Żeromski Stefan Trzy opowiadania


Ze zbiorów
Zygmunta Adamczyka
STEFAN ŻEROMSKI
Trzy
opowiadania
1.  Ach, gdybym mkiedyś dożył tej pociechy...
2.  Elegia
3.  Rozdziobią nas kruki, wrony...
"Ach! gdybym kiedy dożył tej pociechy..."
Prawie idylla
Wąziuchna sandomierska drożyna prowadziła mię - Bóg ją raczy wiedzieć, dokąd prowadzi-
ła... Zapadała niekiedy na dno wąwozu i pełzła na jego dnie, blada z przerażenia wobec wielkich
brył gliny, zwieszających się nad nią z grozbą i szyderstwem - to znowu dzwigała się hardo aż
na szczyt wzgórza, skąd widać było całą równinę nieprzejrzaną, leżącą jak' ogromny kołacz
pszeniczny...
Było popołudnie niedzielne jednego z pierwszych dni września. Powietrze dziwnie czyste po-
zwalało widzieć najdalsze przedmioty z całą wyrazistością ich zarysów. Pola okrywały się już
ciemnoszmaragdowym puchem ozimin, dobywających się cieniutkimi zdzbłami, co jak mgła
przesłaniały zagony z lekka wygięte, podobne do rąk długich, oplatających w miłosnym uścisku
pierś ziemi. Niekiedy po szczytach okrągłych pagórków, po ziemi popielatej szedł cień chmury
i zasępiał twarz ziemi, podobną do spracowanej twarzy chłopa, ale za chwilę uciekał, ścigany
jasną smugą słońca. Wtedy wydawało się, że ziemia przeciąga się strudzona, że uśmiecha się i
oddaje tej bezmiernej, nieświadomej radości, jaką czuje człowiek, gdy na progu jego serca staje
miłość.
Daleko, daleko w przejrzystych mgłach, niby w ślubnych welonach, wśród zieleni wierzb i wi-
klin, na piersiach łąk leżał pas długi, srebrnolity. Jasna to była pani: dumna i piękna -Wisła.
Drożyna zawróciła na prawo. Tuż pod stopami mymi, w głębi wąwozu, tuliła się wieś. Białe
chatynki stały obok siebie wzdłuż drogi błotnistej, wysadzonej wierzbami o wielkich rosocha-
tych głowach. Od jednej do drugiej szedł, zataczając się, szary, postarzały płotek z wierzbo-
wych palików powiązanych wikliną. W maleńkich ogródkach pod oknami chat kwitły georgi-
nie.
Okna były pootwierane, wieś pusta.
Za trzecią dopiero czy czwartą stodołą usłyszałem głosy. Przeszedłem przez płot i wyjrzałem
spoza węgła chaty - co oni to tam robią?...
Na trawniku pod lipą rozłożyła się niemal cała gromada: chłopi leżeli na brzuchach, podpierając
brody pięściami i nacisnąwszy na oczy "kapaluse", baby i dziewczyny skupiły się opodal i z po-
bożnym wyrazem twarzy słuchały, wpatrując się w Wicka Dziabasa, co siedział pośrodku na
przewróconym wiaderku i... czytał.
- Istna idylla... - pomyślałem - chłopi przy książce!... Nadzwyczaj poważnie, powoli, monoton-
nie drżącym głosem czytał Wicek:
- "...Tu prze-rwał, lecz róg trzy-mał - wszystkim się zdawało, że Woj-ski wciąż gra jesce..."
Elegia
Upodobania nasze (mówię o upodobaniach ludzi wielkich) trudne bywają częstokroć do
wytłomaczenia. Ja na przykład namiętnie lubię przepędzać poranki na chórze naszego kościoł-
ka...
Zaledwie rozpocznie się "prymaria", wstępuję na kręte schody z czerwonych cegieł, z których
każdą wyżłobiły do połowy liczne pokolenia organistów, chodzących tędy Godzien' nie; otwie-
ram małe drzwi i zawsze życzliwym uśmiechem odpowiadam na takiż uśmiech władcy chóru,
pana Anzelma Wiewiórskiego, postaci znanej i popularnej w okolicy naszej, jak posąg Koperni-
ka z Krakowskiego Przedmieścia w Warszawie.
Podczas gdy postać znana jak warszawski posąg Kopernika stwarza tony dziwne, niesforne,
jakby obłąkane, z przyjemnością zapuszczam oko w ciemną głębię gotycką, pełną szczególnego
półmroku, poważną i, nie wiedzieć czemu, naprowadzającą myśli smutne.
Biały, figlarny promień porannego słońca odchyla niekiedy przemocą kraj kotary z liści lip i
kasztanów, osłaniającej wąskie okna, i wkracza w tę ustroń poświęconą Bogu: rozcina smugi i
kłęby niebieskiego dymu kadzidła, skacze po zrujnowanej posadzce z piaskowca, wstępuje
ostrożnie na brudne, chropowate, odwiecznym pyłem okryte, pełne płytkich zagłębień ściany,
zagląda w szczeliny ocienione pajęczynami i wygania mroki wieczyste, co jak stada czarnych
płazów wychodzą ze szczelin i uciekają przed nim w wiecznie ciemne kąty ostrołuków; jakby
ze czcią dotyka marmurowych, kroplami wilgoci zalanych tablic pamiątkowych i zdaje się, po-
grążony w zadumie głębokiej, odczytywać imiona mężów zgasłych od dawna...
Ile razy podmuch wiatru wzmoże się, gałęzie sosen, grabów z ledwie rozwiniętymi listeczkami i
różowawe pąki kasztanów kiwają się, niby zatopione w modlitwie, i kładą na ramach okien.
Wówczas spada, poślizgnąwszy się na gzemsie okna, szatanwiatr. Rozbije się śmiertelnie na
kamieniach, zawyje z bólu, zepnie na pazury, pragnąc dosięgnąć okien, a widząc, że nigdzie
wyjścia nie ma, chodzi jak złodziej dokoła filarów, cicho mrucząc, próbuje obrywać chorągwie i
zrzucać obrazy - aż wreszcie poczyna bić głową o ściany, wić się w spazmach, łkając dzikim,
przejmującym płaczem...
Zagłusza go dopiero jęk organów. Do jęku tego przyzwyczajonym być trzeba. Co do mnie, lu-
bię te posępne, dysonansowe tony, podobne do głębokich westchnień nieszczęściem udręczone-
go chłopa, te ni stąd, ni zowąd w pochód tonów poważnych wpadające wesołe allegra, podobne
do śpiewki dziewczyny, która upada pod ciężarem pracy w skwarne letnie południe.
Oprócz mnie i pana Anzelma obecny jest zawsze na chórze Tomek czy Szymek - "kalikancista".
Jest to wyrostek mniej więcej dwudziestoletni, mocno ospowaty, z głową w kształcie garnka,
porosłą płowym włosem, który czesze tylko w niedzielę i święta "z wystawieniem".
2
Oczy ma kalikancista bladoniebieskie, patrzące zawsze obojętnie, w próżnię, po chłopsku. Wio-
senną porą ubranie jego składa się z dziwnie długiej zgrzebnej koszuli, pod szyją na czerwoną
wstążeczkę związanej i przepasanej paskiem. Spod koszuli wymykają się spodnie sięgające do
kostek. Wielkie, z żółtej skóry chodaki bez cholew dopełniają reszty jego odzieży.
Tomek czy Szymek jest własnością zarządu parafii. Wychowano go, nauczono śpiewać godzin-
ki, kalikować, jezdzić z dobrodziejem "po kolędzie" i spełniać wszelkie gospodarsko-kościelne
obowiązki. Po nabożeństwie pasa bydło. Pan Wiewiórski zapewniał mię niejednokrotnie, że
"bestyja" głos ma dobry - "dokumentny"...
Kilka dni temu trafiłem na nabożeństwo żałobne, odprawiane nad trumną młodej dziewczyny,
jednej z najładniejszych i najbogatszych gospodarskich córek, zmarłej niespodziewanie...
Nad przyczyną tej dziwnej śmierci namedytowały się już ciotki i kumoszki, naszeptały przyja-
ciółki. Pierwsze i drugie siedziały obecnie w ławkach i, ocierając mokre od łez twarze, kiwały
żałośnie głowami.
Biała, sosnowa, w niebieskie kwiaty pomalowana trumna stała pośrodku kościoła na niskim
katafalku, między dwoma szeregami gromnic.
Organista wyśpiewał już Dies illa..., wypadało śpiewać "Witaj, Królowo nieba"... a że, jak mi
się otwarcie przyznał, nie był "w sztosie" - kazał śpiewać kalikanciście. Mrugając figlarnie po-
wiekami, nachylił mi się do ucha pan Wiewiórski i szeptał:
- Proszę ja pana dobrodzieja, ten, którego tu pan dobrodziej widzi, nicpoń, zalecał się także do
nieboszczki Sroczanki... Ha, ha! A jakże... Bywało, poślemy go paść bydło - jużci bydło w ży-
cie, a tego nie ma... Gdzie? Z Marynką na zapłociu wyszczerzają do siebie zęby. W zimie - ani
utrzymaj! Tu bydłu trza zadawać, a ten drze pod okna Sroki - mrygać na nieboszczkę, Panie
świeć jej...
- Miał śpiewać? - wtrąciłem.
- No, dalej - jazda! - zakomenderował mistrz, zastępując ucznia w kalikowaniu i akompaniując
mu jedną ręką. Chłopak zbliżył się ku organom. Oczy miał przysłonięte rzęsami, zbielałe wargi
drżały mu - "zawstydany" był bardzo. Minęła długa chwila, nim śpiewać zaczął. Pierwszy
dzwięk jego głosu słaby był, nieśmiały i drżący. Za pierwszym nastąpił drugi, bardziej już twar-
dy, lecz jakby rozbity, podobny do dzwięku poderwanej nagle palcami struny wiolonczeli. Na-
gle Szymek podniósł głowę, wyprostował się, zbladł jak płótno, rękoma uczepił się balustrady
chóru i zaśpiewał...
Głos jego wznosił się i jakby zaokrąglał, aż wreszcie rozlał się pieśnią szeroką.
Pierwszy raz słyszałem śpiew taki. Było w tym śpiewie coś porywająco swojskiego, jakby przed
zmęczonym obczyzną wzrokiem odkrył się nagle krajobraz rodzinny...
Z oczu Szymka spadały krople łez. Nie śpiewał już, ale oddawał się szalonemu szczęściu, bez-
miernej radości, jakiej doświadcza artysta w natchnieniu. Chwilami wiała z jego pieśni jakaś
3
nieokiełznana, dzika siła młodości - chwilami kołysała się ta pieśń w miłosnym wzruszeniu, jak
się kołysze łan żytni pod wiatru podmuchem - by spaść za chwilę do drgających łkań.
Melodia znana stała się czymś nowym, oryginalnie stworzonym przez śpiewaka, i każdy jej
dzwięk był okrzykiem niezdławionej, brutalnej, chłopskiej namiętności, zanurzonej w otchłani
oszalałego żalu bez wyjścia po bezcennej stracie.
Gdy wyśpiewał ostatnie tęskne tony, do nawoływań podobne, zasłonił oczy rękawem koszuli i
jak szalony rzucił się ku drzwiom...
"Rozdzióbią nas kruki, wrony"
Ani jeden żywy promień nie zdołał przebić powodzi chmur, gnanych przez wichry. Skąpa ja-
sność poranka rozmnożyła się po kryjomu, uwidoczniając krajobraz płaski, rozległy i zupełnie
i pusty. Leciała ulewa deszczu, sypkiego jak ziarno. Wiatr krople jego w locie podrywał, niósł
w kierunku ukośnym i ciskał o ziemię.
Ponura jesień zwarzyła już i wytruła w trawach i chwastach wszystko, co żyło. Obdarte z li-
ści, sczerniałe rokiciny żałośnie szumiały, zniżając pręty aż do samej ziemi. Kartofliska, ścier-
nie, a szczególniej role świeżo uprawne i zasiane, rozmiękły na przepaściste bagna. Bure obłoki,
podarte i rozczochrane, leciały szybko, prawie po powierzchniach tych pól obumarłych i przez
deszcz schłostanych.
Właśnie o samym świcie Andrzej Borycki (bardziej znany pod przybranym nazwiskiem Szy-
mona Winrycha) wyjechał zza pagórków rajgórskich i skierował się pod Nasielsk, na szerokie
płaszczyzny. Porzuciwszy zarośla, trzymał się przez czas pewien śladu polnej drożyny, gdy mu
ta jednak zginęła w kałużach; ruszył wprost przed siebie, na poprzek zagonów.
Przez dwie noce już czuwał i trzeci dzień wciąż szedł przy wozie. Buty mu się w rzadkim błocie
rozciapały tak misternie, że przyszwy szły swoim porządkiem, podeszwy swoim porządkiem, a
bose stopy w zupełnym odosobnieniu. Bardzo przemókł i przeziąbł do szpiku kości. Któż by
zdołał poznać w tym obdartusie byłego prezesa najweselszej pod księżycem konfraterni tak
zwanych śrubstaków, dawnego Jędrka, króla i padyszacha syren warszawskich'? Włosy mu po-
rosły "w orle pióra", paznokcie "w dzikie szpony", chodził teraz w przepoconej sukmanie, żarł
chciwie razowiec ze sperką i żłopał gorzałę z taką naiwnością, jakby to była woda sodowa z so-
kiem porzeczkowym.
Konie były głodne i zgonione tak dalece, że co pewien czas ustawały. Nic dziwnego: koła za-
rzynały się w błoto po szynkle, a na drabiniastym wozie pod trochą olszowego chrustu, siana i
słomy leżało samych karabinków sztuk sześćdziesiąt i kilkanaście pałaszów, nie licząc broni
drobniejszej. Były to wcale niezłe szkapy.: rosłe, podkasane, prawie chude, ale ze świetnej rasy
4
pociągowej. Mogły jak nic robić dziesięć mil na dobę, byleby im pozwolić dobrze wytchnąć
dwa razy i uczciwie je popaść. Konie należały do pewnego szlachetki z okolic Mławy. Stano-
wiły one znaczną część jego majątku, bo posiadał summa summarum trzy szkapy, jednakże po-
życzał ich Winrychowi na każde zapotrzebowanie. Ten ostatni przychodził zazwyczaj pózno w
nocy, stukał do okna domostwa - wychodzili obydwaj z gospodarzem, wyprowadzali konie ci-
chaczem, aby nie budzić parobka, wytaczali wóz i jazda! Letnią porą była to rzecz wcale łatwa -
owa jazda. We dnie Winrych spał w gąszczach leśnych, a konie się pasły Teraz niepodobna
było ani spać, ani popasać. Winrych liczył na to, że go ktoś zluzuje, zwłaszcza że najuciążliw-
sze posterunki i przeszkody szczęśliwie wyminął. Ale nie takie to już były czasy... Jeżeli kto
jeszcze na tej ziemi walczył w całym i zupełnym znaczeniu tego słowa, to on, Winrych. On je-
den jeszcze chodził po broń, jeden nie upadał na duchu. Gdyby nie on, i sama partia byłaby się
od dawna rozleciała na cztery strony świata. Przez długi czas tych ludzi ściganych, głodnych,
przeziębłych i wylęknionych wspierał swymi szyderczymi półsłowami i podniecał jak chłostą.
Teraz, gdy już wszystko runęło na łeb w bezdenną jamę trwogi, on się, jak to mówią, zawziął.
W miarę tego jak nie tylko do głębi nastrojów i sumień, ale do podstaw tak zwanej polityki re-
wolucyjnej wciskać się poczęta coraz bezczelniej i natarczywiej filozoficzna zasada: fratres! ra-
piamus, capiamus, fugiamusque - on czuł w sobie upór coraz zuchwalszy, coraz straszliwiej
bolesny i już prawic szalony...
Gdy tak zmoknięty, głodny i bardzo znużony brnął przy wozie, poczęło, jakoby wraz z zimnem,
wsiąkać w niego uczucie nędzy. W kieszeni nie miał już ani okruszyny chleba i ani kropli wód-
ki we flaszce. Dziurawe buty, absolutnie wzięte (jeżeli, notabene, był w nich milimetr rzemienia
zasługujący na to, aby był absolutnie czy tam inaczej brany), nie mogły być przyczyną owego
uczucia nędzy. Nie sam głód również i nie samo zimno je wywoływało. Ale po śladach, zosta-
wionych na błocie przez te dziurawe buty, szła za Winrychem ironia spostrzeżeń, owa bieda
okrutna, co nie waha się wtargnąć do miejsca świętego świętych, co odważnie, jak plugawy li-
chwiarz, bierze w szachrajską swą rękę bezcenne klejnoty ludzkiego ducha i drwi z ich wartości
ubierając tę podłość w najlogiczniejsze sylogizmy.
- Wszystko przełajdaczone - szepce Winrych pogwizdując - przegrane nie tylko do ostatniej nit-
ki, ale do ostatniego westchnienia wolnego. Teraz dopiero wyleci na świat strach o wielkich
ślepiach, ze stojącymi na łbie włosami i wypędzi z mysich nor wszystkich metafizyków reakcji i
proroków ciemnoty. Czego dawniej nie ważyłby się jeden drugiemu do ucha powiedzieć, to te-
raz będą opiewali heksametrem. Ile w człowieku jest zbója i zdrajcy, tyle z niego wywleką na
widok publiczny, ukażą i ku czci oraz naśladowaniu podadzą. I pomyśleć, że to my taki sprawi-
liśmy postęp wyobrażeń, ponieważ przegraliśmy...
Mocniej zacisnął pas wełniany, osłonił piersi sukmaną i ruszył dalej, zwiesiwszy głowę. Cza-
sami ją podnosił i mówił przez zęby:
5
- Psy parszywe!
Deszcz ostry nacichł i siał tylko ów pył wodny, nieustanny, zawieszający tuż przed okiem jakby
nieprzejrzystą zasłonę. Podmuchy wiatru szalały dokoła wozu, gwizdały między sprychami,
wydymały długie poły sukmany i targały koszulę na Winrychu.
Za zasłoną mgły dał się nagle postrzec jakiś ruch jednostajny, równoległy do ledwie widoczne-
go horyzontu. Mógł to być szereg wozów, stado bydła albo - wojsko.
Winrych patrzał przez chwilę, przymrużywszy powieki. Doznawał takiego wrażenia, jakby ktoś
zagiął palec pod żyłę krwionośną w jego piersiach i wydzierał ją na zewnątrz.
- Moskale... - wyszeptał.
Dał koniom po siarczystym bacie, ściągnął lejce, zawrócił prawie na miejscu i zaczął uciekać.
Nie chciał, a raczej nie mógł odwrócić głowy, ażeby się obejrzeć poza siebie i zbadać, co się
tam dzieje. Zdawało mu się, że umknie na bok nie postrzeżony. Nieszczęście chciało, że miejsce
było gołe i puste w promieniu wiorst kilku.
Uciekający wóz spostrzeżono. Z szeregów postępującego wojska odłamała się grupa jezdzców,
wysunęła przed front i pomknęła co koń skoczy. Winrych, patrząc już na to zjawisko, nie mógł
zrozumieć, czy ci ludzie sadzą ku niemu, czy się oddalają w kierunku przeciwległym. Dopiero
zobaczywszy chorągiewki przy schylonych lancach i łby końskie, zorientował, się dobrze. Wte-
dy krew szarpiąca się w jego pulsach - jakby stężała i stanęła w biegu... Zatrzymał konie, omo-
tał dokoła luśni parciane lejce i namyślał się, co wywlec z wozu do obrony: pałasz czy sztucer
nie nabity?
Zanim wszakże cokolwiek przedsięwziąć zdołał, machinalnie zbliżył się do zmordowanych ko-
ni swoich i zaczął jednemu z nich zdejmować kantar ze łba i ściągać chomąto, jakby z zamiarem
puszczenia na wolność tych towarzyszów niewoli. Czyniąc to, na chwilę przytulił się do szyi
końskiej i westchnął.
Ośmiu ułanów rosyjskich na pięknych gniadych koniach dopadło wozu i w mgnieniu oka ze
wszystkich stron go otoczyło. Jeden z nich, nie mówiąc ani słowa, począł zrzucać lancą suche
gałęzie oraz snopki kłoci i sondować głąb wozu.
Gdy grot dzwięknął uderzywszy o lufy sztucerów - żołnierz poklepał Winrycha po ramieniu i
mrugnął na towarzyszów. Tamci sięgnęli po karabinki założone na plecy. Winrych stał na miej-
scu jak przedtem, obejmując ramieniem kark konia. Usta mu się skrzywiły wzgardliwie i w ser-
cu zsiadło się nie to męstwo, lecz pogarda, pogarda bezbrzeżna, pogarda wszystkiego na tej
ziemi.
- Ty do czyjej partii to wiozłeś? -zapytał go ów rewidujący. - Głupiś! - odrzekł Winrych nie
podnosząc głowy.
- Do czyjej partii to wiozłeś? Słysz, polaczyszka! - Głupiś!
- To nie chłop - rzekł do podwładnych starszy, z naszywką na ramieniu - to powstaniec.
6
- Głupiś! - rzekł Winrych patrząc w ziemię. - Bierz psiego syna! - wrzasnął żołdak.
Dwu z nich odsadziło się natychmiast o kilkadziesiąt kroków i szybkim ruchem nastawiło lance
poziomo. Skazany spojrzał na nich, gdy mieli ukłuć konie ostrogami, i zaraz, jak małe dziecko,
zasłaniając głowę rękami, cichym, szczególnym głosem wymówił:
- Nie zabijajcie mnie...
Zerwali się w skok z miejsca zgodnym susem i wraz go przebili. Jeden ohydnie rozpłatał mu
brzuch, a drugi złamał dekę piersiową. Trzeci ułan odjechał o kilkanaście kroków i gdy dwaj
pierwsi, wyrwawszy lance i splunąwszy, usunęli się na bok, wziął na cel głowę powstańca. Po-
ciągnął za cyngiel wtedy właśnie, gdy nieszczęsny zsunął się w bruzdę. Kula, przeszywszy
czaszkę naręcznego konia, zabiła go na miejscu. Zwierzę stęknęło żałośnie i padło bez tchu na
nogi konającego Andrzeja. Żołnierze zsiedli z koni i zrewidowali puste kieszenie sukmany.
Rozgniewani o to, że Winrych wypił wszystką gorzałkę, rozbili butelkę na jego czaszce i po-
darli mu ostrogami policzki. Na głos sygnału, wzywającego ich do powrotu, wskoczyli na siodła
i nabrawszy z wozu po kilka sztuk dobrych pałaszów belgijskich odjechali za oddziałem, który
zanurzył się już we mgłę i szarugę. Dowódca szwadronu ścigał forsownie jakiś topniejący od-
działek powstańczy, toteż nie miał czasu zawrócić po broń zostawioną w polu na wozie Winry-
chowym. Tymczasem deszcz rzęsisty puścił się znowu i na małą chwilę ocucił powstańca.
Powieki jego, zaciśnięte przez ból i popłoch śmiertelny, dzwignęły się i oczy po raz ostatni zo-
baczyły obłoki. Usta mu drgnęły i wymówiły do tych chmur szybko pędzących ostatnią myśl
"...Odpuść nam nasze winy, jako i my odpuszczamy naszym winowajcom..."
Wielka nadzieja nieśmiertelności ogarnęła umierającego, niby przestrzeń bez końca. Z tą na-
dzieją w sercu umarł. Głowa jego wygniotła w błocie dołek, do którego teraz spływać poczęły
maleńkie strumyki i tworzyły coraz większą kałużę. Krople, trzepiąc w nią, wzbijały duże, wy-
soko wzdęte bańki, rozpryskujące się w nicość tak szybko i zupełnie, jak ludzkie święte złudze-
nia. Zabity koń stygł szybko na zimnie, a pozostały przy życiu szarpał się w zaprzęgu tak
gwałtownie, jakby go kto smagał rzemiennym batem. Nagle pochylił się przez dyszel, przez
martwego towarzysza i obwąchał głowę Winrycha. Skoro poczuł trupa, ślepie mu krwią nabie-
gły, grzywa na karku wzburzyła się dziko, szarpnął się w tył, potem cisnął naprzód całym kor-
pusem, bił nogami w ziemię i wierzgał na wszystkie strony w takiej furii, że tylna jego noga
wpadła między sprychy przedniego koła wozu. Szarpnął ją z całej mocy i okropnie złamał po-
wyżej pęciny. Ból wprawił go we wściekłość tym większą. Rozjuszony, wściekłymi skokami
rzucać się począł. Kość pękła na dwoje w taki sposób, że ostry i jak nóż śpiczasty jej kawałek
przebił skórę i coraz bardziej, wskutek targania, ją okrawał.
Dopiero nazajutrz rano pluchota bić przestała, choć wiatr wcale nie ucichł. Chmury leciały wy-
soko, poprzedzielane głębiami cieniów o kształtach dziwacznych. Pod wiatr i jakby na spotka-
nie obłoków ciągnęły już stadami, już pojedynczo kruki i wrony. Podmuchy wichrów odnosiły
7
je i odpychały na powrót, nieraz zabawnie wyłamywały im skrzydła do góry albo kamieniem ci-
skały ku ziemi. Nad padliną w polu leżącą ptactwo krążyć poczęło, zniżało lot usilnie i po
długim mocowaniu się z wichurą siadało na zagonach z daleka.
Koń żyjący wciąż stał ze złamaną nogą, zamkniętą między sprychami. Wyciągnąć jej dla wiel-
kiego bólu już nie usiłował. Obnażona kość przy każdym poruszeniu zaczepiała się o drzewo i
krajała skórę.
Ujrzawszy wrony, powolnymi kroki, z nogi na nogę postępujące ku wozowi, koń zarżał. Zdawał
się wołać na ludzi osiadłych, na plemię ludzkie:
- O ludzie nikczemni, o rodzie występny, o plemię morderców!...
Krzyk ten rozlegał się nad pustą okolicą i ginął w szalonym głosie wiatru, tylko na chwilę
wstrzymując postęp trupojadów. Wrony z wielką rozwagą, taktem, statkiem, cierpliwością i dy-
plomacją zbliżały się, przekrzywiając głowy i uważnie badając stan rzeczy. Szczególnie jedna
zdradzała największy zasób energii, żądzy odznaczenia się czy nienawiści. Było to może zresztą
po prostu namiętne odczuwanie interesów własnego dzióba i żołądka, czyli, jak przywykliśmy
mówić, odwagi (co "było dawniej paradoksem, ale w nowszych czasach okazało się pewni-
kiem..."). Przymaszerowała aż do nozdrzy zabitego konia, z których sączył się jeszcze sopel
krwi skrzepłej, okrytej błoną rudawą. Bystre i przenikliwe jej oczy dojrzały, co należy. Wtedy
bez namysłu skoczyła na głowę zabitej szkapy, podniosła łeb do góry, rozkraczyła nogi jak
drwal zabierający się do rąbania, nakierowała dziób prostopadle i jak żelaznym kilofem palnęła
nim martwe oko trupa. Za przykładem śmiałej wrony ruszyły się jej towarzyszki. Ta preparo-
wała żebro, inna szczypała nogę, jeszcze inna rozrabiała ranę w czaszce. Najbardziej przecież ze
wszystkich odznaczyła się ta (należy jej się tytuł wrony "tej miary"), co zapragnęła zajrzeć do
wnętrza mózgu, do siedliska wolnej myśli i zupełnie je zeżreć. Ta wstąpiła majestatycznie na
nogę Winrycha, przemaszerowała po nim, dotarła szczęśliwie aż do głowy i poczęła dobijać się
zapamiętale do wnętrza tej czaszki, do tej ostatniej fortecy polskiego powstania.
Nim wszakże skosztowała warcholskiego mózgu i zdążyła osiągnąć tak zwany tytuł do sławy,
spłoszył ją nowy przybysz, co zbliżał się niepostrzeżenie, chyłkiem, podobny do dużej, szarej
bestii. Nie był to wcale poetyczny szakal, lecz człowiek ubogi, chłop z wioski najbliższej. Na
działku, który odtąd miał do niego należeć na zawsze, znalazły się trupy - szedł tedy zabrać je
stamtąd.
Bał się srodze Moskali, toteż prawie pełzał na czworakach. Paliła go żądza poucinania rzemieni
i podniecała słodka nadzieja znalezienia jeszcze, pomimo lustracji żołnierskiej, żelastwa, po-
stronków i odzieży na trupie. Stanąwszy wreszcie nad zwłokami Winrycha, począł kiwać głową
i wzdychać - potem ukląkł na ziemi, zdjął kaszkiet, przeżegnał się i zmówił głośno pacierz.
Wyrzekłszy ostatnie amen, już z błyskiem pożądliwości w oczach, rzucił się przede wszystkim
do kieszeni i zanadrza i począł szukać trzosa. Nic tam już nie znalazł. Obdarł tedy trupa z suk-
8
many, szmat zgrzebnych, zzuł mu buty, zabrał nawet zbłocone onuczki, owinął tymi łachmana-
mi część broni i szybko się w oddalił. Po upływie godziny wrócił, aby zabrać resztę zdobyczy.
Około południa przyprowadził parę koni i wyprzągł konia kalekę. Obejrzawszy jak najstaranniej
jego przetrąconą nogę, przyszedł do wniosku, że jest zepsutą zupełnie. Trzeba było szkapę na
nic niezdatną udusić. Założył jej też, nie zwlekając, linkę na kark, przywiązał ją do wagi od or-
czyków, wlokącej się za parą jego koni, plunął w garść i popędził je, tnąc z całej mocy. Konie
nagle szarpnęły, pętlica zdusiła gardziel skazańca i zwaliła go na ziemię. Za chwilę jednak mo-
riturus zerwał się i pobiegł cwałem za ciągnącą go parą, stąpając ostrym szpicem nagiej pisz-
czeli po błocie i po kamieniach.
Chłop spojrzał i aż zakrył sobie oczy z obrzydzenia. Zaraz odwiązał linkę i dał pokój egzekucji.
Zaprzągł konie do wozu i odjechał. Po południu zjawił się z kozikiem i zdjął skórę z konia za-
strzelonego przez ułanów. Została tylko do wzięcia skóra na koniu jeszcze żywym. Chłopowina
medytował, roztrząsał sprawę i rozpatrywał ją z rozmaitych punktów. Mógłby zdechlaka za-
rznąć kozikiem i załatwić całą rzecz za jednym zamachem, ale nie chciało mu się "paprać" mo-
ralnie i fizycznie. Z drugiej strony - bał się nie na żarty, aby ktoś w nocy nie zakradł się cicha-
czem, nie zatłukł szkapy i skóry z niej nie ściągnął. Koniec końców, tknięty jakimś skrupułem,
rzekł do leżącej:
- Ej - a dychaj se tu... I tak na jutro na rano kopyta wyciągniesz. Spracowałem się. Pan Jezus
miłosierny pobłogosławił mnie grzesznemu... Może i nikt nie widział, może i nie przyjdzie po
skórę. Dobre i to. Dychaj se tu, niebogo, dychaj...
Na uboczu względnie do tego kierunku, w jakim zdążał Winrych, były w równym polu doły
kartoflane. Ponieważ okazało się, że grunt przepuszczał wodę do wnętrza tych dworskich piw-
nic zimowych, więc przeniesiono je w inne miejsce, a jamy owe chwastem zarosły. Krzaki ber-
berysu zagaiły ich dno i ściany. Belki ocembrowania pozapadały się wraz z bryłami gliny, two-
rząc lochy i katakumby, pełne teraz wodnistego błota. Do jednej z tych dziur zaciągnął włościa-
nin nad wieczorem trupa powstańca i zwłoki konia obdartego ze skóry. Zepchnął je pospołu do
jednego lochu, uwikłał żerdzią między dylami i zielskiem i narzucił z wierzchu trochę gliny,
aby tego żeru wrony nie wytropiły.
Tak bez wiedzy i woli zemściwszy się za tylowieczne niewolnictwo, za szerzenie ciemnoty, za
wyzysk, za hańbę i za cierpienie ludu, szedł ku domowi z odkrytą głową i z modlitwą na ustach.
Dziwnie rzewna radość zstępowała do jego duszy i ubierała mu cały widnokrąg, cały zakres
umysłowego objęcia, całą ziemię barwami cudnie pięknymi. Głęboko, prawdziwie z całej duszy
wielbił Boga za to, że w bezgranicznym miłosierdziu swoim zesłał mu tyle żelastwa i rzemie-
nia...
Nagle w śmiertelnej ciszy jesiennego zmroku przeleciało nad ziemią rozpaczliwe końskie rże-
nie. Chłop się zatrzymał i nakrywszy oczy dłonią od blasku, patrzał pod zachód słońca.
9


Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
Żeromski Stefan Ananke
Zeromski Stefan Puszcza Jodlowa (m76)
Zeromski Stefan Legenda o bracie lesnym (m76)
Żeromski Stefan Rozdziobią nas kruki i wrony
Żeromski Stefan Aryman mści się
Zeromski Stefan Aryman Msci Sie
Zeromski Stefan Elegia (m76)
Żeromski Stefan Siłaczka
Zeromski Stefan Ananke (m76)
Żeromski Stefan Pavoncello
Żeromski Stefan Opowieść o Helu
Zeromski Stefan Zle przeczucie (m76)
Żeromski Stefan Do swego Boga
Żeromski Stefan Echa leśne
Żeromski Stefan Zapomnienie

więcej podobnych podstron