Czy dzieci mieszkajace w domkach nie sa samotne?

Menu


Czy dzieci mieszkajace w domkach nie sa samotne?





Zdziebdzio - 17-03-2005 15:33
wiem, ze juz byly podobne tematy, ale co myslicie o tym? Czy dzieci , ktore wychowuja sie w domkach jednorodzinnych nie sa samotne? Mieszkajac w bloku maja mnostwo znajomych, spotykaja sie chociazby w piaskownicy, odwiedzaja sie nawzajem o roznych porach dnia, kiedy tylko zechca, a dzieci z domkow? Jak to wyglada, czy moze ktos kto mieszkal w dziecinstwie w domku moglby sie podzielic swoimi odczuciami ?? :-?



peilin - 17-03-2005 16:10
To zależy od tego czy w okolicy sa inne dzieci. Ja mieszkalam w miejscu, gdzie do najblizszej kolezanki mialam 10 minut pieszo i zazdroscilam kolezankom z bloków, ze maja do siebie tak blisko. Jak sie okazalo, gdy dorosłysmy, one zazdroscily mi bliskosci lasu i nieograniczonych (prawie) mozliwosci jazdy na rowerze oraz wlasnego pokoju i lazienki.
Juz w doroslym zyciu zastanawialam sie nad tym wielokrotnie i po roku w mieszkaniu stwierdzilam, ze dom jest bez porownania lepszy takze dla dzieci. Oczywiscie mieszkania moga byc rozne 200m przy Polach Mokotowskich czy Lazienkach w Warszawie musi byc fajne, ale rozumiem, ze pytanie nie bylo co lepsze dom czy mieszkanie.
Na pewno jest fajniej jak w okolicy sa jakies dzieci, a osiedla domkow wydaja sie spokojniejsze i bezpieczniejsze niz blokowiska.
Pozdrawiam



smartcat - 17-03-2005 16:23

wiem, ze juz byly podobne tematy, ale co myslicie o tym? Czy dzieci , ktore wychowuja sie w domkach jednorodzinnych nie sa samotne? Mieszkajac w bloku maja mnostwo znajomych, spotykaja sie chociazby w piaskownicy, odwiedzaja sie nawzajem o roznych porach dnia, kiedy tylko zechca, a dzieci z domkow? Jak to wyglada, czy moze ktos kto mieszkal w dziecinstwie w domku moglby sie podzielic swoimi odczuciami ?? :-? Jak chodzą do jednej szkoły w poblizu miejsca zamieszkania to beda po zajeciach rzucać teczke brac rower czy piłkę i szaleć z rówieśnikami.
Powiem Ci jak zrobiła moja szwagierka zeby dzieci miały przyjaciól od małego i nie czuły się wyalienowane. Już w przedszkolu zapraszała na imieniny i urodziny kolezanki i kolegów swoich dzieci wraz z rodzicami. Oczywiście z częścią się zakolegowała blizej. Co skutkowało pewnymi ułatwieniami bo raz jedni raz drudzy rodzice zabierali dzieciaki z przedszkola i przez cześć dnia były po opieką innych dając chwile wytchnienia sobie. Jak szły do podstawówki nie były przestraszone bo do klasy byli zapisani ich mali przyjaciele. Takie zaprzyjaźnienie się z rodzicami swoich pociech ma jeszcze inna dobrą strone. Na zebraniach w przedszkolu czy szkole jako zaprzyjaźniona grupa rodziców mają wiekszą siłę nacisku na wychowawców w różnych kwestiach chociazby w sprawie zajeć dodatkowych prowadzonych przez szkołe. W szkole tez mechanizm sie powtarza i grono znajomych rodziców ( zaprzyjażnionych) powieksza sie o następne osoby dotad nieznane. Potem były wspólne wyjazdy do Bukowiny na narty. Dzieciaki były w swoim gronie czuły sie pewnie bawiły się razem. Ktoregos roku to wynajelismy cały dom gdzie nasze grono wraz z dzieciakami liczyło ponad 20 osób. Ale nikt nie zwracał uwagi że szczyle ganija po schodach i wrzeszczą bo bylismy w swoim gronie.
Moje np najsilniejsze wiezi przyjacielskie siegające też czasów przedszkola bo tez rodzice sie znali i spotykali.



Jagna - 17-03-2005 18:03
Zdziebdzio, ja też się nad tym zastanawiałam, bo mam dwóch synów i działkę na tzw. "zadupiu". I co się okazuje - jeżeli kupujecie działkę wśród innych działek, nawet daleko od miasta, to wedle dużego prawdopodobieństwa zamieszkają tam inne rodziny z dziećmi. U nas na dzień dzisiejszy budują się cztery domy i w nich zamieszka ośmiu chłopców (w tym dwóch moich) :D My jeszcze nie mieszkamy a chłopaki już się świetnie razem bawią przy każdym spotkaniu, dzwonią do siebie itp. Nie martw się. Wszystko się ułoży i to pewnie lepiej niż sobie wyobrażasz :D



- 17-03-2005 19:11
Dzieci mam już dorosłe, od urodzenia mieszkały w domku sporo oddalonym od szkoły, niewielu mieli rówieśników w okolicy, w której mieszkalismy.
Czasem, owszem, były pretensje o to, że wracając do domu ze szkoły właściwie zostawały odcięte od koleżanek, kolegów,
nie było wspólnych powrotów ze swoją "paczką" (ze względu na odległość, dla bezpieczeństwa wożone były samochodem).
Każde wyjście do koleżanki czy kolegi było wyprawą.
Tych z kolei, do odwiedzin, również zniechecała odległość.

Problem rozwiązał się, kiedy każde z dzieci znalazło swoje konkretne zajęcie.

Córka zaczęła codzienne, kilkugodzinne treningi sportowe, co wiazało się również ze spotkaniami z rówieśnikami z klubu,
musiała dzielić czas na sport i naukę, na resztę nie było czasu.

Syn wsiąkł w komputer (nie w gry, uchowaj Boże),
zawieranie i pielęgnowanie znajomości nabrało dla niego innego wymiaru.

Teraz z prespektywy czasu, jako dorośli ludzie, chórem przyznają,
że mieszkanie w domku, z dala od miasta, blokowisk i zwiazanych z nim różnych... pułapek i pokus, często zgubnych,
miało na nich bardzo dobry wpływ.

Sami również planują życie z dala od miasta.

A ja to popieram :D

Pozdr.
:D



Zdziebdzio - 18-03-2005 09:47
Dzieki dziewczyny!!!! Bardzo mi to pomoze. Moje dzieci sa jeszcze male wiec nie sa w stanie powiedziec gdzie chcialyby mieszkac. Mojej corce zalezy jedynie na tym (5 lat) zeby mialo blisko nad morze :P :lol: :D wiec jej powiedzialam ze teraz mialaby 4 kilomtery blizej nad to morze z Topolina niz z Ursusa. :P :lol: :D



Maluszek - 18-03-2005 11:05
Zdziebdzio - u nas po przeprowadzce przez jakieś 2 tygodnie naszej córce było bardzo źle. My w tym czasie zajęci byliśmy rozpakowywaniem, sprzątaniem domu itd i nie poświęcaliśmy jej tyle czasu co poprzednio a ona bidulka cały czas sama głównie w domu bo przeprowadziliśmy się w marcu i pogoda nie sprzyjała do siedzenia w ogrodzie. Ola bardzo te dwa tygodnie ciężko przeżyła - nawet chciała zamieszkać u babci. Dopiero jak udało jej się poznać dzieci w okolicy jej stosunek do nowego domu się zmienił i jest szczęśliwa. Najważniejsze jest to, żeby w okolicy gdzie zamierzacie się budować mieszkały dzieci najlepiej wiekowo zbliżone do Twoich.



Aga J.G - 18-03-2005 12:43
My co prawda dopiero zaczynamy, ale problem pojawił się juz przy kupnie działki nasz starsza córka wyraziła sie jasno dzialka musi być tam żeby nie musiala zmieniac szkoły i było blisko do koleżanke warunek został spełniony nasza działka jest oddalona o 15 minut od naszego obecnego miejsca zamieszkania córka jest szczęśliwa My też ponieważ wiem że chetnie będzie mieszkała w nowym domu :D



JoShi - 18-03-2005 12:52

wiem, ze juz byly podobne tematy, ale co myslicie o tym? Czy dzieci , ktore wychowuja sie w domkach jednorodzinnych nie sa samotne? Mieszkajac w bloku maja mnostwo znajomych, spotykaja sie chociazby w piaskownicy, odwiedzaja sie nawzajem o roznych porach dnia, kiedy tylko zechca, a dzieci z domkow? Jak to wyglada, czy moze ktos kto mieszkal w dziecinstwie w domku moglby sie podzielic swoimi odczuciami ?? :-? Wychowalam sie w domku na wsi. Byl polozony na obrzezach wioski, co sprawialo, ze wlasciwie nie mielismy sasiadow, w przeciwienstwie do innych rowiesnikow ktorych domy staly w bardziej zwartej zabudowie. Ja nie czulam sie samotna. Pomijajac fakt, ze wychowywalam sie z bratem i ze moj kuzyn z pobliskiego miasteczka chetnie przyjezdzal na wakacje to moj kontakt z rowiesnikami byl pewnie rownie czesty jak w przypadku dzieci z blokow. Szkola, no to wiadomo, wszedzie jest tak samo. Nasza miescila sie w duzym parku, co sprzyjalo zabawom i ciagnelo nas na boiska nawet po lekcjach. Moj brat grywal z kolegami mecze pilki noznej a my, dziewczyny czesciej w siatkowke albo koszykowke. A jak bylismy mlodsi to zbieralismy druzyny do beczki albo zbijaka.
Po szkole to wiadomo do domu i lekcje (w bloku to samo) a po lekcjach ? Hulaj dusza piekla nie ma. Na rower i wio... Albo do parku na boisko, albo w inne miejsca gromadzenia sie dzieciakow i zawsze cos sie wymyslilo, jakas przejazdzke, albo gre w kapsle, w chowanego, w podchody. A zima zbieralismy sie w starej zwirowni, gdzie byly swietne warunki do jazdy na sankach lub workach.
Soboty mijaly dzieciakom pod sklepem, gdzie wszyscy sie gromadzili w oczekiwaniu na dostawy chleba. To obecnie dzieciom nie grozi ale w miescie takich "imprez" nie bylo. Ech tam to sie dopiero wymyslalo zabawy.
Teraz mieszkam na wsi i czasem obserwuje przez okno dzieciaki z naszej ulicy. Nic sie nie zmienilo. Spotykaja sie, jezdza na rowerach a zima lepia wspolnie balwana albo jeszcza na lyzwach na pobliskim rozlewisku (plytka woda i nie ma niebezpieczenstwa, sama bym pojezdzila). Ciagle cos razem kombinuja. Nie sadze, zeby czuly sie samotne w swoich domach.



magmi - 21-03-2005 13:02
Przeniosłam córkę ((II klasa podstawówki) do szkoły w nowym miejscu zamieszkania, właśnie po to, żeby miała swoje towarzystwo, swoje środowisko rówieśników jak najbliżej domu, żeby nie czuła się "wywieziona na koniec świata". Syna zapisałam do lokalnego przedszkola.
Uważam teraz, że było to bardzo udane posunięcie. Koleżanki szkolne mieszakją w odlegości 5-10 minut na nogach, po lekcjach nawzajem się odwiedzają (oczywiście nie codziennie, bo nawet nie mają tyle czasu wolnego). Widzę, że dzieci ze starszych klas po szkole całymi gromadami "odprowadzają" się do domów, bawią się na ulicach osiedla i w ogródkach, pewnie z naszymi będzie to samo.
W najbliższym sąsiedztwie już niedługo będziemy mieć sporo dzieci w podobnym wieku do naszych, ale większość rodziców nie zamierza ich posyłać do lokalnej szkoły w obawie o jej poziom (jest to obawa całkowicie nieuzasadniona, ale przyznaję, że ja też mialam wcześniej takie rozterki). Trochę szkoda. Szkołą bardzo dzieci łączy. Ale pewnie i tak będą się razem bawić.



*marta* - 21-03-2005 14:49
Moje dziecko jest niestety odrobinę narażone na samotność. Może się to zmieni (mam taką nadzieję). Niewiele jest w okolicy małych brzdąców, bo domów jeszcze niewiele. No i rzecz, której zazdroszczę magmi: miejscowa szkoła. Bardzo chętnie posłałabym dziecko do szkoły w naszej wiosce, ale jest to raczej niemożliwe. My pracujemy w Warszawie, rano oczywiście moglibyśmy zawieźć dziecko do szkoły, ale musiałoby siedzieć tam do 18:00-19:00 czekając na nasz powrót - a to już byłaby przesada :( Tak naprawdę to właśnie ta szkoła najbardziej mnie martwi. Czy moje dziecko jest skazane na swoich rodziców jako tych, z którymi dociera do/wraca ze szkoły? Zdecydowanie wolałabym, żeby byli to jej znajomi, przyjaciele ze szkoły, a nie ja, mąż i nasz samochód :( [/b]



magmi - 22-03-2005 11:18
Ja miałam obawy, że jesli zostawię córkę w szkole w mieście, to będzie jej trudniej zżyć się z nowym otoczeniem, że po jakimś czasie - gdy będzie trochę starsza - będzie niezadowolona, że na jakiejś wsi zapadłej mieszka, gdy "prawdziwe życie" - czytaj życie towarzyskie jej znajomych i przyjaciół - toczy się w mieście, w okolicach szkoły.
Oczywiście, do gimnazjum i liceum i tak będzie musiała jeździć. Ale pewnie te dzieciaki z jej podstawówki będą jeździć wspólnie (gimbus), będzie więc dalej miała swoje towarzystwo...

Marta, czy twoje dziecko już chodzi do szkoły? Coś mi dzwoni, że jeszcze nie, prawda? Czy rzeczywiście tak późno wracacie do domu? :(
W takiej sytuacji chyba rzeczywiście pozostaje przedszkole i szkoła blisko pracy rodziców.
Ale to rozwiązanie ma sporo wad. Dziecko chore - po zeszyty na koniec świata. Wizyty u kolegów/koleżanek - raczej tylko od wielkiego dzwonu. Towarzystwo z klasy się spotyka po lekcjach na podwórku czy boisku i grają w piłkę - Twoje czuje się wykluczone z tych rozrywek.
Z drugiej strony, na pewno nie będzie tak źle, gdy w sąsiedztwie pojawią się jakieś dzieci w wieku Twojego - pewnie niejedno będzie w podobnej sytuacji. A może pora pomyśleć o rodzeństwie? :wink:



*marta* - 22-03-2005 11:41

A może pora pomyśleć o rodzeństwie? :wink: jeszcze się wstrzymam :) mała ma dopiero rok i 2 m-ce, ale rodzeństwo będzie miała na pewno!

Wszystko co napisałaś, to święta prawda. Nawiązanie znajomości i przyjaźni z miejscowymi dziećmi jest bardzo ważne i zdecydowanie łatwiejsze, gdy dziecko chodzi do miejscowej szkoły. U nas to nie jest tak, że w sąsiedztwie żadnych dzieci nie ma. Pojedyńcze sztuki się znajdą, ale te gromadne powroty ze szkoły, codzienne "wyprawy" w nieznane, odwiedzanie się nawzajem - to dopiero jest frajda! Gdy przypomnę sobie swoje dzieciństwo, mnóstwo dzieciaków, nie wiedzieliśmy, co to jest nuda. Rodzicom nie przyszłoby nawet do głowy, że możemy być samotne, że trzeba nam pomóc, czas jakoś zorganizować, nie było takiej potrzeby.

No nic, może nie będzie tak źle :) Tyle się jeszcze może zmienić...

ano rzeczywiście :(



EluÅ› - 22-03-2005 11:48
U nas jest zupełnie inaczej. Dzieciaki ze szkoły podstawowej jak idą do gimnazjum to są dzielone podobno po to, żeby wyrównać poziom wiedzy i dzieje się tak, że córka znajomych z klasy 20 osobowej szkoły podstawowej trafiła do gimnazjum z dwoma chłopcami z jej klasy na dodatek każdy mieszka w innym końcu. Więc po lekcje musi dzwonić na drugi koniec gminy. Więc zastanawiam się czy i tak ktoś nie zniweczy waszych planów Teraz to zupełnie inaczej w tych szkołach się dzieje. Nikt nie patrzy na przyjaźnie, znajomości. Ma się przystosować i już.



Magdzia - 22-03-2005 12:32

Moje dziecko jest niestety odrobinę narażone na samotność. Może się to zmieni (mam taką nadzieję). Niewiele jest w okolicy małych brzdąców, bo domów jeszcze niewiele. No i rzecz, której zazdroszczę magmi: miejscowa szkoła. Bardzo chętnie posłałabym dziecko do szkoły w naszej wiosce, ale jest to raczej niemożliwe. My pracujemy w Warszawie, rano oczywiście moglibyśmy zawieźć dziecko do szkoły, ale musiałoby siedzieć tam do 18:00-19:00 czekając na nasz powrót - a to już byłaby przesada :( Tak naprawdę to właśnie ta szkoła najbardziej mnie martwi. Czy moje dziecko jest skazane na swoich rodziców jako tych, z którymi dociera do/wraca ze szkoły? Zdecydowanie wolałabym, żeby byli to jej znajomi, przyjaciele ze szkoły, a nie ja, mąż i nasz samochód :( [/b] Marto, o ile mi wiadomo, to szkoła, czy gmina ma obowiązek zapewnić dzieciom dojazd do i ze szkoły, mają te swoje gimbusy. U mnie tam, gdzie nie dojeżdza gimbus, bo np. jest za blisko, albo w mroxne dni dzieci dowożą strażacy swoim samochodem (to dopiero frajda dla dzieciaków!). Czy Twoje dziecko nie mogłoby wracać do domu takim środkiem lokomocji? A co robi Twoje dziecko w szkole w Warszawie do tak później godziny? Pewnie wolałoby chodzić do lokalnej szkoły i integrować się z okolicznymi dzieciakami, niż z dziećmi, od których jest ono już oderwane z racji miejsca zamieszkania. ZresztA pewnie też wolałoby wracać wcześnie do domu (14-15?) z grupą kolegów i koleżanek nawet gimbusem niż z rodzicami (18-19).



*marta* - 22-03-2005 12:53
Na razie jeszcze jest za malutkie na szkołę (ma roczek), więc jeszcze nie protestuje ;) Szkołę mamy oddaloną od domu o jakieś 1,5 km, droga nieutwardzona, z tego co widzę, nic tu po dzieciaki nie przyjeżdża (gimbus oczywiście jeździ, ale drogą główną), dzieciaki są wożone lub odprowadzane przez rodziców. Może przez te kolejne 5 lat coś się zmieni i w 2010 roku napiszę tutaj, że moje dziecko chodzi jednak do szkoły miejscowej :) Na razie szukam towarzystwa dla roczniaka :)



Magdzia - 22-03-2005 13:52
Marto, 1,5km. to jest 20 minutowy spacerek! Nawet dla 6-latka! A zapewne jak już będzie chodził do szkoły, to takich jak on będzie masa i będą chodzić razem :) Myślałam, że to jest kwestia nie wiem - 15 km, to wtedy rzeczywiście trzeba się zastanowić nad transportem. Ale żeby wozić dziecko do W-wy z powodu 1,5 drogi do szkoły?? :o
A w ogóle, tak czytając posty w tym temacie, można odnieść wrażenie, że traktujecie przeprowadzkę na wieś jak do buszu, a tamtejszych mieszkańców i ich dzieci jak dziwnych tubylców, jakby na Was i Wasze dzieci czychałe jakieć dziwne i tajemnicze zagrożenia. A przecież to są normalnie ludzie, normalne dzieci! Ja wychowałam się na wsi i nigdy nie narzekałam na smotność, wokół miałam masę kolegów - sąsiadów w różnym wieku, ale wszyscy świetnie się bawiliśmy, zarówno jako małe dzieci, jak i nastolatki.



*marta* - 22-03-2005 14:08
Magdzia, ale jak Ty to sobie wyobrażasz? Mam dać 6-latkowi klucze w łapkę i od 14-tej niech sobie radzi sam, wieczorem rodzice wrócą to się nim zajmą. Może ja przesadzam, nie wiem, ale w głowie mi się to nie mieści :-? Wokoło mojego domu są pola, sąsiadów wprawdzie mam kilku, ale do wieczora też ich nie ma w domu. Nie traktuję wsi jak buszu, nie wiem, skąd to przekonanie. Traktuję jedynie moje dziecko jak najcenniejszy mój skarb i w życiu nie naraziłabym jej na niebezpieczeństwo jakie niesie za sobą pozostawienie małego dziecka (bo zapewniem, że 6-, 7-letnie dzieci są jeszcze małe) samemu sobie przez tyle godzin.



Jagna - 22-03-2005 19:03
Marta, pięć lat to kawał czasu, jeszcze wiele może się zmienić. A poza tym już teraz widzę jakieś wyjście z tej sytuacji. Dziecko chodzi do szkoły miejscowej a po szkole odbiera je opiekunka i siedzi z brzdącem do Waszego powrotu. Masz jeszcze bardzo dużo czasu na wyszukanie sobie w okolicy zaufanej pani, która zajmie się dzieckiem po południu. Przecież wożąc dziecko do szkoły przy Waszej pracy, ktoś i tak musi się nim zająć po lekcjach, prawda? Świetlice nie pracują do 19-tej z tego co wiem.
A taka "ciocia" ma jeszcze ten plus, że w razie choroby dziecka też zostanie a Ty nie będziesz musiała iść co chwila na zwolnienie. Co Ty na to?



Maluszek - 23-03-2005 09:07
marta - moja córka ma prawie 11 lat a ja ją wożę do szkoły do Warszawy bo doszłam do takiego samego wniosku jak Ty :D Ola woli taki układ bo w szkole przebywa ze swoimi starymi koleżankami a po powrocie do domu bawi się z "tubylczymi" dziećmi :D



Magdzia - 23-03-2005 09:13

Magdzia, ale jak Ty to sobie wyobrażasz? Mam dać 6-latkowi klucze w łapkę i od 14-tej niech sobie radzi sam, wieczorem rodzice wrócą to się nim zajmą. Może ja przesadzam, nie wiem, ale w głowie mi się to nie mieści :-? No cóż, mam wrażenie, że większość dzieci w Polsce tak właśnie robi, w końcu to żadna sztuka otworzyć sobie drzwi i je za sobą zamknąć. Ja jestem za tym, aby dawać dzieciom jak najwięcej samodzielności, a nie osłaniać je kloszem. A co robiłoby Twoje dziecko, gdybyś mieszkała w Warszawie, przy Waszym trybie pracy - dziecko kończy szkołę o 13-15, a Ty pracujesz do 17. Gdzie ten czas spędza dziecko?? Prawdę mówiąc, nie widzę tu różnicy między wsią a miastem. Tak czy inaczej z dzieckiem trzeba coś zrobić, a na wsi jest bezpieczeniej niż w mieście, i ja osobiście wolałabym, żeby moje dziecko wracało samotnie polną droga niż warszawską ulicą.



Magdzia - 23-03-2005 09:20

marta - moja córka ma prawie 11 lat a ja ją wożę do szkoły do Warszawy bo doszłam do takiego samego wniosku jak Ty :D Ola woli taki układ bo w szkole przebywa ze swoimi starymi koleżankami a po powrocie do domu bawi się z "tubylczymi" dziećmi :D Maluszku, do jakiego wieku córeczki będziesz ją wozić? Aż skończy studia i się wyprowadzi? Ja przychodziłam sama do domu na długo przed rodzicami, odrabiałam lekcje, sprzątałam swój pokój, czasem nawet zrobiłam jakąś drobną pracę w domu (np. obrałam ziemniaki na obiad). 6-7 latek to nie niemowlak, dzieci uwielbiają różne "dorosłe" zadania bo wiedzą wtedy, że traktujemy je poważnie, i wierzymy, że są odpowiedzialne i dadzą sobie radę. W przeciwnym wypadku wyrastają na wypielęgnowanych, niezaradnych życiowo ludzi.



EluÅ› - 23-03-2005 09:33
Na razie ustawa mówi jednoznacznie, że gmina musi zapewnić dowóz dzieciakom które mają do pokonania więcej niż 3 km. Jednak można indywidualnie negocjować u Wójta i w sytuacji kiedy dzieciaków będzie więcej to jeżeli będzie miał środki i dobre chęci to może się zgodzić na krótszy odcinek drogi. Z doświadczenia wiem, że rozwiązaniem jest również dowożenie na zmiany przez rodziców. Jeżeli zaś chodzi o pozostawianie dzieciaka bez opieki do 8 roku życia to nie wchodzi to w grę./można zostać nawet ukaranym/. Był też taki przepis ,że opiekun musiał podpisać w szkole stosowne oświadczenie, że przyprowadzi do szkoły dziecko i z niej odbierze. Chodzi o to, że taki maluch nie może sam poruszać się drogą publiczną. Opowiadałabym się chyba za wariantem opiekunki. Z reguły na tz. prowincji łatwiej o zaufaną osobę która będzie chciała sobie dorobić, myślę że i cenowo znacznie korzystniej niż w dużym mieście. Opiekunka która poświęci czas dziecku, jest to dużo leprze rozwiązanie niż pozostawianie dzieciaka do 19.00 w dużym mieście w świetlicy.
Chyba nie ma sytuacji bez wyjścia zawsze jakoś się ułoży i nie ma co zawczasu się martwić.



Maluszek - 23-03-2005 09:46
Magdziu - będę ją wozić tak długo jak trzeba. Przede wszystkim Ola niedługo pójdzie do gimnazjum (wybrała sobie gimnazujm w Warszawie) więc albo będzie korzystała z autobusów, żeby się do niego dostać albo będę ją wozić (tak będzie chyba zdecydowanie szybciej) potem liceum (pewnie też w Warszawie) więc raczej nie mamy dużego wyboru jak tylko ją dowozić. Ale tak to już jest jak się mieszkasz poza miastem gdzie nie ma dużego wyboru szkół. Inaczej przedstawia się sprawa w mieście gdzie szkoły masz pod nosem i nie boisz się, że dziecku coś się stanie. Jak na razie nie wyobrażam sobie, żeby Olka sama dojeżdżała z Warszawy do Marek a poza tym ona też tego nie chce. Po szkole idzie do babci, ja ją odbieram po pracy i jedziemy do domu. Jak na razie takie rozwiązanie się sprawdza.



Honorata - 23-03-2005 10:03

marta - moja córka ma prawie 11 lat a ja ją wożę do szkoły do Warszawy bo doszłam do takiego samego wniosku jak Ty :D Ola woli taki układ bo w szkole przebywa ze swoimi starymi koleżankami a po powrocie do domu bawi się z "tubylczymi" dziećmi :D Maluszku, do jakiego wieku córeczki będziesz ją wozić? Aż skończy studia i się wyprowadzi? Ja przychodziłam sama do domu na długo przed rodzicami, odrabiałam lekcje, sprzątałam swój pokój, czasem nawet zrobiłam jakąś drobną pracę w domu (np. obrałam ziemniaki na obiad). 6-7 latek to nie niemowlak, dzieci uwielbiają różne "dorosłe" zadania bo wiedzą wtedy, że traktujemy je poważnie, i wierzymy, że są odpowiedzialne i dadzą sobie radę. W przeciwnym wypadku wyrastają na wypielęgnowanych, niezaradnych życiowo ludzi. Wiesz Magdzia, to chyba kazdy musi rozwiazac sam i stawic czoło swoim lękom, obawom o dziecko itd. Mysle, ze piszac o wozeniu studentki troche sie za bardzo wyzlosliwilas, niepotrzebnie.

Sa rozne modele wychowania dzieci, tzw. luzacki, w ktorym dzieciom wolno wszytsko, a wiec od najmlodszych lat maja duzo samodzielnosci i taki model gdzie dzieci sa pod wieksza kontrola rodzicow. Ktory jest lepszy? Daleko mi tu do oceniania...

Pamietam tylko z wlasnego dziecinstwa, jak spedzalam zwykle 2 misieace nad morzem rodzinke ktora dwojke swoich dzieci w wieku kilku lat (dziewczynka 4 lata, jej brat 8 lat) nad wyraz czesto zostawiala samych sobie , tak wiec dzieci chodzily na plaze same przez las 1,5 km, bawilys ie na plazy i kapaly w morzu same, wracaly same i byly do weiczora same, rodzice zas mieli luz-blus na swoje sprawy na wakcjach. Tzn. dzieci nie byly do konca same, gdyz inni rodzice czuli sie niejako w obowiazku i nei proszeni przez nikogo, przygarnac je na swoj kocyk, uwazac na nie podczas kapieli w duzych falach Bałtyku, nakarmic po powrocie z plazy , czy chociazby przypomniec o zmianie mokrych majtek po kapieli. do dzis podziwiam wyluzowanie tych rodzicow, co zaowocowlao jednak tym, ze co prawda do zadnej tragedii na szczescie nie doszlo, ale dzieci czesto byly chore, ulegaly roznym wypadkom, wyrosly na osoby niezalezne to prawda ale i na duzych egocentrykow niezwiazanych z rodzenstwem czy domem. Zimny wychów -słabe relacje rodzinne. Mozna i tak!

Byl tez inny model. Dziewczynki ktorej nawet w wieku nastu lat i to w towarzystwie innych doroslych niz jej rodzice nie pozwalano pojsc na plaze, do lasu czy chociazby na deptak na lody. A teraz kiedy jest dorosla nie pozwala jej sie na wybor partnera zyciowego , czy swojej sciezki kariery zawodowej. Mozna i tak - To jest znowu nadopiekunczosc i w ten sposob tez krzywdzi sie dziecko.

Mysle, ze jak we wszytskim trzeba znalezc umiarkowanie i złoty srodek.
Ale powaznie zastanowilabym sie nad puszczaniem samej do domu 6-scio latki, ale i 11-sto latki, ktora musi poradzic sobie ze swoim bezpiecznstwem (ruch drogowy, rozni dziwni ludzie pytajacy o droge -wiecie o co chodzi), owtieraniem i zamykaniem naszych domow-fortec uzbrojonych w alarmy itp)...



magmi - 23-03-2005 10:08
Dzieci mogą chodzić same do szkoły i wracać, a nawet jeździć autobusem, nosić klucze od domu i radzić sobie samodzielnie, ale na litość boską, nie w wieku 6-7 lat!
Owszem, to prawda, że sporo dzieci w tym wieku jest zostawianych samych sobie. Prawdą jest też, że sma widuję i nawet czterolatki biegające po ulicach miasta do późnego wieczora, bez żadnej opieki.
To nie jest żaden wzór do naśladowania, tylko dowód strasznego zaniedbania i braku wyobraźni rodziców. Przepraszam za chwyt poniżej pasa, ale z tego co piszesz, Magdziu, gołym okiem widać, że po prostu nie masz dzieci.
Moim zdaniem (i zdaniem większości znanych mi osobiście rodziców), bezpieczny wiek względnej samodzielności zaczyna się gdzieś pod koniec podstawówki (11-12 lat).

Marto, ja bym się zastanowiła w przyszłości nad wariantem, który proponuje Jagna (o ile nic się w Waszej sytuacji nie zmieni). Mnie też coś takiego chodziło po głowie.
W szkole, do której chodzi moja córka, nauczyciele nawet pośredniczą w takich układach: kojarzą rodziców, którzy długo pracują z mamami niepracującymi zawodowo (często są to rodzice dzieci z tej samej klasy). Dziecko "pracusiów" jest odbierane przez niepracującą mamę kolegi, je u nich obiad, odrabiają lekcje, no i od razu ma towarzystwo do zabawy! A niepracująca mama ma okzaję coś zarobić. Wydaje mi się, że to są bardzo rozsądne układy, korzystne dla wszystkich...



Maluszek - 23-03-2005 10:26
Ogólnie tak sobie myślę, że dowożenie dziecka do szkoły nie jest jakimś straszliwym wyrazem nadopiekuńczości ze strony rodziców. Takie są realia jak się mieszka na wsi a pracuje w mieście. My jesteśmy w tej dobrej sytuacji, że obok szkoły do której chodzi nasza córka mieszkają moi teściowie, którzy nią się opiekują po szkole.

Bardzo długo rozważałam ten problem czy Ola powinna chodzić do miejscowej szkoły i tam czekać na nas do 17-18 czy powinna sama wracać do domu przez bardzo ruchliwą ulicę gdzie praktycznie non stop dochodzi do śmiertelnych wypadków czy pozostawić ją w starej szkole i ją dowozić. Zdecydowaliśmy się na dowożenie i tak pewnie będzie aż pójdzie na studia. Po szkole Ola idzie do teściów albo umawia się z koleżankami z klasy a w domu po szkole musiałaby siedzieć w domu i na nas czekać.



*marta* - 23-03-2005 14:58
magmi, ja też myślałam o tym, co zaproponowała Jagna (opiekunka, która odbiera dziecko). Mam jeszcze mnóstwo czasu, tyle się jeszcze może zmienić, więc na razie tylko teoretyzuję :) Moje dziecko ma babcię w Warszawie, więc posłanie jej do szkoły blisko miejsca zamieszkania babci też jest całkiem dobrym wyjściem (czyli podobnie jak u Maluszka mała spęzałaby czas po lekcjach u babci lub u koleżąnek/kolegów). Natomiast to, co mówi Magdzia, to dla mnie rozwiązanie nie tylko nie do przyjęcia, ale również w życiu nawet nie rozważałabym takiego rozwiązania. Magdziu droga, ja też wracałam do domu sama ze szkoły, dostawałam klucz i po sprawie. Byłam bardzo samodzielna i tego samego zamierzam nauczyć moje dziecko. Ale nie w sposób, jaki proponujesz. To były po pierwsze zdecydowanie inne czasy, rodzice wracali do domu ok 14:00, 15:00, moja droga ze szkoły to była droga wśród bloków (mieszkałam w mieście), nie polna droga, którą rzadko ktoś chodzi. Na dodatek nasz dom jest trochę na odludziu, wprawdzie, za nami są jeszcze 3 domy, ale co z tego?). Aż dziwne, że muszę to tłumaczyć dorosłej osobie, ale wyobraź sobie malutką dziewczynkę wędrującą po takiej drodze chociażby zimą. Pominę śnieg (w tym roku akurat nie do przebrnięcia miejscami dla dorosłego człowieka), ale załóżmy, że mała została w szkole dłużej, wraca o 16:00-17:00 - wtedy jest już ciemno. Magdziu, nie wiem, gdzie Ty mieszkasz, ale domyślam się, że większość z nas tutaj wypowiadających się, nie mieszka na typowej wsi (takiej sprzed 20-30 lat): czyli niezbyt ładne domy, wszyscy się znają, jest bezpiecznie. Mieszkamy w nowych domach, które często stają się obiektem zainteresowania złodziei. Taki maluch samotnie wracający do domu i samotnie spędzający tam czas do wieczora to dopiero musi być zachęta! Więc powtarzam: życiu nie zdecydowałabym się na narażenie mojego dziecka na niebezpieczeństwo. Ja nazywam to troską o własne dziecko, Ty możesz nazywać to trzymaniem dziecka pod kloszem.

Co do wożenia dziecka do szkoły, w dużych miastach (ja mam akurat doświadczenia z Warszawą) czasem nie ma innego wyjścia. Nie wszyscy decydują się na posłanie dziecka blisko swojego miejsca zamieszkania. Trudno więc oczekiwać, że dziecko będzie jechało samo do drugiej dzielnicy, tylko dlatego, że ktoś nazwie go nadopiekuńczym. Poza tym, najzwyczajniej w świecie samochodem jest szybciej i wygodniej. Mam znajomych, którzy wciąż wożą swoje dzieci do szkoły, teraz jest to gimnazjum, bo wyprawa autobusem (z przesiadką) trwałaby wieki. jeśli i dziecku i rodzicom to pasuje to nie widzę problemu.



magmi - 24-03-2005 09:51
Rozwiązanie, które wybrała Maluszek, a także wielu innych rodziców (szkoła w mieście + babcia w mieście = dziecko w mieście do późnego popołudnia pod opieką babci) jest jak najbardziej wygodne i bezpieczne.
Dla mnie ma natomiast jedną wadę. Przekształca DOM w sypialnię.

Rozpoczynając budowę domu, miałam taką świetlaną wizję, że będzie to DOM z prawdziwego zdarzenia. Taki, w którym toczy się życie całej rodziny. Do którego dzieci wracają po szkole i bawią się w ogrodzie albo na osiedlowej uliczce, koniecznie z kolegami rzecz jasna, gdzie odrabiają lekcje w swoich pokojach (albo i nie w swoich :wink: ), gdzie wszyscy razem jadamy obiady... Więc już wybierając działkę, dużo uwagi poświęciłam okolicy, zakładając, że w to właśnie miejsce ma się przenieść życie nasze i naszych dzieci.
Myślę, że tak jak myślałam wtedy ja, myśli wiele osób, gdy do budowy domu się zabiera.

Jeśli jednak rodzice wybierają taką wersję połowiczną - tzn. szkoła dziecka w mieście i pobyt po szkole np. u babci obok szkoły, a dopiero na wieczór cała rodzina wraca do domu - dużo z tej wizji rodzinnego domu się traci.
Czy dziecko będzie naprawdę lubić ten dom, to miejsce, tę okolicę? Czy będzie się tu czuło dobrze, czy też będzie się przy każdej okacji "wyrywać" do miasta, gdzie na co dzień toczy się jego życie?



*marta* - 24-03-2005 10:18

Czy dziecko będzie naprawdę lubić ten dom, to miejsce, tę okolicę? Czy będzie się tu czuło dobrze, czy też będzie się przy każdej okacji "wyrywać" do miasta, gdzie na co dzień toczy się jego życie? Będzie będzie :)

A tak poważnie, jak zwykle masz rację. Dlatego cieszę się, że przede mną jeszcze 5 lat rozważań :) U Maluszka sytuacja była o tyle lepsza, że jej córka przeprowadziła się na wieś. Mieszkała w mieście, tam chodziła do szkoły, miała przyjaciół, miała swój świat, którego nie chciała zmieniać o 180st a tylko o kilkadziesiąt :) i wcale jej się nie dziwię. Ja natomiast zafunduję dziecku życie A albo życie B, tylko takie będzie znało, i chciałabym, aby był to wybór tego lepszego...



Maluszek - 24-03-2005 10:30
magmi - jesteś w praktycznie komfortowej sytuacji bo pracujesz tylko na pół etatu (jeżeli się nie mylę) i w takiej sytuacji to co opisujesz jest możliwe do wykonania :D Natomiast gorzej jest jak rodzice pracują na cały etat - wtedy nie ma wyboru i faktycznie w domu się jest tylko wieczorami.

A teraz dziecko zdecydowanie więcej czasu spędza na dworze (odkąd mieszkamy w domu) niż jak mieszkaliśmy w Warszawie bo tam nie było gdzie iść z dziećmi - place zabaw zabetonowane, samochody - tak, że bałam się ją tam samą puszczać. A teraz Ola praktycznie popołudnia spędza z dziećmi gdzieś na okolicznych łąkach i ciężko latem ją do domu zagonić.



magmi - 24-03-2005 10:32
Oczywiście, jest łatwiej, gdy dzieci są małe. Dlatego między innymi warto budować dom jak najszybciej :D.

Ja mam zawsze w pamięci budowę domu moich rodziców. Gdy się zaczynała, bardzo się cieszyłam na swój własny pokój, ogródek, kominek itd., był plan zmiany szkoły (podstawowej), była mowa o liceum na miejscu, przyjmowałam to wszystko bez zatrzeżeń.
Ale wszystko strasznie się rozciągnęło w czasie (budowa"tymi ręcami" i w czasach ciężkiego kryzysu) i gdy doszło do przeprowadzki, ja zaczynałam już ostatnią klasę liceum. I po prostu odmówiłam przeprowadzenia się do tego domu. Nie i koniec. Moje życie było gdzie indziej. Zamieszkałam w mieście z moją starszą (dorosłą już wtedy) siostrą, której rodzice zostawili mieszkanie. Nigdy tego domu nie polubiłam, nigdy nie czułam się tam u siebie, chociaż później przez krótki czas tam mieszkałam.

To tak na marginesie. Ale równocześenie trochę na temat. Wielu rodziców zakłada, że dzieci podzielają ich entuzjazm do budowy domu, do przeprowadzki w "piękne okoliczności przyrody". A czasem jest tak, że trzeba włożyć sporo wysiłku, żeby dzieci do tej naszej nowej wizji życia przekonać...



Maluszek - 24-03-2005 10:39

To tak na marginesie. Ale równocześenie trochę na temat. Wielu rodziców zakłada, że dzieci podzielają ich entuzjazm do budowy domu, do przeprowadzki w "piękne okoliczności przyrody". A czasem jest tak, że trzeba włożyć sporo wysiłku, żeby dzieci do tej naszej nowej wizji życia przekonać... Magmi - masz rację :D Starszym dzieciom trudniej jest się dostosować do nowych warunków bo to i zmiana szkoły i nowe znajomości (pod warunkiem, że w okolicznych domach mieszkają dzieci) - dlatego, żeby naszego dziecka aż tak nie stresować wozimy ją do szkoły w Warszawie. A maluchy szybciej się dostosują do takich warunków.



magmi - 24-03-2005 10:41

magmi - jesteś w praktycznie komfortowej sytuacji bo pracujesz tylko na pół etatu (jeżeli się nie mylę) i w takiej sytuacji to co opisujesz jest możliwe do wykonania :D Natomiast gorzej jest jak rodzice pracują na cały etat - wtedy nie ma wyboru i faktycznie w domu się jest tylko wieczorami. Maluszku, oczywiście, masz rację, JESTEM w komfortowej sytucji (no może poza kwestią finansową :roll: :wink: ).
Ale ja nie zawsze pracowałam na pół etatu (dopiero od czasu zakończenia urlopu macierzyńskiego z okazji mojego młodszego dziecka, czyli od trzech lat). I na pewno nie będzie tak w nieskończoność, bo mój pracodawca naciska ciągle, żebym wróciła do normalnego czasu pracy.
Nawet wtedy jednak nie będę do domu wracała wieczorem, tylko popołudniu. Jak wtedy zorganizuję życie nam i dzieciom? Myślę nad tym. Syn w przedszkolu - na razie nie ma problemu, przedszkole czynne do 17.00. Córka będzie coraz starsza (ma teraz 9 lat), niedługo (za jakieś 2 lata)będzie można dać jej klucze - będzie wracać do domu z gromadą koleżanek z klasy, które mieszkają niedaleko...
Problemy dają się na ogół rozwiązywać na różne sposoby, nie tylko na jeden.
Nie krytykuję Was i Waszych wyborów, każdy wybór ma swoje wady i zalety. Pozdrawiam.



Maluszek - 24-03-2005 10:48
Magmi - wcale nie uznałam Twoich słów za krytykę. Starałam się wytłumaczyć, że nie zawsze da się wszystko pogodzić tak jakbyśmy chcieli. Najważniejsze jest to, żeby nasze maluchy w nowych domkach czuły się szczęśliwe :D



*marta* - 25-03-2005 09:30
No dobra, dyskusja się urwała, a ja, mając jeszcze 5 lat przed sobą, zamiast o świętach, myślę, gdzie wysłać dziecko do szkoły ;)

A tak poważnie, to tak sobie myślę, że rozwiązanie "dowożenie dziecka do miasta" ma jedną ogromną zaletę: spędzamy z dzieckiem więcej czasu. Rano jedziemy razem (podróż trwa przecież często godzinę albo i dłużej, gdy są korki), spowrotem podobnie. Można sobie pogadać :) Odbierałabym dziecko zaraz po 17-tej, czyli mielibyśmy całe 2-3 godziny więcej dla siebie niż w przypadku rozwiązania "szkoła miejscowa". Bo smutno mi, jak sobie pomyślę, że biedny mały uczeń, który ma pewnie ogromną radochę z chodzenia do szkoły (na początku oczywiście), czeka na mamę do 19-tej, żeby się podzielić wrażeniami :(

...tak sobie rozważam. Nie wiem, czy komuś chce się jeszcze o tym dyskutować, bo święta już mamy :)

Wesołych Świąt życzę wszystkim budującym i ich dzieciakom!



Maluszek - 25-03-2005 10:04
marta - masz rację :D W tym czasie sporo sobie gadamy z Olką. A jest jeszcze drugi plus tych podróży - Ola znacznie więcej czyta książek niż do tej pory :D

pozdrawiam serdecznie :D



magmi - 25-03-2005 10:08
Szczerze mówiąc, Marto, tego aspektu sprawy nie brałam pod uwage, bo nas i naszych dzieci akurat on nie dotyczy. Jazda od domu do centrum miasta zajmuje nam 10-15 minut (to jest urok mniejszych miast :wink:).
Zgadzam się, że przy tak długich dojazdach to rzeczywiście jest argument - że w samochodzie można sobie z dzieckiem porozmawiać, spędzić razem czas.

Pozdrawiam wiosennie i Wielkanocnie wszystkich rodziców i ich pociechy!



Magdzia - 25-03-2005 10:20
Dzieci i ich wychowanie to temat kontrowersyjny, każdy ma inny sposób na to. Ja faktycznie dzieci jeszcze nie mam, ale za kilka miesięcy się to zmieni, więc dla mnie temat tez zaczyna być ważny. Rozumiem, że każda matka inaczej widzi kwestie bezpieczeństwa swoich dzieci, zwłaszcza matka, która sama wychowała się w mieście a wieś traktuje jak obce, egzotyczne i nieznane miejsce. Ja wychowałam się na wsi, mieszkałam tez w mieście i DLA MNIE wieś jest bezpieczniejsza niż miasto. I wcale nie mam na myśli takiej wsi jak pisała *marta* - wieś "w kupie", wszyscy się znają itp. Mieszkan na mojej wsi od pół roku, nikogo tam nie znam, mieszkamy na końcu drogi, przed nami łąki, rzeka i las za rzeką. Mimo wszystko, uważam, że jest to miejsce bezpieczniejsze dla dziecka niż najbardziej ruchliwa i uczęszczana ulica w mieście. I moje dziecko będzie miało do szkoły podstawowej ok. 3 km w tym ok. 1 km. do drogi, którą jeździ szkolny autobus. A ponieważ my z mężem nie dojeżdzamy samochodem do pracy, a jeździmy pociągiem, będę odprowadzać ew. dziecko do tej głównej drogi na autobus, bo i tak chodzę tamtędy na pociąg. Myślę, że będzie wracało samo lub z koleżankami/kolegami. Nie wyobrażam sobie wychowywania dziecka w nerwicy maniakalno prześladowczej i uczenia go, że świat zewnętrzny poza domem i samochodem rodziców jest zły, i wszędzie czają się złodzieje, zboczeńcy i gwałciciele, i dziecko nie jest w stanie poradzić sobie w tym świecie. Nawet małe dziecko można nauczyć, żeby nie rozmawiało nigdy z obcymi, nie przyjmowało od nich niczego, nie zatrzymywało sie, można nauczyć dziecko otwierania i zamykania domu (przecież chyba nikt nie zastawia drzwi szafą??) i zabronić wpuszczania kogoklowiek do domu podczas nieobecności rodziców. Dzieci są mądrzejsze niż nam się wydaje. I nie rozumiem też, co to za nieszczęście dla dziecka "czekać samotnie na rodziców". Przecież może zaprosić do domu koleżanki, może też samotnie odrabiać lekcje, bawić się. Przecież dziecko nie stoi w oknie kilka godzin czekając na powrót mamy i taty. Jak pisałam - ja wychowałam się na wsi, w wieku 6-7 lat umiałam sobie radzić sama z czasem, nikt mnie nie napadł, nie zgwałcił. Fak, mieszkałam od szkoły "przez ulicę", ale bardzo wiele dzieci mieszkało po kilka kilometrów od szkoły i już do zerówki te dzieci same chodziły lub jeżdziły rowerami, niezaleznie od pory roku, bo mało kto z rodziców miał samochód i oczywiście nie było "gimbusów". I to nie jest głupota czy nieodpowiedzilaność albo beztroska. To jest wiara we własne dziecko, zaufanie do niego i swoboda w granicach rozsądku.



Magdzia - 25-03-2005 10:23

Szczerze mówiąc, Marto, tego aspektu sprawy nie brałam pod uwage, bo nas i naszych dzieci akurat on nie dotyczy. Jazda od domu do centrum miasta zajmuje nam 10-15 minut (to jest urok mniejszych miast :wink:).
Zgadzam się, że przy tak długich dojazdach to rzeczywiście jest argument - że w samochodzie można sobie z dzieckiem porozmawiać, spędzić razem czas.

Pozdrawiam wiosennie i Wielkanocnie wszystkich rodziców i ich pociechy!
No brzmi to super, sielankowo i sympatycznie, ale... nie każdy dysponuje samochodem, żeby z dojazdów zrobić rodzinne spotakanie. Ja dojeżdzam pociągiem i nie wyobrażam sobie wożenia mojego dziecka PKP codziennie po parę godzin ze względu na to, że chcę z nim spędzić więcej czasu albo zaoszczędzić mu samotnych powrotów do domu.



Jagna - 25-03-2005 10:42

Nawet małe dziecko można nauczyć, żeby nie rozmawiało nigdy z obcymi, nie przyjmowało od nich niczego, nie zatrzymywało sie, można nauczyć dziecko otwierania i zamykania domu (przecież chyba nikt nie zastawia drzwi szafą??) i zabronić wpuszczania kogoklowiek do domu podczas nieobecności rodziców. Dzieci są mądrzejsze niż nam się wydaje. I nie rozumiem też, co to za nieszczęście dla dziecka "czekać samotnie na rodziców". Przecież może zaprosić do domu koleżanki, może też samotnie odrabiać lekcje, bawić się. Przecież dziecko nie stoi w oknie kilka godzin czekając na powrót mamy i taty. Magdziu, ale Ty chyba nie masz tu na myśli sześcio- siedmio-latka?! Sześciolatka można namówić na otworzenie drzwi na tysiące sposobów. Chyba nie wierzysz, że wszystkie dzieci w zetknięciu ze złodziejem zachowają się jak w "Kevin sam w domu"?!
Piszesz, że samotne, kilkugodzinne oczekiwanie na rodziców to żadne nieszczęście? Owszem, dla nastolatka pewnie tak, ale na litość, nie dla takiego malucha! Ja zostawiałam mojego sześcioletniego syna samego na 10 minut, kiedy musiałam zejść na chwilkę na dół do sklepu. A i wtedy upewniałam się, że ma zajęcie na ten czas. Na dodatek Julek zawsze był bardzo rozsądnym i grzecznym dzieckiem. Mój młodszy ma prawie 4 lata i nie jestem w stanie wyobrazić sobie, żeby został sam nawet na 5 minut i pewnie przez najbliższych kilka lat się to nie zmieni.
Myślę, że za te kilka lat jak Twoje dziecko osiagnie ten wiek o którym piszemy, to sobie przypomnisz naszą dyskusję i myślę, że sama zrozumiesz jak bardzo się mylisz.



Magdzia - 25-03-2005 11:00
OK, poddaję się, wyłączam się z tej dyskusji, bo jako nieposiadająca dziecka nie mam z Wami szans, z góry zakładacie, że nie wiem o czym mówię, nie mam doświadczenia i nie mogę mieć własnego zdania w temacie, że jak moje dziecko będzie miało tyle lat, to będę myślała tak jak Wy. Ja jednak mam nadzieję, że tak się nie stanie.



*marta* - 25-03-2005 11:47
Magdziu, rzeczywiście nie wiem, czy mamz Tobą dyskutować, czy już raczej nic nie pisać. Ale na miłość boską 6,7-latek to małe dziecko! Nie wiem, czy Ty tak poważnie myślisz i zamierzasz to, o czym piszesz (na szczęście zamiary ulegają zmianie, gdy już się to dziecko ma), czy tak przekornie, dla zasady. Czy myślisz, że małe dziecko, które wraca do domu o 13-14 a potem siedzi w tym domu samo (nie pisz, że może zaprosić koleżanki) do 19:00 będzie szcześliwe? Nastolatek pewnie będzie zachwycony, ale nie taki maluch!

Dla mnie akurat byłby to kolejny argument za... Im dłuższa droga tym argument jest mocniejszy.

Jeśli niedaleko mieszkać będą inne dzieciaki w tym samym wieku, będzie z nimi wracało, ale jeśli nie, to niby jak ma z nimi wracać?

Ja też sobie nie wyobrażam i jeśli posłanie dziecka do szkoły innej niż miejscowa uważasz za taki właśnie sposób wychowania, to zbyt upraszczasz całą sprawę. Zauważ, że oprócz aspektu bezpieczeństwa pojawiały się też inne, na czele z chęcią spędzania jak najwięcej czasu z dzieckiem. Ty posądzasz nas o traktowadzie wsi jak buszu, sama natomiast uważasz miasto za największe zło, a szkołę w mieście za największą tragedię jaką można dziecku zafundować.

Mnie też. I co z tego? Gdzie pracowali Twoi rodzice (chodzi mi o odległość od wsi)? O której wracali na codzień?



*marta* - 25-03-2005 12:10
... zresztą niech każdy robi co chce, wychowuje jak chce, oby skutek był taki, jaki sobie wymarzyliśmy (w moim przypadku szczęśliwe, mądre dziecko, potem dorosły). Proszę tylko (to do Magdzi) o powstrzymanie się od komentarzy w stylu "nie wyobrażam sobie wychowywania dziecka w nerwicy maniakalno prześladowczej i uczenia go, że świat zewnętrzny poza domem i samochodem rodziców jest zły, i wszędzie czają się złodzieje, zboczeńcy i gwałciciele, i dziecko nie jest w stanie poradzić sobie w tym świecie. " (bo to akurat pewnie było do mnie). Widzę, że temat dla Ciebie drażliwy i trochę Cię ponosi. Zauważ, że wszyscy tu szukamy plusów i minusów wielu rozwiązań. Ty natomiast przedstawiasz jedyne słuszne, wszystko na podstawie Twoich własnych doświadczeń z dzieciństwa. Ja też byłam dzieckiem jak zresztą każda z piszących tu osób . I też wyrosłam na rozsądnego, samodzielnego dorosłego, który nie nabawił się nerwicy maniakalno prześladowczej i który nie uważa, że świat jest zły i wszędzie czają się... itd. Wręcz przeciwnie, piękny jest ten świat. W dużej mierze zawdzięczam ten pogląd brakowi złych doświadczeń, które nie zdołały mi tego świata obrzydzić. Moim największym marzeniem jest, żeby moje dziecko też ich uniknęło. A szkoła w mieście, zapewniam, nie jest traumatycznym przeżyciem.



magmi - 25-03-2005 12:41
Ja, jako dziecko, biegałam z kluczami na szyi w centrum miasta do czasu powrotu rodziców z pracy. Szczęśliwie też uniknęłam wypadku czy napadu, ale parę razy naprawdę niewiele brakowało. Nie zdecydowałabym się na takie rozwiązanie względem własnego dziecka, co więcej, moja mama teraz też by się nie zdecydowała.

To, że Ciebie Magdziu w dzieciństwie nikt nie zgwałcił ani nie pobił (całe szczęście), nie zmienia faktu, że dzieci pozostawione bez opieki SĄ narazone na różne niebezpieczeństwa (a 6-latek to nadal jest naprawdę małe dziecko). Bardzo wiele dzieci na wsi ulega wypadkom samochodowym, wędrując poboczami dróg do szkoły.
Nie dalej jak wczoraj moja córka (9 lat), bawiąc się niedaleko domu, została napadnięta przez dużego psa (wilczura), który urwał się z domu w sąsiedztwie. Pies wielkości cielaka, przygalopował z głośnym szczekaniem, zaczął na nią skakać, chwytać dla zabawy zębami. Mała dosłownie wpadła w histerię (a jest zdecydowanie rezolutna z natury).
Na szczęście byłam niedaleko, właściciel też się za chwilę pojawił, a pies nie miał złych zamiarów. Skończyło się na wielkim strachu. Ale nie zawsze tak bywa, bezpańskie, agresywne psy to też jest niebezpieczeństwo, jedno z wielu, z którymi dziecko sobie samo może nie poradzić.



patunia - 27-03-2005 22:23
Dziecko zawsze narażone jest na różnego rodzaju niebezpieczeństwa i to zarówno w mieście, jak i na wsi, tylko są to może innego rodzaju zagrożenia. Nie jesteśmy i tak w stanie wszystkiego przewidzieć, więc nie ma, jak zwykle, rozwiązań idealnych.
Ale wracają do głównego tematu wątku: nie sądzę, aby dziecko wychowujące się w domku było skazane na samotność. Przecież chodzi do szkoły, ma przyjaciół, których może odwiedzać, może zapraszać ich do siebie. Nie widzę tu problemu. A we własnym ogódku na pewno bezpieczniej niż w osiedlowej piaskownicy.



patunia - 27-03-2005 22:24
Dziecko zawsze narażone jest na różnego rodzaju niebezpieczeństwa i to zarówno w mieście, jak i na wsi, tylko są to może innego rodzaju zagrożenia. Nie jesteśmy i tak w stanie wszystkiego przewidzieć, więc nie ma, jak zwykle, rozwiązań idealnych.
Ale wracają do głównego tematu wątku: nie sądzę, aby dziecko wychowujące się w domku było skazane na samotność. Przecież chodzi do szkoły, ma przyjaciół, których może odwiedzać, może zapraszać ich do siebie. Nie widzę tu problemu. A we własnym ogódku na pewno bezpieczniej niż w osiedlowej piaskownicy.



Magdzia - 29-03-2005 16:36

Proszę tylko (to do Magdzi) o powstrzymanie się od komentarzy w stylu "nie wyobrażam sobie wychowywania dziecka w nerwicy maniakalno prześladowczej i uczenia go, że świat zewnętrzny poza domem i samochodem rodziców jest zły, i wszędzie czają się złodzieje, zboczeńcy i gwałciciele, i dziecko nie jest w stanie poradzić sobie w tym świecie. " (bo to akurat pewnie było do mnie). Nie, Marto, to wcale nie było do Ciebie. Nie napisałam "Nie wyobrażam sobie, jak *marta* może wychowywać..." tylko że JA nie wyobrażam sobie, żbym JA MOJE dziecko wychowayła w taki czy inny sposób. To są MOJE odczucia a nie żaden komentarz. Nie wyobrażam sobie tez wielu innych rzeczy, jak np. wychowanie dziecka na diecie wegetariańskiej, albo wegańskiej, albo pozbawienie dziecka całkowicie smaku słodyczy, ale to nie jest żaden komentarz do nikogo osobiście, więc nie bierz tego do siebie. Każdy wychowuje swoje dziecko jak chce i jak uważa za słuszne.

Ale wracają do głównego tematu wątku: nie sądzę, aby dziecko wychowujące się w domku było skazane na samotność. Przecież chodzi do szkoły, ma przyjaciół, których może odwiedzać, może zapraszać ich do siebie. Nie widzę tu problemu. A ja właśnie cały czas o tym piszę, że jednak dziecko może być samotne jeśli chodzi do szkoły poza miejscem swojego zamieszkania, bo ma mniejszą możliwość zintegrowania się z miejscowymi dziećmi, które widuje przez płot w weekendy, bo w tygodniu rodzice wożą je do miasta w którym pracują rano i wraca z nimi wieczorem. Przyjaciół takie dziecko ma w mieście, więc raczej trudno mu ich zapraszać do siebie i ich odwiedzać. Nadal uważam, że najlepszym rozwiązaniem dla dziecka, zeby jak najszybciej odnalazło się w nowym otoczeniu jest posłanie go do miejscowej szkoły, wtedy najszybciej wsiąknie w nowe miejsce.



ewak39 - 29-03-2005 20:56
Moja corke po przeprowadzce zostawilismy w szkole w miasteczku, gdzie mieszkalismy przedtem. Szkola doskonala, Nicola swietnie sie tam czuje. A ze do szkoly ma 25 kilometrow... cos za cos. Odwiedzaja ja znajomi, ona tez chodzi do nich. Tylko ze to musi byc wczesniej ustalone z rodzicami. W jej wieku zreszta (8 lat) wole wiedziec, gdzie jest i ze jest bezpieczna.

W tym miasteczku, gdzie mieszkamy, poziom szkoly jest zalosny. I co, czy dla tego, zeby sie "zintegrowala" mam zapomniec o dlugofalowych rzeczach typu dobry poziom wyksztalcenia? Pomijajac ten drobny fakt, ze mimo ze naokolo biega mnostwo dzieciakow, Nicola nie wychodzi sie z nimi bawic. I maly Kubus tez nie. W zeszlym roku w lecie pozwolilismy im wychodzic przed ogrodek, nie od strony ulicy, gdzie zbieraja sie najgorzej wychowane lobuziaki. Efekt byl taki, ze Kuba juz pierwszego dnia przylecial rozemocjonowany i wrzasnal do mnie: "Mummy, we found a f...ing fish!" Znalezli gdzies pod krzakiem wyrzucony zewlok rybi. Taki byl dumny z nowego slowa, maluszek... a nauczyl sie od 7-letniej coreczki sasiadki, ktora jeszcze wydawala nam sie dosc dobrze wychowana... :-? :roll: :)

W zyciu tego slowa nie uslyszal w domu. A na podworku... od razu. A to jeszcze najlagodniejszy przejaw "znajomosci" z miejscowymi dziecmi.

A poza tym... ja tez sobie nie wyobrazam zostawiania 6-7 letniego dziecka samego...



JoShi - 30-03-2005 10:13

W zeszlym roku w lecie pozwolilismy im wychodzic przed ogrodek, nie od strony ulicy, gdzie zbieraja sie najgorzej wychowane lobuziaki. Efekt byl taki, ze Kuba juz pierwszego dnia przylecial rozemocjonowany i wrzasnal do mnie: "Mummy, we found a f...ing fish!" Znalezli gdzies pod krzakiem wyrzucony zewlok rybi. Taki byl dumny z nowego slowa, maluszek... a nauczyl sie od 7-letniej coreczki sasiadki, ktora jeszcze wydawala nam sie dosc dobrze wychowana... :-? :roll: :)

W zyciu tego slowa nie uslyszal w domu. A na podworku... od razu. A to jeszcze najlagodniejszy przejaw "znajomosci" z miejscowymi dziecmi.
Ze niby jak pojdzie do tej 'cudownej' szkoly to nie nauczy sie takich slowek ? Jak bedzie chcial to sie nauczy gdziekolwiek bys go nie poslala do szkoly...



kroyena - 30-03-2005 10:23
Nie w tej bez aspiracji zostanie alkoholikiem, a w tej z aspiracjami narkomanem. :-?



ewak39 - 30-03-2005 21:26
Dlaczego tak negatywnie? Nie mam takich obaw... Ta szkola konczy sie jak dzieci maja 11 lat, czyli trwa 6 lat. Nicola jest juz w 4 klasie. Szkola ma wspanialego dyrektora, ktory wszystkie dzieci i rodzicow zna po imieniu (no rodzicow moze po nazwisku :wink: ), wspolpraca z rodzicami jest bardzo prezna i rozbudowana, szkola ma swietne wyniki a zachowanie dzieci, ktore obserwuje jest godne pochwaly. Ja sie ogromnie ciesze, ze moje dzieci dostana taki solidny start, polaczony z nauka dyscypliny, szacunku dla drugiego - a wszystko w bardzo fajnej atmosferze. Moj brat nie mogl uwierzyc jak uslyszal, ze Nicola domagala sie pojscia do szkoly, mimo ze miala temperature i byla przeziebiona... :)

PS. To nie zadna prywatna szkola, normalna panstwowa. Tylko i kadrze, i rodzicom chce sie zadbac, zeby bylo fajnie. A dzieciaki na tym zyskuja.



kroyena - 31-03-2005 08:09
Jeżeli tak to rzeczywiście warto wozić dziecko te 25 km. :wink:

A dlaczego tak negatywnie, bo szkoła, którą opisujesz jest raczej wyjątkiem od obecnie panującej reguły.



ewak39 - 31-03-2005 08:51
Ech, i to jak odbiega! Rodzice staja na glowach, zeby dzieci sie do niej dostaly! Ja mialam to szczescie, ze mieszkalismy w granicach rejonu szkoly...

No i dlatego tluke sie codziennie... Bo nie chce, zeby moje dzieciaki skonczyly tak, jak te mieszkajace naokolo... to naprawde nieciekawa okolica.


Strona 1 z 2 • ZostaÅ‚o znalezionych 128 wypowiedzi • 1, 2

Sitedesign by AltusUmbrae.