cialo albatros id 2035175 Nieznany


Wydanie elektroniczne

Kup książkę Przeczytaj więcej o książce





TESS GER­RIT­SEN

Współ­cze­sna pi­sar­ka ame­ry­kań­ska, z za­wo­du le­karz in­ter­ni­sta. Po stu­diach prak­ty­ko­wa­ła w Ho­no­lu­lu na Ha­wa­jach, wraz z mę­żem, tak­że le­ka­rzem. W 1987 opu­bli­ko­wa­ła pierw­szą po­wieść, ro­mans z wąt­kiem kry­mi­nal­nym, a po­tem ko­lej­no osiem ksią­żek o po­dob­nej te­ma­ty­ce. Ka­rie­ra pi­sar­ska Ger­rit­sen na­bra­ła roz­pę­du w 1996, gdy uka­zał się jej pierw­szy thril­ler me­dycz­ny Daw­ca (pra­wa fil­mo­we za­ku­pił Pa­ra­mo­unt). Dzię­ki od­nie­sio­ne­mu suk­ce­so­wi mo­gła zre­zy­gno­wać z prak­ty­ki le­kar­skiej. Ko­lej­no wy­szły in. No­si­ciel, Gra­wi­ta­cja (1 mln do­la­rów za pra­wa fil­mo­we!), Grzesz­nik, So­bo­wtór, Au­top­sja, Klub Me­fi­sta, Ogród ko­ści, Mu­mia, Do­li­na umar­łych i Mil­czą­ca dziew­czy­na. Naj­now­sza po­wieść nosi ty­tuł Ostat­ni, któ­ry umrze. Prze­kła­dy ksią­żek Ger­rit­sen pu­bli­ko­wa­ne są w 20 ję­zy­kach i re­gu­lar­nie po­ja­wia­ją się na li­stach be­st­sel­le­rów w USA i Eu­ro­pie. Ste­phen King uznał ją za naj­cie­kaw­szą au­tor­kę thril­le­rów me­dycz­nych – ślep­szą od Co­oka, Pal­me­ra, a na­wet Mi­cha­ela Crich­to­na”.

Kup książkę Przeczytaj więcej o książce





Tej au­tor­ki

DAW­CA

CIA­ŁO

IN­FEK­CJA

NO­SI­CIEL

GRA­WI­TA­CJA

OGRÓD KO­ŚCI

Jane Riz­zo­li & Mau­ra Is­les

CHI­RURG

SKAL­PEL

GRZESZ­NIK

SO­BO­WTÓR

AU­TOP­SJA

KLUB ME­FI­STA

MU­MIA

DO­LI­NA UMAR­ŁYCH

MIL­CZĄ­CA DZIEW­CZY­NA

OSTAT­NI, KTÓ­RY UMRZE

RIZ­ZO­LI I IS­LES

www.tess­ger­rit­sen.com

Kup książkę Przeczytaj więcej o książce





Ty­tuł ory­gi­na­łu:

GIRL MIS­SING

Co­py­ri­ght © Tess Ger­rit­sen 1994, 2009

All ri­ghts re­se­rved

Po­lish edi­tion co­py­ri­ght © Wy­daw­nic­two Al­ba­tros A. Ku­ry­ło­wicz 2011

Po­lish trans­la­tion co­py­ri­ght © Elż­bie­ta Pio­trow­ska 2011

Re­dak­cja: Be­ata Sła­ma

Ilu­stra­cja na okład­ce: Igor Sle­po­vik/Shut­ter­stock

Pro­jekt gra­ficz­ny okład­ki: An­drzej Ku­ry­ło­wicz

ISBN 978-83-7885-039-7

Wydawca

WYDAWNICTWO ALBATROS A. KURYŁOWICZ

Hlonda 2a/25, 02-972 Warszawa

www.wydawnictwoalbatros.com




Niniejszy produkt jest objęty ochroną prawa autorskiego. Uzyskany dostęp upoważnia wyłącznie do prywatnego użytku osobę, która wykupiła prawo dostępu. Wydawca informuje, że publiczne udostępnianie osobom trzecim, nieokreślonym adresatom lub w jakikolwiek inny sposób upowszechnianie, kopiowanie oraz przetwarzanie w technikach cyfrowych lub podobnych – jest nielegalne i podlega właściwym sankcjom.

Skład wersji elektronicznej:

Virtualo Sp. z o.o.



Kup książkę Przeczytaj więcej o książce





Spis treści


Od au­tor­ki

Roz­dział pierw­szy

Roz­dział dru­gi

Roz­dział trze­ci

Roz­dział czwar­ty

Roz­dział pią­ty

Roz­dział szó­sty

Roz­dział siód­my

Roz­dział ósmy

Roz­dział dzie­wią­ty

Roz­dział dzie­sią­ty

Roz­dział je­de­na­sty

Roz­dział dwu­na­sty

Roz­dział trzy­na­sty

Roz­dział czter­na­sty

Roz­dział pięt­na­sty

Przypisy



Wszystkie rozdziały dostępne w pełnej wersji książki.

Kup książkę Przeczytaj więcej o książce





Od au­tor­ki


Za­nim zy­ska­łam re­no­mę jako au­tor­ka dresz­czow­ców, przez lata ży­łam w in­nym li­te­rac­kim wcie­le­niu – pi­sar­ki ro­man­tycz­nych su­spen­sów. Zdzi­wią się, być może, fani mo­ich mro­żą­cych krew w ży­łach thril­le­rów, że ka­rie­rę pi­sar­ską za­czy­na­łam od po­wie­ści, w któ­rych mi­łość i mor­der­stwo spla­ta­ły się z sobą jako dwa rów­no­praw­ne wąt­ki, a bo­ha­te­ro­wie zma­ga­li się jed­no­cze­śnie ze stra­chem i wła­sną zmy­sło­wo­ścią. W tam­tym cza­sie pra­co­wa­łam jako le­karz w szpi­ta­lu, gdzie nie­uchron­nie sty­ka­łam się z bó­lem i cier­pie­niem. Po cięż­kim dniu ulgę przy­no­si­ło czy­ta­nie – i pi­sa­nie – ro­man­sów.

Na­pi­sa­łam dzie­więć ta­kich po­wie­ści i stop­nio­wo uświa­da­mia­łam so­bie, że ele­men­ty sen­sa­cji za­czy­na­ją do­mi­no­wać nad wąt­ka­mi ro­man­so­wy­mi. Prze­cho­dzi­łam prze­obra­że­nie w au­tor­kę kry­mi­na­łów, a ta ewo­lu­cja jest wy­raź­nie do­strze­gal­na w po­wie­ści Cia­ło (opu­bli­ko­wa­nej po raz pierw­szy w 1994 roku pod ty­tu­łem Peg­gy Sue Got Mur­de­red). To jest ro­mans. Ale tak­że kry­mi­nał, bo głów­na bo­ha­ter­ka, le­kar­ka są­do­wa, tro­pi przy­czy­nę epi­de­mii ta­jem­ni­czych zgo­nów. Z per­spek­ty­wy pa­trzę na tę książ­kę jak na po­most, przez któ­ry prze­szłam od jed­ne­go ga­tun­ku po­wie­ścio­we­go do dru­gie­go.

W przy­sto­so­wa­nej do gu­stów dzi­siej­sze­go czy­tel­ni­ka książ­ce Cia­ło wy­czu­je­cie au­tor­kę przy­szłych thril­le­rów. Mam na­dzie­ję, że ten rzut oka wstecz spra­wi Wam przy­jem­ność!

Kup książkę Przeczytaj więcej o książce





Roz­dział pierw­szy


Go­dzi­nę przed roz­po­czę­ciem jej zmia­ny, kie­dy na­wet nie moż­na było ocze­ki­wać, że już przy­szła, przy­wie­zio­no pierw­sze zwło­ki.

Do tego mo­men­tu dzień dok­tor Kat No­vak za­po­wia­dał się le­piej niż zwy­kle. Sa­mo­chód za­pa­lił, gdy tyl­ko prze­krę­ci­ła klu­czyk w sta­cyj­ce. Nie było kor­ków na Te­le­graph, któ­rą prze­je­cha­ła całą przy sprzy­ja­ją­cych zie­lo­nych świa­tłach. W swo­im biu­rze zna­la­zła się za pięć siód­ma i mia­ła za­miar spę­dzić naj­bliż­szą go­dzi­nę roz­par­ta wy­god­nie na krze­śle, roz­ko­szu­jąc się bez po­czu­cia winy pącz­kiem z dże­mem pod­czas lek­tu­ry śAl­bion He­rald”. Było oczy­wi­ste, że na­wet nie rzu­ci okiem na ne­kro­lo­gi. Mo­gła­by pójść o za­kład, że w tej ru­bry­ce nie znaj­dzie ni­cze­go, o czym by nie wie­dzia­ła.

Nie­ocze­ki­wa­nie obok drzwi prze­to­czył się szpi­tal­ny wó­zek z czar­nym ła­dun­kiem. Do­bry Boże, jęk­nę­ła. Nie upły­nie trzy­dzie­ści se­kund, a do drzwi za­pu­ka Clark, pro­sząc o bez­in­te­re­sow­ną przy­słu­gę. Z re­zy­gna­cją słu­cha­ła cich­ną­ce­go zgrzy­ta­nia kó­łek. Wó­zek od­da­lał się ko­ry­ta­rzem i po chwi­li roz­le­gło się trza­śnię­cie otwie­ra­nych i za­my­ka­nych drzwi do sali sek­cyj­nej, z któ­rej do­le­ciał gwar mę­skich gło­sów. Od­li­cza­ła se­kun­dy: dzie­sięć, pięt­na­ścieŚ I zgod­nie z prze­wi­dy­wa­niem na po­kry­tej li­no­leum pod­ło­dze za­skrzy­pia­ły re­ebo­ki Clar­ka. Po­ja­wił się w otwar­tych drzwiach.

– Dzień­do­be­rek, Kat.

Wes­tchnę­ła.

– Dzień do­bry, Clark.

– Uwie­rzysz? Wła­śnie przy­wieź­li tru­po­sza.

– No pro­szę, co za bez­czel­ność!

– Jest dzie­sięć po siód­mej. – W gło­sie Clar­ka za­brzmia­ła bła­gal­na nuta. – Gdy­byś tak mo­gła wy­świad­czyć mi przy­słu­gęŚ

– Mnie tu nie ma. – Ob­li­za­ła pal­ce uma­za­ne dże­mem tru­skaw­ko­wym. – Aż do ósmej po­zo­sta­ję je­dy­nie wy­two­rem two­jej wy­obraź­ni.

– Nie zdą­żę prze­ro­bić tego no­we­go. Beth spa­ko­wa­ła już dzie­ci, są go­to­wi ru­szać, a ja je­stem uzie­mio­ny przez ko­lej­ne­go N.N. Miej­że Boga w ser­cu.

– To już trze­cia taka proś­ba w tym mie­sią­cu.

– Fakt, ale ja mam ro­dzi­nę. Do­ma­ga­ją się, że­bym spę­dzał z nimi tro­chę cza­su. Ty nie masz ta­kich zo­bo­wią­zań.

– Je­stem wpraw­dzie roz­wód­ką, ale nie mu­szę pra­co­wać po go­dzi­nach.

Clark przy­czła­pał bli­żej i oparł się du­żym za­dkiem o jej biur­ko.

– Ostat­ni raz cię pro­szę. Beth i ja mamy pro­ble­my, wiesz o tym, chciał­bym, żeby te wa­ka­cje do­brze się za­czę­ły. Od­wdzię­czę ci się kie­dyś. Obie­cu­ję.

Kat wes­tchnę­ła cięż­ko, ale zło­ży­ła ga­ze­tę.

– Okay – rze­kła. – Więc co tam masz?

Clark już zdej­mo­wał z sie­bie bia­ły far­tuch, naj­wy­raź­niej prze­cho­dząc na tryb wa­ka­cyj­ny.

– To ko­bie­ta. Żad­nych wi­docz­nych ura­zów. Do zba­da­nia pły­ny ustro­jo­we. Sy­kes i Rat­chet są przy zwło­kach.

– Oni ją przy­wieź­li?

– Tak. Bę­dziesz mo­gła oprzeć się na do­brym ra­por­cie po­li­cyj­nym.

Kat wsta­ła, otrze­pa­ła spodnie z cu­kru pu­dru.

– Masz wo­bec mnie dług wdzięcz­no­ści – po­wie­dzia­ła, gdy wy­cho­dzi­li na ko­ry­tarz.

– Wiem, wiem. – Bez sło­wa znik­nął w drzwiach swo­je­go ga­bi­ne­tu i po se­kun­dzie wy­padł z nie­go z kurt­ką węd­kar­ską. Nie byle jaką: wer­sja spin­nin­go­wa z ty­sią­cem kie­szo­nek, z któ­rych wy­sta­wa­ły ob­ro­tów­ki i ko­gu­ci­ki.

– Zo­staw tro­chę pstrą­gów dla nas – rzu­ci­ła Kat.

Uśmiech­nął się i za­sa­lu­to­wał.

– Cze­ka na mnie le­śna głu­sza w Ma­ine! – wy­krzyk­nął ra­do­śnie, ru­sza­jąc do win­dy. – Zo­ba­czy­my się za dwa ty­go­dnie.

Zre­zy­gno­wa­na Kat pchnę­ła drzwi do sali sek­cyj­nej.

Zwło­ki, wciąż w czar­nym pla­sti­ko­wym wor­ku, le­ża­ły już na sto­le, a po­rucz­nik Lou Sy­kes i sier­żant Vin­ce Rat­chet, we­te­ra­ni śte­atru moc­nych wra­żeń”, cze­ka­li cier­pli­wie na pa­nią dok­tor. Sy­kes, czar­no­skó­ry de­tek­tyw z wy­dzia­łu za­bójstw, jak za­wsze ele­ganc­ki był w ma­ry­nar­ce i kra­wa­cie – nie­ustę­pli­wie pod­kre­ślał, że moż­na ko­ja­rzyć tru­py z Ver­sa­ce. Jego part­ner, Rat­chet, skraj­nie się róż­nił: wy­glą­dał na kan­dy­da­ta do ku­ra­cji od­chu­dza­ją­cej slim-fa­sta­mi. Te­raz z fa­scy­na­cją wpa­try­wał się w sło­iki na pół­ce.

– Co tam się, do dia­bła, zna­la­zło? – za­py­tał, wska­zu­jąc je­den z nich. Po­czci­wy Vin­ce był spe­cja­li­stą od za­da­wa­nia głu­pich py­tań.

– To środ­ko­wy płat płu­ca pra­we­go – od­po­wie­dzia­ła Kat.

– Po­wie­dział­bym, że to mózg.

Sy­kes się za­śmiał.

– Dla­te­go ona jest le­ka­rzem, a ty tę­pym gli­ną. – Po­pra­wił kra­wat i spoj­rzał na Kat. – Clark nie sta­je przy sto­le?

Zde­cy­do­wa­nym ru­chem na­cią­gnę­ła rę­ka­wicz­ki.

– Oba­wiam się, że tę klient­kę ja ob­słu­żę.

– My­śla­łem, że za­czy­nasz zmia­nę do­pie­ro o ósmej.

– Mnie to mó­wisz?

Po­de­szła do sto­łu sek­cyj­ne­go i spoj­rza­ła na wo­rek, od­czu­wa­jąc jak zwy­kle nie­chęć do roz­pię­cia go i od­sło­nię­cia tego, co skry­wa czar­na fo­lia. Ile ta­kich wor­ków już otwie­ra­łam? – za­da­ła so­bie py­ta­nie. Sto, dwie­ście? Z każ­dym wią­za­ła się ja­kaś po­nu­ra hi­sto­ria. Roz­su­nię­cie zam­ka to za­wsze naj­trud­niej­szy mo­ment. Trze­ba go prze­żyć, upo­rać się z po­cząt­ko­wym szo­kiem wy­wo­ła­nym wi­do­kiem cia­ła, a po­tem moż­na za­brać się do pra­cy z dy­stan­sem pro­fe­sjo­na­li­sty. Ale ten pierw­szy rzut oka, pierw­sza re­ak­cja – to były czy­ste emo­cje, nad któ­ry­mi nie mia­ła kon­tro­li.

– Co tym ra­zem, pa­no­wie? Jaką ma­cie dla mnie hi­sto­rię? – spy­ta­ła.

Ra­chet pod­szedł bli­żej i otwo­rzył no­tat­nik. Był jak­by prze­dłu­że­niem jego ręki. Nie zda­rzy­ło się, żeby nie trzy­mał go w ła­pie.

– Ko­bie­ta, rasa bia­ła, brak do­ku­men­tów po­twier­dza­ją­cych toż­sa­mość, wiek mię­dzy dwa­dzie­ścia a trzy­dzie­ści. Cia­ło zna­le­zio­no o czwar­tej dziś rano, w po­bli­żu So­uth Le­xing­ton. Żad­nych wi­docz­nych ob­ra­żeń, nie ma świad­ków, w ogó­le nic nie mamy.

– So­uth Le­xing­ton – po­wtó­rzy­ła Kat, a ob­ra­zy z prze­szło­ści od­ży­ły na mo­ment w jej wy­obraź­ni. Aż za do­brze zna­ła ten re­jon: uli­ce, za­uł­ki, pla­ce za­baw oto­czo­ne dru­tem kol­cza­stym. A nad tym wszyst­kim do­mi­no­wa­ło sie­dem mrów­kow­ców, spra­wia­ją­cych tak po­nu­re wra­że­nie, jak­by były dwu­dzie­sto­pię­tro­wy­mi be­to­no­wy­mi na­grob­ka­mi.

– Na te­re­nie Pro­jects? – spy­ta­ła.

– A gdzież­by in­dziej?

– Kto ją zna­lazł?

– Eki­pa śmie­ciar­ki – od­rzekł Sy­kes. – W ulicz­ce mię­dzy dwo­ma blo­ka­mi Pro­jects, tuż przy kon­te­ne­rze.

– Pod­rzu­co­no ją czy tam zmar­ła?

Sy­kes spoj­rzał na Rat­che­ta.

– Ty pierw­szy się tam po­ja­wi­łeś. Co po­wiesz, Vin­ce?

– Wy­glą­da­ło na to, że w tam­tym miej­scu zmar­ła. Le­ża­ła sku­lo­na, jak­by przy­tu­li­ła się do kon­te­ne­ra, tak skoń­czy­ła.

Pora za­cząć. Mo­bi­li­zu­jąc się we­wnętrz­nie przed naj­trud­niej­szym mo­men­tem, Kat zła­pa­ła su­wak i po­cią­gnę­ła w dół. Oby­dwaj, Sy­kes i Rat­chet, zro­bi­li krok do tyłu. In­stynk­tow­na re­ak­cja, sama mu­sia­ła nad taką pa­no­wać. Za­mek bły­ska­wicz­ny roz­su­nął się, fo­lia opa­dła z dwóch stron, od­sła­nia­jąc zwło­ki.

Nie wy­glą­da­ły naj­go­rzej, przy­najm­niej na pierw­szy rzut oka. W po­rów­na­niu z in­ny­mi cia­ła­mi, któ­re oglą­da­ła, wy­da­wa­ło się, że to jest w do­sko­na­łym sta­nie. Ko­bie­ta była tle­nio­ną blon­dyn­ką oko­ło trzy­dziest­ki, może młod­szą. Twarz mia­ła jak z mar­mu­ru, bla­dą i zim­ną. Na so­bie czer­wo­ny pu­lo­wer z dłu­gi­mi rę­ka­wa­mi, czar­ną krót­ką spód­ni­cę z pa­skiem z la­kie­ro­wa­nej skó­ry, na no­gach czar­ne raj­sto­py i no­wiut­kie buty Nike. Żad­nej bi­żu­te­rii, tyl­ko tani śpier­ścio­nek przy­jaź­ni” i ti­mex, nadal ty­ka­ją­cy. W na­stęp­stwie stę­że­nia po­śmiert­ne­go cia­ło za­sty­gło w po­zy­cji em­brio­nal­nej, w ja­kiej na­stą­pił zgon. Ręce były moc­no za­ci­śnię­te w pię­ści, jak­by w ostat­nim mo­men­cie ży­cia de­nat­ka mia­ła skurcz mię­śni.

Kat zro­bi­ła kil­ka zdjęć, po czym wzię­ła ma­gne­to­fon ka­se­to­wy i za­czę­ła dyk­to­wać.

– Obiek­tem sek­cji jest bia­ła ko­bie­ta, blon­dyn­ka, zna­le­zio­na w ulicz­ce od­cho­dzą­cej od So­uth Le­xing­ton Ave­nue w po­bli­żu nu­me­ru czte­ry­staŚ

Sy­kes i Rat­chet, wie­dząc, co bę­dzie da­lej, zdję­li ma­ry­nar­ki i się­gnę­li do wóz­ka po far­tu­chy – Sy­kes wy­brał roz­miar M, Rat­chet XL. Na­cią­gnę­li rę­ka­wicz­ki ochron­ne. Oby­dwaj do­brze zna­li pro­ce­du­rę: i je­den i dru­gi od lat słu­ży­li w po­li­cji, part­ne­ra­mi w pa­tro­lu byli od czte­rech mie­się­cy. Oso­bli­wa para, po­my­śla­ła Kat, jak duet Ab­bott i Co­stel­lo. Choć na ra­zie wy­da­wa­ło się, że są nie­źle zgra­ni.

Odło­ży­ła ma­gne­to­fon.

– Okay, pa­no­wie – po­wie­dzia­ła. – Prze­cho­dzi­my do na­stęp­ne­go eta­pu.

Zdej­mo­wa­nie ubra­nia. W trój­kę przy­stą­pi­li do roz­bie­ra­nia de­nat­ki. Stę­że­nie po­śmiert­ne utrud­nia­ło spra­wę. Kat mu­sia­ła roz­ciąć czar­ną spód­ni­cę. Wraz z pu­lo­we­rem odło­ży­ła ją na bok. Osob­no raj­sto­py i bie­li­znę, któ­re ru­ty­no­wo mia­ły być póź­niej pod­da­ne oglę­dzi­nom w celu wy­kry­cia ewen­tu­al­nych śla­dów kon­tak­tu sek­su­al­ne­go. Kie­dy cia­ło było już na­gie, się­gnę­ła po­now­nie po apa­rat fo­to­gra­ficz­ny i zro­bi­ła ko­lej­ne zdję­cia do do­ku­men­ta­cji z sek­cji.

Przy­szła pora na oglę­dzi­ny zwłok, cze­go na­wet w se­ria­lu me­dycz­nym Dr Ho­use nig­dy nie po­ka­zy­wa­no. Cza­sa­mi wy­star­cza­ły Kat oglę­dzi­ny ze­wnętrz­ne, żeby wy­ja­śnić za­sad­ni­cze kwe­stie: okre­ślić czas zgo­nu, przy­czy­nę i me­cha­nizm śmier­ci, za­kwa­li­fi­ko­wać ją jako na­tu­ral­ną bądź gwał­tow­ną. Orze­cze­nie o sa­mo­bój­stwie lub przy­czy­nach na­tu­ral­nych uszczę­śli­wi­ło­by Sy­ke­sa i Rat­che­ta, wska­za­nie na za­bój­stwo wprost prze­ciw­nie.

Tym ra­zem, nie­ste­ty, Kat nie po­tra­fi­ła dać im szyb­kiej od­po­wie­dzi.

Mo­gła tyl­ko po­dać przy­pusz­czal­ny czas zgo­nu. Li­vor mor­tis, pla­my opa­do­we, nie były jesz­cze utrwa­lo­ne, co su­ge­ro­wa­ło, że zgon na­stą­pił nie wcze­śniej niż przed ośmio­ma go­dzi­na­mi, a tem­pe­ra­tu­ra cia­ła wska­zy­wa­ła, zgod­nie z for­mu­łą Mo­rit­za, na usta­nie czyn­no­ści ży­cio­wych oko­ło pół­no­cy. Ale przy­czy­na śmier­ci?

– Nic pew­ne­go, pa­no­wie – po­wie­dzia­ła Kat. – Przy­kro mi.

Sy­kes i Rat­chet wy­glą­da­li na roz­cza­ro­wa­nych, ale za­sko­cze­ni nie byli.

– Mu­si­my po­cze­kać na wy­ni­ki ba­dań pły­nów ustro­jo­wych – do­rzu­ci­ła Kat.

– Jak dłu­go?

– Po­bio­rę prób­ki i jesz­cze dzi­siaj prze­ślę do la­bo­ra­to­rium sta­no­we­go. Wiem jed­nak, że mają kil­ku­ty­go­dnio­we opóź­nie­nia.

– Czy moż­na wy­ko­nać ja­kieś te­sty tu na miej­scu? – spy­tał Sy­kes.

– Zro­bię chro­ma­to­gra­fię ga­zo­wą i cien­ko­war­stwo­wą, ale nie da­dzą spe­cy­ficz­nych wy­ni­ków. Zi­den­ty­fi­ko­wa­nie skła­du ewen­tu­al­nej sub­stan­cji bę­dzie moż­li­we do­pie­ro w la­bo­ra­to­rium sta­no­wym.

– Chce­my tyl­ko wie­dzieć, czy są ja­kieś po­dej­rze­nia – ode­zwał się Rat­chet.

– Za­wsze moż­na po­dej­rze­wać za­bój­stwo – od­rze­kła. Przy­stą­pi­ła do szcze­gó­ło­wych oglę­dzin, za­czy­na­jąc od gło­wy. Nie było wi­docz­nych ura­zów: ko­ści czasz­ki nie­na­ru­szo­ne, skó­ra gło­wy bez ob­ra­żeń. Blond wło­sy, po­tar­ga­ne i brud­ne, świad­czy­ły o tym, że ko­bie­ta nie myła gło­wy od wie­lu dni. Na tu­ło­wiu Kat rów­nież nie stwier­dzi­ła żad­nych zmian poza pla­ma­mi opa­do­wy­mi. Jej uwa­gę przy­cią­gnę­ła na­to­miast lewa ręka. Wid­nia­ła na niej dłu­ga li­nia blizn, scho­dzi­ła zyg­za­kiem aż do nad­garst­ka.

– Śla­dy po igle – orze­kła Kat. – W tym je­den po świe­żym ukłu­ciu.

– Ćpun­ka – prych­nął Sy­kes. – Mamy przy­czy­nę śmier­ci. Praw­do­po­dob­nie przedaw­ko­wa­ła.

– Mo­że­my zro­bić szyb­ki test – po­wie­dzia­ła Kat. – Gdzie jest jej sprzęt?

Rat­chet po­krę­cił gło­wą.

– Ni­cze­go nie zna­leź­li­śmy.

– Mu­sia­ła mieć igłę. Strzy­kaw­kę.

– Spraw­dza­łem – za­pew­nił Rat­chet. – Żad­ne­go sprzę­tu.

– Co zna­la­złeś przy zwło­kach?

– Nic – od­parł Rat­chet. – Ani to­reb­ki, ani do­ku­men­tów, nic.

– Kto pierw­szy był na miej­scu?

– Gli­niarz pa­tro­lu­ją­cy uli­ce. Po­tem ja.

– A więc mamy ćpun­kę ze świe­żym ukłu­ciem po igle. Ale igły nie mamy – zło­ści­ła się Kat.

– Może dała w ka­nał gdzie in­dziej? Przy­wlo­kła się na tę ulicz­kę i zmar­ła.

– To moż­li­we.

Rat­chet wpa­try­wał się w rękę de­nat­ki.

– A to co? – za­py­tał.

– O co cho­dzi?

– Ści­ska coś w dło­ni.

Kat się po­chy­li­ła. Fak­tycz­nie, spod za­ci­śnię­tych pal­ców ko­bie­ty wy­sta­wał brze­żek ró­żo­we­go kar­to­nu. Mu­sie­li się zma­gać we dwo­je, żeby od­giąć jej sztyw­ne pal­ce. Wy­su­nął się z nich kar­to­nik z za­pał­ka­mi, pła­ski, ró­żo­wy ze zło­tym wy­pu­kłym na­dru­kiem: L’Eto­ile, wy­kwint­na no­uvel­le cu­isi­ne, 221 Hil­ton Ave­nue.

– To ra­czej da­le­ko od jej dziel­ni­cy – za­uwa­żył Sy­kes.

– Ho, ho – mruk­nął Rat­chet. – Sły­sza­łem, że to nie­zła knajp­ka. Mnie nig­dy nie bę­dzie stać na to, żeby tam co­kol­wiek zjeść.

Kat otwo­rzy­ła kar­to­nik. Zo­ba­czy­ła trzy nie­zu­ży­te za­pał­ki, a na we­wnętrz­nej stro­nie tek­tur­ki za­pi­sa­ny wiecz­nym pió­rem nu­mer te­le­fo­nu.

– Chy­ba miej­sco­wy nu­mer? – spy­ta­ła.

– Są­dząc po pierw­szych cy­frach, to Sur­ry He­ights – rzekł Sy­kes. – Też da­le­ko od So­uth Le­xing­ton.

– Spró­bu­je­my za­dzwo­nić – za­de­cy­do­wa­ła Kat. – Zo­ba­czy­my, co z tego wy­nik­nie.

Sy­kes i Rat­chet nie ru­szy­li się, więc sama po­de­szła do te­le­fo­nu umo­co­wa­ne­go na ścia­nie i wy­krę­ci­ła nu­mer. Je­den sy­gnał, trzy, czte­ry. Włą­czy­ła się au­to­ma­tycz­na se­kre­tar­ka z na­gra­nym mę­skim gło­sem o głę­bo­kim brzmie­niu: śJe­stem w tym mo­men­cie nie­osią­gal­ny. Pro­szę zo­sta­wić swo­je na­zwi­sko i nu­mer te­le­fo­nu”.

To wszyst­ko. Żad­nej mu­zycz­ki, żad­nych dow­cip­nych po­wi­tań, tyl­ko la­ko­nicz­ny ko­mu­ni­kat i bip­nię­cie. Kat po­sta­no­wi­ła się na­grać.

– Tu dok­tor No­vak z biu­ra le­ka­rza są­do­we­go. Pro­szę od­dzwo­nić w związ­ku zŚ – urwa­ła, nie chcąc ujaw­nić, że cho­dzi o zwło­ki oso­by być może mu zna­nej. – Pro­szę od­dzwo­nić. To waż­ne – po­wie­dzia­ła tyl­ko i po­da­ła swój nu­mer. Od­wie­si­ła słu­chaw­kę i spoj­rza­ła na po­li­cjan­tów. – Mu­si­my uzbro­ić się w cier­pli­wość, zo­ba­czy­my, kto za­dzwo­ni. Czy po­cze­ka­cie tu­taj i do­trzy­ma­cie mi to­wa­rzy­stwa przy sek­cji?

To była praw­do­po­dob­nie ostat­nia rzecz, na jaką mie­li ocho­tę, ale dziel­nie zo­sta­li przy sto­le. Pa­trzy­li, jak wkłu­wa ko­lej­ne igły w zwło­ki, po­bie­ra­jąc krew z żyły udo­wej, ciecz szkli­stą z oka i mocz przez na­kłu­cie w przed­nio-dol­nej ścia­nie jamy brzusz­nej. Kie­dy ma się za sobą wi­dok igły wbi­ja­nej w gał­kę oczną, mniej prze­ra­ża­ją­ce wy­da­ją się cię­cia skal­pe­lem, to­też gdy Kat wzię­ła do ręki nóż Henc­kel, któ­ry za­głę­bił się w cia­ło de­nat­ki, ani je­den, ani dru­gi gli­niarz już się nie wzdry­gnę­li. Na­wet wte­dy, gdy roz­chy­li­ła że­bra, zdję­ła trój­kąt most­ka i do ich no­sów wdarł się odór krwi i wnętrz­no­ści.

W od­sło­nię­tej klat­ce pier­sio­wej za­lśni­ły na­rzą­dy.

Kat odło­ży­ła nóż i się­gnę­ła po de­li­kat­niej­szy skal­pel. Trzy­ma­jąc ręce w ja­mie cia­ła, wy­czu­wa­ła przez rę­ka­wicz­ki tem­pe­ra­tu­rę or­ga­nów we­wnętrz­nych. Nie były go­rą­ce, jak u oso­by ży­ją­cej, ani lo­do­wa­te, jak w cie­le wy­ję­tym z za­mra­żar­ki. Zło­to­wło­sa po­wie­dzia­ła­by: śNie za go­rą­ce, nie za zim­ne, jest w sam raz”, a tym re­fre­nem z baj­ki dla dzie­ci moż­na by się po­słu­żyć przy opi­sie mar­twe­go cia­ła le­żą­ce­go na po­wie­trzu w wio­sen­ną noc. Kat po­od­ci­na­ła duże tęt­ni­ce i żyły, uwal­nia­jąc ser­ce i płu­ca, któ­re mo­gła te­raz wy­jąć.

– Płu­ca wy­da­ją się bar­dzo cięż­kie – za­uwa­ży­ła. Po­ło­ży­ła je na wagę, a wskaź­nik wy­świe­tla­cza po­twier­dził, że mia­ła ra­cję.

– Dla­cze­go są ta­kie cięż­kie? – chciał wie­dzieć Rat­chet. Kat zwró­ci­ła uwa­gę na pie­ni­sty śluz wy­cie­ka­ją­cy z oskrze­li.

– To obrzęk pę­che­rzy­ko­wy. Płu­ca są wy­peł­nio­ne pły­nem.

– Co to zna­czy? Uto­pi­ła się tam na miej­scu?

– W pew­nym sen­sie tak. W jej płu­cach ze­bra­ła się duża ilość pły­nu. Obrzęk pę­che­rzy­ko­wy może być spo­wo­do­wa­ny róż­ny­mi przy­czy­na­mi.

– Na przy­kład przedaw­ko­wa­niem nar­ko­ty­ków? – pod­su­nął Sy­kes.

– Rów­nież. Zbyt duża daw­ka nar­ko­ty­ku może wy­wo­łać obrzęk.

Kat prze­cię­ła ser­ce i spraw­dzi­ła oby­dwie ko­mo­ry. Poza pły­nem w płu­cach nie stwier­dzi­ła od­stępstw od nor­my w in­nych na­rzą­dach. Na­czy­nia wień­co­we były zdro­we, wą­tro­ba, trzust­ka i je­li­ta tak­że. Po roz­cię­ciu żo­łąd­ka nie zna­la­zła w nim resz­tek po­kar­mu, tyl­ko dwa­dzie­ścia mi­li­li­trów pły­nu żół­cio­we­go.

– Umar­ła z pu­stym żo­łąd­kiem – po­wie­dzia­ła gło­śno.

– Spójrz­cie na nią, tyl­ko skó­ra i ko­ści – do­dał Sy­kes. – Kie­dy ktoś wstrzy­ku­je so­bie w żyły ja­kieś świń­stwa, je­dze­nie scho­dzi na dal­szy plan.

Kat za­bra­ła się do po­chwy i od­by­tu. Nig­dy nie mia­ła z tym pro­ble­mu, ale te­raz po­czu­ła lek­ki dys­kom­fort z po­wo­du obec­no­ści dwóch męż­czyzn. Gdy oglą­da­ła ze­wnętrz­ne na­rzą­dy płcio­we i po­bie­ra­ła wy­ma­zy, przy­glą­da­li się tym czyn­no­ściom z taką uwa­gą, iż po­czu­ła we­wnętrz­ny sprze­ciw, bo mia­ła wra­że­nie, że na­ru­szo­na zo­sta­je in­tym­ność nie tyl­ko ko­bie­ty le­żą­cej na sto­le.

– Nie do­strze­gam oznak prze­mo­cy sek­su­al­nej – oznaj­mi­ła.

Te­raz znów gło­wa. Twarz ma ce­chy naj­bar­dziej in­dy­wi­du­al­ne i ten frag­ment oglę­dzin szcze­gól­nie po­ru­sza. Do tego mo­men­tu Kat uni­ka­ła wpa­try­wa­nia się w twarz ofia­ry, lecz na tym eta­pie mu­sia­ła to zro­bić. Za ży­cia mło­da ko­bie­ta była za­pew­ne pięk­na. Gdy­by umyć jej wło­sy i po­bu­dzić do ru­chu mię­śnie twa­rzy, nie­je­den męż­czy­zna za­trzy­mał­by na niej oko. Ale po śmier­ci szczę­ka jej opa­dła, otwar­te sze­ro­ko usta od­sło­ni­ły po­czer­nia­łe od ko­fe­iny zęby, wy­su­nię­ty ję­zyk ob­kur­czył się ża­ło­śnie. Twarz pu­sta, bez wy­ra­zu, nie zdra­dza­ła żad­nych se­kre­tów.

Ba­da­nie czasz­ki rów­nież ni­cze­go nie wnio­sło. Gdy Kat ją prze­pi­ło­wa­ła, nie stwier­dzi­ła w ob­rę­bie mó­zgu śla­dów wy­le­wu ani uda­ru czy ura­zu. To był zdro­wo wy­glą­da­ją­cy mózg, mło­dy mózg, i mógł słu­żyć wła­ści­ciel­ce jesz­cze przez wie­le lat. Te­raz, nie­ste­ty, wraz z za­pi­sem ca­łe­go ży­cia zo­stał wrzu­co­ny do wia­der­ka z for­ma­li­ną. A cia­ło – a ra­czej to, co z nie­go zo­sta­ło – mia­ło się zna­leźć w szu­fla­dzie ko­mo­ry chłod­ni­czej, z ety­kiet­ką z na­zwi­skiem, ja­kie nada­wa­no nie­zi­den­ty­fi­ko­wa­nym ko­bie­tom tra­fia­ją­cym do tej sali.

Jak one wszyst­kie bę­dzie się na­zy­wa­ła Jane Doe.

Póź­niej tego ran­ka, gdy Kat sie­dzia­ła już przy biur­ku, za­dzwo­nił te­le­fon. Pod­nio­sła słu­chaw­kę.

– Dok­tor No­vak, za­stęp­ca głów­ne­go le­ka­rza są­do­we­go.

– Zo­sta­wi­ła pani dla mnie wia­do­mość – ode­zwał się męż­czy­zna. Na­tych­miast roz­po­zna­ła głos z na­gra­nia na se­kre­tar­ce. Po­przez głę­bo­ki tembr, jaki za­pa­mię­ta­ła, prze­bi­jał te­raz nie­po­kój. – O co cho­dzi? – za­żą­dał wy­ja­śnie­nia.

Kat szyb­ko się­gnę­ła po dłu­go­pis i kart­kę.

– Z kim roz­ma­wiam? – za­py­ta­ła.

– Po­win­na pani wie­dzieć. Dzwo­ni­ła pani do mnie.

– Mia­łam tyl­ko pań­ski te­le­fon, na­zwi­ska nie znamŚ

– Skąd wzię­ła pani mój nu­mer?

– Był za­pi­sa­ny na opa­ko­wa­niu za­pa­łek. Dziś rano po­li­cja przy­wio­zła do kost­ni­cy ko­bie­tę i wła­śnie onaŚ

– Na­tych­miast przy­jeż­dżam – prze­rwał jej.

– Nie usły­sza­łam pana nazŚ

Nie do­koń­czy­ła, bo odło­żył słu­chaw­kę i włą­czył się sy­gnał. Osioł, za­klę­ła w du­chu. A je­że­li się nie po­ka­że? Je­że­li dru­gi raz nie za­dzwo­ni?

Wy­krę­ci­ła nu­mer wy­dzia­łu za­bójstw i zo­sta­wi­ła wia­do­mość dla Sy­ke­sa i Rat­che­ta: śWra­caj­cie na­tych­miast do pro­sek­to­rium”. Te­raz po­zo­sta­wa­ło jej tyl­ko cze­kać na go­ści.

W samo po­łu­dnie w in­ter­ko­mie ode­zwał się sy­gnał re­cep­cji.

– Przy­szedł pan Qu­an­trell – oznaj­mi­ła se­kre­tar­ka. – Mówi, że pani go ocze­ku­je. Czy mam mu wska­zać dro­gę na dół?

– Spo­tkam się z nim w re­cep­cji – od­rze­kła Kat. – Już idę.

Z do­świad­cze­nia wie­dzia­ła, że nie moż­na cią­gnąć cy­wi­la wprost z uli­cy do chłod­ni na dole. Trze­ba mu dać szan­sę przy­go­to­wa­nia się na szok, jaki go cze­ka. Na uni­form chi­rur­ga wło­ży­ła bia­ły far­tuch la­bo­ra­to­ryj­ny. Kla­pę miał za­pla­mio­ną kawą, ale nic nie mo­gła na to po­ra­dzić.

Ja­dąc win­dą z pod­zie­mia w górę, po­pra­wi­ła wło­sy, na­da­jąc fry­zu­rze jako taki wy­gląd, a do far­tu­cha przy­pię­ła iden­ty­fi­ka­tor. Wy­szła z win­dy. Przez szkla­ne drzwi w głę­bi ko­ry­ta­rza wi­dzia­ła re­cep­cję za­pro­jek­to­wa­ną w sza­blo­no­wej sza­ro­ści, w któ­rą wta­pia­ła się sza­ra ka­na­pa i ta­kież wy­ście­ła­ne krze­sła. Zo­ba­czy­ła męż­czy­znę ner­wo­wo prze­mie­rza­ją­ce­go tam i z po­wro­tem hol, naj­wy­raź­niej nie­świa­do­me­go, że Kat już nad­cho­dzi. Ele­ganc­ko ubra­ny, nie wy­glą­dał na fa­ce­ta, któ­ry mógł do­brze znać Jane Doe z So­uth Le­xing­ton. Ma­ry­nar­ka z wiel­błą­dziej weł­ny ide­al­nie le­ża­ła na jego sze­ro­kich bar­kach. Przez jed­no ra­mię miał prze­rzu­co­ny ja­sno­brą­zo­wy trencz. Zwró­ci­ła uwa­gę, że nie­zna­jo­my szar­pie za kra­wat, jak­by się w nim du­sił.

Pchnę­ła szkla­ne drzwi i we­szła do środ­ka.

– Pan Qu­an­trell? – spy­ta­ła.

Bły­ska­wicz­nie się od­wró­cił i spoj­rzał na nią. Za­re­je­stro­wa­ła nie­ska­zi­tel­nie ucze­sa­ne wło­sy w ko­lo­rze psze­ni­cy i oczy w od­cie­niu, ja­kie­go jesz­cze nie wi­dzia­ła. Bo nie były nie­bie­skie i nie były sza­re, zmie­nia­ły bar­wę jak ka­pry­śne wio­sen­ne nie­bo. Wy­glą­dał na męż­czy­znę po czter­dzie­st­ce, na co wska­zy­wa­ły cha­rak­te­ry­stycz­ne zmarszcz­ki wo­kół oczu i lek­ko szpa­ko­wa­te wło­sy na skro­niach. Za­ci­śnię­te szczę­ki zdra­dza­ły, że jest zde­ner­wo­wa­ny.

– Je­stem dok­tor No­vak – po­wie­dzia­ła, wy­cią­ga­jąc do nie­go rękę. Ujął ją au­to­ma­tycz­nie i po­trzą­snął. Wi­dać było, że część ofi­cjal­ną chce mieć jak naj­szyb­ciej za sobą.

– Adam Qu­an­trell – przed­sta­wił się. – Zo­sta­wi­ła pani dla mnie wia­do­mość na se­kre­tar­ce.

– Za­pra­szam do mo­je­go biu­ra. Bę­dzie pan mógł tam po­cze­kać na przy­by­cie po­li­cji, a wte­dyŚ

– Mó­wi­ła pani o ko­bie­cie – prze­rwał jej szorst­ko. – Że po­li­cja ją tu przy­wio­zła.

Nie jest nie­grzecz­ny, zmie­ni­ła zda­nie Kat, jest prze­ra­żo­ny.

– Po­cze­kaj­my na po­rucz­ni­ka Sy­ke­sa. On naj­le­piej wy­ja­śni sy­tu­ację.

– Dla­cze­go nie mogę usły­szeć wy­ja­śnień od pani?

– Je­stem le­ka­rzem są­do­wym, pa­nie Qu­an­trell. Nie mogę prze­ka­zy­wać in­for­ma­cji.

Mia­ła wra­że­nie, że miaż­dży ją wzro­kiem. W jed­nej chwi­li wy­pro­sto­wa­ła się, żeby tak bar­dzo nad nią nie gó­ro­wał. Wy­stra­szył ją bez­względ­nym spoj­rze­niem.

– Ten po­rucz­nik Sy­kes jest z wy­dzia­łu za­bójstw, tak? – za­py­tał wprost.

– Tak.

– Więc cho­dzi o mor­der­stwo?

– Nie chcę spe­ku­lo­wać.

– Kim ona jest?

– Jesz­cze nie usta­li­li­śmy toż­sa­mo­ści.

– A więc po pro­stu pani nie wie?

– Nie.

Za­milkł na chwi­lę.

– Chcę zo­ba­czyć cia­ło. – To nie była proś­ba, lecz roz­kaz, ale głos zdra­dzał de­spe­ra­cję.

Kat zer­k­nę­ła na drzwi, prze­kli­na­jąc w du­chu Sy­ke­sa, któ­ry po­wi­nien już się po­ja­wić. Zno­wu spoj­rza­ła na sto­ją­ce­go przed nią męż­czy­znę i wy­czy­ta­ła z jego twa­rzy, że on prze­sta­je pa­no­wać nad emo­cja­mi. Zro­zu­mia­ła, że jest śmier­tel­nie prze­ra­żo­ny. Boi się, że cia­ło prze­cho­wy­wa­ne u mnie w chłod­ni na­le­ża­ło do ko­goś, kogo znał i ko­chał, po­my­śla­ła.

– Chy­ba w tym celu pani mnie we­zwa­ła? Chce pani wie­dzieć, czy zi­den­ty­fi­ku­ję zmar­łą?

Kiw­nę­ła gło­wą.

– Kost­ni­ca jest na dole, pa­nie Qu­an­trell. Pro­szę iść ze mną.

Szedł obok niej zde­cy­do­wa­nym kro­kiem, jego twarz, mimo opa­le­ni­zny, w ja­rze­nio­wym świe­tle wy­da­wa­ła się bar­dzo bla­da. Nie od­zy­wał się. Mil­czał tak­że w win­dzie, gdy zjeż­dża­li na dół. Od­wa­ży­ła się na nie­go spoj­rzeć i zo­ba­czy­ła, że wbił wzrok w je­den punkt, jak­by to mia­ło mu po­móc za­cho­wać reszt­kę kon­tro­li nad sobą.

Kie­dy wy­szli z win­dy, za­trzy­mał się na mo­ment i omiótł wzro­kiem odra­pa­ne ścia­ny i sfa­ty­go­wa­ne li­no­leum na pod­ło­dze. Nad ich gło­wa­mi mi­go­ta­ło ja­rze­nio­we świa­tło. Bu­dy­nek się sta­rzał i tu, w pod­zie­miach, wi­dać było aż nad­to wy­raź­nie, że po­pa­da w ru­inę. Od­pry­ski far­by na ścia­nach, pę­ka­ją­ce mury, za­pach stę­chli­zny. Całe mia­sto pod­upa­da­ło, wszyst­kie in­sty­tu­cje, od opie­ki spo­łecz­nej po wy­wóz śmie­ci, gło­śno do­ma­ga­ły się swo­jej czę­ści ze sta­le kur­czą­cej się do­la­ro­wej puli z po­dat­ków, a biu­ro le­ka­rza są­do­we­go nie­zmien­nie pla­so­wa­ło się na sza­rym koń­cu li­sty do­to­wa­nych. Wia­do­mo, mar­twi oby­wa­te­le nie bio­rą udzia­łu w wy­bo­rach.

Je­że­li na­wet Adam Qu­an­trell zwró­cił uwa­gę na oto­cze­nie, z jego ust nie padł ża­den ko­men­tarz.

– Chłod­nia jest na koń­cu ko­ry­ta­rza – po­wie­dzia­ła.

Bez sło­wa szedł za nią.

Kat za­trzy­ma­ła się przed drzwia­mi.

– Cia­ło jest tam. Czy jest panŚ na to go­to­wy?

Ski­nął gło­wą.

Wpu­ści­ła go do środ­ka. Po­miesz­cze­nie było ja­sno oświe­tlo­ne. Zbyt ja­sno. Szu­fla­dy chłod­ni­cze cią­gnę­ły się wzdłuż prze­ciw­le­głej ścia­ny, nie wszyst­kie opa­trzo­ne na­zwi­ska­mi i nu­me­ra­mi. O tej po­rze roku w więk­szo­ści były za­ję­te. Wio­sen­na od­wilż i ocie­ple­nie sprzy­ja­ły wyj­ściu na uli­ce no­żow­ni­ków i re­wol­we­row­ców, a tu­taj tra­fia­ły ich ofia­ry. Były trzy szu­fla­dy z na­zwi­skiem Jane Doe. Kat się­gnę­ła do tej z nu­me­rem 373-4-3-A. Za­wa­ha­ła się, spoj­rza­ła na Ada­ma.

– Wi­dok nie bę­dzie przy­jem­ny – uprze­dzi­ła.

Prze­łknął śli­nę.

– Pro­szę nie zwle­kać.

Wy­cią­gnę­ła szu­fla­dę. Wy­su­nę­ła się bez­sze­lest­nie, buch­nął z niej lo­do­wa­ty opar. Cia­ło pod bia­łą tka­ni­ną wy­da­wa­ło się bez­kształt­ne. Kat zno­wu spoj­rza­ła na Ada­ma, chcąc wie­dzieć, jak się trzy­ma. To męż­czyź­ni zwy­kle mdle­li, a im słusz­niej­szej byli po­stu­ry, tym więk­szej siły wy­ma­ga­ło po­ma­ga­nie im, gdy dźwi­ga­li się z li­no­leum. Ten fa­cet trzy­mał się na ra­zie nie­źle. Po­sęp­ny i mil­czą­cy, ale w po­rząd­ku. Kat od­chy­li­ła ca­łun. Uka­za­ła się ala­ba­stro­wo bia­ła twarz Jane Doe.

Kat rzu­ci­ła okiem na Ada­ma.

Zbladł nie­co, ale na­wet nie drgnął. I nie od­ry­wał wzro­ku od zwłok. Przez do­bre dzie­sięć se­kund wpa­try­wał się w Jane Doe, jak­by pró­bo­wał w nie­ru­cho­mej twa­rzy do­szu­kać się ży­wych, zna­jo­mych ry­sów.

Wresz­cie wy­dał z sie­bie prze­cią­głe wes­tchnie­nie ulgi. Do­pie­ro wte­dy do­tar­ło do Kat, że od dłuż­sze­go cza­su wstrzy­my­wał od­dech. Te­raz spoj­rzał na nią i po­wie­dział spo­koj­nie:

– Nig­dy w ży­ciu nie wi­dzia­łem tej ko­bie­ty.

Od­wró­cił się w stro­nę drzwi.

Kup książkę Przeczytaj więcej o książce





Roz­dział dru­gi


Wsu­nąw­szy szu­fla­dę, Kat wy­szła za nim na ko­ry­tarz.

– Pro­szę za­cze­kać, pa­nie Qu­an­trell.

– Nie po­mo­gę pani. Nie wiem, kim jest ta ko­bie­ta.

– Ale po­dej­rze­wał pan, że to może być ktoś, kogo pan zna. Czyż nie tak?

– Nie­waż­ne, co my­śla­łem.

Zde­cy­do­wa­ny­mi, dłu­gi­mi kro­ka­mi zmie­rzał do win­dy.

– Dla­cze­go mia­ła nu­mer pań­skie­go te­le­fo­nu?

– Nie wiem.

– Czy to nu­mer służ­bo­wy? Czy jest ogól­nie do­stęp­ny?

– Nie, to nu­mer mo­je­go te­le­fo­nu do­mo­we­go.

– Więc w jaki spo­sób go do­sta­ła?

– Po­wie­dzia­łem już, że nie wiem. – Sta­nął przed win­dą i wci­snął gu­zik. – Ta ko­bie­ta jest dla mnie oso­bą zu­peł­nie obcą.

– Oba­wiał się pan jed­nak, że to ktoś zna­jo­my. Dla­te­go pan tu przy­szedł.

– Speł­ni­łem oby­wa­tel­ski obo­wią­zek. – Jego wzrok mó­wił: śDość tych py­tań”.

Mimo to Kat za­py­ta­ła:

– Kogo spo­dzie­wał się pan zo­ba­czyć, pa­nie Qu­an­trell?

Nie od­po­wie­dział. Ob­rzu­cał ją tyl­ko nie­prze­nik­nio­nym spoj­rze­niem.

– Po­pro­szę pana o pod­pi­sa­nie oświad­cze­nia. I mu­szę wie­dzieć, jak moż­na się z pa­nem skon­tak­to­wać. Na wy­pa­dek gdy­by po­li­cja mia­ła wię­cej py­tań.

Się­gnął do kie­sze­ni ma­ry­nar­ki i wy­jął wi­zy­tów­kę.

– Oto mój ad­res do­mo­wy – po­wie­dział.

Zer­k­nę­ła na wi­zy­tów­kę: ś11 Fair Wind Lane. Sur­ry He­ights”. Sy­kes do­brze zlo­ka­li­zo­wał miej­sce na pod­sta­wie nu­me­ru kie­run­ko­we­go.

– Bę­dzie pan mu­siał roz­ma­wiać z po­li­cją.

– Dla­cze­go?

– Ru­ty­no­we py­ta­nia.

– Czy to za­bój­stwo?

– Jesz­cze nie wiem.

Roz­su­nę­ły się drzwi win­dy.

– Kie­dy pani coś usta­li, pro­szę do mnie za­dzwo­nić.

Wśli­zgnę­ła się za nim do win­dy, drzwi się za­mknę­ły.

– Niech pan po­słu­cha – za­czę­ła – mam bez­i­mien­ne zwło­ki. Mogę im nadać na­zwi­sko Jane Doe i za­koń­czyć spra­wę. Ale jest gdzieś ktoś, kto stra­cił sio­strę albo cór­kę, albo żonę. Chcia­ła­bym po­móc, po pro­stu.

– Od­ci­ski pal­ców.

– Po­bra­łam.

– Zdję­cie rent­ge­now­skie szczęk.

– Zro­bi­łam.

– Spra­wia pani wra­że­nie oso­by kom­pe­tent­nej. Moja po­moc jest zbęd­na. – Win­da sta­nę­ła, wy­szedł z niej szyb­ko.

– Nie jest tak, że czy­jaś śmierć mnie nie ob­cho­dzi – mó­wił, na­rzu­ca­jąc zno­wu ener­gicz­ne tem­po mar­szu – nie ro­zu­miem jed­nak, dla­cze­go wcią­ga się mnie w tę spra­wę, tyl­ko dla­te­go że ktoś za­pi­sał mój nu­mer te­le­fo­nu na re­kla­mo­wych za­pał­kachŚ ja­kiejś re­stau­ra­cji. Tra­fi­ły w ręce ofia­ry przez przy­pa­dek. Być może je ukra­dłaŚ

– Nie mó­wi­łam panu o re­stau­ra­cji.

Za­trzy­mał się i po­pa­trzył jej pro­sto w twarz.

– Mó­wi­ła pani.

– Otóż nie. Wiem do­brze, co mó­wi­łam.

Za­milkł. Ich spoj­rze­nia się skrzy­żo­wa­ły. Na­wet tak opa­no­wa­ny fa­cet jak ty może się po­tknąć, po­my­śla­ła z nie­skry­wa­ną sa­tys­fak­cją.

– Je­stem pe­wien, że pani się myli – ob­sta­wał przy swo­im. Od­wró­cił się, zmie­rza­jąc do wyj­ścia.

Przy la­dzie re­cep­cji sta­li Sy­kes i Rat­chet.

– Wzy­wa­łaś nas. – ode­zwał się Sy­kes i urwał, roz­po­zna­jąc z za­sko­cze­niem męż­czy­znę, któ­ry jej to­wa­rzy­szył. – Pan Qu­an­trell. Co pana tu spro­wa­dza? – spy­tał i jed­no­cze­śnie rzu­cił Kat py­ta­ją­ce spoj­rze­nie.

– To był nu­mer te­le­fo­nu pana Qu­an­trel­la, Lou – wy­ja­śni­ła Kat. – Ale twier­dzi, że nie zna tej ko­bie­ty.

– Pro­szę po­roz­ma­wiać z pa­nią dok­tor, po­rucz­ni­ku – rzekł Adam. – Może da się prze­ko­nać, że nie je­stem ty­pem mor­der­cy bie­ga­ją­ce­go z to­po­rem w ręku.

Sy­kes się za­śmiał.

– Dała panu wy­cisk?

– Sko­ro się zna­cie, jak wi­dzę – po­wie­dzia­ła Kat z iry­ta­cją – nie po­zo­sta­je mi nic in­ne­go, jak uwie­rzyć w sło­wa pana Qu­an­trel­la.

– Od­dy­cham z ulgą – zwró­cił się do niej Adam. – A te­raz pro­szę mi wy­ba­czyćŚ – Ukło­nił się. – Spo­tka­nie z pa­nią byłoŚ in­te­re­su­ją­ce, dok­tor No­vak. – Ru­szył do wyj­ścia.

– Chwi­lecz­kę, pa­nie Qu­an­trell! – za­wo­łał Sy­kes.

– Chciał­bym za­mie­nić z pa­nem kil­ka słów.

Od­da­li­li się w od­le­gły kąt re­cep­cji, ale przed­tem Adam po­słał Kat spoj­rze­nie mó­wią­ce: śTo cię nie do­ty­czy”.

– Cze­ka­my na cie­bie na dole, Lou – rzu­cił Rat­chet i mru­gnął do Kat. – Chodź­my. Masz jesz­cze tro­chę tej swo­jej okrop­nej kawy?

Zo­rien­to­wa­ła się, że mają tam­tych zo­sta­wić. Gdy szła z Rat­che­tem do win­dy, obej­rza­ła się jesz­cze za sie­bie. Dwaj męż­czyź­ni sta­li w ką­cie, nie do­cie­ra­ły do niej ich ści­szo­ne gło­sy. Ale Adam pa­trzył na nią po­nad gło­wą niż­sze­go od sie­bie Sy­ke­sa i za­uwa­żył, że się od­wró­ci­ła, co po­twier­dził wy­mow­nym uśmie­chem. Z jego twa­rzy znik­nę­ło na­pię­cie, od­zy­skał pew­ność sie­bie.

W win­dzie Kat nie mo­gła po­wstrzy­mać się od py­ta­nia:

– No do­brze, Vin­ce. Kim on wła­ści­wie jest?

Rat­chet wzru­szył ra­mio­na­mi.

– Ma fir­mę far­ma­ceu­tycz­ną. Cy­rus czy coś ta­kie­go.

– Cy­gnus? On jest wła­ści­cie­lem fir­my Cy­gnus?

– Tak, to on. Sta­le w ru­bry­kach to­wa­rzy­skich. Wiesz, na zdję­ciach z róż­nych ofi­cjal­nych uro­czy­sto­ści. Dziw­ne, że o nim nie sły­sza­łaś.

– Nie czy­tam kro­nik to­wa­rzy­skich.

– A po­win­naś. Two­je­mu eks po­świę­co­no spo­ro miej­sca we wczo­raj­szym wy­da­niu. Od­sta­wiał waż­nia­ka na im­pre­zie przed­wy­bor­czej bur­mi­strza. Po­ja­wił się z przy­stoj­ną blon­dy­ną u boku.

– Mię­dzy in­ny­mi dla­te­go nie czy­tam ru­bryk to­wa­rzy­skich.

– Aha.

Wy­sie­dli z win­dy i uda­li się do ga­bi­ne­tu Kat. Eks­pres do kawy już daw­no wy­ro­bił swo­ją dzien­ną nor­mę. Szkla­ny po­jem­nik był dwu­krot­nie opróż­nia­ny, a reszt­ka na dnie nie wy­glą­da­ła za­chę­ca­ją­co. Kat wla­ła ją jed­nak do fi­li­żan­ki, któ­rą po­da­ła Rat­che­to­wi.

– Skąd Lou zna ko­goś z tak zwa­nej eli­ty? – za­py­ta­ła.

Rat­chet zmarsz­czył się, pa­trząc na lurę w kub­ku.

– To ja­kaś po­za­służ­bo­wa spra­wa. Qu­an­trell pro­sił Sy­ke­sa o po­moc. Cho­dzi o jego cór­kę.

– Qu­an­trell ma cór­kę?

– Tak sły­sza­łem.

– Na ta­tu­sia to on nie wy­glą­da. To nie jest fa­cetŚ któ­ry po­zwo­lił­by, żeby małe za­bru­dzo­ne rącz­ki zbli­ży­ły się do jego kasz­mi­ro­wej ma­ry­nar­ki.

Rat­chet upił łyk kawy i się skrzy­wił.

– Two­ja kawa wy­raź­nie na­bie­ra sma­ku.

– Jaką przy­słu­gę wy­świad­czył mu Lou?

– Dziew­czy­na znik­nę­ła czy coś ta­kie­go. Mu­sisz za­py­tać Lou. To się zda­rzy­ło ja­kiś czas temu. Nie by­li­śmy jesz­cze part­ne­ra­mi.

– Czy So­uth Le­xing­ton to był jego re­jon?

– Miał ten re­wir przez lata. Tam zgi­nął jego part­ner. Za­strze­lo­no go z ja­dą­ce­go sa­mo­cho­du. Wkrót­ce i ja stra­ci­łem part­ne­ra w Wa­ter­town i od­tąd ja i Lou pra­cu­je­my ra­zem. A resz­ta, jak to mó­wią, to hi­sto­ria. – Upił ko­lej­ny łyk kawy.

– Prze­cież Adam Qu­an­trell nie miesz­ka w po­bli­żu So­uth Le­xing­ton.

Rat­chet za­re­cho­tał.

– To z pew­no­ścią nie jego są­siedz­two.

– Więc dla­cze­go wy­szu­kał gli­nia­rza z So­uth Le­xing­ton i jego pro­sił o po­moc?

– Nie wiem. Dla­cze­go nie za­py­tasz Lou? – Za­dzwo­ni­ła ko­mór­ka Rat­che­ta. Spoj­rzał na wy­świe­tlacz i stęk­nął. – Tu Rat­chet. Co tym ra­zem dla nas ma­cie?

Kat za­ję­ła się sto­sem pa­pie­rów na biur­ku. Naj­pil­niej­sze były zle­ce­nia do­łą­cza­ne do pró­bek wy­sy­ła­nych do sta­no­we­go la­bo­ra­to­rium. Je­śli chcia­ła zdą­żyć przy­go­to­wać je do od­bio­ru na pięt­na­stą, mu­sia­ła na­tych­miast za­cząć wy­peł­niać te dru­ki. Za­bra­ła się do ro­bo­ty, za­kre­śla­jąc od­po­wied­nie ru­bry­ki: chro­ma­to­gra­fia ga­zo­wa/UC, test im­mu­no­lo­gicz­ny i tak da­lej. Nie po­mi­nę­ła żad­ne­go te­stu, jaki mógł być przy­dat­ny w zi­den­ty­fi­ko­wa­niu nar­ko­ty­ku, któ­ry za­bił Jane Doe.

Pod­nio­sła gło­wę do­pie­ro na od­głos kro­ków. Wszedł Sy­kes.

– Prze­pra­szam, ale mu­sia­łem omó­wić pry­wat­ną spra­wę z Qu­an­trel­lem.

– To już wiem. – Po­wró­ci­ła do pa­pier­ków.

Spoj­rzał na dru­ki.

– Spra­wa Jane Doe?

– Ku­rier przy­cho­dzi koło pięt­na­stej, a wam za­le­ży na cza­sie. – Ze­bra­ła kart­ki, po­owi­ja­ła je wo­kół pro­bó­wek i ca­łość ma­te­ria­łu do ba­dań wsu­nę­ła do ko­per­ty.

– Go­to­we, szczę­śli­wej dro­gi – po­wie­dzia­ła i wło­ży­ła ko­per­tę do ko­szy­ka z na­pi­sem: śDo od­bio­ru”.

– My­śla­łem, że zro­bisz ja­kieś te­sty u sie­bie – ma­ru­dził Sy­kes.

– Zro­bię, zro­bię, ale naj­pierw mu­szę za­mknąć kil­ka pro­to­ko­łów z sek­cji, mam na­pię­te ter­mi­ny. Zbli­ża­ją się po­stę­po­wa­nia są­do­we. Mój eks już kil­ka razy na­grał się z po­na­gle­nia­mi.

Sy­kes się za­śmiał.

– Ed i ty nie prze­sta­je­cie ska­kać so­bie do gar­deł?

– Mi­łość jest ulot­na, Lou. Po­gar­da nie mija.

– Ro­zu­miem, że nie bę­dziesz na nie­go gło­so­wa­ła.

– Nie, cho­ciaż tak na­praw­dę Ed z uspo­so­bie­nia na­da­je się na pro­ku­ra­to­ra okrę­go­we­go. Wy­ka­zu­je ude­rza­ją­ce po­do­bień­stwo do po­li­cyj­ne­go do­ber­ma­na, nie uwa­żasz? – Po­de­szła do re­ga­łu z ak­ta­mi i za­czę­ła grze­bać w tecz­kach. – Do­dam jesz­cze – cią­gnę­ła – że Ed i bur­mistrz są sie­bie war­ci, mogą współ­pra­co­wać.

– Niech to dia­bli! – jęk­nął Rat­chet, za­trza­sku­jąc wiecz­ko ko­mór­ki. – Lunch prze­padł.

– O co cho­dzi? – spy­tał Sy­kes.

– Wzy­wa­ją nas. Zna­le­zio­no zwło­ki. Ko­bie­ta, nie ma wi­docz­nych ob­ra­żeń.

Kat unio­sła gło­wę znad szu­fla­dy re­ga­łu. Rat­chet gry­zmo­lił w swo­im nie­od­łącz­nym no­te­sie.

– Ko­lej­na ofia­ra przedaw­ko­wa­nia? – spy­ta­ła.

– Praw­do­po­dob­nie. A mnie wście­kle bur­czy w brzu­chu. – Spo­rzą­dzał no­tat­kę z obo­jęt­ną, chłod­ną miną służ­bi­sty. Oto, co się z nami dzie­je, po­my­śla­ła Kat. Za dużo tru­pów, za dużo śmier­ci. Śmierć czło­wie­ka to dla nas tyle, co od­wo­ła­ny lunch.

– Gdzie ją zna­le­zio­no? – spy­ta­ła.

– So­uth Le­xing­ton.

– W któ­rej czę­ści?

Rat­chet za­mknął no­tes i spoj­rzał na nią.

– Mniej wię­cej w tym sa­mym miej­scu, gdzie le­ża­ła po­przed­nia ko­bie­ta. Na te­re­nie Pro­jects.


Ą
Ą
Ą

Adam Qu­an­trell prze­szedł szyb­ko przez jezd­nię, ku­ląc się pod na­po­rem wia­tru, ręce wsu­nął głę­bo­ko w kie­sze­nie płasz­cza. Był kwie­cień, ale aura przy­po­mi­na­ła bar­dziej po­go­dę stycz­nio­wą. Wiatr sma­gał bez­list­ne szkie­le­ty drzew, lu­dzie z zi­mo­wą bla­do­ścią na twa­rzach wy­glą­da­li jak w ma­skach.

Otwo­rzył pi­lo­tem vo­lvo, wsu­nął się za kie­row­ni­cę i za­mknął drzwi.

Przez chwi­lę sie­dział bez ru­chu, bez­piecz­ny za przy­ciem­nio­ny­mi szy­ba­mi, od­czu­wa­jąc ulgę, że zna­lazł się w miej­scu, gdzie nikt nie może czy­tać z jego twa­rzy i od­ga­dy­wać my­śli. W au­cie było zim­no, wy­dy­cha­ne po­wie­trze skra­pla­ło się w lek­ką mgieł­ką. Ale praw­dzi­wy chłód prze­ni­kał go od we­wnątrz.

To nie była ona. Przy­najm­niej za to mogę być wdzięcz­ny.

Uru­cho­mił wresz­cie sil­nik i włą­czył się do ru­chu. Miał za­miar po­je­chać do Sur­ry He­ights, do domu, i za­dzwo­nić stam­tąd do se­kre­tar­ki, in­for­mu­jąc, że dzi­siaj nie po­ja­wi się w biu­rze. Po­trze­bo­wał cza­su, żeby od­zy­skać zwy­kły spo­kój i opa­no­wa­nie, bo stra­cił je w mo­men­cie, kie­dy usły­szał w na­gra­nych wia­do­mo­ściach głos tej pani dok­tor.

Jak ona się na­zy­wa? Chy­ba No­vak? Tak, No­vak. Przez chwi­lę pró­bo­wał przy­po­mnieć so­bie jej imię, ale po­zo­sta­ło tyl­ko od­czu­cie, że do­brze się ko­ja­rzy i do niej pa­su­je. Zro­bi­ła na nim wra­że­nie oso­by bez­po­śred­niej, rze­czo­wej i otwar­tej, a to ce­nił. Mniej spodo­ba­ły mu się jej prze­ni­kli­we spoj­rze­nie i wraż­li­we an­ten­ki. Do­strze­ga­ła wię­cej, niż chciał zdra­dzić.

Wje­chał na au­to­stra­dę. Do Sur­ry He­ights miał jesz­cze pół go­dzi­ny jaz­dy. Chciał się wy­do­stać z cen­trum, zo­sta­wić za sobą po­nu­ry be­to­no­wy kra­jo­braz mia­sta.

Na­gle rzu­ci­ła mu się w oczy ta­bli­ca: śSo­uth Le­xing­ton, exit ½ mile”.

Nie mi­nę­ła se­kun­da, a pod wpły­wem wa­riac­kie­go im­pul­su, a może po­czu­cia winy, pod­jął bły­ska­wicz­nie de­cy­zję. Skrę­cił z au­to­stra­dy i wje­chał na łuk zjaz­du, któ­ry wy­pro­wa­dził go na So­uth Le­xing­ton Ave­nue. I na­gle zna­lazł się w oko­li­cy wy­glą­da­ją­cej jak stre­fa spu­sto­szo­na przez dzia­ła­nia wo­jen­ne. Oto­cze­nie biu­ra le­ka­rza są­do­we­go zro­bi­ło na nim po­nu­re wra­że­nie, ale tam przy­najm­niej bu­dyn­ki nie sta­ły pust­ką, a okna były oszklo­ne.

Tu­taj, na So­uth Le­xing­ton, wy­da­wa­ło się, że w do­mach z czer­wo­nej ce­gły, z po­wy­bi­ja­ny­mi szy­ba­mi, mogą re­zy­do­wać tyl­ko szczu­ry. Mi­jał opróż­nio­ne ma­ga­zy­ny i opu­sto­sza­łe biu­ra, te­raz je­dy­nie wspo­mnie­nia po do­stat­nich dniach tego mia­sta. Prze­je­chaw­szy po­nad trzy ki­lo­me­try i mi­nąw­szy za­mknię­ty na głu­cho sklep skó­rza­ny Jo­han Weir, zo­ba­czył mrów­kow­ce Pro­jects. Sie­dem sza­rych mo­no­ton­nych kon­struk­cji opie­ra­ją­cych się o rów­nie sza­re nie­bo.

Re­lik­ty z lep­szych cza­sów, wy­ro­słe z do­brych in­ten­cji, ale ska­za­ne na za­gła­dę z po­wo­du złej lo­ka­li­za­cji i nie­for­tun­ne­go pro­jek­tu. Miesz­kal­ne wie­żow­ce, wznie­sio­ne całe mile od miejsc pra­cy, zbu­do­wa­ne z be­to­nu, bar­dziej przy­po­mi­na­ły bu­dyn­ki wię­zien­ne niż ko­mu­nal­ne apar­ta­men­tow­ce. Mimo wszyst­ko były za­miesz­ka­ne. Par­ko­wa­ły przy nich sa­mo­cho­dy, na ro­gach uli­czek sta­li w grup­kach lu­dzie, tu i tam ktoś przy­siadł na scho­dach, czy­jeś dziec­ko rzu­ca­ło pił­ką do ko­sza, któ­ry miał tyl­ko ob­ręcz bez siat­ki. Od­wra­ca­li gło­wy w stro­nę Ada­ma, każ­da para oczu śle­dzi­ła na­ru­sze­nie ich te­ry­to­rium przez in­tru­za.

Po prze­je­cha­niu jesz­cze jed­nej prze­czni­cy Adam za­par­ko­wał przy kra­węż­ni­ku przed bu­dyn­kiem nu­mer pięć.

Przez go­dzi­nę sie­dział w au­cie, pa­trząc na chod­nik, be­to­no­we alej­ki mię­dzy blo­ka­mi, plac za­baw po dru­giej stro­nie uli­cy. Po za­sła­nym roz­bi­tym szkłem chod­ni­ku spa­ce­ro­wa­ły mat­ki, pcha­jąc wóz­ki z ma­lut­ki­mi dzieć­mi, a star­sze dzie­cia­ki gra­ły na chod­ni­ku w kla­sy. Na­wet tu­taj to­czy się po­zor­nie nor­mal­ne ży­cie, po­my­ślał. Wie­dział, że jest ob­ser­wo­wa­ny.

Ktoś za­stu­kał w szy­bę auta. Adam spoj­rzał przez przy­ciem­nio­ne szkło. To była mło­da ko­bie­ta z po­tar­ga­ną grzy­wą czar­nych wło­sów, ciem­ny­mi ocza­mi i bla­dą twa­rzą po­kry­tą gru­bym ma­ki­ja­żem. Gdy jej się le­piej przyj­rzał, do­tar­ło do nie­go, że war­stwy różu i pu­dru skry­wa­ją bu­zię na­sto­lat­ki.

Znów za­bęb­ni­ła w szy­bę. Opu­ścił ją nie­co.

– Hej, kot­ku – za­świer­go­ta­ła słod­ko. – Cze­kasz na mnie?

– Wy­pa­tru­ję Ma­eve – po­wie­dział.

– Nie znam żad­nej Ma­eve. Nie masz ocho­ty na mnie?

Uśmiech­nął się.

– Ra­czej nie.

– Je­stem go­to­wa na wszyst­ko. Co tyl­ko ze­chcesz, naj­śmiel­sze za­chcian­ki.

– Nie je­stem za­in­te­re­so­wa­ny. Dzię­ku­ję. – Pod­krę­cił szy­bę.

Słod­ką minę za­stą­pił gry­mas zło­ści. Blu­znę­ła wul­gar­ną wią­zan­ką, ob­sce­nicz­ne sło­wa do­tar­ły do jego uszu mimo za­mknię­tej szy­by. Od­wró­ci­ła się i ode­szła.

Gdy od­da­la­ła się uli­cą, bez­wied­nie po­dą­żył wzro­kiem za ko­ły­szą­cy­mi się po­ślad­ka­mi w nie­bie­skich dżin­sach. Po chwi­li za­trzy­ma­ła się przy gro­mad­ce mło­dych męż­czyzn i przy­wo­ła­ła na twarz za­chę­ca­ją­cy uśmiech. Oni rów­nież nie oka­za­li za­in­te­re­so­wa­nia. Wzru­szyw­szy ra­mio­na­mi, po­szła da­lej.

Było coś w tej dziew­czy­nie – kru­czo­czar­ne wło­sy, być może, albo chód ko­mu­ni­ku­ją­cy świa­tu: sama po­tra­fię o sie­bie za­dbać – co przy­po­mnia­ło mu inną ko­bie­tę. Dok­tor No­vak, któ­rej imie­nia nie znał. Mia­ła wło­sy tego sa­me­go ko­lo­ru, gę­ste i po­ły­skli­we, tak­że się­ga­ją­ce ra­mion. Sta­nę­ła mu przed ocza­mi jej syl­wet­ka w ciem­nym ko­ry­ta­rzu. Szła sprę­ży­stym, świad­czą­cym o pew­no­ści sie­bie kro­kiem. Na­gle za­czął ża­ło­wać, że nie wy­ja­wił jej praw­dy. O za­pał­kach, o Ma­eve. Wie­dzia­ła, że kła­mał. Nie miał wyj­ścia, mu­siał ukryć praw­dę, ale nie czuł się z tym do­brze. Dok­tor No­vak uwa­ża go za oszu­sta, któ­re­go sło­wom nie moż­na wie­rzyć.

Lecz wła­ści­wie co mnie to ob­cho­dzi? – po­my­ślał. Nig­dy wię­cej tej ko­bie­ty nie zo­ba­czę.

W każ­dym ra­zie taką miał na­dzie­ję. Wy­pra­wa do miej­skiej kost­ni­cy nie była do­świad­cze­niem, któ­re chęt­nie by po­wtó­rzył. Za­sta­na­wiał się, jak ona to wy­trzy­mu­je, ten co­dzien­ny kon­takt ze śmier­cią i zaj­mo­wa­nie się upior­ną za­war­to­ścią szu­flad w chłod­ni. Jak moż­na żyć z ta­ki­mi ob­ra­za­mi? On miał trud­no­ści z wy­ma­za­niem z pa­mię­ci jed­ne­go, sprzed go­dzi­ny – wi­do­ku mar­twej ko­bie­ty z ręką za­ci­śnię­tą na kar­to­ni­ku za­pa­łek.

Dzię­ki Bogu, to nie była Ma­eve.

Się­gnął po te­le­fon sa­mo­cho­do­wy, po­łą­czył się z biu­rem i po­in­for­mo­wał Gre­tę, że dzi­siaj nie przyj­dzie. Za­sko­czył ją. Do­tąd nie zda­rzy­ło mu się opu­ścić dnia pra­cy, to było do nie­go nie­po­dob­ne.

– Niech Hal zo­sta­nie na po­ste­run­ku – po­le­cił. W koń­cu od cze­go są wi­ce­pre­ze­si, uspra­wie­dli­wił się w du­chu.

Prze­je­chał wóz pa­tro­lo­wy i su­nął da­lej wzdłuż So­uth Le­xing­ton. Dzie­cia­ki, któ­re wy­szły wła­śnie ze szko­ły, bie­gły w pod­sko­kach chod­ni­kiem, ko­piąc ka­wał­ki szkła. Adam za­pew­nił jesz­cze Gre­tę, że po­ja­wi się ju­tro rano. Odło­żył te­le­fon, roz­parł się wy­god­niej w fo­te­lu i z po­sęp­ną miną po­wró­cił do ob­ser­wo­wa­nia uli­cy.


Ą
Ą
Ą

Ga­bi­net dok­to­ra Da­vi­sa Whe­eloc­ka, głów­ne­go le­ka­rza są­do­we­go, mie­ścił się na czwar­tym pię­trze w od­da­lo­nym rogu gma­chu. Jak naj­da­lej od co­dzien­nej krzą­ta­ni­ny w pro­sek­to­rium, cho­ciaż wciąż w tym sa­mym bu­dyn­ku.

O mo­sięż­ną ta­blicz­kę na drzwi za­dba­ła żona, znie­sma­czo­na pla­sti­ko­wą wer­sją ufun­do­wa­ną przez mia­sto. Jej zda­niem, je­że­li ktoś musi pra­co­wać jako urzęd­nik pań­stwo­wy, po­wi­nien przy­najm­niej mieć styl.

Dok­tor Whe­elock po­dzie­lał po­gląd mał­żon­ki, lu­bił wy­staw­ność i eklek­tyzm, co zna­la­zło od­bi­cie w wy­stro­ju jego ga­bi­ne­tu. W róż­nych eks­po­no­wa­nych miej­scach wi­dać było ke­nij­skie ma­ski, egip­skie pa­pi­ru­sy, in­ka­skie sta­tu­et­ki, a zbie­rał to wszyst­ko pod­czas czę­stych po­dró­ży. Okna wy­cho­dzi­ły na wschód, na rze­kę. Tego po­chmur­ne­go dnia wi­dok był na­praw­dę przy­gnę­bia­ją­cy. Prze­są­cza­ją­ce się do we­wnątrz ane­micz­ne sza­ra­we świa­tło dnia za­snu­wa­ło po­sęp­nym mro­kiem sa­me­go Whe­eloc­ka i eks­po­na­ty sztu­ki pry­mi­tyw­nej.

– Przy­pad­ki śmier­ci z przedaw­ko­wa­nia są czę­ścią rze­czy­wi­sto­ści w tym mie­ście – mó­wił Whe­elock. – Nie mo­że­my za każ­dym ra­zem pod­no­sić la­rum. Mu­sia­ła­byś mieć pew­ność, że to coś no­we­go. Nie mogę się roz­mie­niać na drob­ne.

– Owszem, mamy pro­blem – po­wie­dzia­ła Kat, sia­da­jąc na­prze­ciw­ko na krze­śle. – Nie je­stem pew­na, czy to coś no­we­go, ale uwa­żam, że na­le­ży po­wia­do­mić bur­mi­strza. Być może tak­że pra­sę.

Whe­elock po­krę­cił gło­wą.

– Nie prze­sa­dzasz?

Kup książkę Przeczytaj więcej o książce







Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
cialo me wklete 4 id 2035177 Nieznany
chudszy albatros id 2034755 Nieznany
cialo obce zysk i s ka id 20351 Nieznany
CISAX01GBD id 2064757 Nieznany
SGH 2200 id 2230801 Nieznany
111003105109 stress id 2048457 Nieznany
CIXS201GBD id 2064760 Nieznany
TOCEL96GBB id 2491297 Nieznany
1078 2 FEA209544 128UEN A id 22 Nieznany
McRib(r) Sandwich id 2201097 Nieznany
BD V600 L3 C A3 V1[1] 1 id 2157 Nieznany
DOC0534 id 2032985 Nieznany
8 17 id 2009842 Nieznany
REKAN02GBBT id 2491218 Nieznany
[17] FR540NT010 id 2085454 Nieznany
RO7503GBDT id 2491245 Nieznany
VOLUP98GBD id 2134841 Nieznany

więcej podobnych podstron