artykule spotykamy takie zdanie o narodzie niemieckim:
 & nigdy nie zespolił się całkowicie z łacińskim Zachodem . /!/ Jest to klasyczny przykład zdania,
wykluczającego wszelką polemikę. Albowiem notoryczność i ilość dowodów przeciwnych
/pomijając już zaczerpnięte z historii/, chociażby w postaci ostałych dziś po bombardowaniu
pomników kultury łacińskiej w Niemczech jest tak wielka, że sam ich indeks wypełniłby grube
tomy o pojemności encyklopedycznej. Narzuca się więc pytanie: w jaki sposób człowiek tej miary
co prof. Halecki, jeden ze znakomitszych uczonych polskich, może napisać podobne zdanie /w
dodatku to  nigdy !/, które wydrukowane jeszcze w XIX wieku, potraktowane by zostało chyba
jako błąd korektorski?
Co może łączyć klerykalizm, nacjonalizm, komunizm, pojęcia tak pozornie sprzeczne, a przy
okazji socjalistyczny totalizm różnych odcieni? Moim zdaniem łączy je jedno: wywyższanie
programu /interesu/ kościoła, narodu, czy partii, ponad program ogólnoludzkiej kultury. Stąd,
paradoksalne pozornie, zacieranie granicy w objawach, których jesteśmy świadkami. Nieraz
zbieżność tych postulatów rzuca się w oczy.
Gdy w  Kulturze ukazał się mój artykuł pt.  Kompleks niemiecki , jeden z moich znajomych
/zastrzegam: człowiek o wysokim poziomie intelektualnym/ potępił go. - Dlaczego  spytałem 
czy argumenty w nim zawarte nie są słuszne? - Nie chodzi o słuszność  odpowiedział  ale po
co? Po co bronić Niemców? To, że może istnieć coś takiego jak obrona& Polaków przed
jednostronnością własnej myśli, człowiekowi wychowanemu w dyscyplinie utylitaryzmu
narodowego, nie może się pomieścić w głowie. Że można wypowiadać głośno myśl niezgodną z
aktualnym postulatem tej dyscypliny. Że poszukiwanie prawdy można stawiać wyżej ponad interes
narodowy.
Przed kilku laty pewien szczep turkmeński przebył fantastyczną drogę, uchodząc przed ustrojem
komunistycznym w poprzek Mongolii, Tybetu do Pakistanu. Tysiące tych ludzi znajduje się
obecnie w" Turcji, a w Anglii wydano o tym książkę, cenną jeżeli chodzi o poznanie prawdy, ale
prawie nieznaną. Ale wyszła też i inna książka, pewnego Polaka, która jest z gruntu zakłamana, jest
bujdą fałszującą prawdę, ale została z miejsca przetłumaczona na wiele języków, przyczyniła się do
rozgłoszenia  sprawy polskiej . Czy tego rodzaju  polski wkład do kultury światowej można
uznać za objaw pozytywny? W moim przekonaniu  nie. W przekonaniu zaś znacznej ilości
rodaków nie chodzi o żadną tam kulturę, a o interes narodowy. Z dyskretnym mrugnięciem
zawodowych realistów, szepną:  Niech sobie bujda. Ale świetna propaganda .
Gdy swojego czasu wystąpiłem najostrzej przeciwko  zakapturzonemu świadkowi w katyńskich
badaniach Kongresu Amerykańskiego, obruszyła się na mnie masa ludzi. Twierdziłem, że jest to
kłamstwo graniczące z prowokacją sowiecką. Oni  że reklama służąca realnie sprawie, której ja
szkodzę przez dezawuowanie tej szopki. Wynikałoby, że każde kłamstwo jest dobre, jeżeli ma
służyć interesowi narodowemu. Ale gdzie jest granica? Podczas okupacji co dziesiąty Polak
przymykał jedno oko i mówił szeptem:  Jedną rzecz co Hitler dobrze zrobił, to że przetrzebił w
Polsce Żydków. Tylko& nie należy o tym głośno mówić . Gdy się czyta różne opisy Akowców
można wyrobić sobie przekonanie, że było właśnie odwrotnie i że kto mógł, ratował Żydów. Teraz
ja z kolei zapytam: po co to? Jeżeli w dzisiejszym układzie świata nie można się obejść bez
propagandy, to nie znaczy jeszcze, że można, czy tym bardziej  należy, ją mieszać z kulturą. Biura
propagandy nie powinny się mieścić w płaszczyznie tego samego piętra, co biura prawdziwej
kultury.
Za dziecinnych czasów mawiało się często:  Gdybym był królem&  Dziś wybiegając myślą w
dziedzinę podobnie nierealnej wyobrazni, przedstawiam sobie, że gdybym ja& został zaproszony
na emigracyjny  Kongres Kultury , to postawiłbym wniosek o wypełnienie obrad pierwszym i
jedynym punktem porządku dziennego:  Jak po stracie suwerenności państwowej, uratować
suwerenność polskiej myśli .
xxx
Z najszczerszym obrzydzeniem zabieram się zawsze do pisania o komunizmie. Nie tylko dlatego,
że temat jest odpychający i przewałkowany, że niezliczoną ilość razy udowodniono negatywność
tego ustroju, ile dlatego, że pomimo wszystkich argumentów znanych na pamięć, ciągle ktoś
znajduje prektekst do jakowegoś z tym komunizmem kompromisu.
Prawda jest nieznana, i prawdopodobnie, w obecnym stanie rozwoju gatunku ludzkiego, nigdy
poznana nie będzie. Natomiast to, co stanowi najwznioślejszą cechę tego gatunku, to przyrodzony
pęd do poszukiwania prawdy. Ten pęd świadczy o  uduchowieniu naszego gatunku, wyrażonym
w jego  kulturze, wszelkie zatem warunki zewnętrzne, ustroje państwowe, czy idee, wzbraniające
lub tylko ograniczające prawo do poszukiwania prawdy, stają się automatycznie wrogami kultury
ludzkiej. Dzieje ludzkie znały rozmaite warunki i ustroje ograniczające wolność myśli ludzkiej, ale
żaden z nich nie doprowadził obskurantyzmu do tego rodzaju perfekcji co ustrój komunistyczny.
Gwarancją rozwoju kulturalnego jest formuła: cywilizacja materialna + tolerancja. A komunizm
jest największym ze znanych w dziejach skupieniem nietolerancji.
Zdawałoby się przeto, że każdy kompromis z przemocą komunizmu uznany być winien za 
niekulturalny, nietolerancyjny.
xxx
W charakterze początkującego dziennikarza pojechałem kiedyś do Parafianowa. O celu już
zapomniałem. Pamiętam natomiast, jak zjezdziwszy pylne trakty między starymi brzozami, gdzieś
od Duniłowicz do Wilejki powiatowej, do Mołodeczna, opisałem po powrocie co mi się najbardziej
rzuciło w oczy: Fest w kościele  jadą gremialnie wsie bliższe i dalsze, zarówno katolickie, jak
prawosławne. Fest w cerkwi, i znowu kołyszą się ponad kurzem duhy z siół
-i wiosek, bez różnicy wyznania. Nie chodziło tam oczywiście o zbytnią bogobojność, a o wspólny
jarmark, we wspólnej zgodzie. Ten ustęp mi w redakcji wykreślono:  Nie, nie, to będzie zle
widziane przez kurię arcybiskupią .  Zgoda będzie zle widziana?! Powtarzam: byłem
początkującym. Ojczyzna moja, między Prypecią i Dzwiną, między Niemnem i Berezyną
rozciągniona, to nie Szwajcaria. Dziś wiem, że w najbardziej nawet sielankowej literaturze
białoruskiej, czy litewskiej, byłoby zle widziane przedstawienie współżycia różnych ludzi kraju
bez wykazania walki narodowościowej. Identycznie, jak niedopuszczalne byłoby w literaturze
komunistycznej, bez wykazania walki klasowej. Jak zle widziane byłoby w literaturze polskiej
przedstawienie zgodnego współżycia Polaków i Niemców, na przykład w Poznańskiem. A przecież
takie indywidualne wypadki mogły się zdarzyć i nad Wilią, i nad Wartą. Nie chodzi jednak o
indywidualność, obowiązuje  typowość ,
Formułki też są typowe: Wszystko pod kątem interesu narodu! Wszystko pod kątem interesu partii!
Wszystko jest dobre, co służy narodowi! Wszystko jest dobre, co służy partii!
Czy nie ze zbieżności funkcji zaczął narastać ów kompromis pomiędzy sloganami? Czasem się
zdaje, że ktoś  gdzieś, jakby hasło rzucił: Siewcy niezgody, łączcie się!  Religijnej, narodowej,
czy klasowej.
xxx
Stary podział na lewicę-prawicę jest naturalnie anachronizmem.
Pokutuje co prawda jeszcze  filosemityzm jako sprawdzian autentycznej lewicy, ale są to
pozostałości godne epoki Dreyfusa. Do inŹnych legitymacji na lewicowość poczęto zaliczać mniej
agresywny stoŹsunek do Sowietów, w szczególe do komunizmu w ogóle. Ale to jest właśnie szyld
dezorientujący, jeżeli chodzi o istotę towaru, który ma reprezentować.
Pierwotny antagonizm, ześrodkowany na linii internacjonalizm-nacjonalizm, ulega znacznej
konfuzji. Komunizm, w wielu wypadkach, znalazł sobie w nacjonalizmie nie tylko taktycznego
pionka na azjatycko-afrykańskim terenie, ale często wiernego poputczika na europejskim.
Zbliżenie zaczęło się od, że się tak wyrażę, wzajemnych koncesji. Z jednej strony Żdanow
wypowiedział wojnę /obowiązującą do dziś] wszelkiemu  kosmopolityzmowi , czyli staremu
wrogowi każdego parafialnego nacjonalizmu. Z drugiej, nacjonaliści uznali możliwość, a w wielu
wypadkach konieczność kompromisu, pod sloganem zachowania  organicznych , czy
 biologicznych wartości narodowych. Tradycyjna  ugodowość pewnych odłamów prawicy
sprzyjała temu procesowi zbliżenia. Jednocześnie doszło do niejakiego zatarcia granic z  lewicą i
wreszcie do konglomeratu w takich postaciach jak  narodowy komunizm , czy jego wstydliwsza
nazwa  narodowy socjalizm potrącająca, przez samo brzmienie, ni to o słynną wypowiedz Lenina
w dyskusji z Różą Luxemburg i Piatakowym w 1916 roku o  własnej drodze do socjalizmu , ni to
niemiecką NSDAP, ni to opolskim ONR.
Dziś sytuacja jest taka, że jeżeli zechcemy wszystkich, którzy okazują większy kompromis w
stosunku do komunizmu uznawać za  lewicę , musielibyśmy nabrać paradoksalnego na pozór
przekonania, że istnieje współczesny odłam  lewicy , który jest bardziej nacjonalistyczny niż
kiedykolwiek nim była najczarniejsza prawica. Przyznam, że osobiście, gdy czytam
Mieroszewskiego niewyczerpanie udzielającego kredytu Gomułce, wydaje moi się on większym
nacjonalistą od nielubianych przez niego ONR-owców. Nacjonalistą nieomal  za wszelką cenę .
Bo stopień tego:  realnego interesu narodowego mierzy się właściwie ceną, jaką się za ten
 realizm płaci. ONR-owcy chcieli go opłacać biciem Żydów; różne stopnie i gradacje
nacjonalizmów, różnymi postulatami ucisku, wynaradawiania, nietolerancji, restrykcjami
programowymi, mniej lub więcej sprzecznymi z programem ogólnoludzkiego humanizmu. Płacono
ceną kompromisu z różnymi rzeczami. Ale ceną kompromisu z komunizmem, największym
wrogiem ludzkiego humanizmu  takiej ceny nie płacił dotychczas nikt. Płaci  po raz pierwszy
 lewica narodowa.
Aatwo jest te słowa uznać za paradoks i przeciwstawić im tak zwany  realizm polityczny . Ale po
pierwsze tak zwany realizm polityczny nie jest żadnym pojęciem konkretnym, a tylko sloganem,
którego każdy używa na swój sposób, gdyż nie było jeszcze polityka, który by zadeklarował, że
prowadzi politykę   nierealną & Po drugie, żeby uzasadnić  realność narodowego komunizmu,
trzeba w każdym razie dowieść najpierw, że komunizm nie jest złem samym w sobie. Gdyż w
przeciwnym wypadku formuła bądzmy komunistami, ale polskimi& stanie się równoznaczna
 bądzmy złem, ale polskim. Czyli przeistoczy się w formułę absolutnie negatywną, jak na przykład
 Zgadzamy się na zarazę, ale pod warunkiem, że będziemy ją sami produkować & Czesław
Miłosz genialnie zdefiniował kiedyś tak zwanych reżymowych-katolików, upodobniając ich do
 Żydów pracujących dla Hitlera . Reżymowy katolicyzm zrodził się z kompromisu religia-
komunizm. Czy  lewica narodowa , usiłująca budować na kompromisie: naród-komunizm, nie
przypomina również Żydów pracujących dla Hitlera ?
Istnieje niezliczona ilość przykładów, gdy nacjonaliści ze wschodniej Europy czczą jako bohaterów
narodowych notorycznych komunistów tylko dlatego, że są  swoi . Oto jeden z takich przykładów:
Niedawno powiadano mi w Berlinie  pochodzi to od pewnych dziennikarzy warszawskich  o
wybujałym nacjonalizmie gruzińskim. Podobno ci dziennikarze nie mogli sobie dać rady z
językiem rosyjskim  którego używali  tak znienawidzonym w Gruzji, że im nikt na pytania nie
chciał odpowiadać, zanim nie dowiedziano się, że to nie Rosjanie, a Polacy. Informacja się
potwierdziła. W czterdziestolecie rewolucji pazdziernikowej, jak o tym przeczytałem w gazetach
zachodnich, zdarto w Gruzji portret znienawidzonego Rosjanina, Chruszczowa, i wywieszono na
tym miejscu portret  Stalina& wprawdzie jedna z największych kanalii jaką świat wydał, ale za to
  swój , Gruzin!
W lipcu ubiegłego roku, na konferencji Instytutu Badań Historii i Kultury SSSR w Monachium,
powstał jeden z przedstawicieli  podsowieckich nacjonalizmów i oświadczył: Nie było żadnego
bolszewizmu, nie ma żadnego komunizmu. To co było i co jest, to tylko ta sama, stara Rosja.
Punkt.  Z tym co nie było i nie ma, oczywiście nie ma też po co walczyć. To chyba logiczne.
Składajmy broń i przestańmy opierać się komunizmowi. Jeżeli takie postawienie sprawy nie jest, z
punktu widzenia realnej polityki moskiewskiego CK,  poputniczestwom , to co nim jest?
Przez zamianę jednego tylko słowa:  Komunizm na  Rosja , załatwia się wszystko. To rozstrzyga
problemy, wytycza linie postępowania, nawiązuje do historycznych doświadczeń, uoptymistycznia
przyszłość, anuluje paradoks formuły:  bądzmy złem, ale polskim , wyprowadza sytuację ze ślepej
uliczki na tory  polityki realnej . I wreszcie zjednuje poparcie znacznej części świata, który
również, za wszelką cenę pragnie uniknąć dylematu: wojna  ślepa uliczka.  Tezą tak pojętej,
realnej polityki jest etapowe, drogą kompromisów politycznych, usamodzielnienie się spod
 bagnetów Rosji . Wprawdzie ta zamiana dwóch słów nie wyjaśnia skąd we Francji, albo we
Włoszech, bierze się aż 30%  Rosjan głosujących na listy komunistyczne, wprawdzie Tito w
sposób dosyć przekonywujący obalił i obala w dalszym ciągu legendę, że komunizm może się
utrzymać wyłącznie na bagnetach rosyjskich  titoistyczny komunizm uznany zostaje za wzór
 realnej polityki .
Ta  realna polityka , mimo sloganów, w które się upiększa, obraca się często w anachronicznych
pojęciach czystego nacjonalizmu, podmalowanego, równie anachroniczną, łacińską propagandą.
Dlatego po drugiej stronie dostrzega tylko  wschodnią schizmę nacjonalizmu rosyjskiego, wykutą
w szkole tatarskiego jarzma; spuściznę Iwana Groznego według mongolskich wzorów Dżyngis-
Chana . Słowem:
- Grattez le Russe et vous trovez le Tatare  jak nawiano w Paryżu, jeszcze w okresie wojny
krymskiej. To znaczy w okresie, gdy arcybiskup Paryża błogosławił tej wojnie w liście pasterskim,
nazywając ją sprawiedliwą wojną, przeciwko herezji Focjusza .
Zdarzają się jednak zabawne koincydencje: Tatar krymski, podwójny doktor, reprezentant
prometejskiej, antyrosyjskiej tradycji, a potomek dżyngischanowskiej arystokracji  powiada mi,
krzywiąc usta z obrzydzeniem:  Przecież całe to sowieckie rabstwo wywodzi się z ducha Iwana
Groznego& 
I zgadnij tu teraz, czy dlatego tak mówi, że podziela zdanie nacjonalistów polskich, iż Iwan Grozny
był z ducha Tatarem, czy dlatego, że był jednym z pogromców tatarskiego iga?
xxx
Imię Dżyngis-Chana nasuwa mi kawałek analogii historycznej z dziedziny nazwanej dzisiaj 
koegzystencją.
W latach 1221-1223 hordy mongolskie po raz pierwszy przekroczyły granice wschodniej Europy.
Król węgierski Bela IV wystąpił z szeroko zakrojonym planem wysłania do plemion ugro-fińskich
nad Kamą, ojców dominikanów. Plan znalazł gorące poparcie Rzymu, gdyż przewidywał
podporządkowanie nie tylko dalekich pogan, ale otwierał perspektywy rozciągnięcia wpływów
rzymskich i na Ruś prawosławną, a przez to likwidację  schizmy na tym terenie. Niestety, Batu-
Chan wcześniej wyciął w pień plemiona nad Kamą i w roku 1241 runął na zachód. Dnia 9 kwietnia
Orda rozgramia rycerstwo polsko-niemieckie pod Legnicą i zawraca na Węgry. Opór węgierski
zostaje złamany, kraj podbity, król z najbliższym otoczeniem ucieka tak samo, jak w roku 1956
uciekali powstańcy węgierscy na emigrację. Z emigracji, Bela IV wysyła do władców zachodnich,
a przede wszystkim do papieża Inocentego IV rozpaczliwe pisma z błaganiem o pomoc, tudzież
przedstawia dalsze plany wspólnej akcji całego Zachodu.
Ale już teraz nie interesuje nikogo, ani on, ani jego plany. Inocenty IV ma już swoje, bardziej
realne plany, w które nie wchodzi pobity, bezsilny emigrant, a raczej nowa potęga na wschodzie. W
ten sposób podjęte zostają pierwsze próby koegzystencji pomiędzy  Zachodem i  Wschodem ,
które, zwłaszcza ze względu na casus węgierski, do złudzenia przypominają dzisiejsze. Na soborze
lyońskim w roku 1245 opracowane zostaje pismo do  Króla i narodu tatarskiego , z którym
wysłany zostaje do Karakorum w Azji, franciszkanin Piano del Carpini. Wprawdzie wielki
potomek Dżyngis-Chana, cesarz Gujuk, w piśmie odwrotnym przybiera tytuł brzmiący w
tłumaczeniu łacińskim  Dei lortitudo, omanium hominum imperator & co w pewnym stopniu
utrudnia porozumienie na  najwyższym szczeblu , ale już w roku 1254 wysłany zostaje nowy
franciszkanin, Wilhelm Rubruquis, z nowymi listami, do nowego cesarza Mongolii.
Chodzi w nich, naturalnie, nie o los Węgier, zagrożenie Polski, niedolę Rusi, a wciąż o sprawy
 wyższego szczebla , więc w pierwszym rzędzie interes Kościoła Zachodniego i /co jeszcze
bardziej podkreśla podobieństwo/  sprawy Bliskiego Wschodu& Czyli sprawy związane wonczas
z powodzeniem Krucjaty, i prowadzonej pod tą firmą ostatecznej eliminacji Bizancjum jako
ośrodka  schizmy .
Mimo poważnych rozbieżności światopoglądowych, zabiegi o koegzystencję ponawiane są
wielokrotnie, a stosunki utrzymane w płaszczyznie kurtuazyjnej dyplomacji. Tak więc, jeszcze w
roku 1267 Abaga-Chan wysyła poselstwo do papie ża Klemensa IV, gratulując mu zwycięstwa nad
Manfreden Hohenstaufem Sycylijskim&
xxx
Urwijmy jednak listę podobieństw, którą można by długo uzupełniać. Pozwólmy sobie z kolei
podkreślić odwrotną stronę medalu, nie podobieństwo, a pewne kontrasty, przeciwieństwa do stanu
dzisiejszego.
Gdy dziś używamy pod adresem bolszewickiego dyktatora takich oskarżycielskich epitetów jak
 czerwony car , albo powiedzeń w rodzaju  nawet za carskich czasów tego nie było&  , kładąc
nacisk na słowo:  nawet , świadomie i tendencyjnie fałszujemy historię, gdyż w tej chwili żyją
jeszcze miliony ludzi na świecie, którzy mogą poświadczyć, że  za carskich czasów nie tylko nie
było gorzej, ani nawet tak samo, lecz nieskończenie lepiej niż pod komunistami. Natomiast
porównywanie Stalina, jak to się czasem robiło, do Dżyngis-Chana, świadczy raczej o wielkiej
ignorancji.
Dżyngis-Chan ogłosił w roku 1218 zbiór praw, Wielką Jazę. Jeżeli lubimy się chwalić, że
tolerancja polska wyprzedziła w swej wielkoduszności inne kraje zachodnio-europejskie, to,
nawiasem mówiąc, nie stanowi to dodatkowego świadectwa o duchu zachodnio-europejskim,
którym również lubimy się szczycić. Bo tolerancja Dżyngis-Chana i jego następców wyprzedziła
nie tylko czasy z okresu św. inkwizycji, ustanowionej przez Grzegorza IX w zachodniej Europie,
ale nawet czasy z okresu Congregation Sancti Offici renesansu rzymskiego& Sam Dżyngis-Chan
nie tylko tolerował inne przekonania i wyznania, ale osobiście lubował się nawet w wysłuchiwaniu
sprzecznych poglądów i wolnych dyskusji. Specjalnie sprowadzał do swego pałacu różnych
uczonych, kapłanów, mnichów, eremitów, przyznając nie tylko w duchu, ale też jawnie, iż nie
potrafi rozstrzygnąć, która ze stron ma rację, a która jej nie ma.
Ta wspaniała wątpliwość, ten zakaz wszelkiego policyjnego gwałtu nad myślą ludzką, wydany
przez człowieka, który mieni się potomkiem  wilka i łani , zesłanych z nieba, ażeby na ziemi
zapanował imperator wszystkich ludzi  wydaje się, w zestawieniu ze Stalinem, największym
kontrastem, jaki pomiędzy jednym i drugim postępowaniem człowieka zachodzić może!
Dżyngis-Chan i jego potomkowie, byli plagą państw i narodów ówczesnych. Szli ogniem i
mieczem podbijając, niszcząc, mordując i grabiąc, Ale któż nie niszczył, nie mordował, nie
rabował na drodze swego podboju? Aż do ostatnich czasów, aż do połowy XX wieku, w którym
żyjemy? Kto tylko mógł. Podtym względem Stalin, zrodzony w kaukaskiej Gruzji nie był lepszy od
Hitlera, zrodzonego wśród narodu Dichter und Denker. A czy sądzimy, że Dżyngis-Chan w ciągu
całego swego żywota zniszczył choć setną część tej ilości pomników zachodnio-europejskiej
cywilizacji i kultury, co zniszczyło anglo-amerykańskie bombardowanie w przeciągu dwóch lat?..
Dżyngis-Chan nie był owieczką w potrzebach wojennych. Nie rozporządzał też większą
cywilizacją materialną, choć się jej nabrał od Chińczyków. Zaryzykowałbym jednak twierdzenie,
że miał duży zasób kultury duchowej. Za jego i jego następców panowania, nestorianie, którzy w
wiekach od VII do XI stanowili najszerzej terytorialnie rozpowszechnioną religię chrześcijańską,
osiągnęli szczytowy punkt rozwoju w Azji. Kibiłaj-Chan musiał w roku 1289 stworzyć dla nich
rodzaj ministerstwa, które administrowało potężną siecią ich placówek. Od XIII wieku począwszy
obok Kościoła Wschodniego zaczynają funkcjonować pierwsze ośrodki Kościoła Zachodniego, na
równi z wieloma sektami i religią muzułmańską. Perscy i arabscy historycy XIV wieku wskazują
na wierzenia, iż Wielka Jaza pochodzić miała od Boga, który nakazał tolerancję. Obok meczetów
wznosiły się przeto bogate kościoły chrześcijańskie; w roku 1277 zanotowano w jednej
Samarkandzie aż siedem klasztorów nestoriańskich.
Tradycja tolerancji była tak silnie zakorzeniona, że utrzymała się przez czas dłuższy nawet po
przejściu Złotej-Hordy na muzułmanizm. Tak więc na przykład kapłani wszystkich wyznań, mnisi
wszystkich wyznań, obok uczonych oraz lekarzy zwolnieni byli od wszelkich podatków i służb
państwowych.
Ówczesny mongolizm był więc nie tezą, ale raczej antytezą dzisiejszego komunizmu. I gdyby
ówczesny świat zachodni istotnie hołdował ideałom tego rodzaju demokratyzmu i tolerancji,
których mieni się być dzisiaj przedstawicielem, wypadłoby przyznać, że ówczesne próby
koegzystencji z mocarstwem Dżyngis-Chana, byłyby bardziej uzasadnione i na miejscu, niż próby
takiej koegzystencji z dzisiejszym komunizmem.
xxx
Wyprowadzenie  rosyjskiego bolszewizmu z mongolskiej tradycji jest równie błędne, co
wywodzenie komunizmu z azjatyckich .pierwiastków.  Bolszewizm rosyjski zrodził się z
komunizmu, a komunizm wyszedł z zachodniej Europy. Narodził się nie na zielonych stepach, nie
wśród szerokich horyzontów pól i lasów bez granic, lecz właśnie w zaułkach zadymionej cegły
fabrycznych dzielnic europejskich.
 Dżyngis-chanizm ,  rosyjskość ,  stalinizm komunizm, to slogany powstałe z jednego i tego
samego zródła, którym jest  ludzki optymizm.
 Dżyngis-chanizm ma pocieszać swą azjatycką mentalnością, która rzekomo nie da się
przeszczepić mentalności zachodniej;  rosyjskość ma pocieszać, że nic nam rzekomo więcej nie
grozi, niż groziło od starej Rosji;  stalinizm , że komunizm w gruncie rzeczy nie jest rzekomo taki
straszny, to tylko zły Stalin wypaczył naukę dobrego Lenina.
Optymizm jest rzeczą dobrą, zarówno w życiu jednostki, jak narodów. Ale nie wtedy, gdy
gruntownie przesłania nam rzeczywistość.
xxx
Pozwolę sobie ponownie wybiec fantazją w sferę dziecinnej wyobrazni. Już nie:  gdybym był
królem&  , czy nawet:  gdybym był delegatem na nieudany emigracyjny Kongres Kultury & Ale
zgoła: gdybym był wielkim Chanem, Dei fortitudo omnium hominum imperator&
& Po wypaleniu ognim i mieczem przemocy kamunistycznej w całym świecie, ulegalizowałbym
nazajutrz partię komunistyczną, zezwolił na otwarcie ich biur i gazet, obok wszystkich innych
partii i gazet na świecie. Bo dopuki nie jest nam dane poznać całej prawdy, w każdej z nich będzie
jeszcze wiele nieprawdy, i odwrotnie w każdej, najgorszej nawet nieprawdzie, odnalezć można
ziarnko prawdy& I wypuściłbym na Europę patrole mongolskich opryczników, aby nahajami z
byczej skóry, strzegły wolności słowa, i nie dopuszczały przemocy jednego z tych słów nad
drugim.
Bo nie to wydaje mi się najważniejsze w życiu, jakie kto ma przekonania, a to jedynie  by każdy
je mógł swobodnie wypowiadać.
 Kultura /Paryż/nr 6/128 z 1958 r


Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
Józef Mackiewicz Legendy i rzeczywistości
Józef Mackiewicz Kisliakowy (1949)
Gdybym był bogaczem Skrzypek na dachu
Józef Mackiewicz Michał K Pawlikowski (1972)
Józef Mackiewicz Wtrącenia do przekroczonego czasu (1965)
Józef Mackiewicz O pewnej, ostatniej próbie i zastrzelonym
Józef Mackiewicz Zaczynamy gnić (1947)
Józef Mackiewicz Książka o niepokojących analogiach (1972)
Józef Mackiewicz Śnieg w Wilnie padał gęsty (1947)
Józef Mackiewicz Ostatnie dni wielkiego Księstwa (1960)
Józef Mackiewicz Fragment epoki (1970)
Józef Mackiewicz Wyjaśnić sprawę tutejszych (1940)
Józef Mackiewicz List do Szołochowa (1955)
Józef Mackiewicz Będziemy mówili prawdę (1939)
Gdybym był wrogiem Polski Dmowski Glaukopis
Józef Mackiewicz Nie było PUSTYCH ŁADOWNIC (1977)
Józef Mackiewicz Władysław Studnicki (1965)
Józef Mackiewicz Niemiecki kompleks (1956)

więcej podobnych podstron