NF 2005 05 życie śmierć i magiczne ropuchy


Eric M. Witchey
Życie, śmierć i magiczne ropuchy

Wilgotny letni wiatr, wiejący od jeziora Erie, głaskał trawę na świeżo skoszonym, zadbanym trawniku wiedźmy. Jasny, srebrny księżyc błyszczał w kropelkach rosy. Morgan czołgał się ostrożnie przez podwórko pani Grael. Jego czarna koszulka całkiem już przesiąkła wilgocią; nogi w przemoczonych, czarnych dżinsach zaczęły swędzieć. Zapach świeżej trawy kręcił w nosie, aż musiał ścisnąć go palcami, żeby powstrzymać kichnięcie.
Kryjąc się za krzewem górskiej wiśni, patrzył na wysokie okna po obu stronach głównego wejścia do białego domku wiedźmy.
W oknach było ciemno, w domu cisza.
Zawahał .się. Nie był już dzieckiem. Był czterdziestodwuletnim agentem sprzedaży nieruchomości, mającym małą córeczkę i umierająca, żonę. Jeśli policja nakryje sio tutaj, czającego się w ciemności, to nie dadzą mu po łapach i nie odstawią do mamy, tylko bez ceregieli wsadzą za kratki i co najwyżej pozwolą zadzwonić po adwokata.
Rozejrzał się po Gaylord Avenue. W odległym końcu ulicy, przy zjeździe na drogę stanową 39, widział światła swego własnego domu, widział okna pokoju, w którym Linda czekała, aż on przyniesie zaczarowaną ropuchę.
Kiedyś tak żywa i promieniejąca miłością, teraz leżała tam, blada i cierpiąca. Dorastał razem z nią, potem poślubił, a teraz mógł tylko bezradnie stać i patrzeć; lekarze mówili, że to koniec, że nie ma już nadziei.
Ale nadzieja była. Niewielka, ale zawsze jakaś.
Poczołgał się w stronę wybetonowanej ścieżki ogrodowej przy grządce tulipanów i azalii. Ropuchy żyły w płytkiej studzience chroniącej okienko piwniczne przed ziemią i wilgocią, tuż za azaliami.
Odkrył te płazy w wieku sześciu lat. Mieszkał wówczas tylko trzy domy dalej, tuż obok pomalowanej na czerwono wielkiej posiadłości Willa. Tego dnia uciekł, bo matka dała mu po łapach za dobieranie się do lukru na torcie urodzinowym siostry. Zapłakany, a jednocześnie zbyt przestraszony, by uciec daleko, schował się w ogrodzie pani Grael. Przykucnął nad żelazną kratką; przykrywała ona studzienkę, a właściwie półokrągłą, falistą stalową rurę, która zabezpieczała piwniczne okno przed ziemią.
- Chodź tu do nas - zaszeptały ropuchy. - Przynieś kilka pająków.
- Ciii! - powiedział do nich. W wieku sześciu lat gadające ropuchy poruszały go znacznie mniej niż scysja z matką.
- No cóż, młody człowieku - usłyszał głos pani Grael. Spojrzał na nią, przestraszony. Kiedy miał sześć lat, ta
kobieta była już stara. Ale przecież teraz nie miała więcej niż sześćdziesiątkę. Jej obraz z dziecinnych wspomnień musiał więc być zafałszowany przez strach i emocje.
- Przyszedłeś wykraść moje zaczarowane żaby, co? - Przekroczyła grządkę azalii i złapała go za koszulkę. Szarpnęła tak mocno, że musiał wyskoczyć z krzaków, aby nie upaść.
- Nie, psze pani - wyjąkał. - Nie chcę pani ropuch. Tylko się chowam.
Uniosła siwe brwi, a na jej pergaminowym czole pojawiły się zmarszczki.
- Przed czymś straszniejszym ode mnie?
Teraz, skradając się w stronę ropuch, Morgan zadrżał na samo wspomnienie tego dotknięcia. Dotarł do betonowej ścieżki, a potem na rabatkę. Jak na razie szło nieźle.
Kradzież ropuch była głupim pomysłem, ale innych już nie miał. Kochał Linde. Nikt nie mógł jej pomóc. Nie mieli już pieniędzy. Próbowali akupunktury, aromatoterapii i usług bioenergoterapeuty, który twierdził, że urządzenie, które zbudował w piwnicy, leczy raka.
I choćby to były nawet zaczarowane ropuchy, musiał spróbować wszystkiego. Nie chciał żyć na świecie, w którym nie ma Lindy. Za azaliami znalazł czarną kratkę. Niecierpliwie spojrzał w tajemniczą, chłodną otchłań studzienki. Światło księżyca grało mrocznymi cieniami na starych liściach, grudkach żwiru, patyczkach i sieciach pajęczych.
- Ropuchy? - wyszeptał. - Jesteście tam?
Odpowiedziała mu tylko bryza znad jeziora. Samotny świetlik przeleciał tuż nad jego ramieniem. Podniósł wzrok.
Pani Grael stała na ganku, z rękami opartymi na biodrach. Jej małe, połówkowe okulary spoczywały na samej nasadzie długiego nosa. Morganowi wydało się, że kobieta ma na sobie tę samą niebieską sukienkę, w której przyłapała go w tym ogrodzie, gdy był dzieckiem.
- Morgan, znowu masz chrapkę na moje ropuchy? - spytała.
Poczuł się jak sześciolatek, mały i głupi. Spróbował ukryć się w cieniu, zmniejszyć jeszcze bardziej, przecisnąć przez kratki studzienki, uciec w bezpieczną ciemność.
- Wyjdźże stamtąd. Jest zimno i mokro, a nic nie pomożesz Lindzie, jeśli złapiesz zapalenie płuc.
Imię Lindy otrzeźwiło go momentalnie. Zebrał się w sobie i wstał. Z ulgą stwierdził, że jest tak wysoki jak pani Grael - mimo że ona stała na schodkach.

Herbatka pani Grael z cytryną i szczyptą przyprawy smakowała świetnie. Kobieta dała mu ręcznik i flanelową koszulę, należącą niegdyś do jej zmarłego męża. Dżinsy ciągle były mokre i nieprzyjemne w dotyku, ale sucha koszula i ciepły kubek znaczyły bardzo dużo.
Pani Grael krzątała się przy kuchni, podczas gdy Morgan patrzył na nią, siedząc przy kuchennym stole. Otwierała szafki, wyjmowała buteleczki i zawiniątka. Nastawiła szybkowar i wyciągnęła wielką książkę kucharską z komódki pod telefonem.
- Nie przejmuj się mną, Morganie. Nigdy nie mogłam usiedzieć w miejscu. Zawsze gotuję i gadam jednocześnie. Ot, przyzwyczajenie ze starych czasów. Bardzo starych.
Zaśmiał się nerwowo.
- Dziękuję za herbatę, pani Grael.
- Nie wiem, co sobie myślałam, wychodząc tak w środku nocy na ganek. - Kobieta nalała do szybkowaru wody z kranu. - Chyba coś mi powiedziało, że to nie jakiś oprych, złodziej czy amator sprzętów ogrodowych - zachichotała.
- Nie chciałem pani przestraszyć. - Morgan uśmiechnął się.
- Ależ nie przestraszyłeś, mój drogi.
Poczuł się mały. Jakby znowu był dzieckiem. Wtedy przecież też zabrała go do kuchni. Poczęstowała ciastkami i gorącą czekoladą. Pozwoliła mu chwilę posiedzieć, zanim zadzwoniła do jego matki. Uśmiechnął się do własnych wspomnień.
- No i coś ty tam robił, co, Morganie? - spytała kobieta.
- To głupie, pani Grael. Przepraszam. Wezmę swoje rzeczy i pójdę. Jutro odniosę pani koszulę. - Wstał i zaczął składać ręcznik.
Spojrzenie jej wyblakłych, starych oczu zatrzymało go w miejscu. Wytarła dłonie w ścierkę wiszącą przy kuchence.
- Chyba jesteś mi winien jakieś wyjaśnienie. Wkradłeś się do mojego ogrodu, przeczołgałeś przez grządki i całkiem nieźle zdenerwowałeś. Jest prawie trzecia. - Rzuciła okiem na zegar w kształcie słonecznika. - Trzecia rano, Morganie. Co się dzieje?
- To... głupie. Bez sensu. - Jej wzrok zdawał się popychać go z powrotem na krzesło stojące przy kuchennym stole. - Wolałbym o tym nie mówić.
Pani Grael zacisnęła usta i lekko skinęła głową. Wróciła do szybkowaru; doprawiła zawartość szczyptą brązowego proszku, zaczerpniętą ze szklanego słoja.
- Słyszałam, że twoja żona choruje - powiedziała.
- Rzeczywiście.
- Ma na imię Linda?
- Linda - potwierdził i ciągnął dalej, niepytany:- Dopadł ją rak. Leży w domu i nie może spać z bólu. Lekarze nic już nie pomogą.
Pani Grael wkropliła do szybkowaru odrobinę czerwonego płynu z małego naczyńka. Zapach, który rozszedł się po kuchni, przypominał Morganowi gorącą zupę jedzoną w deszczową, letnią sobotę.
- Więc pewnie czujesz się bezradny.
Morganowi nie było już głupio. Wszystkie uczucia zostały wyparte przez łzy; łzy mężczyzny, którego ostatnią nadzieją była wiara w śmieszne dziecięce fantazje.
- Nic mi już nie zostało - wyszeptał. - A przecież ona tak bardzo mnie potrzebuje. Żebym... Żebym...
- Żebyś coś zrobił - dokończyła pani Grael.
- Cokolwiek - powiedział Morgan. - Musiałem... zrobić cokolwiek.
- Ależ zrobiłeś wiele - odrzekła. - Co byłby z ciebie za mąż, gdybyś nie próbował jej pomóc?
- Ona nie może spać.
- A ty opowiadasz jej wtedy historyjki ze swego dzieciństwa.
- Tak. Tak robię. Skąd pani wie?
- Zawsze cię lubiłam, Morganie. Kiedy zabrakło pana Graela, dzieciaki z sąsiedztwa nie dawały mi żyć. Dokuczały, przezywały. Ale nie ty. Ty miałeś swój rozum i wyobraźnię. Nazywali mnie wiedźmą, bo byłam stara i samotna. Ale ty byłeś inny.
Morgan poczuł się winny. Zawstydzony, że wystraszył tę drobną staruszkę, która teraz, w środku nocy, gotowała mu zupę. Gęsta para pokryła jej małe okulary, wybłyszczyła siwe włosy.
- Przepraszam, pani Grael. Ale... ja też wtedy myślałem, że pani jest wiedźmą.
- Wiem. - Uśmiechnęła się do niego znad szybkowaru. - Ale tobie to nie przeszkadzało. I nie myślałeś tak dlatego, że byłam stara i samotna. Po prostu nie odpychało cię specjalnie to, że mogę być wiedźmą. - Podeszła do lodówki i wyjęła czarną butelkę. - A to rzadka rzecz, Morganie.
- Przyszedłem tu dzisiaj ukraść pani ropuchy, pani Grael. Wlała trochę gęstej, czarnej zawiesiny do szybkowaru.
- Bo czujesz się jak mały chłopiec: zagubiony, bezradny, nie wiesz, co jeszcze mógłbyś zrobić dla Lindy. Więc celowo zapomniałeś to, czego cię uczono; odrzuciłeś wszystko, co wiesz, i przyszedłeś do mnie po magię, w którą wierzyłeś jako dziecko.
Morgan patrzył na krzątającą się drobną kobietę. Jej słowa nie osądzały. Nie rugały go za głupotę i łatwowierność. Wypowiedziała je tak zwyczajnie, jakby każdej nocy ludzie wkradali się do jej ogrodu w poszukiwaniu małych cudów.
- Nie każdej nocy - zachichotała.
Dopiero po chwili zorientował się, że odpowiedziała na słowa, które on tylko pomyślał.
- O Boże - szepnął.
- Cicho, Morganie. Nie mów nikomu. - Pogroziła mu łyżką i mrugnęła poprzez unoszącą się parę.
Morgan doskoczył do niej, zanim zdążyła opuścić łyżkę. Złapał mocno za ramiona.
- Ropuchy? - prawie krzyknął. - Linda?!
- Puść mnie, Morganie. Jesteś już dużym, silnym mężczyzną, a ja tylko małą staruszką.
Zorientował się, że prawie uniósł ją z podłogi.
- Przepraszam - wyjąkał, zmieszany. - Naprawdę przepraszam...
- Strach i nadzieja robią z ludźmi dziwne rzeczy. -Ale ropuchy...?
- Spójrz na mnie. Ciągle żyję, prawda?
- Miała pani raka?
- Och, mówmy o tym, o kim powinniśmy. Pan Grael. On to wymyślił. To dzięki niemu wciąż jestem na świecie, i na-

------------------
ERIC M. WITCHEY
Mieszka w Salem, w stanie Oregon, od ponad piętnastu lat utrzymuje się - z powodzeniem! - wyłącznie z pisania. Publikuje pod własnym nazwiskiem i pod trzema pseudonimami, niestraszny mu żaden rodzaj literatury (pisuje nawet poradniki), ale największym sentymentem darzy fantastykę. Opowiadania jego autorstwa ukazywały się w licznych antologiach w USA i innych krajach; w tegorocznym wiosennym numerze "Wydania Specjalnego" przedstawiliśmy jego powieść "Echo głosu matki", (anak)
----------------------------

wet nie zmieniłam się specjalnie od twoich dziecięcych czasów, co?
- Jak... Co muszę zrobić?
- Cóż, Morganie, tu właśnie jest haczyk. We wszechświecie musi panować równowaga. Miłość ją zapewnia, ale czasem nie wystarczy. Jeśli czegoś chcesz, musisz coś oddać w zamian.
- Cokolwiek - przełknął ślinę. - Oddam wszystko, żeby widzieć ją znów zdrową, z uśmiechem zamiast grymasu bólu na twarzy.
Pani Grael ujęła chochlę i napełniła miskę gorącą zupą.
- Spróbuj tego, Morganie.
Morgan siorbał z miski, podczas gdy pani Grael nalewała zupę do termosu. Był to intrygujący wywar na, pomidorach, przyprawach i czymś tajemniczym, nieokreślonym. Czymś, co z jakichś powodów przypominało mu o cienistej studzience przy piwnicznym oknie. Co sprawiało, że czuł się młody, mały i gruby.

Morgan grzał się w popołudniowym słońcu, wpatrując się przez zamknięte powieki w jasny, pomarańczowy blask. Usłyszał kroki na ścieżce. Wykręcił głowę tak, aby widzieć podest schodów wejściowych na ganek. Stała tam Linda. Była taka piękna. Odrastały jej włosy; były jeszcze krótkie, ale już lśniły pięknie w słońcu. Stare, sprane dżinsy jeszcze na niej wisiały, ale był pewien, że wkrótce je wypełni. Zadzwoniła do drzwi.
- No, no, no! Naprawdę wyglądasz lepiej, moja droga! - powiedziała pani Grael.
- Czuję się świetnie - odrzekła Linda; Morgan ucieszył się, widząc jej oczy błyszczące zdrowiem. - Lekarz mówi, że to cud. Całkowita remisja. Powiedziałam mu, że to sprawiła pani zupa.
- Nie zupa, tylko miłość, kochana. Zawsze powtarzałam, że mały Morgan dobrze wie, co to miłość.
- Boże, pani Grael... - Linda skrzywiła się i zaszlochała. - Tak bym chciała wiedzieć, gdzie on jest... Tak bym chciała go znaleźć...
- Och, jestem pewna, że daleko nie poszedł. Ten chłopak nigdy nie odchodzi za daleko od domu. A tobie, kochana, potrzeba jakiegoś zwierzaczka.
- Zwierzaczka? - Linda tak się zdziwiła, że przestała płakać.
- Chodź no do środka i napij się herbaty. Pogadamy. Zaraz dostaniesz chusteczkę...
Kobiety zniknęły w domu.
Pan Grael podskoczył do Morgana.
- To twoja żona, chłopcze? - zapytał.
- Linda - odparł Morgan.
- Było warto? - spytał pan Grael.
Morgan uśmiechnął się i pokiwał głową. Wyrzucił język i chwycił tłustego pająka wijącego sieć w oknie piwnicy pani Grael. Kiedy przełykał, spojrzał w górę przez metalową kratkę: białe chmury pędziły po jasnym, jesiennym niebie. Zimny wiatr gonił je od jeziora, a Morgan poczuł w kościach, że zbliża się czas zimowego snu.

Przełożył Marcin Czynszak




Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
NF 2005 05 balet słoni
NF 2005 08 pocałunek śmierci
NF 2005 05 execute
NF 2005 05 brudne brzegi
NF 2005 05 ciemna strona miasta
NF 2005 05 kosmiczna plaża
NF 2005 05 wojownicy
NF 2005 09 operacja transylwania
NF 2005 02 siła wizji
NF 2005 06 wielki powrót von keisera
NF 2005 10 prawo serii
NF 2005 10 misja animal planet
NF 2005 12
Bog, zycie i smierc w literaturze sredniowiecza, baroku, rom
NF 2005 06 dęby
2005 05 Egzamin maturalny odp
NF 2005 10 śniąc w lesie wyniosłych kotów

więcej podobnych podstron