NF 2005 12 dymek syn białej gwiazdy


Po powrocie z wieczornego spaceru Dymek położył się na dywaniei jak zwykle czekał na uruchomienie telewizora. Niecierpliwie wpatrywał się w kość telewizyjnego pilota, którą Janusz albo Irena, a czasami Mareczek, niby drzwi kluczem otwierali telewizor. Ciemna tafla szkła stawała się wtedy oknem, przez które Dymek mógł oglądać ludzi albo zwierzęta, albo poruszające się zabawki.
Kiedy obok Janusza siadała na wersalce Irena, Dymek wiedział, że obejrzy film. Gdy tylko Janusz z butelką piwa, kończyło się na meczu piłki nożnej albo siatkowej. Ludzie biegający za piłką byli nudni, lecz nie Dymek i nie Irena dysponowali telewizyjnym pilotem. Mecze bokserskie, kiedy to dwaj mężczyźni okładali się pięściami, oglądał już Dymek z niejakim zainteresowaniem. Najbardziej, przeciwnie niż Irena, lubił "gadające głowy". Wiele się od nich dowiedział o sprawach' ludzi.
Pan Dymka, Janusz, przyniósł z kuchni trzy piwa, postawił je na stoliku obok telewizyjnego pilota, po czym odniósł piwo z powrotem do kuchni i wstawił flaszki do lodówki. Zdezorientowany Dymek śledził go z rosnącym niepokojem. Nieobecność Ireny i obecność piwa wskazywały, że Dymek będzie musiał przez dwie godziny patrzeć na biegających za białą piłką po zielonej murawie. Co jednak miała oznaczać nieobecność Ireny i piwa? Może powinien się cieszyć, że wróciły do lodówki.
Woń alkoholu, odór niedopałków, których Janusz nie wyrzucał przed snem z popielniczki, przeszkadzały nie tylko Dymkowi. Dokuczały również uwięzionej w doniczce Pelargonii. Dymek często musiał wysłuchiwać jej skarg, zwłaszcza od dnia nagłej śmierci Nasturcji, którą wyrzucono na śmietnik.
Na ekranie pojawiła się uśmiechnięta panienka z pudełkiem proszku do prania. Dymek i Janusz znali na pamięć tę i inne reklamy, toteż Dymek odetchnął z ulgą, gdy Janusz wyłączył fonię i poszedł do lodówki. Nie przyniósł jednak piwa, tylko wodę mineralną.
- Odbieram złą energię - szepnęła Pelargonia.
- Ja również - odszepnął Dymek.
- Boję się... Coś niepokojącego wisi w. powietrzu...
- Spokojnie. Jestem pewien, że tobie nic nie grozi.
- Cicho Dymek - warknął Janusz, po czym dodał pieszczotliwie: - Mam dzisiaj dla ciebie coś specjalnego, piesku, ale musisz trochę poczekać.
I chociaż Dymek słyszał w głosie Janusza fałszywe tony, zamachał entuzjastycznie ogonem i z oddaniem spojrzał w oczy pana, ale wzrok Janusza uciekł w bok.
- Uważaj... On wydziela bardzo złą energię - powtórzyła Pelargonia.
Dymek udał, że nie dosłyszał, przywarł brzuchem do dywanu i czekał na koniec reklam. Po nich zapewne będzie film, może z udziałem jakiejś suki? A po zgaszeniu telewizora Janusz położy w przedpokoju obok kocyka obiecane "coś specjalnego" i dołączy do śpiącej Ireny. Kto powiedział, że Janusz każdy wieczór musi kończyć wypiciem trzech albo czterech flaszek? Dymek często ostatnio słyszał o chorej wątrobie Janusza. Może lekarz zabronił jego panu spożywania alkoholu również pod postacią piwa?
Reklamy skończyły się. Na ekranie pojawili się trzej mężczyźni w czarnych czapkach, bluzach i spodniach oraz wysokich, czarnych butach połyskujących w świetle reflektora. Cała trójka pochylała się nad leżącym na ziemi człowiekiem w szaroniebieskiej piżamie. Najniższy mężczyzna trzymał rewolwer.
Leżący kulił się i osłaniał głowę dłońmi, a mężczyźni kopali go szpicami wyglansowanych butów.
Janusz poruszył pilotem i Dymek ujrzał innego mężczyznę leżącego na łóżku oraz pochyloną nad nim kobietę, która łapczywie wyjadała resztki kolacji z jego ust. On robił to samo, jak gdyby nie dostrzegał i nawet nie czuł mięsa na stoliku obok łóżka.
Człowiek w piżamie zerwał się z ziemi i ruszył biegiem ku ogrodzeniu z kolczastych drutów. Najniższy wystrzelił do niego z pistoletu i na szaroniebieskiej piżamie ukazał się czerwony kleks.
Dymek wiedział, że to jest krew, choć nie czuł zapachu. Sądził, że teraz ci trzej ubrani na czarno podbiegną do broczącego świeżą krwią mięsa i zaczną je rozrywać zębami. Ale oni odwrócili się od zdobyczy i opuścili ekran. Dzięki telewizji Dymek nie po raz pierwszy widział człowieka, który zabija drugiego człowieka nie po to, żeby go zjeść. Ale to nienormalne zachowanie nie przestawało go dziwić.
- Józef Stalin był geniuszem, to nie ulega kwestii, panie profesorze - powiedział człowiek siedzący przy okrągłym stoliku. Dymek drgnął na dźwięk słowa "Stalin".
Słyszał o Stalinie, a nawet go widział i bardzo go interesowało wszystko, co dotyczy tego człowieka, którego ocienione wąsami usta nigdy się nie uśmiechnęły.
- Nie mogę oprzeć się wrażeniu, że pan profesor żałuje, iż Stalin nie żyje - powiedział drugi człowiek.
- Pan profesor raczy się mylić, ON żyje... Ciągle żyje we mnie i w panu, profesorze, i właśnie to jest miarą jego wielkości... chociaż wzrostu był raczej nikczemnego.
- Stalin i Stalin, rzygam już tym Stalinem, stanem wojennym, Solidarnością, Samoobroną i w ogóle - zamruczał Janusz, a Dymek szczeknął, udzieliło mu się rozdrażnienie pana.
- Cicho bądź, bo ich pobudzisz - warknął Janusz.
- Nie wytrzymam - zaszeptała Pelargonia. - Ta zła energia zaraz mnie zabije.
Dymek również poczuł uderzenie, pisnął cichutko i wcisnął głowę między łapy. Pilnując się, żeby nie szczeknąć ani nie warknąć, obserwował ludzi usiłujących wydrzeć piłkę człowiekowi, który uderzając nią o parkiet, biegł w kierunku tablicy przymocowanej do rusztowania z metalowych rur.
Gdy piłka dotknęła ozdobionej siatką obręczy, Janusz wyłączył telewizor.
- Uważaj, uważaj - zaszeptała Pelargonia. Jej listki drżały. Dymek zerwał się z dywanu. Janusz stał bez ruchu, jak gdyby
nie mógł sobie przypomnieć, co powinien zrobić po zgaszeniu telewizora.
Dymek poczuł, że jednak brak mu tego, czego bardzo nie znosił: zapachu unoszącego się z opróżnionych przez Janusza butelek. Czyżby uzależnił się od wdychanego alkoholu, jak myszy od wstrzykiwanej nikotyny? Był pewien, że uspokoiłoby go kilka haustów powietrza nasyconego zapachem piwa, i ucieszył się, widząc Janusza zmierzającego do lodówki. Niestety, akurat Mareczek zawołał coś przez sen i Janusz wycofał się z kuchni do przedpokoju.
- No to w drogę, piesku - mruknął, zerkając na drzwi sypialni.
- Uważaj, uważaj, uważaj - niemal walała, trzepocząc listkami Pelargonia.
Dymek ze zdumieniem obserwował poczynania pana. Niedobór alkoholu we krwi przyćmił jego pamięć. Janusz zapomniał, że wyprowadzał już tego, wieczoru Dymka na spacer, i ponownie zakładał mu obrożę.
- Uciekaj, uciekaj - powtarzała Pelargonia, jakby nie wiedziała, że Dymek niepotrafi otworzyć zasuwy, a w oknie z jej doniczką tkwi żelazna krata.
Dymek nie tracił nadziei, że Janusz przypomni sobie ich wieczorny spacer i zdejmie mu z szyi obrożę, a potem wyjmie z lodówki kość. Ale Janusz sięgnął po smycz wiszącą na kołku. Dymek uznał, że pora na rytualny taniec radości.
- Spokój - syknął gniewnie Janusz. Po czym podobnie jak mężczyźni z telewizora, trącił Dymka w żebro noskiem buta.
Dymek usiadł i pokornie zwiesił głowę. Janusz przypiął smycz do obroży i warknął cicho: "Idziemy". Dymek uniósł głowę i napotkał wzrok zimnych oczu Janusza. Rzucił się ku drzwiom, za którymi spał Mareczek, ale Janusz był czujny.
- Spokój, powiedziałem - zasyczał i szarpnął smyczą. Dymek poczuł, że moczy podłogę.
- Nie odchodź, wracaj - zaszeptała Pelargonia, ale Dymek myślał teraz, jak odwrócić uwagę Janusza od parującej kałuży.
Sucho szczęknął zamek. Za nimi zostało mieszkanie, w którym przed rokiem dano Dymkowi miejsce w przedpokoju i pozwolono patrzeć na telewizor w pokoju. Wokół był teraz chłód cichego i pustego korytarza.
Szybko, jakby popędzani obawą, że może ich ktoś zawrócić, zbiegli schodami na parter. Otworzyły się przed nimi wyjściowe drzwi.

Witaj - powiedział Stary. Niespodziewanie Dymek zetknął się z nim pysk w pysk.
- Witam - powiedział do Janusza człowiek towarzyszący Staremu. Czaszkę mężczyzny przykrywały skudlone siwe włosy, co upodabniało go do jego psa porosłego siwą szczeciną.
Stary podniósł na Janusza zmętniałe oczy i zawarczał.
- Co jest, Stary - uspokajał Starego siwowłosy. - To przecież Dymek i pan inżynier. Nie poznajesz sąsiadów?
- Uważaj na tego człowieka, Dymku - zamruczał Stary. Dymek widział, że Stary siłą powstrzymuje się, by nie wbić zębów w rękę Janusza trzymającą smycz. - Emanuje bardzo złą energią.
- To samo powiedziała Pelargonia.
- To najgorszy człowiek, jakiego w życiu spotkałem.
- My tylko idziemy na spacer - wyjaśnił Dymek, uspokajając Starego i siebie.
- Niech pan spojrzy na swego psa, cały jest zjeżony! - zawołał Janusz. - Powinien mu pan założyć kaganiec.
Stary zawarczał, pokazując Januszowi wszystkie zęby.
- Tobie powinni założyć kaganiec.
- Co w ciebie wstąpiło - zdenerwował się siwowłosy. - Poszedł do domu, ale już!
Stary z niechęcią ruszył schodami w górę. Na półpiętrze obejrzał się.
- Bądź czujny, Dymku. Ani na sekundę nie spuszczaj z oczu tego człowieka.
- A pan inżynier, jak widzę, wychodzi później niż zwykle... - zaczął pojednawczo siwowłosy.
- Coś mi się Dymek pochorował i muszę z nim ganiać wte i wewte.
- Pewnie przez karmę. Sprowadzają za psi grosz przeterminowane z Zachodu, a nam sprzedają z dziesięciokrotnym przebiciem.
- Zwierzęta trują, nas też trują...
- Minęły czasy, kiedy od baby mógł człowiek kupić cielęcinę, która cała pochodziła od cielęcia, panie inżynierze.
Dymek spróbował się wyrwać i wrócić na górę, ale poczuł ból krtani i mocniejszy ucisk obroży.
- Teraz to wszystko chemia, panie sąsiedzie. Z chemii powstałeś i w chemię się obrócisz...
- Słyszałem, że w proch...
- Wszystko teraz jest chemią. I pan, i ja, i ten pies. Nawet nasze żony to najzwyklejsza chemia.
- Pan inżynier jak coś powie, to się człowiekowi do domu wracać nie chce...
- Powrót to imperatyw, panie sąsiedzie.
- Z Bogiem, panie inżynierze - odparł siwowłosy, odchodząc.
- Bóg również jest chemią, a ściślej, wytworem zbiorowej chemii, czyli ludzi - zawołał Janusz.
- A niech pana diabli. Pan to potrafi podnieść na duchu.
- Natomiast duch jest materią - wywodził Janusz tonem wykładowcy. Huk drzwi zagłuszył jego kwestię.
Dymkowi przypomniał się duszek Kacper, ulubiony filmowy bohater Mareczka. Rozejrzał się, czy podobny do obłoczka Kacper nie unosi się nad dachami albo nad rosnącym przed blokiem drzewem. Tym samym, które niedawno poprosiło Dymka, żeby nie sikał na pień, ponieważ to je zabija. Ale nic się nie bieliło nad dachami ani pośród rachitycznych gałęzi. Chciał nawet sprawdzić, czy jakiś pies nie zostawił dla niego na pniu wiadomości, ale Janusz szarpnięciem smyczy osadził Dymka w miejscu.
Dymek odwrócił się i spojrzał w okna. Miał nadzieję, że ujrzy Irenę albo Mareczka, ale za szybą mieszkania Janusza stała tylko Pelargonia. Natomiast w oknie o dwa piętra wyżej widniała głowa Starego. Dymek napotkał jego wzrok. Oczy posiwiałego ze starości psa rozświetliły się na moment niczym zapalone latarenki.
- Chodź, Dymek, nie utrudniaj - powiedział Janusz. W jego wzroku był chłód niczym w dwu wyrzeźbionych z lodu palcach. Dotknęły Dymka i przeniknęły w głąb jego psiego serca. Jeszcze nigdy nie czuł się tak bezsilny i samotny jak teraz, obok tego, znanego mu przecież, kupującego jedzenie i wyprowadzającego go na spacery człowieka.
Znowu ktoś chyba wychodził albo wchodził do bloku. Dymek, nie zważając na ból, szarpnął się, próbując wyrwać smycz. Chciał dobiec do otwierających się drzwi i ruszyć w górę klatką schodową, ale Janusz mocno trzymał smycz.
Dymek skulił się w oczekiwaniu na zasłużoną karę za ten rażący akt nieposłuszeństwa wobec człowieka, lecz nieoczekiwanie niechęć do Dymka zmalała w Januszu prawie do zera.
- No, mały, no - mruknął Janusz, pochylając się nad Dymkiem, i Dymek zapragnął, żeby palce pana dotknęły jego głowy, lecz Janusz cofnął dłoń.
- Musimy przez to przejść, Dymku - mruknął. - Poradzisz sobie. Niczym echo wróciła do Dymka wczorajsza rozmowa Ireny
i Janusza:
- To jeszcze dziecko... psie dziecko - powiedziała Irena.
- Mówisz, jakby to był człowiek - odparł Janusz. - Lata u psów liczą się podwójnie, a może nawet potrójnie.
- Ale to mi zepsuje wakacje. Przez cały czas będę myślała, co dzieje się z Dymkiem. Przyzwyczaiłam się, że wita mnie, gdy wstaję. Jego wesoła morda i merdający ogon sprawiają, że radośniej mi na duszy.
- Obiecuję, że będę merdał ogonem nie gorzej od Dymka i będę miał radosną mordę w każdy poranek.
- Chyba nie planujesz rozpoczynania tam dnia od piwa?
- Wakacje polegają na tym, że nie ma na nich szefa, przed którym człowiek musi ukrywać oddech.
- Ale Mareczek... Ustaliliśmy, że pijesz piwo dopiero po dobra- nocce...
- Nie wiem, czy we Francji nadają dobranocki. Poza tym najwyższy czas, żeby Mareczek dowiedział się, że oprócz mleka i coca coli istnieje także piwo.
- Ale... zdążyłabym załatwić Dymkowi potrzebne szczepienia...
- Będziesz chodziła po Paryżu z torebką i łopatką?
- Po co z łopatką?
- Żeby zebrać kupę Dymka i włożyć do torebki.
- Ależ ty potrafisz być wulgarny...
- We Francji nie ma tak jak w Polsce i w raju, gdzie Adam i Ewa mogli się załatwiać, gdzie i kiedy chcieli... Mnie jest wszystko jedno, a Mareczkowi pewnie też, czy pojedzie do Paryża albo innej Burgundii, czy do dziadków do Józefowa. Kolega nakręci! we Francji dwa filmy na wideo, na pewno mi pożyczy...
- Mówisz poważnie?
- Będziemy chodzili na spacery po lesie, popluskamy się w Świdrze, pojedziemy na bazar w Falenicy i Otwocku, a wieczorem, oglądając kasety, będziemy udawali, że jesteśmy na wakacjach we Francji... Pojedziemy tam za jakieś piętnaście lat. Tyle chyba żyją psy.
- Przestań już, dobrze? - chlipnęła Irena. -Ale co ja rano powiem Mareczkowi, kiedy zapyta o Dymka?
- Powiesz, że Dymek pojechał na wieś do krewnych. Dymek to klasyczny kundel, nawet dla Mareczka będzie oczywiste, że pochodzi ze wsi.
- Czy to miała być aluzja... do mnie? - zapytała Irena twardym głosem.
- Daj spokój... Przyszłaś na świat w domu murowanym, z pralką i telewizorem, a Dymek w walącej się stajni.
- Ale... czy ci ludzie będą dla niego dobrzy?
- Bardzo kochają zwierzęta, szczególnie psy. Mówią, że to są nasi "mniejsi bracia".
Doszli do parkingu. Janusz otworzył bagażnik Opla i wziął Dymka na ręce. Dymek zobaczył naraz wnętrze samolotu ogromnego jak dom, wypełnionego czarną niczym smoła nocą, do którego wchodzili młodzi, amerykańscy żołnierze. Dookoła było jasno, a ich ostrzyżone głowy znikały w nieprzeniknionych ciemnościach.
Bagażnik Opla był wnętrzem takiego samolotu, którym chcą go wywieźć do Wietnamu, toteż Dymek w przypływie rozpaczy odbił się tylnymi nogami od brzucha Janusza. Przez chwilę wisiał w powietrzu, a następnie wylądował na betonowej płycie parkingu. A może lotniska. Otrząsnął się z-bolesnego upadku i skoczył w kierunku bloku, ale Janusz zdążył przydeptać smycz.
- Ty psi chamie - zawarczał, chwytając Dymka za ogon oraz obrożę i podnosząc do góry.
Klapa bagażnika wyglądała jak górna część paszczy krokodyla. Na myśl, że zaraz się nad nim zatrzaśnie i może na zawsze odgrodzi go od świata, Dymek wydał z siebie rozpaczliwy skowyt.
- Co pan chce zrobić z tym psem, panie Piotrowski?
- Nie nazywam się Piotrowski - odparł Janusz, odwracając się do niemłodej, grubej kobiety, stojącej za jego plecami.
- Nie?... Byłam pewna, że to pana widziałam w telewizji. Dymek poczuł pod łapami twardość chłodnego betonu. Spróbował odejść od Janusza, ale bezskutecznie.
- Zaraz, zaraz... to pani wkłada mi pod wycieraczki te karteczki z gołymi panienkami i numerami ich telefonów, prawda? - zaatakował Janusz grubą kobietę.
-Co takiego?!
- Niech się pani nie krępuje. Podobno żadna praca nie hańbi.
- Niech pan nie odwraca kota ogonem. Dobrze wiem, co pan chciał zrobić.
- To jest pies, a nie kot - odparł Janusz, zamykając bagażnik. - Pani z takim wzrokiem nie powinna wychodzić po zachodzie słońca, bo chodniki nierówne i słabo oświetlone. Pani się potknie, a ci z pogotowia przekwalifikują panią na skórkę.
- Ja mam oczy dobre, panie Piotrowski, a co do kwalifikacji, to mój-syn może przekwalifikować pańskiego Opla na kupę złomu.
Dymek posłusznie podszedł do tylnych drzwi i wskoczył do wnętrza. Janusz zatrzasnął drzwi i nie dostrzegając już śledzącej jego ruchy kobiety, zajął miejsce za kierownicą.
- Już ja ci dam, ścierwo - zawarczał. Dymek nie wiedząc, czy te słowa odnoszą się do grubej kobiety, czy do niego, zaskuczał przepraszająco.
Janusz obejrzał się.
- Możesz podziękować tej starej, psi synu. Do głupiego łba jej nie przyjdzie, że załatwiła ci drugi wariant.
Samochód ruszył. Dymek wspiął się na fotel i spojrzał na blok. Tylko Stary odprowadzał go wzrokiem zmętniałych oczu.
- Trochę by cię w bagażniku wytrzęsło, ale byś przeżył - powiedział Janusz złym głosem.
Dymek patrzył, jak betonowe bloki podobne do lodowych gór cofają się w mroki nocy.
- Jeżeli istnieje psie niebo, to do niego trafisz, a jeżeli, jak myślę, nie ma tam nic, to co za różnica, gdzie i kiedy przekroczysz psi próg.

Opel Janusza jechał teraz nieznaną Dymkowi ulicą. Dokąd pan wiózł go o tej porze? Czy na pewno do psiego nieba?
Jakby dla potwierdzenia niedawnych słów Janusza, przez wiszące nad miastem chmury przebił się promień biały niczym laska ślepca i bezgłośnie uderzył w dach samochodu. Dymkiem wstrząsnął dreszcz, jakby ten promień przebił karoserię i poraził organizm psa, ale trwało to tak krótko, że Dymek pomyślał, iż zetknął się z zabłąkanym promieniem słonecznym, który nie zdążył za złotą tarczą schować się za horyzontem.
Mimo że towarzyszący temu wstrząs nie był przyjemny, Dymek nie wiedząc dlaczego, zapragnął, żeby biały promień dotknął go jeszcze raz. Ale w brudnej kołdrze chmur nie było już szczeliny i Dymek mógł tylko popatrzeć na oświetlone żarówkami czerwone kawały krowiego i świńskiego mięsa oraz odarte z piór zwłoki kur i gęsi, które ludzie pokazywali ludziom na sklepowej wystawie.
Za kolejną szybą znajdowało się kilka kobiet. Ta, która siedziała w wiklinowym fotelu, uśmiechała się do Dymka, i mimo że rondo kapelusza zakrywało połowę jej twarzy, Dymek natychmiast rozpoznał Irenę. Z głośnym szczekaniem rzucił się do drzwi samochodu, ale jego pani nie poruszyła nawet palcem.
- Cicho!!! Leżeć!!! - ryknął Janusz przestraszony niespodziewanym ujadaniem i Dymek opadł na podłogę samochodu niczym przekłuty balon.
- Przegiąłeś, kundlu. Mało brakowało, a miałbym przez ciebie stłuczkę, a wówczas załatwilibyśmy całą sprawę przy najbliższym kontenerze na odpadki.
Janusz włączył radio, rozległy się piski elektrycznych gitar i łomot perkusji. Dymek skulił się i zaskuczał. Taka muzyka była dla niego źródłem tortur. Wysokie dźwięki elektrycznej gitary wbijały się w jego mózg niczym stalowe, lśniące igły. Janusz chyba o tym wiedział, bo pokręcił gałką radia.
Dymek wbił wzrok w podsufitkę samochodu, bezgwiezdną jak niebo, i zawył. Janusz myślał zapewne, że to śpiew, bo tym razem nie zwrócił na Dymka uwagi. Nie zauważył również, że Dymek usiłuje łapami i zębami otworzyć drzwi Opla. Wyjechali już z miasta. Wyprzedzając i mijając inne samochody osobowe i ciężarówki, mknęli przecinającą pola szosą wśród wiejskich domów podobnych do porozrzucanych przez Mareczka klocków.
Udręczony jazgotaniem niby-muzyki, dodatkowo wyczerpany przegraną walką z drzwiami, Dymek padł na podłogę. Już drugi raz tego wieczoru nie utrzymał moczu, ale nie dbał o to, chociaż wiedział, że Janusz wpadnie w szał, kiedy zobaczy, że nasikał mu do jego ukochanego samochodu. On, Dymek, który przez wiele godzin potrafił cierpliwie czekać na właściwy moment pod którymś z drzewek w parku, dzisiaj nie zapanował nad sobą nawet godzinę.
Cóż mógł mu za to zrobić pan? Kopnąć? Wysmagać smyczą? Dymek gotów był poddać się karze, byleby dłużej nie słuchać metalicznego jazgotania.
I oto Janusz, jak gdyby błaganie Dymka przebiło się doń przez hałas, przyciszył, a następnie wyłączył radio.
Dymek wspiął się na fotel i ujrzał wyprostowane, uciekające do tyłu drzewa.
Było ich coraz więcej, tworzyły zwarty, milczący tłum, który nie bał się reflektorów Opla. Najwyraźniej w każdej chwili gotów był przekroczyć linię odgradzającą go od szosy, którą jechali Janusz i Dymek.
Ale w Dymku ten mroczny las nie budził strachu. Raczej ciekawiło go, jakie skrywa tajemnice. Toteż kiedy samochód zwolnił i skręcił w leśną dróżką, ucieszył się.
Przeturlali się jakieś sto metrów, kołysząc się i podskakując na korzeniach, i ugrzęźli w piasku pobocza.
- Koniec trasy, Dymek - powiedział Janusz, gasząc silnik. Sięgnął po leżącą na fotelu torbę i wysiadł z samochodu.
Daleko zaszczekał pies i natychmiast odpowiedziało mu szczekanie z drugiego końca nocy. Dymek skulił się na myśl o bólu, który zada mu Janusz, kiedy ujrzy plamę. Gdy uchyliły się drzwi, wsunął nos w szczelinę, a potem natarł na nie bokiem, ale udało mu się wytknąć tylko głowę i część szyi. Janusz uwięził ją w imadle karoserii i tylnych drzwi.
- Powoli, głupi kundlu. Myślałeś, że nie wiem, co ci chodzi po łbie? Uciec do lasu, a potem wrócić i zepsuć mi urlop.
Janusz chwycił Dymka za obrożę i wywlókł go z samochodu na trawę nasyconą zapachami prawie tak intensywnymi jak perfumy Ireny. Coś ciemniejszego od lasu, chyba duży ptak, przeleciało bezszelestnie nad samochodem i usiadło na konarze najbliższego drzewa. I ten ptak, większy od największego z widywanych przez Dymka gołębi, uratował go teraz, gdyż odwrócił uwagę Janusza od mokrej podłogi.
Szczęknęły głucho drzwi, piknął alarm, Dymek ściągnięty krótką smyczą stanął przy nodze Janusza.
Ptak na drzewie wydał prawie kocie miauknięcie i natychmiast, niczym echo zniekształcone przez odbijające je drzewa, odezwał się w głębi lasu inny ptak. Potem, gdzieś dalej, zawył pies.
- Cholerne ptaki - warknął Janusz i Dymek uświadomił sobie, że uszy pana nie zarejestrowały głosu psa.
Janusz poluzował smycz. Dymek rozejrzał się. Po raz pierwszy znajdował się między drzewami stojącymi tak blisko. W parku drzewa nie stykały się gałęziami i wiewiórka, chcąc dostać się na sąsiednie drzewo, musiała zejść na ziemię i narazić swe rude życie na pazury i kły na wpół zdziczałych, ciągle głodnych kotów.
Dymek nie ufał kotom od dnia, w którym Irena spróbowała przynieść do ich domu małego kotka. Janusz poinformował Irenę, że koty to Żydzi zwierzęcego świata. Z licznych rozmów Janusza i właściciela jamnika Alfreda Dymek dowiedział się, że Żydzi są przyczyną wszelkiego zła w Polsce i na świecie. Do parku Żydzi nie przychodzili, w każdym razie Dymek nie natknął się na Żyda ani tam, ani na terenie osiedla. I chociaż ani Janusz, ani pan Alfreda nie powiedzieli, czym różni się Żyd od normalnego człowieka, Dymek był pewien, że instynkt ostrzeże go przed Żydem, tak jak przed kotem.
Psi instynkt był doskonalszy od zmysłu słuchu i wzroku, a nawet węchu. Toteż choć leśna droga, którą prowadził go Janusz, była ciągle taka sama, instynkt ostrzegł Dymka, że niebezpieczeństwo rośnie. Spróbował iść wolniej, lecz Janusz bez trudu pokonał jego opór.
Dom ludzi, w którym, jak wynikało z rozmowy Ireny i Janusza, miał zaczekać do ich powrotu z wakacji, powinien był znajdować się blisko, może za zakrętem leśnej drogi, ale Janusz skręcił w gęstwinę.
- Już niedaleko - powiedział. Zabrzmiało to niczym obietnica, lecz Dymek poczuł, jak jeżą mu się włosy na karku.
Omijając pnie i ocierając się o gałęzie, pan i jego pies wchodzili w mrok. Niedaleko?... Do czego niedaleko? - myślał Dymek.
Za drzewami, które mijali, rosły następne drzewa, a za nimi kolejne i nic, żaden prześwit nie wskazywał na to, że las się skończy i zobaczą dom czekający na Dymka.
Coś, może zając wyrwany ze snu tupotem butów Janusza, zerwało się z wymoszczonej igliwiem ziemi i uciekło. Coś, może zaniepokojona ich przybyciem żmija, zasyczało ostrzegawczo w kępie krzaków.
Coś szarego, może ten sam gołąb, czy też sowa, którą spotkali na początku lasu, przeleciało tuż nad głową Janusza i rozpłynęło się w mroku. Ale dopiero szczekanie, a właściwie jedno szczeknięcie znajdującego się gdzieś bardzo blisko nich psa przestraszyło Janusza. Zatrzymał się, jego regularny dotąd oddech zgubił rytm.
- No, starczy - powiedział Janusz. Znów, niczym spóźnione echo, przebiło się do nich przez gęstwinę kolejne szczeknięcie. I Dymek odszczeknął: "tu jestem".
Janusz szarpnął smycz, dla Dymka najważniejsze było teraz, że nie został tylko z Januszem w tym obcym, nieznanym i nieprzyjaznym otoczeniu. Kryjący się w gęstwinie pies należy zapewne do ludzi, którzy mówią o psach "nasi mniejsi bracia", i zaraz go do nich zaprowadzi. Ale Janusz przywiązał smycz do pnia brzozy.
Dymek szarpnął rzemykiem, ale smycz tylko się napięła. Schowany w zaroślach pies wydał z siebie szczeknięcie, które przeszło w przeciągłe wycie, i prawie natychmiast przyłączył się do niego inny pies i jeszcze dwa albo trzy na drugim końcu lasu. Ale uwagę Dymka przyciągnął teraz szelest zawiniątka wydobywanego z torby przez trzęsące się ręce Janusza.
- Zwyczajna, jaką lubisz - zaszeptał Janusz, kładąc kiełbasę obok pnia brzozy. Ale Dymek nie chwycił jej zębami. Jak zahipnotyzowany wpatrywał się w zabawkę Mareczka, plastikowego muchomorka, którego Janusz, a może sam Mareczek zasadził w zielonym mchu.
- No, co jest, Dymek, zjedz i niech się to wreszcie skończy! Czerwony kapelusz muchomorka, który obsiadły białe plamki,
podobne do olbrzymich świetlików... Czy to możliwe, żeby Janusz nie widział tego czerwonego grzybka, mrugającego białymi światełkami grzybka? Wystarczyły dwa kroki Janusza i piękną zabawkę Mareczka rozgniecie but jego ojca. Dymek szczeknął ostrzegawczo, ale Janusz go zignorował.
- Zgłodniejesz, to zjesz. Może lepiej, że nie będę tego widział - powiedział, odwracając się od Dymka. Ale Dymek zrozumiał, że wszystko, co się tutaj dzieje, jest wymyśloną przez rodziców Mareczka zabawą. Dlatego idąc do samochodu i wyjeżdżając z parkingu, nie mógł ujrzeć Ireny i Mareczka w oknie ich mieszkania. I teraz nie przypadkowo Janusz w ostatniej chwili przekroczył muchomorka, który już spokojny o swoje życie przestał wysyłać do Dymka błagalne sygnały plamkami białymi z przerażenia.
Patrzył na krzaki, próbując zgadnąć, za którym ukrywają się Irena i Mareczek. Ale wszystkie gałązki i listki trwały w całkowitym bezruchu. Dymek rozejrzał się i dostrzegł, że znajduje się na małej, elipsowatej polanie pod brzozą jedyną tu pośród sosen i jałowców.

Janusz zatrzymał się między sosną a jałowcem, obejrzał się. Ale Dymek był pewien, że pan nie widzi, jak pikuje z góry biały ptak ani jak z przeciwnej strony nadlatuje kruk, a może jastrząb, żeby wbić szpony i dziób w śnieżną pierś gołębia. Dymek skoczył, usiłując odstraszyć jastrzębia, w tej samej chwili, tuż nad koronami drzew, biały promień zderzył się z czarnym promieniem.
- No, widzę, że zjadłeś, zatem po kłopocie - powiedział Janusz i osłaniając twarz przed gałęziami, wszedł w ścianę lasu.
- Nic nie zjadłem, to te ptaki - zaszczekał Dymek, ale Janusza już nie było. Zniknęły również oba ptaki i Dymkowi przypomniały się słowa człowieka z telewizora: "Dożyliśmy czasów, w których kradną zarówno ci z góry, jak i ci z dołu".
- Nie zostawiaj mnie samego! Odwiąż mnie! - zaszczekał Dymek, który w końcu przestał się łudzić, że za krzakami ukrywa się Irena, i w panice zaczął szarpać przywiązaną do brzozy smyczą. Rzemyk był silniejszy od jego mięśni.
- Poczekaj, zaraz cię uwolnię - powiedział skundlony wilczur, który pojawił się, nie wiadomo skąd.
- Aaa, to ty zjadłeś moją kiełbasę?
- Gdybym ją zjadł, już bym nie żył - odparł wilczur.
- Łżesz jak pies, od kiełbasy się nie zdycha.
- Ta kiełbasa była zatruta. Twój pan chciał cię otruć... No, napręż smycz, łatwiej będzie ją przegryźć.
- Nie zbliżaj się - zawarczał ostrzegawczo Dymek.
- Przecież mnie nie ugryziesz - odparł wilczur.
- A skąd ty to wiesz?
- Możesz ugryźć człowieka, ale nie psa.
- Psy gryzą inne psy. W naszym parku pies odgryzł ucho drugiemu psu.
- Ale ty nie jesteś zwykłym psem - powiedział z przekonaniem wilczur.
Jeszcze jeden, zadyszany długim biegiem pies wyskoczył spoza jałowca i zaraz potem z różnych stron lasu wyłoniły się kolejne. Dymek naliczył dwanaście psów różnych, mocno pomieszanych ras. Wszystkie przyglądały się Dymkowi z uwagą, najwyraźniej na coś albo na kogoś czekały.
- Czego ode mnie chcecie? - zapytał Dymek po długich chwilach męczącego milczenia. - Kiełbasa zniknęła. Nie starczyłoby jej dla jednego psa, a co dopiero dla wszystkich.
- Dymku, mógłbyś ją pomnożyć, ale razem z jej mięsem pomnożyłbyś również truciznę. I wszyscy poumieralibyśmy w męczarniach, tak jak ty byś umarł, gdyby nie biały ptak.
Jako pierwszy, celując nosem w zasnute chmurami niebo, zawył skundlony sznaucer, Reszta psów, oprócz wilczura, przyłączyła się do niego, tworząc chór harmonijnie zestrojonych wysokich i niskich psich głosów.
- Odjeżdża - szczeknął wilczur i Dymek usłyszał warkot samochodu. - Przywiązał cię do drzewa, podrzucił zatrutą kiełbasę i spokojnie wraca do żony i synka. Tak postąpić może tylko człowiek.
Psy umilkły i słuchały cichnącego pomrukiwania Opla.
- Skąd ty wiesz to wszystko? - zapytał Dymek.
- Ty również to wiesz... Ty wszystko wiesz, bracie Dymku, ale Czarna Gwiazda zaćmiła twój mózg, żebyś zjadł truciznę.
- Czarna Gwiazda?
- Ona już ustępuje, cofa się przed ogromną siłą Białej Gwiazdy - powiedział Stary. Dymek ze zdziwieniem stwierdził, że stoi przed nim ten posiwiały i już prawie bezzębny pies, którego widział w oknie bloku, wchodząc do samochodu.
- Skąd się tu wziąłeś?
- Byłem przy twoich narodzinach... Byłem przy twojej matce, zanim się narodziłeś.
- Czy... czy to znaczy, że jesteś moim... ojcem? - zapytał Dymek przez ściśnięte gardło.
- Twoim ojcem jest Promień.
- Promień. To dlatego dali mi na imię Dymek... Czy on mieszka na naszym osiedlu?
- Nie pies jest twoim ojcem, ale Promień, który tu, na ziemię, wysłała Biała Gwiazda.
- Biała Gwiazda... Promień - wyszeptał Dymek. Przypomniał sobie, jak z wiszących nad miastem chmur wysunęła się nagle biała, jak gdyby wyjęta z koła roweru szprycha i przebiwszy dach samochodu, przebiła również jego skórę. A może tylko ją musnęła?
Spojrzał na psy otaczające go półkolem. W ich postawie i oczach było coś, czego jeszcze nigdy nie napotkał u żadnego psa. Patrzyły nań, jakby nie był psem, ale panem świata i żyjących na nim zwierząt. Człowiekiem.
- Biała Gwiazda... Czy jest podobna do słońca? - zapytał Starego.
- Widziałem tylko jej Promień, który oświetlił, a właściwie dotknął twoją matkę.
- Czy to boli?... Czy to ją bolało? - zapytał Dymek.
- Nie wiem. Ale w nocy sierść twojej matki zrobiła się całkiem biała... a po tygodniu, w nocy, urodziła ciebie.
- Jak to po tygodniu?
- Suki rodzą po kilka szczeniaków, ale ty, Dymku, nie masz ani brata, ani siostry. Przyszedłeś na świat jako jedynak, w nocy, w starej, ciemnej komórce na drewno i węgiel, ale kiedy się rodziłeś, wszystko w niej jaśniało.
- To, co mówisz, jest jak bajka na dobranoc, którą ludzie opowiadają dzieciom w telewizorach...
- Ale to nie jest bajka - odparł Stary. - Chłop, u którego służy twoja matka, wywiózł cię na targ i sprzedał ludziom z miasta.
- Jak to moja matka... służy. Ona tu jest?
- Tak. We wsi, u tego chłopa - wyszeptał Stary i zwiesił nisko głowę. - Nie umiałem jej pomóc...
Dymek uświadomił sobie, że ilekroć spotykał Starego w parku albo na terenie osiedla, ten zachowywał się podobnie. Chciał Dymkowi o. czymś ważnym powiedzieć, ale nie miał odwagi, albo też wiedział, że Dymek nie potrafi tego zrozumieć.
- Ona jest na łańcuchu - odezwał się nieoczekiwanie wilczur.
- Przywiązana łańcuchem do budy.
- Jak to... jest przywiązana łańcuchem - powtórzył Dymek ze zgrozą. - Nigdy nie widziałem psa na łańcuchu... To znaczy... widziałem, ale sądziłem, że psy przywiązują łańcuchami tylko w telewizji... Nieraz słyszałem, jak pan mówił do Mareczka, żeby się nie bał, bo to tylko bajka wymyślona przez artystów dla ludzi przed telewizorami.
- A dziś ten twój pan przywiązał cię do drzewa i poczęstował zatrutą kiełbasą nie na ekranie telewizora, ale tu, w oddalonym od telewizorów lesie - powiedział Stary.
- Mnie telewizja męczy, oczy bolą od patrzenia na te migające cienie i światełka - powiedział wilczur.
Nieoczekiwanie włączył się milczący dotąd sznaucer:
- A ja lubię kreskówki o psach i kotach.
- Słyszałem, jak jeden człowiek powiedział do sołtysa w mojej wiosce, że telewizja to opium dla mas - oznajmił pies, którego rodowodu nie sposób było ustalić, tak wiele ras zapracowało na płynącą w nim krew.
- Opium dla mas to religia - powiedział Dymek. - Ten człowiek przekręcił znane twierdzenie Lenina.
- A co to jest opium? - zapytał sznaucer.
- Ja tylko wiem, kto to był Lenin - odparł Dymek. - Był to mały, krzykliwy człowieczek, który swoimi wrzaskami popchnął ludzi, żeby zaczęli się mordować.
- To chyba nie był Lenin - zauważył wilczur.
- Lenin, Stalin, Bin Laden, nie nazwisko jest ważne. Rzecz w tym, że to byli i są nosiciele śmierci, jak każdy człowiek, który zabija, bo nie potrafi żyć bez zabijania - powiedział Dymek, czując, że z wypowiadanymi słowami zmieniają się stojące przed nim psy, a także rosnące wokoło drzewa i krzaki, a nawet porastające ziemię trawa i mech. Teraz widział wszystko bardzo wyraźnie i, choć to niemożliwe, słyszał myśli znajdujących się obok psów.
On... patrzcie... on się zmienia - pomyślał sznaucer.
Jego sierść... jest już prawie całkiem biała - myślał wilczur.
A więc dokonało się. Jesteś już doskonale biały, jak twoja matka
- pomyślał Stary.
To już nie był pojedynczy promień. Cała wiązka promieni Białej Gwiazdy oświetliła głowę Dymka i przeniknęła do wnętrza jego ciała, wypełniając je jasnością.
Pojaśniała również brzoza, zupełnie jakby przez jej korę sączyło się znajdujące się w środku pnia źródło światła. Zielone listki stały się fosforyzującymi płatkami śniegu.
Jasność emanująca z Dymka i brzozy padła na psy, a także na ptaki i pozostałe stworzenia. Wszystkie ujrzały, jak światło uwalnia białą szyję Dymka od obroży i jak jej czarna obręcz razem ze smyczą martwieje u jego stóp.
Białe promienie, tak samo nieoczekiwanie jak spłynęły z kosmosu, wróciły do ukrytego za chmurami źródła. Dymek uświadomił sobie, że w ciągu owych minut, a może tylko sekund, kiedy znajdował się w oślepiająco jasnym, a jednak nie porażającym świetle Białej Gwiazdy, dokonało się w jego mózgu coś, co spowodowało, że ZROZUMIAŁ. Dzięki temu wszystko wokół z niespotykaną przedtem siłą czuje teraz, widzi, słyszy i pojmuje.

Bogdan Loebl


Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
NF 2005 12 bezludzie
NF 2005 12 łzy sobeka
NF 2005 12 drugi oddech
NF 2005 12 kamienny krąg
NF 2005 12 sprzedawca ryb
NF 2005 09 operacja transylwania
NF 2005 02 siła wizji
NF 2005 06 wielki powrót von keisera
NF 2005 10 prawo serii
NF 2005 05 balet słoni
NF 2005 08 pocałunek śmierci
NF 2005 10 misja animal planet
2005 12 44
NF 2005 06 dęby
2005 12 Reaching Base Building a Database Application Using Ooo Base
NF 2005 10 śniąc w lesie wyniosłych kotów
NF 2005 08 twórca
NF 2005 02 tatuaż
NF 2005 02 podróżnicy

więcej podobnych podstron