Strona 2 z 21, 2

Zaklęcie „krzywda” sprawdzało się w tym wypadku bez zarzutu, a moje zdolności magiczne zadziwiały nawet mnie samego. Machanie kijem w wykonaniu Virgila (które w końcu sam do tej pory uznawałem za najlepszą metodę na szczury) okazało się nadzwyczaj nieefektywne. Wszak ciężko drewnianym kosturem trafić w te małe, cholernie ruchliwe istoty. Mimo, iż pierścień znaleźliśmy dość szybko postanowiliśmy brodzić jeszcze trochę w tym płynnym gównie mając nadzieję, że nie tylko Matthew zgubił tu coś cennego. Niestety oprócz zastępów szczurów nie trafiliśmy na nic ciekawego. Już, już mieliśmy chwycić za drabinkę prowadzącą na powierzchnie, gdy usłyszałem jakiś szept. Zainteresowany pognałem w stronę skąd dochodził dźwięk, a mój wierny kompan podążył za mną. Trafiliśmy do niewielkiego pomieszczenia, w którym dwie postacie zawzięcie o czymś dyskutowały. Nie udało nam się dowiedzieć o czym, ani nawet zapytać o cokolwiek – gdy tylko nas zobaczyli dobyli broni i rzucili się na nas. Nie było wyjścia, posiekaliśmy ich na kawałki, choć przyznam, że łatwo nie było. W skrzyniach pod ścianą znaleźliśmy trochę cennego ekwipunku. Potraktowaliśmy to jako zadośćuczynienie.

http://s363.photobucket.com/albums/oo74/pi...;current=22.jpg

Jameson zapłacił nam umówioną kwotę za pierścień. Początkowo miałem ochotę go sprzedać u pasera, ale pewnie i tak więcej by nie dał. Ruszyliśmy więc z moim przydupasem Virgilem na dalszą wycieczkę po Tarancie. W dzielnicy magazynów natknęliśmy się na Simona Plougha, który miał problem ze swoimi budynkami. Zalęgły mu się tam szczury tak wielkie, że bał się nawet zajrzeć do środka. Oczywiście kiedy zaoferowaliśmy już swoją pomoc, okazało się, że nie ma on ani grosza przy duszy. Cóż, nic nowego. Zaofiarował nam jednak, że możemy zabrać ze środka, co tylko będziemy chcieli. Zachęceni tym pomysłem, ufni w znalezienie przedmiotów o niespotykanej wartości ruszyliśmy do środka. Dwaj naiwniacy...
Tyle czasu w życiu nie walczyłem. Nie dość, że szczurów było od groma i ciut, ciut, to w dodatku niektóre sztuki dorównywały mi... wzrostem! Zastosowałem taktykę partyzancką – atak i ucieczka, atak i ucieczka. Wychodziło nieźle, ale Virgil kiepsko się stosował i gdyby nie podrzucona mu mikstura nie wiem czy wytrwałby do końca. Udało się nam jednak, położyliśmy wszystkie gryzonie trupem i udaliśmy się (choć wyczerpani) na przeszukiwanie starych skrzyń, klatek i beczek.

http://s363.photobucket.com/albums/oo74/pi...;current=23.jpg

Kiedy już wychodziliśmy z magazynu i spojrzałem na rozradowanego Plougha miałem ochotę go zabić. Do najciekawszych rzeczy jakie znaleźliśmy zaliczał się nawóz, drożdże piwowarskie i pułapka na niedźwiedzie. Za kilka godzin roboty! Śmiech. Naturalnie mości Simon płaszczył się przed nami, a nogi uginały mu się w ukłonach raz po raz, ale nie zrobiło to na mnie wrażenia. Ruszyliśmy dalej, by spędzić noc w przybytku Madame Lil. Willow była niesamowita. Virgil spędził noc z niejaką Bellą. Niestety nie spotkałem jej później, a mój kompan zdawał się być onieśmielony faktem, że spędził z kimś noc. Postanowiłem, więc nie dopytywać.

Dzień dziewięćdziesiąty trzeci:

Wstyd przyznać, ale od dawna brakowało mi kobiety. Teraz, kiedy trafiłem do takiego miejsca – nie miałem zbyt wielkiej ochoty na opuszczenie go. Problemem pozostawały finanse, bo choć dziewczyny były piękne, urocze i zapewne warte każdej ceny – nie każdą byłem w stanie zapłacić. Okazało się jednak, że dla Madame Lil i to nie stanowiło problemu. Miała bowiem delikatną sprawę, której wykonanie przypadło mnie. Nagroda miała być wysoka. Jedna z dziewczyn imieniem Cassie pozostawiła w domu swego klienta, pana Moorelanda naszyjnik. Problem polegał na tym, że jeśli pani Mooreland znajdzie ten naszyjnik, jej niewierny małżonek prawdopodobnie już nigdy nawet nie zbliży się do swojej Cassie, a co za tym idzie – nie napełni kieszeni Madame Lil. Tak więc ruszyłem pod wskazany przez moją nową szefową adres pełen nadziei w sukces.
Gdy dotarłem na Devonshire 46 drzwi otworzyła mi Laura, służąca państwa Moorelandów. Jej zleceniodawcy przebywali na wczasach, poza domem. Jak się okazało, ta urocza dziewczyna znalazła naszyjnik i dobrze go ukryła. Niestety za darmo oddać go nie chciała. Podchodząc ją psychologicznie udało się jednak odzyskać błyskotkę. Wiedziony instynktem komplementowałem jej urodę i obiecałem, że przedstawię ją u Madame Lil najlepiej jak potrafię. Słowa dotrzymałem, Laura zaczęła pracować w nowym miejscu, a ja otrzymałem w nagrodę wybraną dziewczynę na noc. Pozwoliłem więc byłej służącej państwa Moorelandów udowodnić mi, że nie skłamałem naszej wspólnej szefowej. Nagroda okazała się warta zachodu.

http://s363.photobucket.com/albums/oo74/pi...;current=24.jpg
http://s363.photobucket.com/albums/oo74/pi...;current=25.jpg

Dzień dziewięćdziesiąty czwarty:

Po kolejnej upojnej nocy spacerowałem wraz z mym towarzyszem po dzielnicy magazynów, gdy natknęliśmy się na dom wróżbitki, niejakiej Madame Toussaude. Zaciekawieni zajrzeliśmy do środka. Niestety kobieta nie powiedziała nam kompletnie nic. Całe szczęście nie wzięła też za to ani grosza. Spragniony dalszych wrażeń wróciłem do Madame Lil po kolejne zlecenie. A zleceniem tym razem okazał się Ronald Langley, odźwierny w gospodzie Bridesdale. Jak się okazało zabawił się w mym ulubionym przybytku za kwotę czterystu sztuk złota. Niestety nie uiścił tej kwoty. Ruszyłem więc wydusić od biedaka pieniądze. Nie zdziwi was pewnie, że nie posiadał tylu pieniędzy. Postanowiłem go trochę postraszyć, jak się okazało z dobrym skutkiem. Zapewnił mnie, że za pięć dni dostanie wypłatę i wtedy odda należność. Nie mając zbytnio innego wyjścia, uwierzyłem mu. Z braku innej roboty, spodziewając się, iż będzie to pięć długich dni, ruszyłem wraz z Virgilem na dalszy obchód miasta. Tak trafiliśmy na kolejną wróżbitkę, Delores Beston. Niestety ona również nie potrafiła przepowiedzieć mi przyszłości, ale przynajmniej miała wymówkę. Jej kryształowa kula doznała uszkodzenia i przestała działać prawidłowo. Zadziwiające. Nie mając nic innego do roboty, a także wietrząc w powietrzu gotówkę, zaoferowałem swą pomoc. Naturalnie każdy wie, gdzie skierowałem swoje kroki – do spotkanej rankiem Madame Toussaude. Jakież było moje zdziwienie, kiedy okazało się, że szczęśliwa posiadaczka działającej kuli o wszystkim wiedziała, a nawet podarowała nam swą kulę byśmy przekazali ją Delores. Było już zbyt późno by nękać biedną panią Beston, udaliśmy się więc na spoczynek, śpiąc gdzieś w dokach.

Dzień dziewięćdziesiąty piąty:

Obudziliśmy się dopiero po południu, co szalenie mnie wkurzyło. Całe szczęście nikt nas nie okradł. Naturalnie opieprzyłem za to Virgila. Skierowaliśmy swoje kroki do wróżbitki. Jak się okazało – była oszustką. Sama nie wierzyła w coś takiego jak przewidywanie przyszłości. Udała się kiedyś do Madame Toussaude po wróżbę, a ta powiedziała jej, że przybędzie do niej kiedyś wędrowiec, który będzie zwiastował jej śmierć. Przeraziła się i stłukła własną kulę. Teraz natomiast zaśmiewała się, płacząc wręcz ze szczęścia, że zabiłem jej konkurentkę. Kiedy wyprowadziłem ją z błędu przeraziła się nie na żarty. Nie chciała nawet dotknąć kuli. I wtedy genialny Virgil wepchnął jej kulę w dłonie. A potem umarła. A potem zabrałem kulę uznając, że może być sporo warta. A potem Virgil płakał, za moim przykazaniem, nad swoją głupotą. I tak dobiegł końca kolejny dzień.

Dzień dziewięćdziesiąty szósty:

Wróciłem do Madame Toussaude. Oczywiście nic nie musiałem tłumaczyć, bo wszystko wiedziała. W ramach wdzięczności podała mi informację na temat jakiegoś obrazu, jednak ni cholery nie wiedziałem, o co chodzi. Nawet nazwy ulicy zapomniałem, choć numer utkwił mi w pamięci – 57. Poza tym dzień upłynął nam na błogim lenistwie.

Dzień dziewięćdziesiąty siódmy:

W końcu zgodziłem się na udanie się do urzędu telegraficznego, bo Virgil maltretował mnie niczym małe dziecko, gdy zobaczy cukierka. No i faktycznie, był tam. List od Joachima do Virgila, za który wybuliłem całe 2 sztuki złota. Dowiedzieliśmy się tyle, co ostatnio – że mistrz mojego kompana szuka informacji o moich prześladowcach i jest zupełnie gdzie indziej niż miał być, tym razem w Stillwater.

Dzień setny:


Przez dwa ostatnie dni głównie piliśmy w gospodach, więc nie uznałem za istotne wspominanie o tym szerzej. Udaliśmy się do Bridesdale po kasę. Langley zwrócił wszystko, tak jak obiecał. Dołożył także przyrzeczenie, że od tej pory płacił będzie z góry, ale gówno mnie to obchodziło. Skinąłem mu głową i ruszyłem do mojej pani. Nawet przez sekundę nie przeszło mi przez myśl, aby zachować pieniądze dla siebie. Nie myliłem się. Bunny była cudowna. Jako, że godzina była młoda, wstałem z łoża zostawiając w nim kochankę i wróciłem do Madame Lil szukając zadania, którego nagroda zapewniłaby mi plany na wieczór.
Zlecenie było proste. Pani Hastler miała kłótnię z mężem, a że Pan Hastler spędzał ostatnio więcej czasu u mojej szefowej niż w domu, właścicielka tego cudownego przybytku, postanowiła nieco podreperować sytuację. I tak z wielkim prezentem pod pachą ruszyłem pod adres Devonshire 48. Otworzyła mi sama pani Hastler. Zgodnie z planem. Wręczyłem jej przesyłkę, kłamiąc, że jest od męża. Łatwowierna małżonka od razu wybaczyła wszystko panu Hastlerowi, a mnie odpaliła parę groszy za fatygę. Rzuciłem je po drodze jakiemuś żebrakowi. Co tam pieniądze, kiedy u Madame Lil czekała już na mnie rozpalona Alice...

Dzień sto pierwszy:

Tego ranka Madame zakończyła mój sen. Nie miała dla mnie nic nowego. Czar prysł. Fakt, mruknęła coś o dwóch dziewczynach na noc w zamian za amulet piękności, ale nie uwierzyłem nawet w jego istnienie. Zrozumiałem, że jest to jedno z tych nierealnych zadań, które ma znaczyć mniej więcej: czas żebyś odszedł. Odszedłem więc, ze łzami żegnając się z dziewczynami. Jednego można być pewnym, zapamiętają mnie na długo.

http://s363.photobucket.com/albums/oo74/pi...;current=26.jpg

Nie wiedząc co ze sobą począć udaliśmy się na poszukiwanie jakiegoś noclegu. Po drodze natknęliśmy się na Cassandrę Pettibone, która zaprosiła nas do siebie, na Lungsten 3. Okazało się, że kobieta ta ma dla nas pracę, a także, że jej głupota i próżność nie zna granic. Otóż, pani Pettibone zazdrosna o ceremonialny sztylet, którym ostatnio chwaliła się jej znajoma – pani Willoughsby postanowiła sprezentować sobie coś jeszcze wspanialszego. Przeglądając poranną gazetę natrafiła na informacje o odnalezieniu elfickich katakumb, a na zdjęciu w gazecie widniał cudowny nagrobek. Początkowo oferowała za niego dwieście pięćdziesiąt sztuk złota, ale udało mi się podbić stawkę do trzystu sztuk. Opuściliśmy jej dom szczęśliwi z powodu szansy zarobienia kolejnych sztuk złota, jednak, o dziwo, wcale nam się do tych katakumb nie spieszyło.
Udaliśmy się więc na kolejkę do Klubu Dżentelmenów Wellingtona. W środku spotkaliśmy spitego w trzy dupy gościa imieniem Matt de Caesare, uważającego się za niepokonanego gracza, hazardzistę Gurina Rockharrowa oraz pewnego tajemniczego jegomościa, który z pozoru wydał się najbardziej interesującym – bo miał dla na robotę. Płacił sto sztuk złota za dostarczenie listu pod właściwy adres. Sto sztuk złota za dostarczenie wiadomości! Najprostsza i najprzyjemniejsza robota pod słońcem. Natychmiast ruszyliśmy wykonać zadanie.
Całkiem przez przypadek zajrzałem jeszcze po drodze do domu państwa Garrinsburgów. Okazało się, że pani domu, Evelyn, jest wstrząśnięta po napadzie, podczas którego ukradziono jej kochany obraz. Policja, jak to z nią bywa, nie potrafiła złapać złodziei. Zaofiarowałem więc swoją pomoc. Ona zaofiarowała trzysta sztuk złota. Zrobiło się ciekawie. Dowiedziałem się paru ważnych rzeczy, między innymi tego, że jej mąż lubi wychylić kieliszek ze znajomymi u Wellingtona. Natychmiast tam wróciłem. Wypytałem odźwiernego o tę feralną noc przed napadem. Z początku nie chciał za wiele mówić, ale pięćdziesiąt sztuk złota rozwiązało mu język. I tak wszedłem w posiadanie listy gości z tamtego wieczoru. Moją uwagę przykuło szczególnie jedno nazwisko – Rorry Limes. Jako jedyny nie był członkiem klubu Wellingtona. Virgil podzielił moje zainteresowanie tym tropem i zasugerował abyśmy udali się do Archiwum Danych Osobowych. Jak powiedzieli, tak zrobili.
Nie byłoby to normalne, gdybyśmy się nie natknęli na jakieś ciekawe persony. Jedną z nich był złodziejaszek, z którym obśmialiśmy razem Lukana Niemądrego. Zaiste, na samą myśl o tym idiocie śmiać mi się chce. Napotkany jegomość skierował nas na róg Westrel South i Quilton, do niejakiego Thaddeusa Myhora, który to zajmować się miał rekrutacją do Gildii Złodziei. Uznałem to za cenną wskazówkę. Drugą osobą był niejaki Thorn Grak, pół ork. Wypytywał o swojego kumpla de Caesara. Skojarzyłem od razu tego pijaka przy barze i zdradziłem mu, że siedzi u Wellingtona. Potem skierowaliśmy się ponownie do Archwium, zahaczając jednak o Low Derwish 36 – miejsca, do którego mieliśmy dostarczyć list. Wszystko przebiegło szybko i sprawnie, a sto sztuk złota zasiliło nasze... to znaczy, moje konto. Niestety, w tym czasie zdążyło się już ściemnić i musieliśmy czatować na otwarcie drzwi do celu naszej wędrówki, do białego rana.

Dzień sto drugi:

W Archiwum o samym Rorrym Limesie nie dowiedzieliśmy się nic. Przemiła pani zajmująca się spisem ludności znalazła jednak dla nas o wiele cenniejszą informację. Otóż, poszukiwany przez nas mężczyzna posiadał swój magazyn na ulicy Mulligan Bone 57. Skojarzyłem fakty od razu. Mogliśmy tam dotrzeć o wiele wcześniej, bez potrzeby krążenia na około. Wszak to samo powiedziała mi Madame Toussaude! Od razu skierowaliśmy tam swoje kroki. I jak się okazało ani mój zmysł detektywa, ani nasza cwana wróżbitka się nie pomyliliśmy. Obraz był tam. Tyle, że pilnował go potężny półogr z wielkim młotem w dłoni. Cóż mieliśmy zrobić? Po dobroci nie chciał... zacisnąłem dłonie na mojej nowej lasce (zapomniałem wcześniej wspomnieć, że podczas jednego z naszych zadań wszedłem w posiadanie magicznej Laski Hipokryzji jak nazwała ją starsza kobieta, która zidentyfikowała dla mnie ten przedmiot; czuło się w nim moc) i ciskałem Krzywdą bez przerwy. W końcu bydle padło, ale byliśmy tak zmęczeni tą walkę, że nie mieliśmy siły ruszyć się z magazynu przez następnych parę godzin. Nie bacząc na ostrożność – zasnęliśmy.

http://s363.photobucket.com/albums/oo74/pi...;current=27.jpg

Dzień sto trzeci:

Pani Garringsbury była tak zadowolona z wykonania roboty, że nie dość, że zapłaciła umówioną stawkę, to jeszcze obiecała, że opowie wszystkim w gazecie i cały Tarant będzie wiedział, że jesteśmy bohaterami. Przyznaję, że miło połechtała moją próżność. Byliśmy tak zadowoleni z siebie, że pozwoliliśmy sobie na jednego u Wellingtona. Niestety nie dane nam było. Gdy tyko wstąpiliśmy do Klubu Dżentelmenów zobaczyłem Matta, który najwyraźniej znowu (a może wciąż?!) był pijany. Chciałem zapytać czy ten gościu, który mnie zaczepił, Thrak spotkał się z nim. De Caesare nie musiał odpowiadać. Gdy tylko wymieniłem jego nazwisko ktoś w głębi sali wyciągnął broń. Mój pijany rozmówca był szybszy i zabił przeciwnika na miejscu. Jak się okazało był nie tylko szybki, ale i trzeźwy. Chciałem żeby mi wyjaśnił, co się stało, ale przyłożył tylko palec do ust i powiedział, że spotkamy się na tyłach. Virgil naturalnie szarpał mnie za rękaw żebyśmy nigdzie z nim nie szli, bo wpakujemy się w jakieś gówno, ale ja wiedziałem, że i tak tkwimy już w nim po samy uszy.
Matt nie powiedział kim jest. Zdradził, że poszukuje czaszek bliźniąt syjamskich Ren’ara. Nie powiedział po co. Powiedział natomiast, że były trzymane w mauzoleum na cmentarzu, jednak ktoś je stamtąd wykradł. Uważał, że wciąż znajdują się w którymś z taranckich magazynów. Z powodu zwykłej ciekawości która była jedna z moich gorszych cech, zgodziłem się pomóc. Virgil kręcił z niedowierzaniem głową.
Nie mając pomysłu gdzie szukać czaszek postanowiłem rozprawić się w końcu z inną sprawą, którą zbyt długo już odkładaliśmy. Czas odkryć pochodzenie pierścienia – powiedziałem sobie w duchu i razem z mym kompanem ruszyliśmy do siedziby sławetnej firmy P.Shuyler i Synowie. Przed drzwiami trafiliśmy na wkurzającego krasnoluda – Magnusa. Virgil, narwaniec, od razu chciał mu zgolić brodę i wetknąć toporek w dupę. Ostatecznie jednak postanowiłem posłuchać własnego głosu rozsądku i pogadałem z tym kurduplem. Najpierw dostałem opieprz za to, że spytałem jakie jest jego prawdziwe imię. Zapamiętałem to do końca życia – NIGDY NIE PYTAJ KRASNOLUDA O JEGO PRAWDZIWE IMIĘ! Potem oberwało mi się drugi raz, za to, że zapytałem o jego klan. A za trzecim razem zapytałem ile ma lat i Magnus obruszył się jak pierwsza lepsza panienka spytana o wiek. Fakt, Virgil miał trochę racji, był irytujący. Ale szło się z nim dogadać. Okazało się, że znalazł gdzieś w sklepie pradawną krasnoludzką bransoletę ozdobioną znakiem firmy P.Shuyler i Synowie. Gdy próbował się czegoś dowiedzieć w firmie – spławiano go. Postanowiliśmy więc wspólnie poszukać szczęścia i razem przekroczyliśmy próg. Jak się okazało prognozy krasnoluda się sprawdzały, mnie też chciano odesłać z niczym. A konkretnie chciał to zrobić przedstawiciel rodziny Shuylerów – James Kingsford. Po raz kolejny jednak zwyciężył mój instynkt nas nie zawiódł. Skłamałem, że jestem z policji i prowadzimy dochodzenie w sprawie działalności firmy. Oparłem się o przypuszczenia Magnusa, że w tej firmie jest coś podejrzanego i miałem racje. Kingsford zaczął się jąkać i pocić. W końcu dał nam klucz do piwnicy i zdradził, że na dole dzieje się coś niedobrego, a on sam pracował tu tylko dlatego, że musiał utrzymać rodzinę. Zmusiłem go do mówienia o wszystkim, mimo, iż się opierał. Gdy zaczął mówić... nagle padł na ziemię bez życia. Zaiste, ktoś musiał nałożyć na niego straszliwą klątwę.
Nie czekając ani chwili dłużej ruszyliśmy w trójkę na dół, chcąc za wszelką cenę dowiedzieć się, co tam się dzieje. Nie musieliśmy długo czekać na pierwsze wskazówki. Pod ziemią bowiem znajdował się starożytny krasnoludzki cmentarz. Gdybym nawet chciał zarządzić postój w celu przemyślenia wszystkiego – nie miałbym czasu. Zombie wyrosły przed nami z podziemi i ruszyły do ataku. Magiczne zdolności uleczania ran Virgila, w połączeniu z moją Krzywdą i potężnym młotem Magnusa – działały cuda. Przedarliśmy się na kolejny poziom.
Tu było jeszcze ciężej. Pełno wszelkiej maści pułapek i jeszcze więcej zombie. Dodatkowo zmęczenie dawało się we znaki. Virgil jakimś cudem nie zginął jednak, a Magnus okazał się wcale niezłym siepaczem, co zaowocowało tym, że wciąż żyję i mogę pisać te słowa. Skórę też po prawdzie uratowała... moja Laska Hipokryzji wytwarzając wokół mnie tarczę ochronną w kluczowych momentach pojedynków. Zaiste, wielka w niej drzemie siła.

http://s363.photobucket.com/albums/oo74/pi...;current=28.jpg

Po drodze trafiliśmy na kilka bogato zdobionych skrzyń. W jednej z nich znaleźliśmy Zaczarowany Topór oraz Zaczarowaną Laskę. Obie bronie przypadły do gustu moim towarzyszom. Pokonaliśmy ostatnich przeciwników i zstąpiliśmy na trzeci poziom podziemi tej szalonej firmy należącej do, zapewne, jeszcze bardziej szalonej rodziny.

http://s363.photobucket.com/albums/oo74/pi...;current=29.jpg

To co zobaczyliśmy przeszło chyba najgorsze wyobrażenie Magnusa. Tu, głęboko pod ziemią, w piwnicach firmy „P.Shuyler i synowie” pracowało nad sprzedawanymi wyrobami dziesiątki nieumarłych krasnoludów! Mój krasnoludzki towarzysz kipiał z wściekłości i oburzenia. Postanowiłem na wszelki wypadek pozostawić Virgila przy wyjściu, by ostrzegł nas w razie czego i strzegł tyłów. Nie był zadowolony i patrzył na mnie tym swoim smutnym wzrokiem. Zaczynam się obawiać, czy on czasem czegoś do mnie nie czuje...
Przeszliśmy do kolejnej komnaty i tam w końcu znaleźliśmy to czego szukaliśmy – kochaną rodzinkę Shuylerów. Winston, Edward, Niles. Trzej bracia, którzy, jak się okazało, trudnili się nekromancją, podobnie jak ich ojcowie, ojcowie ich ojców, ojcowie ojców ich ojców itd. Widać było, że nasze wtargnięcie jest im nie na rękę. Zabicie nas było zapewne pierwszym, co przyszło im do głowy. Całe szczęście mój brodaty kompan pozwolił mi prowadzić rozmowę i nie wtrącał się, choć widziałem, że powstrzymuje się najwyższym wysiłkiem woli.
Cóż się okazało? Że sklep postawiono jakieś sto pięćdziesiąt lat temu na miejscu kranoludzkiego grobowca, czy coś w ten deseń. Shuylerowie wykorzystali krasnoludzkie ciała i zmusili je do pracy nad swoimi wyrobami, co dla rodziny nekromantów nie było pewnie zbyt trudne. Z początku nie chcieli mi zdradzić kim jest właściciel pierścienia, ale udało mi się wynegocjować układ, zdawałoby się, korzystny dla obu stron. Winston zaproponował, że zdradzą nam imię osoby, do której należy pierścień, pod warunkiem, ze zapomnę o tym, co widziałem. Uśmiechnąłem się pod nosem. Decyzję podjąłem już dawno, zanim w ogóle zaczęliśmy z tym czubkami rozmawiać. Spojrzałem na Magnusa. Również się uśmiechnął.

http://s363.photobucket.com/albums/oo74/pi...;current=32.jpg

Już z Virgilem u boku przeszukaliśmy kartoteki klientów sklepu i znaleźliśmy to, co było nam potrzebne. G.B. oznaczało Gilberta Batesa. Naturalnie kolejnym celem stało się od razu Archiwum Danych Osobowych. Przeszukaliśmy jednak jeszcze dokładnie podziemia, znajdując trochę cennych rzeczy, a następnie wydostaliśmy się na powierzchnie. Jak się okazało, na wizycie w domu Shuylerów zleciała nam prawie cała noc. Magnus tymczasem zaoferował swe dalsze usługi mając nadzieję, że podczas podróży ze mną uda mu się odnaleźć swój klan. Jak się bowiem okazało nieumarli krasnoludowie w podziemiach firmy nekromantów nie należały do rodziny mego kompana. Nie miałem serca mu odmówić i zgodziłem się by ruszył dalej z nami.
Tak jakby MackaN jeszcze tu kiedyś zajrzał - przestałem opisywać losy mojej postaci z oczywistego powodu - moja postać, N'tah Khen, zdechła : )
Już z Magnusem w składzie przez przypadek przysrałem strażnikowi w Tarancie i niestety nie udało się z tego wyjść cało^^

Tak więc jakby MackaN, lub ktokolwiek inny mógł zaktualizować tabelę o ostatnie postacie to fajnie by było.
Żeby nie było gadania - próbuje od nowa xD

Strona 2 z 21, 2

Pokrewne tematy