nowele5






Nowele








J臋zyk polski:

Henryk Sienkiewicz 揘owele"
 






 
Bohater m贸j nazywa艂 si臋 Bartek S艂owik, ale poniewa偶 mia艂 zwyczaj wytrzeszcza膰 oczy, gdy do niego m贸wiono, przeto s膮siedzi nazywali go: Bartek Wy艂upiasty. Ze s艂owikiem istotnie ma艂o mia艂 wsp贸lnego, natomiast jego przymioty umys艂owe i prawdziwie homeryczna naiwno艣膰 zjedna艂y mu tak偶e przezwisko: G艂upi Bartek. To ostatnie by艂o najpopularniejsze i zapewne samo jedno tylko przejdzie do historii, chocia偶 Bartek nosi艂 jeszcze czwarte, urz臋dowe. Poniewa偶 wyrazy: cz艂owiek i s艂owik, nie przedstawiaj膮 dla ucha niemieckiego 偶adnej r贸偶nicy, a Niemcy lubi膮 w imi臋 cywilizacji przek艂ada膰 barbarzy艅skie s艂owia艅skie nazwy na bardziej kulturny j臋zyk, przeto w swoim czasie przy spisach wojskowych mia艂a miejsce nast臋puj膮ca rozmowa:
- Jak si臋 nazywasz? - pyta艂 Bartka oficer.
- S艂owik.
- Szloik?... Ach! ja. Gut.
I oficer napisa艂: 揗ensch".
Bartek pochodzi艂 ze wsi Pogn臋bina, kt贸rej to nazwy wsi jest bardzo wiele w Ksi臋stwie Pozna艅skim i innych ziemiach dawnej Rzeczypospolitej. By艂 on, nie licz膮c gruntu, cha艂upy i paru kr贸w, w艂a艣cicielem srokatego konia i 偶ony Magdy. Dzi臋ki takiemu zbiegowi okoliczno艣ci m贸g艂 sobie 偶y膰 spokojnie i zgodnie z m膮dro艣ci膮 zawart膮 w wierszu:
 
Ko艅 srokacz - 偶ona Magda
Co ma B贸g da膰 - to i tak da.
 
Jako偶 偶ycie jego uk艂ada艂o si臋 zupe艂nie, jak B贸g da艂, i dopiero gdy B贸g da艂 wojn臋, Bartek zafrasowa艂 si臋 nie poma艂u. Przysz艂o zawiadomienie, 偶e trzeba si臋 by艂o stawi膰, trzeba by艂o porzuci膰 cha艂up臋, grunt i zda膰 wszystko na babsk膮 opiek臋. Ludzie w Pogn臋binie byli w og贸le dosy膰 biedni. Bartek zim膮, bywa艂o, chodzi艂 do fabryki i tym sobie w gospodarstwie pomaga艂 - teraz za艣 co? Kto wie, kiedy si臋 wojna z Francuzem sko艅czy? Magda, gdy przeczyta艂a kartk臋 powo艂uj膮c膮, pocz臋艂a kl膮膰:
- A偶eby ich nawidzi艂o! 偶eby ol艣n臋li... Chocia偶e艣 g艂upi... jednak mi ci臋 偶al; Francuzy te偶 ci nie przepuszcz膮: albo g艂ow臋 utn膮, albo co!...
Czu艂 Bartek, 偶e kobieta sprawiedliwie m贸wi. Francuz贸w ba艂 si臋 jak ognia, a przy tym i jemu by艂o 偶al. Co jemu Francuzi zrobili? po co on tam p贸jdzie i dlaczego na t臋 straszn膮 obczyzn臋, gdzie nie ma jednej duszy 偶yczliwej? Jak si臋 w Pogn臋binie siedzi, to zdaje si臋, ot ni tak, ni owak, jak zwyczajnie w Pogn臋binie; a jak ka偶膮 i艣膰, dopiero si臋 widzi, 偶e wszelako tu lepiej ni偶 gdzie indziej. Ale ju偶 nic nie pomo偶e taka dola! trzeba i艣膰. Bartek u艣ciska艂 bab臋, potem splun膮艂, prze偶egna艂 si臋 i wyszed艂 z cha艂upy, a Magda za nim. Nie 偶egnali si臋 zbyt czule. Ona i ch艂opak szlochali, on powtarza艂: 揘o cicho-no!" - i tak znale藕li si臋 na drodze. Tu dopiero ujrzeli, 偶e w ca艂ym Pogn臋binie dzia艂o si臋 to samo co u nich. Ca艂a wie艣 wyleg艂a: droga zapchana powo艂anymi. Id膮 oni do stacji kolejowej, a baby, dzieci, starcy i psy odprowadzaj膮 ich. Powo艂anym ci臋偶ko na sercu, kilku tylko m艂odszym fajki wisz膮 z g臋by; kilku ju偶 pijanych na pocz膮tek; kilku 艣piewa ochryp艂ymi g艂osami:
 
Skrzyneckiego r臋ce i z艂ote pier艣cie艅ce
Ju偶 nie bed膮 wymachiwa膰 siabl膮 na wojence.
 
Jeden te偶 i drugi Niemiec z pogn臋bi艅skich kolonist贸w 艣piewa ze strachu Wacht am Rhein. Ca艂y 贸w t艂um pstry i r贸偶nobarwny, w艣r贸d kt贸rego po艂yskuj膮 bagnety 偶andarmskie, posuwa si臋 op艂otkami ku ko艅cowi wsi z krzykiem, gwarem i rwetesem. Baby trzymaj膮 swoich 撆紀艂nierzyk贸w" za kark i lamentuj膮; jaka艣 staruszka pokazuje 偶贸艂ty z膮b i wygra偶a pi臋艣ci膮 gdzie艣 w przestrze艅. Inna klnie: 揘iech wam Pan B贸g policzy nasze p艂akanie!"; s艂ycha膰 wo艂ania: 揊ranku! Ka艣ko! J贸zek! b膮d藕ta zdrowi". Psy szczekaj膮. Dzwon na ko艣ciele dzwoni. Proboszcz sam odmawia modlitwy za konaj膮cych, bo膰 przecie niejeden z tych, co teraz id膮 na stacj臋, nie wr贸ci. Wojna ich bierze wszystkich, ale wojna ich nie odda. P艂ugi pordzewiej膮 na polach, bo Pogn臋bin wypowiedzia艂 wojn臋 Francji. Pogn臋bin nie m贸g艂 zgodzi膰 si臋 na przewag臋 Napoleona III i wzi膮艂 do serca spraw臋 o tron hiszpa艅ski. Odg艂os dzwonu przeprowadza t艂umy, kt贸re ju偶 wysz艂y z op艂otk贸w. Mijaj膮 figur臋: czapki i pikielhauby lec膮 z g艂贸w. Kurz z艂oty wstaje na drodze, bo dzie艅 jest suchy i pogodny. Po dw贸ch stronach drogi zbo偶e dojrzewaj膮ce szele艣ci ci臋偶kim k艂osem i gnie si臋 pod wietrzykiem, kt贸ry od czasu do czasu dmucha 艂agodnie. W niebie b艂臋kitnym tkwi膮 skowronki i ka偶dy 艣wiergoce, jakby si臋 zapami臋ta艂.
Stacja!... T艂umy jeszcze wi臋ksze. S膮 tu ju偶 powo艂ani z Krzywdy G贸rnej, Krzywdy Dolnej, z Wyw艂aszczyniec, z Niedoli, Mizerowa. Ruch, gwar i zamieszanie! 艢ciany na stacji oblepione manifestami. Wojna tu 搘 imi臋 Boga i Ojczyzny", landwera p贸jdzie broni膰 swych zagro偶onych rodzin, 偶on, dzieci, chat i p贸l. Francuzi widocznie szczeg贸lniej zawzi臋li si臋 na Pogn臋bin, na Krzywd臋 G贸rn膮, na Krzywd臋 Doln膮, na Wyw艂aszczy艅ce, Niedol臋 i Mizer贸w. Tak przynajmniej wydaje si臋 tym, kt贸rzy czytaj膮 afisze. Przed stacj臋 przybywaj膮 coraz nowe t艂umy. W sali dym z fajek nape艂nia powietrze i przes艂ania afisze. W gwarze trudno si臋 zrozumie膰: wszyscy chodz膮, wo艂aj膮, krzycz膮. Na peronie s艂ycha膰 komend臋 niemieck膮, kt贸rej gwa艂towne s艂owa brzmi膮 kr贸tko, twardo, stanowczo.
Rozlega si dzwonek: 艣wist! z dala s艂ycha膰 gwa艂towny oddech lokomotywy. Coraz bli偶ej, wyra藕niej. To wojna zdaje si臋 przybli偶a膰.
Drugi dzwonek! Dreszcz przebiega wszystkie piersi. Jaka艣 kobieta poczyna krzycze膰: 揓adom! Jadom!" Wo艂a ona widocznie swego Adama, ale kobiety podchwytuj膮 wyraz i wo艂aj膮 揓ad膮!" G艂os jaki艣 przera藕liwszy nad inne dodaje: 揊rancuzy jad膮!" - i przez jedno mgnienie oka panika ogarnia nie tylko kobiety, ale i przysz艂ych bohater贸w Sedanu. T艂um zako艂ysa艂 si臋. Tymczasem poci膮g staje przed stacj膮. We wszystkich oknach wida膰 czapki z czerwonymi lampasami i mundury. Wojska widocznie jak mrowia. Na w臋glarkach czerniej膮 pos臋pne, pod艂ugowate cia艂a armat; nad otwartymi wozami je偶y si臋 las bagnet贸w. Widocznie kazano 偶o艂nierzom 艣piewa膰, bo ca艂y poci膮g a偶 dygoce od silnych g艂os贸w m臋skich. Jaka艣 si艂a i pot臋ga bije od tego poci膮gu, kt贸rego ko艅ca nie dojrze膰.
Na peronie poczynaj膮 formowa膰 rekrut贸w; kto mo偶e, 偶egna si臋 jeszcze. Bartek machn膮艂 艂apami, jakby skrzyd艂ami wiatraka, oczy wytrzeszczy艂.
- No, Magda, bywaj zdrowa!
- Oj! moje biedne ch艂opisko!
- Ju偶 mnie nie obaczysz wi臋cej!
- Ju偶 ci臋 nie obacz臋 wi臋cej!
- Nie ma rady nijakiej!
- Niech ci臋 Matka Boska strze偶e i chroni...
- B膮d藕 zdrowa; cha艂upy pilnuj.
Kobieta uchwyci艂a go za szyj臋 z p艂aczem.
- Niech偶e ci臋 B贸g prowadzi.
Nadchodzi ostatnia chwila. Pisk, p艂acz i lament kobiet zag艂usza przez kilka minut wszystko: 揃膮d藕ta zdrowi! B膮d藕ta zdrowi!" Ale owo偶 偶o艂nierze s膮 ju偶 oddaleni od bez艂adnego t艂umu: ju偶 tworz膮 czarn膮 zbit膮 mas臋, kt贸ra zwiera si臋 w kwadraty, prostok膮ty i poczyna porusza膰 si臋 z t膮 sprawno艣ci膮 i regularno艣ci膮 ruch贸w machiny. Komenda: 揝iada膰!" Kwadraty i prostok膮ty prze艂amuj膮 si臋 w 艣rodku, wyci膮gaj膮 si臋 w膮skimi pasami ku wagonom i gin膮 w ich wn臋trzu. W dali lokomotywa 艣wiszcze i rzuca k艂臋by siwego dymu. Teraz oddycha jak smok, zion膮c pod siebie strumienie pary. Lament kobiet dochodzi do najwy偶szego stopnia. Jedne zas艂aniaj膮 oczy fartuchami, inne wyci膮gaj膮 r臋ce ku wagonom. 艁kaj膮ce g艂osy powtarzaj膮 imiona m臋偶贸w i syn贸w. - B膮d藕 zdr贸w, Bartek! - wo艂a z do艂u Magda. A nie le藕 tam, gdzie ci臋 nie po艣l膮! Niech ci臋 Matka Boska... B膮d藕 zdr贸w! O dlaboga!
- A cha艂upy pilnuj! - odzywa si臋 Bartek.
Korow贸d wagon贸w drgn膮艂 nagle; wozy stukn臋艂y jedne o drugie i ruszy艂y.
- A pami臋taj, 偶e masz 偶on臋 i dziecko! - wo艂a艂a Magda, drepcz膮c za poci膮giem. - B膮d藕 zdrowy, w imi臋 Ojca i Syna, i Ducha 艢wi臋tego. B膮d藕 zdrowy...
Poci膮g porusza艂 si臋 coraz pr臋dzej, wioz膮c wojownik贸w z Pogn臋bina, z obydw贸ch Krzywd, z Niedoli i Mizerowa.
 
II
 
W jedn膮 stron臋 wraca ku Pogn臋binowi Magda z t艂umem bab i p艂acze, w drug膮 stron臋 艣wiata rwie w siw膮 dal poci膮g naje偶ony bagnetami, a w nim Bartek. Siwej dali ko艅ca nie wida膰. Pogn臋bina te偶 ledwo dojrze膰. Lipa tylko szarzeje i wie偶a na ko艣ciele si臋 z艂oci, bo po niej s艂o艅ce igra. Wkr贸tce i lipa rozp艂yn臋艂a si臋, a z艂oty krzy偶 wygl膮da艂 tylko jak punkt b艂yszcz膮cy. Dop贸ki ten punkt 艣wieci艂, patrzy艂 na niego Bartek, ale gdy i on znikn膮艂, frasunkowi ch艂opa nie by艂o miary. Zdj臋艂a go niemoc wielka i czu艂, 偶e przepad艂. Zacz膮艂 tedy patrze膰 na podoficera, bo ju偶 pr贸cz Boga nikogo wi臋c nie by艂o nad nim. Co si臋 teraz z nim stanie, to ju偶 w tym g艂owa kaprala; sam Bartek ju偶 nic nie wie, nic nie rozumie. Kapral siedzi na 艂awce i trzymaj膮c karabin mi臋dzy kolanami pali fajk臋. Dym co chwila jakby chmura zas艂ania mu twarz powa偶n膮 i markotn膮. Nie tylko Bartkowe oczy patrz膮 na t臋 twarz: patrz膮 na ni膮 wszystkie oczy ze wszystkich k膮t贸w wagonu. W Pogn臋binie lub Krzywdzie ka偶dy Bartek lub Wojtek jest sobie pan, ka偶dy musi my艣le膰 o sobie, za siebie, ale teraz od tego kapral. Ka偶e im si臋 patrze膰 na prawo, b臋d膮 patrze膰 na prawo, ka偶e na lewo, to na lewo. Ka偶dy pyta si臋 wzrokiem: 揘o? a co z nami b臋dzie?" - on sam za艣 tyle wie, ile i oni, i rad by tak偶e, aby kto starszy da艂 mu pod tym wzgl臋dem jakie rozkazy lub wyja艣nienia. Zreszt膮 ch艂opi boj膮 si臋 pyta膰 wyra藕nie, bo teraz jest wojna z ca艂ym aparatem s膮d贸w wojennych. Co wolno, a czego nie wolno, nie wiadomo. Przynajmniej oni nie wiedz膮, a straszy ich d藕wi臋k wyraz贸w takich jak Kriegsgericht, kt贸rych dobrze nie rozumiej膮, ale tym bardziej si臋 boj膮.
Jednocze艣nie czuj膮, 偶e ten kapral potrzebniejszy im jeszcze teraz ni偶 na manewrach pod Poznaniem, bo on jeden wie wszystko, on za nich my艣li, a bez niego ani rusz. Tymczasem zaci臋偶y艂 mu widocznie karabin, bo go rzuci艂 Bartkowi do trzymania. Bartek porwa艂 skwapliwie za bro艅, dech wstrzyma艂, oczy wy艂upi艂 i patrzy艂 w kaprala jak w t臋cz臋, ale ma艂a mu i z tego pociecha.
Oj, co艣 藕le s艂ycha膰, bo i kapral jak z krzy偶a zdj臋ty. Na stacjach 艣piewy i krzyki; kapral komenderuje, kr臋ci si臋, 艂aje, 偶eby to starszym si臋 pokaza膰, ale niech no poci膮g ruszy, cichn膮 wszyscy i on cichnie. Dla niego tak偶e 艣wiat ma teraz dwie strony: jedna jasna i zrozumia艂a to jego izba, 偶ona i pierzyna; druga ciemna, ale to zupe艂nie ciemna to Francja i wojna. Zapa艂 jego, jak i zapa艂 ca艂ej armii, ch臋tnie by zapo偶yczy艂 chodu od raka. Wojownik贸w pogn臋bi艅skich o偶ywia艂 istotnie duch tym widoczniejszy, 偶e siedz膮cy nie w 偶o艂nierzach, ale ka偶demu na ramieniu. A poniewa偶 ka偶dy 偶o艂nierz d藕wiga艂 na ramionach tornister, p艂aszcz i inne wojskowe przybory, wi臋c wszystkim by艂o nader ci臋偶ko.
Tymczasem poci膮g fuka艂, hucza艂 i lecia艂 w dal. Co stacja przyczepiano nowe wagony i lokomotywy. Co stacja wida膰 by艂o tylko pikielhauby, armaty, konie, bagnety piechur贸w i chor膮giewki u艂an贸w. Zapada艂 z wolna pogodny wiecz贸r. S艂o艅ce rozla艂o si臋 w wielk膮 czerwon膮 zorz臋, wysoko na niebie unosi艂y si臋 stada drobnych, lekkich ob艂ok贸w, o brzegach poczerwienia艂ych od zachodu. Poci膮g wreszcie przesta艂 bra膰 ludzi i wagony na stacjach, trz膮s艂 si臋 tylko i lecia艂 naprz贸d w ow膮 jasno艣膰 czerwon膮, jakby w morze krwi. Z otwartego wagonu, w kt贸rym siedzia艂 Bartek z pogn臋bi艅skimi lud藕mi, wida膰 by艂o wsie, sio艂a i miasteczka, wie偶yczki na ko艣cio艂ach, bociany poprzeginane jak haki, stoj膮ce jedn膮 nog膮 na gniazdach, cha艂upy osobne, sady wi艣niowe. Wszystko to miga艂o przelotem, a wszystko czerwone. 呕o艂nierze pocz臋li szepta膰 mi臋dzy sob膮 tym 艣mielej, 偶e podoficer, pod艂o偶ywszy sakwy pod g艂ow臋, zasn膮艂 z porcelanow膮 fajk膮 w z臋bach. Wojciech Gwizda艂a, ch艂op z Pogn臋bina siedz膮cy wedle Bartka, tr膮ci艂 go 艂okciem:
- Bartek, s艂uchaj no!
Bartek zwr贸ci艂 ku niemu twarz z zamy艣lonymi wy艂upiastymi oczyma.
- Czeg贸偶 patrzysz jak ciel臋, co idzie na rze藕?... - szepta艂 Gwizda艂a.
- Ale ty, niebo偶臋, idziesz na rze藕, i pewnikiem...
- Oj, oj! - j臋kn膮艂 Bartek.
- Boisz si臋? - pyta艂 Gwizda艂a.
- Co si臋 nie mam ba膰!...
Zorza sta艂a si臋 jeszcze czerwie艅sza, wi臋c Gwizda艂a wyci膮gn膮艂 ku niej r臋k臋 i szepn膮艂 dalej:
- Widzisz t臋 jasno艣膰? Wiesz, g艂upi, co to jest? To krew. Tu jest Polska, niby nasz kraj: rozumiesz? A hen tam daleko, gdzie si臋 tak 艣wieci, to w艂a艣nie Francja...
- A pr臋dko zajedziewa?
- Albo ci pilno? M贸wi膮, 偶e okrutnie daleko. Ale nie b贸j si臋: Francuzy wyjd膮 naprzeciw...
Bartek zacz膮艂 pracowa膰 ci臋偶ko swoj膮 pogn臋bi艅sk膮 g艂ow膮. Po chwili spyta艂:
- Wojtek?
- Czego?
- A na ten przyk艂ad, co to za nar贸d te Francuzy?
Tu uczono艣膰 Wojtka ujrza艂a nagle przed sob膮 d贸艂, w kt贸ry 艂atwiej jej by艂o wlecie膰 z g艂ow膮 ni偶 wylecie膰 na powr贸t. Wiedzia艂, 偶e Francuzy to s膮 Francuzy. S艂ysza艂 co艣 o nich od starych ludzi, kt贸rzy m贸wili o nich, 偶e zawsze wszystkich bili; na koniec wiedzia艂, 偶e to jacy艣 bardzo obcy ludzie. Ale jak to tu wyt艂umaczy膰 Bartkowi. aby i on wiedzia艂, jak dalece obcy.
Przede wszystkim tedy powt贸rzy艂 pytanie:
- Co to za nar贸d?
- A ju艣ci.
Trzy narody by艂y znane Wojtkowi: w 艣rodku 揚olaki"", z jednej strony 揗oskale", a z drugiej 揘iemcy". Ale Niemc贸w by艂y r贸偶ne gatunki. Chc膮c wi臋c by膰 jasnym wi臋cej ni偶 艣cis艂ym, rzek艂:
- Co to za nar贸d, Francuzy? Jak ci powiedzie膰: musi takie Niemcy, tylko jeszcze gorsze...
A Bartek na to:
- O 艣cierwa!
Do tej pory 偶ywi艂 wzgl臋dem Francuz贸w jedno tylko uczucie, to jest uczucie nieopisanego strachu. Teraz dopiero poczu艂 ku nim ten pruski landwerzysta wyra藕niejsz膮 patriotyczn膮 niech臋膰. Jednak偶e nie wszystko jeszcze zrozumia艂 nale偶ycie i dlatego spyta艂 znowu:
- To Niemcy b臋d膮 z Niemcami wojowa膰?
Tu Wojtek, jak drugi Sokrates, postanowi艂 p贸j艣膰 drog膮 por贸wna艅 i odpar艂:
- Albo to si臋 tw贸j 艁ysek z moim Burkiem nie gryz膮?
Bartek otworzy艂 usta i popatrzy艂 chwil臋 na swego mistrza.
- O prawda!...
- Przecie i Austriaki Niemcy - prawi艂 Wojtek - a czy si臋 nasi
z nimi nie bili? To膰 stary 艢wierszcz opowiada艂, 偶e jak by艂 na onej wojnie, to Szteinmec krzycza艂 na nich: 揇alej, ch艂opy, na Niemc贸w!" Tylko 偶e z Francuzami nie tak 艂atwo!
- O laboga!
- Francuzy nigdy 偶adnej wojny nie przegra艂y. Taki jak si臋 do ciebie przyczepi, to si臋 nie wykpisz, nie b贸j si臋! Ka偶dy jest ch艂op jak dwa albo trzy razy nasz, a brody to ci maj膮 jak 呕ydy. Inszy te偶 jest czarny jak diabe艂. Takiego jak zobaczysz, to pole膰 si臋 Bogu!
- No, to po co my do nich p贸jdziema? - pyta zdesperowany Bartek.
Filozoficzna ta uwaga nie by艂a mo偶e tak g艂upi膮, jak zdawa艂o si臋
Wojtkowi, kt贸ry widocznie pod wp艂ywem urz臋dowych natchnie艅 po艣pieszy艂 z odpowiedzi膮:
- Ja bym te偶 wola艂 nie i艣膰. Ale nie p贸jdziemy my, to przyjd膮 oni. Nie ma rady. Czyta艂e艣, co sta艂o drukowane. Dycht najgorzej zawzi臋te na naszych ch艂op贸w. Ludzie gadaj膮, 偶e ony dlatego takie 艂akome na tutejsze grunta, bo chcieli w贸dk臋 przemyca膰 z Kr贸lestwa, a rz膮d nie daje, i z tego jest wojna: no, rozumiesz?
- Co nie mam rozumie膰! - rzek艂 z rezygnacj膮 Bartek.
Wojtek m贸wi艂 dalej:
- Na baby ci te偶 艂akome jak pies na sperk臋...
- A to by na ten przyk艂ad i Magdzie nie przepu艣cili?
- Ony i starym nie przepuszczaj膮!
- O! - krzykn膮艂 Bartek takim tonem, jakby chcia艂 powiedzie膰:
揓e偶eli tak, to b臋d臋 wali艂!"
Jako偶 wyda艂o mu si臋, 偶e tego ju偶 nadto. W贸dk臋 niechby jeszcze sobie z Kr贸lestwa przemycali, ale do Magdy im zasi臋! Teraz m贸j Bartek j膮艂 na ca艂膮 t臋 wojn臋 patrze膰 ze stanowiska w艂asnego interesu i poczu艂 jak膮艣 otuch臋 na my艣l, 偶e tyle wojska i armat wyst臋puje w obronie zagro偶onej przez ba艂amuctwo francuskie Magdy. Pi臋艣ci mu si臋 zacisn臋艂y mimowolnie i strach przed Francuzami pomiesza艂 si臋 w jego umy艣le z nienawi艣ci膮 do nich. Przyszed艂 do przekonania, i偶 nie ma ju偶 chyba rady, 偶e trzeba i艣膰. Tymczasem jasno艣膰 niebieska zgas艂a. 艢ciemni艂o si臋. Wagon na nier贸wnych relsach pocz膮艂 si臋 ko艂ysa膰 mocno, a w takt z jego ruchami kiwa艂y si臋 na prawo i lewo pikielhauby i bagnety.
Up艂yn臋艂a jedna godzina i druga. Z lokomotywy sypa艂y si臋 miliony iskier, kt贸re jak d艂ug韊 z艂ociste kresy i w臋偶yki krzy偶owa艂y si臋 ze sob膮 w ciemno艣ciach. Bartek d艂ugo nie m贸g艂 zasn膮膰. Jako owe iskry po powietrzu tak w g艂owie jego skaka艂y my艣li w wojnie, o Magdzie, Pogn臋binie, Francuzach i Niemcach. Zdawa艂o mu si臋, 偶e cho膰by chcia艂, nie m贸g艂by si臋 podnie艣膰 z tej 艂awki, na kt贸rej siedzia艂. Usn膮艂 wreszcie, ale niezdrowym p贸艂snem. I zaraz nadlecia艂y widziad艂a: ujrza艂 najprz贸d, jak jego 艁ysek gryzie si臋 z Wojtkowym Burkiem, a偶 sier艣膰 z nich leci. On cap za kij, 偶eby ich pogodzi膰, a偶 nagle widzi co innego: ko艂o Magdy siedzi Francuz, czarny jak 艣wi臋ta ziemia, a Magda kontenta, 艣mieje si臋 i szczerzy z臋by. Inni Francuzi kpi膮 z Bartka i pokazuj膮 na niego palcami... To zapewne lokomotywa trajkoce, ale jemu si臋 zdaje, 偶e to Francuzy wo艂aj膮: 揗agda! Magda! Magda! Magda!" Bartek w krzyk: 揝tulta pyski, z艂odzieje, puszczajta bab臋!" A oni: 揗agda! Magda! Magda!" 艁ysek i Burek szczekaj膮, ca艂y Pogn臋bin wo艂a: 揘ie daj baby!" On czy skr臋powany, czy co? nie! rzuci艂 si臋, targn膮艂, powrozy p臋k艂y, Bartek Francuza za 艂eb - i nagle...
Nagle wstrz膮sa nim silny b贸l jakoby gwa艂townego uderzenia. Bartek budzi si臋 i zrywa na r贸wne nogi. Ca艂y wagon rozbudzony, wszyscy pytaj膮: co si臋 sta艂o? A to biedaczysko Bartek z艂apa艂 podoficera przez sen za brod臋. Teraz oto stoi wyci膮gni臋ty jak drut, dwa palce przy skroni, a podoficer macha r臋koma i krzyczy jak w艣ciek艂y:
- Ach, Sie dummes Vieh aus der Polakei! Hau' ich den L黰mel in die Fresse, dass ihm die Z鋒ne sektionenweise aus dem Maul herausfliegen werden !
Podoficer a偶 ochryp艂 z w艣ciek艂o艣ci, a Bartek ci膮gle stoi z palcami przy skroni. Inni 偶o艂nierze gryz膮 wargi, by si臋 nie 艣mia膰, ale boj膮 si臋, gdy偶 z ust podoficera padaj膮 jeszcze ostatnie strza艂y: Ein polnischer Ochse! Ochse aus Podolien! Na koniec ucich艂o wszystko. Bartek usiad艂 na powr贸t na dawnym miejscu. Czu艂 tylko, 偶e policzki poczynaj膮 mu jako艣 nabrzmiewa膰, a lokomotywa jak na z艂o艣膰 powtarza ci膮gle:
- Magda! Magda! Magda!
Czu艂 te偶 wielki jaki艣 偶al...
 
III
 
Ranek! Rozpierzch艂e, blade 艣wiat艂o o艣wieca twarze senne i zm臋czone z niewywczasu. Na 艂awkach 艣pi膮 w nie艂adzie 偶o艂nierze: jedni z g艂owami pospuszczanymi na piersi, drudzy z zadartymi w ty艂. Wstaje jutrzenka i zalewa r贸偶owo艣ci膮 ca艂y 艣wiat. Jest 艣wie偶o i rze藕wo. 呕o艂nierze budz膮 si臋. Promienny ranek wydobywa z cienia i mg艂y jak膮艣 nie znan膮 im krain臋. Hej! a gdzie teraz Pogn臋bin, gdzie Wielka i Ma艂a Krzywda, gdzie Mizer贸w? To ju偶 obczyzna i wszystko inne. Naok贸艂 wzg贸rza poros艂e d臋bin膮, w dolinach domy kryte czerwon膮 dach贸wk膮, z czarnymi krzy偶ownicami w bia艂ych 艣cianach, domy pi臋kne jak dwory, obros艂e winem. Gdzieniegdzie ko艣cio艂y o spiczastych wie偶ach, gdzieniegdzie kominy fabryczne z pi贸ropuszami r贸偶owych dym贸w. Tylko ciasno tu jako艣, r贸wni brak i 艂an贸w zbo偶owych. Ludzi za to mrowie. Migaj膮 wsie i miasta. Poci膮g nie zatrzymuje si臋, mija mn贸stwo pomniejszych stacyj. Co艣 si臋 musia艂o sta膰, bo wsz臋dy wida膰 t艂umy. S艂o艅ce wychyla si臋 z wolna zza wzg贸rz, wi臋c jeden i drugi Maciek poczyna g艂o艣no pacierz. Za ich przyk艂adem id膮 i inni; pierwsze promienie k艂ad膮 blask na ch艂opskie twarze modl膮ce si臋 i powa偶ne.
Tymczasem poci膮g zatrzymuje si臋 na g艂贸wnej stacji. T艂um ludzi otacza go natychmiast: s膮 ju偶 wie艣ci z placu boju. Zwyci臋stwo! Zwyci臋stwo! Depesze przysz艂y od kilku godzin. Wszyscy oczekiwali kl臋sk, wi臋c gdy zbudzono ich pomy艣ln膮 wie艣ci膮, rado艣膰 nie zna miary. Ludzie na wp贸艂 ubrani poopuszczali domy, 艂贸偶ka i po艣pieszyli na stacj臋. Z niekt贸rych dach贸w powiewaj膮 ju偶 chor膮gwie, a ze wszystkich r膮k chustki. Do wagon贸w donosz膮 piwo, tytu艅 i cygara. Zapa艂 jest nieopisany, twarze rozpromienione. Wacht am Rhein huczy jak burza. Niekt贸rzy p艂acz膮, inni padaj膮 sobie w obj臋cia. Unser Fryc pobi艂 na g艂ow臋! wzi臋to armaty, chor膮gwie. W szlachetnym zapale t艂umy oddaj膮 偶o艂nierzom wszystko, co maj膮. Otucha wst臋puje w serca 偶o艂nierzy i zaczynaj膮 艣piewa膰 tak偶e. Wagony dr偶膮 od mocnych m臋skich g艂os贸w, a t艂um s艂ucha z zadziwieniem s艂贸w niezrozumia艂ych pie艣ni. Pogn臋bi艅scy 艣piewaj膮: 揃artoszu! Bartoszu! oj, nie tra膰wa nadziei" - Die Polen! Die Polen! - powtarza t艂um sposobem obja艣nienia i kupi si臋 ko艂o wagon贸w, podziwiaj膮c postaw臋 偶o艂nierza, a zarazem umacniaj膮c si臋 w rado艣ci opowiadaniem anegdot o strasznym m臋stwie tych polskich pu艂k贸w.
Bartek ma rozpuchni臋te policzki, co przy jego 偶贸艂tych w膮sach, wy艂upiastyeh oczach i ogromnej ko艣cistej postawie czyni go starszym. Podziwiaj膮 go te偶 jak osobliwsze zwierz臋. Jakich to Niemcy maj膮 obro艅c贸w! Ten dopiero sprawi Francuzom! Bartek u艣miecha si臋 z zadowoleniem, bo i on jest kontent, 偶e Francuz贸w pobili. Nie przyjd膮 ju偶 przynajmniej do Pogn臋bina, nie zba艂amuc膮 Magdy i nie zabior膮 gruntu. U艣miecha si臋 tedy, ale poniewa偶 twarz boli go mocno, wi臋c krzywi si臋 zarazem i naprawd臋 jest straszny. Je za to z apetytem homerycznego bohatera. Kiszki grochowe i kufle piwa znikaj膮 w jego ustach jak w czelu艣ci. Daj膮 mu cygara, fenigi: bierze to wszystko.
- Dobry jaki艣 nar贸d te Niemiaszki - m贸wi do Wojtka, a po chwili dodaje: - A widzisz, 偶e Francuz贸w pobili!
Ale sceptyczny Wojtek rzuca cie艅 na jego weso艂o艣膰. Wojtek wr贸偶y jak Kasandra: - Francuzy zawdy naprz贸d daj膮 si臋 pobi膰, 偶eby zba艂amuci膰, a potem jak si臋 wezm膮, a偶 wi贸ry lec膮!
Wojtek nie wie o tym, 偶e zdanie jego podziela wi臋ksza cz臋艣膰 Europy, a jeszcze mniej o tym, 偶e ca艂a Europa myli si臋 z nim razem.
Jad膮 dalej. Wszystkie domy jak okiem si臋gn膮膰 pokryte chor膮gwiami. Na niekt贸rych stacjach zatrzymuj膮 si臋 d艂u偶ej, bo wsz臋dy pe艂no poci膮g贸w. Wojsko ze wszystkich stron Niemiec 艣pieszy wzmocni膰 zwyci臋skich wsp贸艂braci. Poci膮gi poubierane w zielone wie艅ce. U艂ani zatykaj膮 na lance bukiety kwiat贸w darowywane im po drodze. Mi臋dzy tymi u艂anami wi臋kszo艣膰 tak偶e Polak贸w. Nieraz s艂ycha膰 z wagonu do wagonu rozmowy i nawo艂ywania:
- Jak si臋 mata, ch艂opcy! A gdzie Pan B贸g prowadzi?
Czasem z przelatuj膮cego po s膮siednich relsach poci膮gu zaleci znajoma piosenka :
Z tamtej strony Sandomierza
M贸wi panna do 偶o艂nierza...
 
A wtedy Bartek i jego kamraci podchwytuj膮 w lot:
 
Panie 偶o艂nierz, chod藕 pokocha膰!
Jeszczem nie jad艂, B贸g ci zap艂a膰!
 
O ile z Pogn臋bina wszyscy wyje偶d偶ali smutni, o tyle teraz pe艂ni s膮 zapa艂u i ducha. Pierwszy poci膮g z pierwszymi rannymi przybywaj膮cymi z Francji psuje jednak to dobre usposobienie. Staje on w Deutz i stoi d艂ugo, by przepu艣ci膰 te, kt贸re 艣piesz膮 na plac boju. Ale nim wszystkie przejd膮 przez most do Kolonii, potrzeba kilku godzin czasu. Bartek leci razem z innymi ogl膮da膰 chorych i rannych. Niekt贸rzy le偶膮 w zamkni臋tych, inni dla braku miejsca w otwartych wagonach, i tych mo偶na widzie膰 dobrze. Po pierwszym spojrzeniu duch bohaterski Bartka ulatuje znowu na rami臋.
- Chod藕偶e tu, Wojtek - wo艂a z przera偶eniem - widzisz ino, ile te Francuzy napsowa艂y narodu!
I jest na co patrze膰! Twarze blade, zm臋czone; niekt贸re sczernia艂e od prochu lub b贸lu, powalane krwi膮. Na odg艂osy og贸lnej rado艣ci ci odpowiadaj膮 tylko j臋kami. Niekt贸rzy kln膮 wojn臋, Francuz贸w i Niemc贸w. Usta spieczone i sczernia艂e wo艂aj膮 co chwila wody; oczy pogl膮daj膮 jak b艂臋dne. Tu i 贸wdzie mi臋dzy rannymi wida膰 zesztywnia艂膮 twarz konaj膮cego, czasem spokojn膮, z b艂臋kitnymi si艅cami naok贸艂 oczu, czasem wykrzywion膮 przez konwulsje, z przera偶onymi oczyma i wyszczerzonymi z臋bami. Bartek po raz pierwszy widzi krwawe owoce wojny. W g艂owie jego zn贸w powstaje zam臋t, patrzy jak odurzony i stoi w t艂oku z otwartymi ustami; popychaj膮 go na wszystkie strony: 偶andarm daje mu kolb膮 w kark. On szuka oczyma Wojtka, odnajduje go i m贸wi :
- Wojtek, b贸j si臋 Boga! o!
- B臋dzie tak i z tob膮.
- Jezu, Maria! I to si臋 ludziska tak morduj膮! To膰 jak ch艂op ch艂opa pobije, to go 偶andarmy bior膮 do s膮du i karz膮.
- No, a teraz ten lepszy, kto wi臋cej ludzisk贸w napsuje. C贸偶e艣, g艂upi, my艣la艂, 偶e b臋dziesz prochem strzela艂 jak na manewrach, albo li te偶 do tarczy nie do ludzi?
Tu okaza艂a si臋 widocznie r贸偶nica mi臋dzy teori膮 a praktyk膮. Nasz Bartek by艂 przecie 偶o艂nierzem, chodzi艂 na manewry i musztry, strzela艂, wiedzia艂, 偶e wojna od tego, by si臋 zabija膰, a teraz, jak zobaczy艂 krew rannych, n臋dz臋 wojny, zrobi艂o mu si臋 tak jako艣 niedobrze i ckliwo, 偶e ledwie si臋 m贸g艂 na nogach utrzyma膰. Nabra艂 zn贸w uszanowania dla Francuz贸w, kt贸re zmniejszy艂o si臋 dopiero wtedy, gdy przyjechali z Deutz do Kolonii. Na centralnym banhofie ujrzeli po raz pierwszy je艅c贸w. Otacza艂o ich mn贸stwo 偶o艂nierzy i ludu, kt贸ry patrzy艂 na nich z dum膮, ale jeszcze bez nienawi艣ci. Bartek przedar艂 si臋 przez t艂um rozpychaj膮c go 艂okciami, spojrza艂 na wagon i zdziwi艂 si臋.
Gromada piechur贸w francuskich w podartych p艂aszczach, ma艂ych, brudnych, wyn臋dznia艂ych, nape艂nia艂a wagon jak 艣ledzie beczk臋. Wielu z nich wyci膮ga艂o r臋ce po szczup艂e datki, jakimi obdziela艂 ich t艂um, o ile stra偶e nie stawia艂y przeszkody. Bartek, wedle tego, co s艂ysza艂 od Wojtka, zgo艂a inne o Francuzach mia艂 wyobra偶enie. Duch z ramienia wst膮pil mu na powr贸t w p韊rsi. Obejrza艂 si臋, czy Wojtka nie ma. Wojtek sta艂 obok.
- C贸偶e艣 gada艂? - pyta Bartek - dy膰 to chmyzy!" Jakbym jednego bez 艂eb lun膮艂, to by si臋 ze czterech wywr贸ci艂o.
- Musi jako艣 zmarnieli - odrzek艂 r贸wnie偶 rozczarowany Wojtek.
- Po jakiemu oni szwargoc膮?
- Ju艣ci nie po polsku.
Uspokojony pod tym wzgl臋dem Bartek poszed艂 dalej wzd艂u偶 wagon贸w.
- Straszne kapcany - rzek艂 sko艅czywszy przegl膮d wojsk liniowych.
Ale w nast臋pnych wagonach siedzieli 偶uawi. Ci wi臋cej dali Bartkowi do my艣lenia. Z powodu, 偶e siedzieli w wagonach krytych, nie mo偶na by艂o sprawdzi膰, czy ka偶dy jest ch艂op jak dwa albo trzy razy zwyczajny cz艂owiek, ale przez okna wida膰 by艂o d艂ugie brody i marsowate, powa偶ne twarze starych 偶o艂nierzy o ciemnej cerze i b艂yszcz膮cych gro藕nie oczach. Duch Bartka znowu skierowa艂 si臋 ku ramionom.
- Te straszniejsze - szepn膮艂 cicho, jakby si臋 ba艂, by go nie s艂yszeli.
- Jeszcze艣 nie widzia艂 tych, co si臋 nie dali wzi膮膰 - odpar艂 Wojtek.
- B贸j偶e si臋 Boga!
- Obaczysz!
Napatrzywszy si臋 偶uawom poszli dalej. Zaraz przy nast臋pnym wagonie Bartek rzuci艂 si臋 w ty艂 jak oparzony.
- O rety! Wojtek, ratuj!
W otwartym oknie wida膰 by艂o ciemn膮, prawie czarn膮 twarz turkosa z przewr贸conymi bia艂kami oczu. Musia艂 by膰 ranny, bo twarz wykrzywi艂a mu si臋 cierpieniem.
- A co? - rzecze Wojtek.
- To z艂e, nie 偶o艂nierz... Bo偶e, b膮d藕 mi艂o艣ciw mnie grzesznemu!
- Spojrzyj ino, jakie on ma z臋biska.
- A niech go wciorna艣ci! ja tam nie b臋d臋 na niego patrzy艂.
Bartek umilk艂, po chwili jednak spyta艂:
- Wojtek!
- Czego?
- A 偶eby takiego prze偶egna膰, czy by nie pomog艂o?
- Pogany na 艣wi臋t膮 wiar臋 nie maj膮 wyrozumienia.
Dano znak do wsiadania. Po chwili poci膮g ruszy艂. Gdy 艣ciemni艂o si臋, Bartek widzia艂 ci膮gle przed sob膮 czarn膮 twarz turkosa i straszne bia艂ka jego oczu. Z uczu膰, kt贸re w tej chwili o偶ywia艂y tego pogn臋bi艅skiego wojownika, niewiele mo偶na by wywr贸偶y膰 o jego przysz艂ych czynach.
 
IV
 
Bli偶szy udzia艂 w walnej rozprawie pod Gravelotte pocz膮tkowo przekona艂 Bartka tylko o tym, 偶e w bitwie jest na co si臋 gapi膰, a nie ma co robi膰. Z pocz膮tku bowiem kazano sta膰 i jemu, i jego pu艂kowi z karabinem u n贸g u st贸p wzg贸rza pokrytego winogradem. Z dala gra艂y armaty, z bliska przelatywa艂y pu艂ki konne z t臋tentem, od kt贸rego ziemia si臋 trz臋s艂a; migota艂y to chor膮giewki, to kirasjerskie miecze. Nad wzg贸rzem po b艂臋kitnym niebie przelatywa艂y z sykiem granaty w kszta艂cie bia艂ych ob艂oczk贸w, potem dym nape艂ni艂 powietrze i zas艂oni艂 horyzont. Zdawa艂o si臋, 偶e bitwa jak burza przechodzi stronami, ale trwa艂o to nied艂ugo.
Po pewnym czasie dziwny jaki艣 ruch powsta艂 ko艂o Bartkowego pu艂ku. Pocz臋艂y ko艂o niego stawa膰 inne pu艂ki, a w przerwy pomi臋dzy nimi nadbiega艂y, co ko艅 wyskoczy, armaty, kt贸re wyprz臋gano na gwa艂t i obracano paszczami ku wzg贸rzu. Ca艂a dolina nape艂ni艂a si臋 wojskiem. Teraz na wszystkie strony grzmi膮 komendy, lataj膮 adiutanei. A nasi szeregowcy szepc膮 sobie do ucha: 揙j! b臋dzie偶 nam, b臋dzie!" - lub pytaj膮 jeden drugiego z niepokojem: 揅zy to ju偶 si臋 zacznie?" - 揨apewne ju偶". Oto zbli偶a si臋 niepewno艣膰, zagadka, mo偶e 艣mier膰... W dymie, kt贸ry zas艂ania wzg贸rze, wre co艣 i kot艂uje si臋 strasznie. S艂ycha膰 coraz bli偶ej basowy huk dzia艂 i stukotanie karabinowego ognia. Z dala dochodzi jakby niewyra藕ny jaki艣 trzask: to kartaczownice ju偶 s艂ycha膰. Nagle, jak hukn膮 dopiero co postawione armaty, a偶 ziemia i powietrze zadygota艂y razem. Przed Bartkowym pu艂kiem zasycza艂o strasznie. Spojrz膮: leci niby r贸偶a jasna, niby chmurka, a w tej chmurce co艣 syczy, 艣mieje si臋, zgrzyta, r偶y i wyje. Ch艂opi wo艂aj膮: 揋ranat! granat!" Tymczasem p臋dzi ten ptak wojny jak wicher, zbli偶a si臋, spada, p臋ka! Huk straszny rozdar艂 uszy, 艂oskot, jakby si臋 艣wiat wali艂, i p臋d jakby od uderzenia wiatru. Zamieszanie powstaje w szeregach stoj膮cych w pobli偶u armat, rozlega si臋 okrzyk i komenda: 揝zlusuj!" Bartek stoi w pierwszym szeregu, karabin przy ramieniu, 艂eb do g贸ry, broda podpi臋ta, wi臋c z臋by nie k艂api膮. Nie wolno drgn膮膰, nie wolno strzela膰. Sta膰! Czeka膰! A偶 tu leci drugi granat, trzeci, czwarty, dziesi膮ty!... Wicher zwiewa dym z wzg贸rza. Francuzi ju偶 sp臋dzili z niego baterie pruskie, ju偶 postawili swoje i teraz ziej膮 ogniem na dolin臋. Co chwila z g臋stwy winogradu wyskakuj膮 d艂ugie, bia艂e rzuty dymu. Piechota pod zas艂on膮 armat zst臋puje coraz ni偶ej, by rozpocz膮膰 r臋czny ogie艅. S膮 ju偶 w po艂owie wzg贸rza. Teraz wida膰 ich doskonale, bo wiatr odrzuca dymy. Czy winograd zakwit艂 makiem? Nie, to czerwone czapki piechur贸w. Naraz nikn膮 mi臋dzy wysok膮 艂oz膮 winn膮, nie wida膰 ich; gdzieniegdzie tylko wiej膮 tr贸jkolorowe chor膮gwie. Ogie艅 karabinowy rozpoczyna si臋 szybki, gor膮czkowy, nieregularny, wybuchaj膮cy nagle w coraz innych miejscach. Nad tym ogniem wyj膮 ci膮gle granaty i krzy偶uj膮 si臋 w powietrzu. Na wzg贸rzu czasem wybuchn膮 okrzyki, kt贸rym z do艂u odpowiada niemieckie: 揾urra!" Armaty z doliny hucz膮 nieprzerwanym ogniem. Pu艂k stoi niewzruszony.
Sfera ognia poczyna go jednak z kolei obejmowa膰. Kule bzykaj膮 niby muchy, niby b膮ki z daleka lub przelatuj膮 ze strasznym 艣wistem w pobli偶u. Coraz ich wi臋cej: oto 艣wiszcz膮 ko艂o g艂贸w, nos贸w, oczu, ramion, id膮 ich tysi膮ce, miliony. Dziw, 偶e jeszcze kto艣 stoi na nogach. Nagle tu偶 za Bartkiem odzywa si臋 j臋k: 揓ezu!", potem: 揝zlusuj!", zn贸w: 揓ezu!" - 揝zlusuj!" Wreszcie j臋k ju偶 nieprzerwany, komenda coraz 艣pieszniejsza, szeregi 艣ciskaj膮 si臋, 艣wist coraz cz臋stszy, nieustaj膮cy, okropny. Zabitych wyci膮gaj膮 za nogi. S膮d Bo偶y!
- Boisz si臋? - pyta Wojtek.
- Co si臋 nie mam ba膰!... - odpowiada nasz bohater szcz臋kaj膮c z臋bami.
A jednak stoj膮 obaj, i Bartek, i Wojtek, i nawet do g艂owy im nie przychodzi, 偶e mo偶na by zemkn膮膰. Kazali im sta膰 - i kwita! Bartek k艂amie. Nie boi on si臋 tak, jakby tysi膮ce innych ba艂o si臋 na jego miejscu. Dyscyplina panuje nad jego wyobra藕ni膮, a wyobra藕nia nie maluje mu nawet tak okropnym po艂o偶enia, jak ono jest. Bartek jednak s膮dzi, 偶e go zabij膮, i powierza t臋 my艣l Wojtkowi.
- Dziury w niebie nie b臋dzie, jak jednego kpa zabij膮! - odpowiada rozdra偶nionym g艂osem Wojtek.
S艂owa te uspokajaj膮 Bartka znacznie. Zdawa艂oby si臋, 偶e g艂贸wnie chodzi艂o mu o to, czy si臋 dziura w niebie nie zrobi. Uspokojony pod tym wzgl臋dem, stoi cierpliwie, czuje tylko okropne gor膮co i pot zlewa mu twarz. Tymczasem ogie艅 staje si臋 tak straszny, 偶e szeregi topniej膮 w oczach. Zabitych i rannych nie ma ju偶 kto wyci膮ga膰. Chrapanie konaj膮cych miesza si臋 ze 艣wistem pocisk贸w i hukiem wystrza艂贸w. Po ruchu tr贸jbarwnych chor膮gwi wida膰, 偶e ukryte w winnicy piechury zbli偶aj膮 si臋 coraz bardziej. Stada kartaczy dziesi膮tkuj膮 szeregi, kt贸re poczyna ogarnia膰 rozpacz.
Ale w odg艂osach tej rozpaczy czu膰 pomruk zniecierpliwienia i w艣ciek艂o艣ci. Gdyby kazano im i艣膰 naprz贸d, poszliby jak burza. Nie mog膮 tylko usta膰 na miejscu. Jaki艣 偶o艂nierz zrywa nagle czapk臋 z g艂owy, ciska j膮 z ca艂ej si艂y o ziemi臋 i m贸wi:
- Raz kozie 艣mier膰!
Bartek doznaje zn贸w na te s艂owa tak znakomitej ulgi, 偶e prawie zupe艂nie przestaje si臋 ba膰. Bo je偶eli raz kozie 艣mier膰, to w艂a艣ciwie o nic wielkiego nie chodzi. Jest to filozofia ch艂opska, lepsza od ka偶dej innej, skoro dodaje otuchy. Bartek zreszt膮 wiedzia艂, 偶e raz kozie 艣mier膰, ale mi艂o mu to by艂o us艂ysze膰 i mie膰 zupe艂n膮 pewno艣膰, zw艂aszcza 偶e bitwa zacz臋艂a si臋 zmienia膰 w pogrom. Oto pu艂k, nie wystrzeliwszy ani razu, jest ju偶 do po艂owy zniszczony. T艂umy 偶o艂nierzy z innych rozbitych pu艂k贸w przebiegaj膮 ko艂o niego w nie艂adzie; tylko ci ch艂opi z Pogn臋bina, Krzywdy Wielkiej, Krzywdy Ma艂ej i Mizerowa, trzymani 偶elazn膮 prusk膮 dyscyplin膮, stoj膮 jeszcze. Ale i w ich szeregach czu膰 ju偶 pewne wahanie si臋. Za chwil臋 p臋kn膮 karby dyscypliny. Ziemia pod ich nogami staje si臋 ju偶 mi臋kka i 艣liska od krwi, kt贸rej surowy zapach miesza si z woni膮 dymu. W niekt贸rych miejscach szeregi nie mog膮 si zewrze膰, bo trupy czyni膮 w nich przerwy. U n贸g tych ludzi, kt贸rzy jeszcze stoj膮, druga po艂owa le偶y we krwi, w j臋kach, w konwulsjach, w konaniu lub w ciszy 艣mierci. Oddechom braknie powietrza.
W szeregach powstaje szmer.
- Na rze藕 nas przywiedli!
- Nikt nie wyjdzie!
- Still, polnisches Vieh! - odzywva si臋 g艂os oficera.
- Dobrze ci za moim ko艂nierzem...
- Steht der Kerl da!
Nagle jaki艣 g艂os poczyna m贸wi膰:
- Pod Twoj膮 obron臋...
Bartek podchwytuje natychmiast:
- Uciekamy si臋, 艣wi臋ta Bo偶a Rodzicielko!
I wkr贸tce ch贸r polskich g艂os贸w na tym polu zag艂ady wo艂a oto do Patronki Cz臋stochowskiej: 揘aszymi pro艣bami nie racz gardzi膰!" A spod n贸g wt贸ruj膮 im j臋ki: 揙 Mario, Mario!" I wys艂ucha艂a ich widocznie, bo w tej chwili na spienionym koniu przybiega adiutant, rozlega si臋 komenda: 揇o ataku bro艅! hurra, naprz贸d!" Grzebie艅 bagnet贸w pochyla si臋 nagle, szereg wyci膮ga si臋 w d艂ug膮 lini臋 i rzuca si臋 ku wzg贸rzom szuka膰 bagnetem tych nieprzyjaci贸艂, kt贸rych nie mog艂y dostrzec oczy. Wszelako od st贸p wzg贸rza dzieli naszych ch艂op贸w jeszcze ze dwie艣cie krok贸w i przestrze艅 t臋 musz膮 przeby膰 pod morderczym ogniem... Czy nie wygin膮 do reszty? Czy si臋 nie cofn膮? Wygin膮膰 mog膮, ale si臋 nie cofn膮, bo komenda pruska wie, na jak膮 nut臋 gra膰 tym polskim ch艂opom do ataku. W艣r贸d ryku dzia艂, w艣r贸d karabinowego ognia, dymu i zamieszania, i j臋k贸w g艂o艣niejszym nad wszystko tr膮by i tr膮bki bij膮 w niebo hymnem, od kt贸rego ka偶da kropla krwi skacze w ich piersiach. 揌urra!" odpowiadaj膮 Ma膰ki. 揚贸ki my 偶yjemy!" Ogarnia ich zapa艂, p艂omie艅 bije im na twarze! Id膮 jak burza przez zwalone cia艂a ludzkie, ko艅skie, przez z艂omy armatnie. Gin膮, ale id膮 z krzykiem i 艣piewem. Ju偶 dobiegaj膮 kra艅ca winnicy, nikn膮 w zaro艣lach. 艢piew tylko brzmi, czasem b艂y艣nie bagnet. Na g贸rze wre ogie艅 coraz straszniejszy. Na dole tr膮bki wci膮偶 graj膮. Salwy francuskich wystrza艂贸w staj膮 si臋 spieszniejsze, jeszcze spieszniejsze, gor膮czkowe i nagle...
Nagle milkn膮.
Tam na dole stary wilk wojny, Steinmetz, zapala porcelanow膮 fajk臋 i m贸wi z akcentem zadowolenia:
- Im tylko to gra膰! Doszli, zuchy!
Jako偶 po chwili jeden z dumnie powiewaj膮cych tr贸jbarwnych sztandar贸w podskakuje w g贸r臋, pochyla si臋 i niknie...
- Nie 偶artuj膮! - m贸wi Steinmetz.
Tr膮by graj膮 znowu ten偶e sam hymn. Drugi pu艂k pozna艅ski idzie w pomoc pierwszemu.
W g臋stwinie wre bitwa na bagnety.
Teraz, Muzo, 艣piewaj mojego Bartka, aby potomno艣膰 wiedzia艂a, co czyni艂. Oto i w jego sercu strach, niecierpliwo艣膰, rozpacz zla艂y si臋 w jedno uczucie w艣ciek艂o艣ci; a gdy us艂ysza艂 ow膮 muzyk臋, to ka偶da 偶y艂ka wypr臋偶y艂a si臋 w nim jak drut 偶elazny. W艂os stan膮艂 mu d臋bem, z oczu skry posz艂y. Zapomnia艂 o 艣wiecie, o tym, 偶e 搑az kozie 艣mier膰" i chwyciwszy w pot臋偶ne 艂apy karabin skoczy艂 z drugimi naprz贸d. Dobieg艂szy wzg贸rza przewr贸ci艂 si臋 z dziesi臋膰 razy na ziemi臋, st艂uk艂 sobie nos, powala艂 si臋 ziemi膮 i krwi膮, kt贸ra mu z nosa pociek艂a, i bieg艂 naprz贸d, w艣ciek艂y, zziajany, chwytaj膮c w otwarte usta powietrze. Wytrzeszcza艂 oczy, by w g臋stwinie zobaczy膰 jak najpr臋dzej jakiego Francuza, i dojrza艂 ich wreszcie trzech naraz przy chor膮gwi. Byli to turkosy. Ale czy my艣licie, 偶e Bartek si臋 cofn膮艂? Nie! on by teraz samego Lucypera bra艂 za rogi! Dopad艂 ju偶 do nich i oni z wyciem rzucili si臋 ku niemu; dwa bagnety jakby dwa 偶膮d艂a ju偶, ju偶 tykaj膮 jego piersi, a m贸j Bartek jak z艂apie za karabin z cienkiego ko艅ca, niby k艂onic臋, jak machnie, jak poprawi. Wrzask tylko odpowiedzia艂 mu straszny, j臋k dwa czarne cia艂a pocz臋艂y drga膰 konwulsyjnie na ziemi. W tej chwili trzeciemu, kt贸ry trzyma艂 chor膮giew, podbieg艂o na pomoc z dziesi臋ciu towarzyszy. Bartek jak furia rzuci艂 si臋 na wszystkich razem. Dali ognia - b艂ysn臋艂o, hukn臋艂o - i jednocze艣nie w k艂臋bach dymu zagrzmial chrapliwy ryk Bartka.
- Chybili艣ta!
I zn贸w karabin w jego r臋ku zatoczy艂 艂uk straszliwy. Zn贸w j臋ki odpowiedzia艂y ciosom. Turkosi cofn臋li si臋 w przera偶eniu na widok tego oszala艂ego z w艣ciek艂o艣ci olbrzyma i czy si臋 Bartek przes艂ysza艂, czy te偶 wo艂ali co艣 po arabsku, do艣膰 偶e wyra藕nie mu si臋 zda艂o, i偶 z ich szerokich warg wychodzi okrzyk:
- 揗agda! Magda!"
- Magdy wam si臋 chce! - zawy艂 Bartek i jednym skokiem by艂 w 艣rodku nieprzyjaci贸艂.
Szcz臋艣ciem w tej chwili Ma膰ki, Wojtki i inni Bartkowie przybiegli mu w pomoc. W艣r贸d g臋stwiny winogradu zawi膮za艂a si臋 bitwa 艣cie艣niona i t艂umna, kt贸rej wt贸rowa艂 trzask karabin贸w, 艣wist nozdrzy i gor膮czkowy oddech walcz膮cych. Bartek szala艂 jak burza. Osmalony dymem, oblany krwi膮, podobniejszy do zwierz臋cia ni偶 do cz艂owieka, niepami臋tny na nic, ka偶dym uderzeniem przewraca艂 ludzi, 艂ama艂 karabiny, rozwala艂 g艂owy. R臋ce jego porusza艂y si臋 z straszn膮 szybko艣ci膮 machiny siej膮cej zniszczenie. Dotar艂szy do chor膮偶ego chwyci艂 go 偶elaznymi palcami za gard艂o. Oczy chor膮偶ego wysz艂y na wierzeh, twarz nabrzmia艂a, zacharcza艂 i r臋ce jego pu艣ci艂y drzewiec.
- Hurra! - krzykn膮艂 Bartek i podni贸s艂szy chor膮giew zako艂ysa艂 ni膮 w powietrzu.
Ten to wznosz膮cy si臋 i opadaj膮cy sztandar widzia艂 z do艂u genera艂 Steinmetz.
Ale m贸g艂 go widzie膰 tylko przez jedno mgnienie oka, bo w drugim Bartek t膮 sam膮 chor膮gwi膮 strzaska艂 ju偶 jak膮艣 g艂ow臋 nakryt膮 kepi ze z艂otym sznurkiem.
Tymczasem towarzysze jego skoczyli ju偶 naprz贸d.
Bartek zosta艂 przez chwil臋 sam. Obdar艂 sztandar, schowa艂 go w zanadrze i chwyciwszy w obie r臋ce drzewce rzuci艂 si臋 za towarzyszami.
Gromady turkos贸w wyj膮c nieludzkimi g艂osami ucieka艂y teraz ku stoj膮cym na szczycie wzg贸rza armatom, za nimi za艣 biegli Ma膰ki krzycz膮c, goni膮c, t艂uk膮c kolbami i bagnetami.
呕uawi, stoj膮cy przy armatach, powitali jednych i drugich karabinowym ogniem.
- Hurra! - krzykn膮艂 Bartek.
Ch艂opi doszli do armat. Zawi膮za艂a si臋 przy nich nowa bitwa na bia艂膮 bro艅. W tej chwili te偶 drugi pu艂k pozna艅ski nadbieg艂 na pomoc pierwszemu. Chor膮gwiane drzewce w pot臋偶nych 艂apach Bartka zmieni艂y si臋 teraz w jakie艣 piekielne cepy. Ka偶de ich uderzenie otwiera艂o woln膮 cdrog臋 w 艣cie艣nionych szeregach francuskich. Przera偶enie te偶 zacz臋艂o ogarnia膰 偶uaw贸w i turkos贸w. W miejscu, w kt贸rym walczy艂 Bartek, pierzchli. Po chwili pierwszy Bartek siedzia艂 ju偶 na armacie jak na pogn臋bi艅skiej kobyle.
Ale nim 偶o艂nierze mieli czas dostrzec go na niej, on ju偶 siedzia艂 na drugiej, przy kt贸rej zn贸w obali艂 chor膮偶ego z chor膮gwi膮.
- Hurra, Bartek! - powt贸rzyli 偶o艂nierze.
Zwyci臋stwo by艂o zupe艂ne. Zdobyto wszystkie kartaczownice. Pierzchaj膮ca piechota wpad艂szy po drugiej stronie wzg贸rza na nowy pruski pu艂k, z艂o偶y艂a bro艅.
Bartek zdoby艂 jednak w pogoni trzeci膮 jeszcze chor膮giew.
Trzeba by艂o go widzie膰, gdy zm臋czony, oblany potem i krwi膮, sapi膮c jak miech kowalski, zst臋powa艂 teraz wraz z innymi ze wzg贸rza, d藕wigaj膮c na ramionach trzy chor膮gwie. Francuzi! hej! co on sobie teraz z nich robi艂! Obok niego szed艂 podrapany i pokiereszowany Wojtek, wi臋c Bartek do niego:
- C贸偶e艣 gada艂? To膰 to robactwo: si艂y w ko艣ciach nijakiej nie ma. Podrapa艂y ta mnie i ciebie jak kociaki, ale i tyla. A com kt贸rego lun膮艂, to ci o ziemi臋...
- Kto ci臋 wiedzia艂, 偶e艣 taki zawzi臋ty! - odpar艂 Wojtek, kt贸ry widzia艂 czyny Bartka i pocz膮艂 patrze膰 na niego zgo艂a innymi oczyma.
Ale kt贸偶 tych czyn贸w nie widzia艂? Historia, ca艂y pu艂k i wi臋kszo艣膰 oficer贸w. Wszyscy spogl膮dali teraz na tego olbrzymiego ch艂opa o rzadkich p艂owych w膮sach i wy艂upiastych oczach z podziwem. - Ach! Sie verfluchter Polacke! - powiedzia艂 mu sam major i poci膮gn膮艂 go za ucho, a Bartek a偶 mu trzonowe z臋by pokaza艂 z rado艣ci. Gdy pu艂k zn贸w stan膮艂 u st贸p wzg贸rza, major pokaza艂 go pu艂kownikowi, a pu艂kownik samemu Steinmetzowi.
Ten obejrza艂 sztandary i kaza艂 je zabra膰, po czym pocz膮艂 ogl膮da膰 Bartka. M贸j Bartek stoi znowu wyci膮gni臋ty jak struna i prezentuje bro艅, a stary genera艂 patrzy na niego i kr臋ci g艂ow膮 z zadowoleniem. Na koniec zaczyna co艣 m贸wi膰 do pu艂kownika. S艂ycha膰 wyra藕nie s艂owo : Unteroffizier.
- Zu dumm, Excellenz - odpowiada major.
- Spr贸bujmy - m贸wi Jego Ekscelencja i zwracaj膮c konia zbli偶a si臋 do Bartka.
Bartek sam ju偶 nie wie, co si臋 z nim dzieje. Rzecz nies艂ychana w pruskiej armii: genera艂 b臋dzie rozmawia艂 z szeregowcem! Jego Ekscelencji przyjdzie to tym 艂atwiej, 偶e umie po polsku. Zreszt膮 szeregowiec ten zdoby艂 trzy sztandary i dwie armaty.
- Sk膮d jeste艣? -- pyta genera艂.
- Z Pogn臋bina - odpowiada Bartek.
- Dobrze. lmi臋 twoje?
- Bartek S艂owik.
- Mensch... - t艂umaczy major.
- Mens! - powtarza Bartek.
- Wiesz, za co bijesz Francuz贸w?
- Wiem, Celencyjo...
- Powiedz!
Bartek poczyna si臋 j膮ka膰: 揃o... bo..." Nagle s艂owa Wojtka przychodz膮 mu szcz臋艣liwie na pami臋膰, wybucha wi臋c pr臋dko, by nie przekr臋ci膰 :
- Bo to tak偶e Niemcy, tylko 艣cierwa gorsze!
Twarz starej Ekscelencji poczyna tak drga膰, jakby Jego Ekscelencja mia艂a ochot臋 wybuchn膮膰 艣miechem. Po chwili jednak Jego Ekscelencja zwraca si臋 do majora i m贸wi:
- Mia艂e艣 pan s艂uszno艣膰.
M贸j Bartek, kontent z siebie, stoi ci膮gle jak struna.
- Kto wygra艂 dzi艣 bitw臋? - pyta znowu genera艂.
- Ja, Celencyjo! - odpowiada bez wahania Bartek.
Twarz Ekscelencji poczyna zn贸w drga膰.
- Tak, tak, ty! A oto masz nagrod臋...
Tu stary wojownik odpina krzy偶 偶elazny z w艂asnej piersi, nast臋pnie schyla si臋 i przypina go Bartkowi. Dobry humor genera艂a drog膮 zupe艂nie naturaln膮 odbija si臋 na twarzach pu艂kownika, major贸w, kapitan贸w, a偶 do podoficer贸w. Po odje藕dzie genera艂a pu艂kownik daje ze swej strony Bartkowi dziesi臋膰 talar贸w, major pi臋膰 i tak dalej. Wszyscy powtarzaj膮 mu 艣miej膮c si臋, 偶e wygra艂 bitw臋, skutkiem czego Bartek jest w si贸dmym niebie.
Dziwna rzecz. Jeden tylko Wojtek nie bardzo jest z naszego bohatera zadowolony.
Wieczorem, gdy zasiedli obaj przy ognisku i gdy szlachetna twarz Bartka zapchana by艂a kiszk膮 grochow膮 tak dok艂adnie, jak sama kiszka grochem, Wojtek ozwa艂 si臋 tonem rezygnacji:
- Oj, ty Bartek, g艂upi jeste艣, bo g艂upi...
- Albo co? - m贸wi przez kiszk臋 Bartek.
- C贸偶e艣 ty, cz艂eku, nagada艂 genera艂owi o Francuzach, 偶e ony Miemcy?
- A same艣 prawi艂...
- Ale trzeba ci by艂o zmiarkowa膰, 偶e genera艂 i oficery te偶 Miemcy.
- To i co z tego?
Wojtek pocz膮艂 si臋 jako艣 j膮ka膰.
- To, 偶e cho膰 ony Miemcy, ale nie trzeba im tego m贸wi膰, bo膰 to zawdy nie艂adnie...
- To膰 ja na Francuz贸w powiedzia艂em, nie na nich...
- Ej, kiedy bo to...
Wojtek uci膮艂 nagle, widocznie sam chcia艂 tak偶e co innego powiedzie膰; chcia艂 oto wyt艂umaczy膰 Bartkowi, 偶e przy Niemcach nie nale偶y 藕le m贸wi膰 o Niemcach, ale jako艣 mu si臋 j臋zyk popl膮ta艂...
 
V
 
W jaki艣 czas potem kr贸lewsko-pruska poczta przywioz艂a do Pogn臋bina list nast臋puj膮cy:
 
揘iech b臋dzie pochwalony Jezus Chrystus i Jego 艣wi臋ta Rodzicielka! Najukocha艅sza Magdo! Co u ciebie s艂ycha膰? Dobrze ci w cha艂upie pod pierzyn膮, a ja tu wojuj臋 okrutnie. Byli艣ma ko艂o wielgiej fortecy Miecu, i by艂a bitwa, i takem ci Francuz贸w spra艂, 偶e si臋 ca艂a infanteryja i artyleryja dziwowa艂y. I sam jenera艂 si臋 dziwowa艂, i powiedzia艂, 偶em batalij膮 wygra艂, i da艂 mnie krzy偶. A teraz to ci mnie i oficery, i unteroficery bardzo szaniuj膮 i po pysku ma艂o co bij膮. Potem pomaszerowali艣ma dalej i by艂a druga batalija, jeno zobaczy艂em, jak si臋 to miasto nazywa, i te偶em pra艂, i czwarty sztandar wzi膮艂em, a jednego najwi臋kszego pu艂kownika od kirasyjer贸w tom przetr膮ci艂 i do niewoli zabra艂em. A jak b臋d膮 nasze pu艂ki odsy艂a膰 do domu, to mi unteroficer radzi艂, 偶ebym napisa艂 <<ryklamacyj膮>> i osta艂 si臋, bo na wojnie tylko spa膰 gdzie nie ma, ale 藕re膰 czasem, ile wytrzymasz, i wino w tym kraju jest wsz臋dzie, bo nar贸d bogaty. Jake艣ma palili jedn膮 wie艣, to艣ma i dzieciom, i babom nie przepu艣cili, i ja te偶. Ko艣ci贸艂 ci si臋 spali艂 do cna, bo ony s膮 katoliki, i ludzie si臋 popiek艂o niema艂o. Idziema teraz na samego cesarza i b臋dzie koniec wojny, a ty pilnuj cha艂upy i Franka, bo niechby艣 nie pilnowa艂a, to bym ci chyba giry poprzetr膮ca艂, 偶eby艣 wiedzia艂a, com za jeden. Bogu ci臋 polecam.
Bart艂omiej S艂owik."
 
Bartek widocznie zasmakowa艂 w wojnie i pocz膮艂 patrze膰 na ni膮 jak na w艂a艣ciwe sobie rzemios艂o. Nabra艂 wielkiej ufno艣ci w siebie i do bitwy teraz szed艂, jakby si臋 zabiera艂 do jakiej roboty w Pogn臋binie. Na piersi jego po ka偶dej rozprawie lecia艂y medale i krzy偶e, a cho膰 podoficerem nie zosta艂, powszechnie miano go za pierwszego szeregowca w pu艂ku. By艂 zawsze karny jak dawniej i posiada艂 艣lepe m臋stwo cz艂owieka, kt贸ry nie zdaje sobie sprawy z niebezpiecze艅stwa. M臋stwo to nie p艂yn臋艂o ju偶 tak jak w pierwszych chwilach z w艣ciek艂o艣ci. Teraz 藕r贸d艂em jego by艂a praktyka 偶o艂nierska i wiara w siebie. Przy tym olbrzymie jego si艂y wytrzymywa艂y wszelkie trudy, pochody i niewczasy. Ludzie marnieli obok niego, on jeden trwa艂 niespo偶ycie, tylko dzicza艂 coraz bardziej i stawa艂 si臋 coraz sro偶szym pruskim 偶o艂dakiem. Pocz膮艂 on teraz nie tylko bi膰 Francuz贸w, ale i nienawidzie膰 ich. Pozmienia艂y si臋 te偶 i inne jego poj臋cia. Sta艂 si臋 偶o艂nierzem-patriot膮 i uwielbia艂 艣lepo swoich przyw贸dc贸w. W nast臋pnym li艣cie pisa艂 do Magdy:
揥ojtka na dwoje rozerwa艂o, ale od tego jest wojna, rozumiesz? On te偶 by艂 kiep, bo powiada艂, 偶e Francuzy to Niemcy, a ony s膮 Francuzy, a Niemcy to nasi."
Magda w odpowiedzi na obydwa listy nawymy艣la艂a mu, co wlaz艂o:
 
Najukocha艅szy Bartku - pisa艂a - przed o艂tarzem 艣wi臋tym mi po艣lubiony! A偶eby ci臋 B贸g pokara艂! Ty艣 sam kiep, poganinie, kiedy nar贸d katolicki na sp贸艂k臋 z kasztanami mordujesz. To nie rozumiesz, 偶e kasztany s膮 lutry, a ty, katolik, im pomagasz! Chce ci si臋 wojny, wa艂koniu, bo mo偶esz nic nie robi膰, jeno si臋 bi膰, pi膰 i innych poniewiera膰, i nie po艣ci膰, i ko艣cio艂y pali膰. A bodaj ciebie w piekle za to palili, 偶e si臋 jeszcze tym chwalisz, i ni na starych, ni na dzieci nie masz wyrozumienia. Pami臋taj, baranie, na to, co w 艣wi臋tej wierze jest pisane z艂otymi literami od pocz膮tku 艣wiata do dnia s膮du ostatecznego dla polskiego narodu, w kt贸rym dniu B贸g najwy偶szy nie b臋dzie mia艂 dla takich cap贸w wyrozumienia, i pohamuj si臋, Turku jeden, 偶ebym ci tego twojego 艂ba nie rozbi艂a. Pi臋膰 talar贸w ci posy艂am, cho膰 mi tu bieda, bo sobie rady da膰 nie mog臋, i gospodarstwo si臋 marnuje. 艢ciskam ci臋, najukocha艅szy Bartku.
Magda."
 
Mora艂y w li艣cie tym zawarte ma艂e na Bartku zrobi艂y wra偶enie: 揃aba s艂u偶by nie rozumie - my艣la艂 sobie - a wtr膮ca si臋." I wojowa艂 po staremu. Odznacza艂 si臋 w ka偶dej niemal bitwie, tak 偶e w ko艅cu pad艂y na艅 oczy jeszcze od Steinmetzowych dostojniejsze. Na koniec, gdy zniszczone pu艂ki pozna艅skie odes艂ano w g艂膮b Niemiec, on za rad膮 podoficera poda艂 搑eklamacj臋" i zosta艂. Skutkiem tego znalaz艂 si臋 pod Pary偶em.
Listy jego pe艂ne by艂y teraz lekcewa偶enia dla Francuz贸w. 揥 ka偶dej bitwie ta ci zdzieraj膮 jak zaj臋ce" - pisa艂 do Magdy. I pisa艂 prawd臋. Ale obl臋偶enie niezbyt przypad艂o mu do smaku. Pod Pary偶em trzeba by艂o le偶e膰 po ca艂ych dniach w okopach i s艂ucha膰 huku dzia艂, cz臋stokro膰 sypa膰 sza艅ce i mokn膮膰. Przy tym 偶al mu by艂o swego dawnego pu艂ku. W tym, do kt贸rego przeniesiono go teraz jako ochotnika, otaczali go po wi臋kszej cz臋艣ci Niemcy. Po niemiecku umia艂 on troch臋, bo si臋 jeszcze w fabryce nieco poduczy艂, ale tak sobie pi膮te przez dziesi膮te. Teraz pocz膮艂 si wprawia膰 szybko. Nazywano go jednak w pu艂ku ein polnischer Ochs i tylko jego krzy偶e, i straszliwe pi臋艣ci zas艂ania艂y go przed dotkliwymi 偶artami. Wszelako po kilku bitwach zyska艂 sobie szacunek u nowych towarzyszy i pocz膮艂 si臋 z nimi z偶ywa膰 powoli. W ko艅cu uwa偶ano go za jednego ze swoich, ile 偶e ca艂y pu艂k okrywa艂 s艂aw膮. Bartek poczytywa艂by sobie zawsze za obelg臋, gdyby go kto nazwa艂 Niemcem, ale za to sam siebie, w przeciwstawieniu do Francuz贸w, nazywa艂 ein Deutscher. Zdawa艂o mu si臋, 偶e to zupe艂nie co innego, a przy tym nie chcia艂 uchodzi膰 za gorszego ni偶 inni. Zaszed艂 wszelako wypadek, kt贸ry da艂by mu wiele do my艣lenia, gdyby my艣lenie w og贸le by艂o 艂atwiejsze dla tego bohaterskiego umys艂u. Oto pewnego razu kilka kompanij jego pu艂ku wykomenderowano przeciw wolnym strzelcom, zrobiono na nich zasadzk臋 i strzelcy w ni膮 wpadli. Ale tym razem Bartek nie ujrza艂 czerwonych czapek pierzchaj膮cych po pierwszych strza艂ach, oddzia艂 bowiem sk艂ada艂 si臋 ze starych 偶o艂nierzy, rozbitk贸w jakiego艣 pu艂ku legii zagranicznej. Otoczeni, bronili si臋 zaci臋cie, a wreszcie rzucili si臋, by bagnetem utorowa膰 sobie drog臋 przez opasuj膮cy ich kr膮g pruskiego 偶o艂dactwa. Bronili si臋 z tak膮 zaci臋to艣ci膮, 偶e cz臋艣膰 ich przebi艂a si臋 przez wojska, szczeg贸lnie za艣 nie dawali si臋 bra膰 偶ywcem, wiedz膮c, jaki los czeka pochwyconych wolnych strzelc贸w. Kompania, w kt贸rej s艂u偶y艂 Bartek, pochwyci艂a te偶 dwu tylko je艅c贸w. Wieczorem umieszczono ich w izbie, w domu le艣nika. Nazajutrz mieli by膰 rozstrzelani. Stra偶 kilku 偶o艂nierzy stan臋艂a przy drzwiach, Bartka za艣 postawiono w izbie pod wybitym oknem razem ze zwi膮zanymi je艅cami.
Jeden z nich by艂 to niem艂ody cz艂owiek, z siwiej膮cymi w膮sami i twarz膮 oboj臋tn膮 na wszystko; drugi wygl膮da艂 na dwadzie艣cia kilka lat: jasne w膮sy zaledwie sypa艂y mu si臋 na twarzy, podobniejszej do twarzy panny ni偶 偶o艂nierza.
- Ot i koniec - rzek艂 po chwili m艂odszy - kula w 艂eb i koniec!
Bartek drgn膮艂, a偶 karabin zad藕wi臋cza艂 mu w r臋ku: m艂ody ch艂opak m贸wi艂 po polsku...
- Mnie tam ju偶 wszystko jedno - odrzek艂 zniech臋conym g艂osem drugi - dalib贸g, wszystko jedno. Natera艂em si臋 ju偶 tyle, 偶e mam dosy膰...
Bartkowi serce bi艂o pod mundurem coraz 偶ywiej...
- S艂uchaj no - m贸wi艂 dalej stary - nie ma rady. Je艣li si臋 boisz, to my艣l o czym innym albo si臋 po艂贸偶 spa膰. 呕ycie jest pod艂e! Jak mi B贸g mi艂y, tak wszystko jedno.
- Matki mi 偶al! - odpar艂 g艂ucho m艂odszy.
I widocznie chc膮c st艂umi膰 wzruszenie lub oszuka膰 samego siebie, pocz膮艂 gwizda膰. Nagle przerwa艂 i zawo艂a艂 z g艂臋bok膮 rozpacz膮:
- Niech偶e mnie piorun trza艣nie! Nawetem si臋 nie po偶egna艂!
- To艣 uciek艂 z domu?
- Tak. My艣la艂em: pobij膮 Niemc贸w, b臋dzie Pozna艅czykom lepiej.
- I ja tak my艣la艂em. A teraz...
Stary kiwn膮艂 r臋k膮 i doko艅czy艂 co艣 z cicha, ale reszt臋 jego s艂贸w zag艂uszy艂 szum wiatru. Noc by艂a zimna. Drobny deszec zacina艂 od czasu do czasu falami, pobliski las czarny by艂 jak kir. W izbie wicher 艣wista艂 po k膮tach i wy艂 w kominie jak pies. Lampa umieszczona wysoko nad oknem, aby jej wiatr nie zgasi艂, rzuca艂a sporo migotliwego 艣wiat艂a na izb臋, ale stoj膮cy pod ni膮 tu偶 przy oknie Bartek pogr膮偶ony by艂 w ciemno艣ci.
I mo偶e lepiej, 偶e je艅cy nie widzieli jego twarzy. Z ch艂opem dzia艂y si臋 dziwne rzeczy. Z pocz膮tku ogarn臋艂o go zdziwienie i wytrzeszcza艂 na je艅c贸w oczy, i stara艂 si臋 zrozumie膰, co m贸wi膮. To偶 oni przyszli bi膰 Niemc贸w, 偶eby Pozna艅czykom by艂o lepiej, a on bi艂 Francuz贸w, 偶eby Pozna艅czykom by艂o lepiej! I tych dw贸ch jutro rozstrzelaj膮! Co to jest? Co on, biedak, ma o tym my艣le膰? A 偶eby si臋 tak ozwa艂 do nich? 呕eby im powiedzia艂, 偶e on sw贸j cz艂owiek, 偶e mu ich 偶al. Nagle z艂apa艂o go co艣 za gard艂o. I co on im powie? czy ich wyratuje? To i jego rozstrzelaj膮! Hej, rety! co si臋 z nim dzieje? 呕al go tak dusi, 偶e nie mo偶e usta膰 na miejscu.
Jaka艣 straszna t臋sknota nadlatuje na niego, a偶 het gdzie艣 z Pogn臋bina. Nieznany go艣膰 w 偶o艂dackim sercu, lito艣膰, krzyczy mu w uszy: 揃artku! ratuj swoich, to swoi!" - a serce wyrywa si臋 do domu, do Magdy, do Pogn臋bina, i tak si臋 rwie jak nigdy przedtem. Dosy膰 ma tej Francji, tej wojny i bitew! Coraz wyra藕niej s艂yszy g艂os: 揃artku, ratuj swoich!" A偶eby ta wojna pod ziemi臋 si臋 zapad艂a! Przez wybite okna czernieje las i szumi jako pogn臋bi艅skie sosny, a w tym szumie wo艂a co艣 znowu:
揃artku, ratuj swoich!"
C贸偶 on zrobi?
Ucieknie z nimi do lasu czy co? Wszystko, co tylko pruska dyscyplina zdo艂a艂a w niego wszczepi膰, od razu wzdryga si臋 na t臋 my艣l... W Imi臋 Ojca i Syna! Tylko si臋 przed ni膮 prze偶egna膰. On, 偶o艂nierz, ma dezerterowa膰? Nigdy!
Tymczasem las szumi coraz mocniej i wicher 艣wiszcze coraz 偶a艂o艣niej.
Starszy jeniec odzywa si臋 nagle:
- A to wiatr, jakby jesieni膮 u nas...
- Daj mi pok贸j... - rzecze pogn臋bionym g艂osem m艂odszy.
Po chwili jednak powtarza kilkakrotnie:
- U nas, u nas, u nas! O Bo偶e! Bo偶e!
G艂臋bokie westchnienie zlewa si臋 z po艣wistem i je艅cy le偶膮 zn贸w cicho.
Bartka poczyna febra trz膮艣膰.
Najgorzej, gdy sobie cz艂owiek nie zdaje sprawy z tego, co mu jest. Bartek nic nie ukrad艂, a tak mu si臋 zdaje, jakby co ukrad艂 i jakby si臋 ba艂, 偶e go z艂api膮. Nic mu nie grozi, a przecie boi si臋 czego艣 okrutnie. Oto nogi dygoc膮 pod nim, karabin ci臋偶y mu strasznie i co艣 go dusi, jakby jaki wielki p艂acz. Za Magd膮 czy za Pogn臋binem? Za obojgiem, ale i tego m艂odszego je艅ca tak mu 偶al, 偶e sobie rady da膰 nie mo偶e.
Chwilami zdaje si臋 Bartkowi, 偶e 艣pi. Tymczasem zawierucha na dworze jeszcze si臋 powi臋ksza. W po艣wi艣cie wiatru mno偶膮 si臋 dziwne wo艂ania i g艂osy.
Nagle Bartkowi ka偶dy w艂os staje d臋bem pod pikielhaub膮.
Oto wydaje mu si臋, 偶e tam gdzie艣 w ciemnych, mokrych g艂臋biach boru kto艣 j臋czy i powtarza: 揢 nas, u nas, u nas!"
Bartek wzdryga si i uderza kolb膮 w pod艂og臋, by si臋 rozbudzi膰.
Jako偶 przychodzi do przytomno艣ci... Ogl膮da si臋: je艅cy le偶膮 w k膮cie, lampa migoce, wiatr wyje, wszystko w porz膮dku.
艢wiat艂o pada teraz obficie na twarz m艂odego je艅ca. I艣cie twarz dziecka albo dziewczyny. Ale oczy ma przymkni臋te, s艂om臋 pod g艂ow膮 i wygl膮da jakby ju偶 umar艂y.
Jak Bartek Bartkiem, nigdy go tak nie nurtowa艂 偶al. Wyra藕nie 艣ciska go co艣 za gardlo, wyra藕nie p艂acz mu idzie z piersi.
Tymczasem starszy jeniec obraca si臋 z trudno艣ci膮 na bok i m贸wi:
- Dobranoc, W艂adek...
Nast臋puje cisza. Up艂ywa godzina. Z Bartkiem co艣 naprawd臋 藕le. Wiatr gra jak organy pogn臋bi艅skie. Je艅cy le偶膮 cicho, nagle m艂odszy podnosi si臋 troch z wysileniem i wo艂a:
- Karol?
- Co?
- 艢pisz?
- Nie...
- S艂uchaj! Ja si臋 boj臋... M贸w, co chcesz, a ja si臋 b臋d臋 modli艂...
- To si臋 m贸dl!
- Ojcze nasz, kt贸ry艣 jest w niebie, 艣wi臋膰 si臋 Imi臋 Twoje, przyjd藕 kr贸lestwo Twoje...
艁kanie przerywa nagle s艂owa m艂odego je艅ca... wszelako s艂ycha膰 jeszcze przerywany g艂os:
- B膮d藕... wola... Twoja!...
- O Jezu! - wyje co艣 w piersiach Bartka. - O Jezu!...
Nie! on ju偶 nie wytrzyma d艂u偶ej! Chwila jeszcze, a krzyknie: 揚aniczu! to膰 ja ch艂op!..." Potem przez okno... w las... Niech si臋 dzieje, co chce!...
Nagle od strony sieni daj膮 si臋 s艂ysze膰 miarowe kroki. To patrol, a z nim podoficer. Zmieniaj膮 stra偶e!
Nazajutrz Bartek od rana by艂 pijany. Nast臋pnego dnia tak偶e...
 
*
 
Ale w dalszych dniach przysz艂y nowe pochody, potyczki, marsze... i mi艂o mi oznajmi膰, 偶e nasz bohater wr贸ci艂 do r贸wnowagi. Po owej nocy zosta艂o mu tylko troch臋 zami艂owania do butelki, w kt贸rej zawsze mo偶na znale藕膰 smak, a czasem i zapomnienie. Zreszt膮 w bitwach bywa艂 jeszcze okrutniejszy ni偶 dot膮d; zwyci臋stwo sz艂o w jego 艣lady.
 
VI
 
Zn贸w up艂yn臋艂o kilka miesi臋cy. By艂o ju偶 dobrze z wiosny. W Pogn臋binie wi艣nie w sadzie kwit艂y i pokry艂y si臋 bujnym li艣ciem, a na polach zielenia艂a ru艅 obfita. Pewnego razu Magda, siedz膮c pod cha艂up膮, obiera艂a na obiad marne, kie艂kowate kartofle, zdatniejsze dla trzody ni偶 dla ludzi. Ale by艂 to przedn贸wek i bieda zajrza艂a troch臋 do Pogn臋bina. Zna膰 j膮 by艂o i z twarzy Magdy, poczernia艂ej i pe艂nej frasunku. Mo偶e te偶 dla rozp臋dzenia go kobieta przymykaj膮c oczy 艣piewa艂a cienkim, wyt臋偶onym g艂osem:
 
Oj! m贸j Jasie艅ko na wojnie! oj! listy pisze do mnie!
Oj! i ja te偶 do niego - oj! bom 偶oneczka jego.
 
Wr贸ble na czere艣niach 艣wiergota艂y, jakby j膮 pragn臋艂y zag艂uszy膰, a ona 艣piewaj膮c spogl膮da艂a w zamy艣leniu to na psa, 艣pi膮cego na s艂o艅cu, to na drog臋, przechodz膮c膮 ko艂o cha艂upy, to na steczk臋, id膮c膮 od drogi przez ogr贸d i pola. Mo偶e i dlatego pogl膮da艂a Magda na steczk臋, 偶e wiod艂a ona na prze艂aj i do stacji, i tak B贸g da艂, 偶e tego dnia nie spogl膮da艂a na ni膮 na pr贸偶no.W dali ukaza艂a si臋 jaka艣 posta膰 i kobieta przys艂oni艂a oczy r臋k膮, ale nie mog艂a nic dojrze膰, bo j膮 blask 艣lepi艂. 艁ysek tylko rozbudzi艂 si臋, podni贸s艂 g艂ow臋 i szczekn膮wszy kr贸tko pocz膮艂 w臋szy膰, nadstawiaj膮c uszu i przekr臋caj膮c 艂eb na obie strony. Jednocze艣nie do uszu Magdy dosz艂y niewyra藕ne s艂owa pie艣ni. 艁ysek zerwa艂 si臋 naraz i ca艂ym p臋dem skoczy艂 ku zbli偶aj膮cemu si臋 cz艂owiekowi. W贸wczas Magda przyblad艂a troch臋.
- Bartek czy nie Bartek?
Wsta艂a nagle, tak 偶e a偶 niecu艂ka z kartoflami potoczy艂a si臋 na ziemi臋: teraz ju偶 nie by艂o w膮tpliwo艣ci. 艁ysek tam skaka艂 do piersi przyby艂ego. Kobieta rzuci艂a si臋 naprz贸d krzykn膮wszy z ca艂ej si艂y z rado艣ci:
- Bartek! Bartek!
- Magda! to ja! - wo艂a艂 Bartek, przyk艂adaj膮c d艂o艅 do ust i przy艣pieszaj膮c kroku.
Otworzy艂 wrota, zawadzi艂 o zawor臋, ma艂o nie upad艂, a偶 si臋 zatoczy艂, padli sobie w obj臋cia.
Kobieta pocz臋艂a m贸wi膰 szybko:
- A ja my艣la艂a, 偶e ju偶 nie wr贸cisz... My艣la艂am: zabili go... C贸偶 ci? Poka偶 si臋... Niech si臋 napatrz臋! Bardzo艣 zmizerowany! Oj, Jezu! Oj, ty, kapcanie!... Oj, najmilejszy!... Wr贸ci艂! wr贸ci艂!...
Chwilami odrywa艂a r臋ce od jego szyi i patrzy艂a na niego, i zn贸w je zarzuca艂a.
- Wr贸ci艂! Chwa艂a b膮d藕 Bogu... M贸j ty Bartczysko kochane!... C贸偶e艣?... Chod藕 do cha艂upy... Franek w szkole! Niemczysko troch臋 dzieciom dopieka. Ch艂opak zdr贸w. Ino 艣lepie na wierzchu ma jak ty. Oj, czas ci wraca膰! Bo ani rady. Bieda, m贸wi臋, bieda!... Cha艂upsko si臋 psuje. Do stodo艂y bez dach leci. C贸偶e艣? Oj, Bartku! Bartku! 偶e te偶 ja jeszcze cia艂o twoje ogl膮dam! Co ja tu mia艂am k艂opotu z sianem!... Czemierniccy mi pomagali, ale boga膰!... I c贸偶e艣 ty? zdr贸w? Oj, raduj臋 ja ci si臋, raduj臋! B贸g ci臋 strzeg艂. Chod藕 do cha艂upy. O dlaboga, co艣 niby Bartek, niby nie Bartek! A tobie co? Rety!
Magda w tej chwili dopiero spostrzeg艂a d艂ug膮 szram臋, ci膮gn膮c膮 si臋 przez twarz Bartka, przez lew膮 skro艅, policzek, a偶 do brody.
- At, nic... Kiryser mnie ta pomaca艂, ale i ja jego te偶. W szpitalu by艂em.
- O Jezu!
- Ej, mucha.
- A chudy艣 jak ta 艣mier膰.
- Ruhig - odrzek艂 Bartek.
By艂 rzeczywi艣cie wychud艂y, sczernia艂y, obszarpany. Prawdziwy zwyci臋zca! Przy tym chwia艂 si臋 na nogach.
- C贸偶e艣 ty, pijany?
- Ti... s艂abym jeszcze.
By艂 s艂aby, to pewno! Ale by艂 i pijany, bo przy jego wycie艅czeniu jedna miarka w贸dki wystarcza艂a, a Bartek na stacji wypi艂 ich co艣 cztery. Ale za to mia艂 animusz i min臋 prawdziwego zwyci臋zcy. Takiej miny nigdy przedtem nie miewa艂.
- Ruhig! - powt贸rzy艂. - Sko艅czyli艣my Krieg! teraz ja pan, rozumiesz? A to widzisz? - Tu r臋k膮 wskaza艂 na krzy偶e i medale. - Wiesz, com za jeden? - H臋? links! rechts! Heu! Stroh! siano! s艂oma! s艂oma! siano halt!
Ostatnie halt! wrzasn膮艂 tak przera藕liwe, 偶e kobieta odskoczy艂a o kilka krok贸w.
- C贸偶e艣 ty oszala艂?
- Jak si masz, Magda!... kiedy ci m贸wi臋: jak si臋 masz, to jak si臋 masz? A po francusku umiesz, g艂upia?... Musiu, musiu, kto musiu? ja musiu ! wiesz?
- Cz艂eku, co z tob膮 jest?
- Tobie co do tego! Was? done dine? rozumiesz?
Na czole Magdy zacz臋艂a si臋 zbiera膰 burza.
- Po jakiemu ty be艂koczesz? C贸偶 to, nie umiesz po polsku? To ci kasztan! Sprawiedliwie m贸wi臋? Co z ciebie zrobili!
- Daj mi je艣膰!
- Ruszaj do cha艂upy.
Wszelka komenda robi艂a na Bartku wra偶enie, kt贸remu 偶adn膮 miar膮 oprze膰 si臋 nie m贸g艂. Us艂yszawszy tedy: 搑uszaj!", wyprostowa艂 si臋, r臋ce wyci膮gn膮艂 wzd艂u偶 bioder i zrobiwszy p贸艂 obrotu pomaszerowa艂 we wskazanym kierunku. Na progu dopiero och艂on膮艂 i pocz膮艂 patrze膰 na Magd臋 ze zdumieniem.
- No, co ty, Magda? co ty?
- Ruszaj! Marsz!
Wszed艂 do cha艂upy, ale upad艂 na samym progu. W贸dka teraz zacz臋艂a mu naprawd臋 uderza膰 do g艂owy. Zacz膮艂 艣piewa膰 i ogl膮da膰 si臋 po cha 艂upie za Frankiem. Powiedzia艂 nawet: Morgen, Kerl! - cho膰 Franka nie by艂o. Nast臋pnie roze艣mia艂 si臋, da艂 jeden krok nader wielki, dwa bardzo ma艂e, krzykn膮艂: 揾urra!", i leg艂 jak d艂ugi na tapczanie. Wie czorem zbudzi艂 si臋 trze藕wy, wypocz臋ty, przywita艂 si臋 z Frankiem i wy prosiwszy u Magdy kilkana艣cie fenig贸w odby艂 triumfalny poch贸d do karczmy. S艂awa jego czyn贸w poprzedzi艂a go ju偶 w Pogn臋binie, gdy偶 niekt贸rzy 偶o艂nierze innych kompanii tego偶 samego pu艂ku, wr贸ciwszy wcze艣niej, opowiadali jego przewagi pod Gravelotte i Sedanem. Obec nie, gdy si臋 wie艣膰 rozesz艂a, 偶e zwyci臋zca jest w karczmie, wszyscy dawni towarzysze po艣pieszyli go zobaczy膰.
Siedzi wi臋c nasz Bartek za sto艂em, nikt by go teraz nie pozna艂. On, taki dawniej potulny, bije oto pi臋艣ci膮 w st贸艂, puszy si臋 jak indyk i gul goce jak indyk.
- A pami臋tacie, ch艂opcy, jakem wtedy Francuz贸w spra艂, co powie dzia艂 Steinmec?
- Co nie mamy pami臋ta膰?
- Gadali za Francuzami, straszyli, a to jest md艂y nar贸d, was? Ony sa艂at臋 jedz膮 jak zaj膮ce, to i umykaj膮 jak zaj膮ce. A piwa to ci nie pi j膮, ino dycht wino.
- Ju艣ci.
- Jake艣ma palili jak膮 wie艣, to ony r臋ce sk艂ada艂y i zaraz krzycza 艂y: pitie! pitie!, to niby znaczy, 偶e dadz膮 picie, 偶eby im co ino da膰 spok贸j. Ale艣ma nie zwa偶ali.
- To to mo偶na zrozumie膰, jak ony szwargoc膮? - spyta艂 m艂ody parobczak.
- Ty nie rozumiesz, bo艣 g艂upi, a ja rozumiem. Done di p臋, rozu miesz?
- Co za艣 gadacie?
- A Pary偶 widzieli艣ta? Tam ci by艂y batalije jedna za drug膮. Ale w ka偶dej pobili艣ma. Ony komendy dobrej nie maj膮. Tak te偶 ludzie m贸wili. P艂ot, powiadaj膮, u nich te偶 dobry, ale ko艂ki kiepskie. I oficery kiepskie, i genera艂y kiepskie, a z naszej strony dobre.
Maciej Kierz, stary, m膮dry gospodarz z Pogn臋bina, pocz膮艂 kiwa膰 g艂ow膮.
- Oj, wygra艂y Niemcy straszn膮 wojn臋, a my艣ma im pomogli; ale co nam z tego przyjdzie, B贸g jeden wie.
Bartek wytrzeszczy艂 na niego oczy.
- Co gadacie?
- To偶 Niemcy i tak nie chcieli nas szanowa膰, a teraz to ci nosy pozadziera艂y, jakby i Boga ju偶 nad nimi nie by艂o. I b臋d膮 jeszcze go rzej nas poniewiera膰 albo ju偶 poniewieraj膮.
- A nieprawda! - rzek艂 Bartek.
W Pogn臋binie stary Kierz mia艂 tak膮 powag臋, 偶e ca艂a wie艣 my艣la艂a wedle jego g艂owy, i zuchwalstwem by艂o mu przeczy膰, ale Bartek by艂 teraz zwyci臋zc膮 i sam powag膮.
Wszelako oni spojrzeli na niego ze zdziwieniem, a nawet z pewnym oburzeniem.
- C贸偶 ty z Maciejem b臋dziesz si臋 spiera艂?... C贸偶 ty?...
- Co mi tam Maciej! Ja nie z takimi gada艂em, rozumita! Ch艂opcy, czy nie gada艂em ze Steinmecem? was? A kiej Maciej zmy艣la, to zmy艣la. Tera nam b臋dzie lepiej.
Maciej popatrzy艂 chwil臋 na zwyci臋zc臋.
- Oj, ty g艂upi! - rzek艂.
Bartek uderzy艂 pi臋艣ci膮 w st贸艂, a偶 podskoczy艂y wszystkie kieliszki i kufle.
- Still der Kerl da! Heu, Stroh!...
- Cicho, nie wrzeszcz! Spytaj si臋, g艂upi, jegomo艣ci albo i pana.
- Albo jegomo艣膰 na wojnie by艂? albo pan by艂? A ja by艂em. Nie wierzta, ch艂opcy. Tera ci nas zaczn膮 szanowa膰. Kto batalij臋 wygra艂? My艣ma wygrali. Ja wygra艂em. Teraz o co ci poprosz臋, to dadz膮. Bym chcia艂 dziedzicem we Francji osta膰, to ostan臋. Rz膮d dobrze wie, kto najlepiej pra艂 Francuz贸w. A nasze pu艂ki by艂y najlepsze. Tak pisa艂o w rozkazach. Tera Polaki g贸r膮 - rozumieta?
Kierz machn膮艂 r臋k膮, wsta艂 i poszed艂. Bartek i na polu politycznym odni贸s艂 zwyci臋stwo. M艂odzi, kt贸rzy z nim zostali, patrzyli teraz w niego jak w t臋cz臋! On m贸wi艂:
- A ja czego bym nie chcia艂, to dadz膮. 呕eby nie ja, to no! Stary Kierz jest kiep: rozumieta? Rz膮d ka偶e bi膰, to bi膰! Kto mnie b臋dzie poniewiera艂? Niemiec? A to co?
To zn贸w pokaza艂 na krzy偶e i medale.
- A za kogo pra艂em Francuz贸w? Nie za Niemc贸w, co? Ja tera lepszy jak Niemiec, bo 偶aden Niemiec nie ma tyle tego. Piwa dajta! Ze Steinmecem gada艂em i z Podbielskim gada艂em. Piwa dajta!
Z wolna zbiera艂o si臋 na pijatyk臋. Bartek pocz膮艂 艣piewa膰:
 
Trink, trink, trink!
Wenn in meiner Tasche
Noch ein Thaler klingt!...
 
Nagle wydoby艂 z kieszeni gar艣膰 fenig贸w.
- Bierzta! ja tera pan... Nie chceta? Oj, nie takich my pieni臋dzy we Francji, nabrali, ino 偶e posz艂o. Ma艂o to my nie napalili, ludzi nabili!... B贸g wie nie kogo... francirer贸w...
Humor ludzi pijanych miewa nag艂e zmiany. Nadspodziewanie Bartek zgarn膮艂 pieni膮dze ze sto艂u i pocz膮艂 wo艂a膰 偶a艂o艣nie:
- Bo偶e! b膮d藕 mi艂o艣ciw grzesznej duszy mojej!
Nast臋pnie podpar艂 si臋 oboma 艂okciami na stole, g艂ow臋 ukry艂 w 艂apy i milcza艂.
- Co ci jest? - spyta艂 kt贸ry艣 z pijanych.
- Com im winien? - mrukn膮艂 ponuro Bartek. - Sami le藕li! Ino mi ich by艂o 偶al, bo swojaki oba. Bo偶e, b膮d藕 mi艂o艣ciw! Jeden by艂 jak ta zorza rumiana. Nazajutrz to ci by艂 blady jak chusta. A potem to ci ich jeszcze 偶ywych przysypali... W贸dki!
Nasta艂a chwila pos臋pnej ciszy. Ch艂opi spogl膮dali jeden na drugiego ze zdziwieniem.
- Co on prawi? - spyta艂 kt贸ry艣.
- Ze sumieniem co艣ci gada.
- Bez t臋 wojn臋 cz艂owiek pije - mrukn膮艂 Bartek.
Napi艂 si臋 w贸dki raz i drugi. Chwil臋 posiedzia艂 w milczeniu, potem splun膮艂 i niespodzianie wr贸ci艂 mu dobry humor.
- A wy艣ta gadali ze Steinmecem?... A ja gada艂em! Hurra! Pijta. Kto p艂aci? Ja!
- Ty p艂acisz, pijaku, ty! - ozwa艂 si臋 g艂os Magdy. - Ale i ja ci zap艂ac臋, nie b贸j si臋!
Bartek popatrzy艂 na przyby艂膮 kobiet臋 szklanymi oczyma.
- A ze Steinmecem gada艂a艣? co艣 za jedna?
Magda zamiast mu odpowiedzie膰 zwr贸ci艂a si臋 do czu艂ych s艂uchacz贸w i pocz臋艂a lamentowa膰:
- Oj, ludzie, ludzie, widzita m贸j srom i moj膮 niedol臋! Wr贸ci艂, ucieszy艂am si臋, jak komu dobremu, a on wr贸ci艂 pijany. I Boga zapomnia艂, i po polsku zapomnia艂. Po艂o偶y艂 si臋 spa膰, wytrze藕wia艂, a teraz znowu pije i moj膮 prac膮, moim potem p艂aci. A sk膮de艣 wzi膮艂 tych pieni臋dzy? Nie m贸j偶e to starunek, nie moja krwawica? co? Oj, ludzie, ludzie, nie katolik to ju偶, nie cz艂owiek, to je Niemiec op臋tany, co po niemiecku szwargoce i na krzywd臋 ludzk膮 dybie. To jest odmieniec, to jest...
Tu kobieta zala艂a si 艂zami, nast臋pnie podnios艂a g艂os o oktaw臋 wy偶ej:
- G艂upi by艂, ale dobry; ale teraz co z niego zrobili? Czeka艂am ci go wiecz贸r, czeka艂am i rano, i doczeka艂am si臋. Znik膮d pociechy, znik膮d zmi艂owania! Bo偶e mocny! Bo偶e cierpliwy!... 呕eby艣 ty sko艂owacia艂, 偶eby艣 do reszty Niemcem osta艂!
Ostatnie s艂owa sko艅czy艂a tak 偶a艂o艣nie, 偶e prawie 艣piewajac. A Bartek na to:
- Cichoj, bo ci臋 lun臋!
- Bij utnij g艂ow臋, utnij zaraz, zabij, zamorduj! - wo艂a natarczywie kobieta i wyci膮gn膮wszy szyj臋 zwr贸ci艂a si臋 do ch艂op贸w:
- A wy, ludzie, patrzajta!
Ale ch艂opi pocz臋li si臋 wynosi膰. Wkr贸tce karczma opustosza艂a; zosta艂 tylko Bartek i baba z wyci膮gni臋t膮 szyj膮.
- C贸偶 t臋 tchawic臋 wyci膮gasz jak g臋艣 - mrucza艂 Bartek. - Chod藕 do cha艂upy.
- Utnij! - powtarza Magda.
- Oto, 偶e nie utn臋 - odpar艂 Bartek i wsadzi艂 r臋ce w kieszenie.
Tu karczmarz, chc膮c po艂o偶y膰 koniec zaj艣ciu, zgasi艂 jedn膮 艣wiec臋.
Zrobi艂o si ciemno i cicho. Po chwili w ciemno艣ci rozleg艂 si臋 piskliwy g艂os Magdy :
- Utnij!
- Oto, 偶e nie utn臋 - odpar艂 triumfalny g艂os Bartka.
Przy 艣wietle ksi臋偶yca wida膰 by艂o dwie postacie id膮ce od karczmy ku cha艂upom. Jedna z nich, id膮ca naprz贸d, lamentowa艂a g艂o艣no: to by艂a Magda; za ni膮 ze spuszezon膮 g艂ow膮 post臋powa艂 do艣膰 pokornie zwyci臋zca spod Gravelotte i Sedanu.
 
VII
 
Bartek wr贸ci艂 jednak tak os艂abiony, 偶e przez kilka dni nie m贸g艂 pracowa膰. By艂o to wielkie nieszcz臋艣cie dla ca艂ego gospodarstwa, kt贸re na gwa艂t potrzebowa艂o m臋skiej r臋ki. Magda radzi艂a sobie, jak umia艂a. Pracowa艂a od rana do nocy; s膮siedzi Czemierniccy pomagali jej, jak mogli, ale swoj膮 drog膮 wszystko to nie wystarcza艂o i gospodarstwo sz艂o po trochu w ruin臋. By艂o te偶 ju偶 i nieco d艂ug贸w zaci膮gni臋tych u kolonisty Justa, Niemca, kt贸ry w Pogn臋binie zakupi艂 by艂 w swoim czasie u dworu kilkana艣cie morg贸w nieu偶ytk贸w, a teraz mia艂 najlepsze w ca艂ej wsi gospodarstwo i got贸wk臋, kt贸r膮 wypo偶ycza艂 na do艣膰 wysokie procenty. Wypo偶ycza艂 przede wszystkim dziedzicowi p. Jarzy艅skiemu, kt贸rego nazwisko jarzy艂o si臋 w Z艂otej ksi臋dze, ale kt贸ry dlatego w艂a艣nie musia艂 podtrzymywa膰 splendor domu na odpowiedniej stopie; wypo偶ycza艂 jednak Just i ch艂opom. Magda winna mu by艂a od p贸艂 roku kilkadziesi膮t talar贸w, kt贸re cz臋艣ci膮 w艂o偶y艂a w gospodarstwo, cz臋艣ci膮 posy艂a艂a w czasie wojny Bartkowi. By艂oby to jednak nic. B贸g da艂 dobre urodzaje i z przysz艂ych plon贸w mo偶na by艂o d艂ug sp艂aci膰, byle r膮k i pracy przy艂o偶y膰. Na nieszcz臋艣cie Bartek pracowa膰 nie m贸g艂. Magda nie bardzo chcia艂a temu wierzy膰 i chodzi艂a do proboszeza na narady, jakby ch艂opa rozrusza膰, a on rzeczywi艣cie nie m贸g艂. Brak艂o mu oddechu, gdy si臋 cokolwiek strudzi艂, i krzy偶e go bola艂y. Siadywa艂 wi臋c po ca艂ych dniach przed cha艂up膮 i pali艂 porcelanow膮 fajk臋 z wyobra偶eniem Bismarka w bia艂ym mundurze i kirasjerskim he艂mie na g艂owie, i pogl膮da艂 na 艣wiat zm臋czonym, sennym okiem cz艂owieka, z kt贸rego ko艣ci trud jeszcze nie wyszed艂. Rozmy艣la艂 przy tym troch臋 o wojnie, troch臋 o zwyci臋stwach, o Magdzie, troch臋 o wszystkim, troch臋 o niczym.
Raz, gdy tak siedzia艂, us艂ysza艂 z dala p艂acz Franka.
Franek wraca艂 ze szko艂y i becza艂, a偶 si臋 rozlega艂o.
Bartek wyj膮艂 z ust fajk臋.
- No, ty, Franc! co ci jest?
- Ale, co ci jest?... - powt贸rzy艂 szlochaj膮c Franek.
- Czego beczysz?
- Ale, co nie mam becze膰, kiedy dosta艂em po pysku...
- Kto ci da艂 po pysku?
- Kto, jak nie pan Boege!
Pan Boege pe艂ni艂 obowi膮zki nauczyciela w Pogn臋binie.
- A on co ma za prawo bi膰 ci臋 po pysku?
- Ju艣ci ma, bo da艂.
Magda, kt贸ra okopywa艂a w ogrodzie, przelaz艂a przez p艂ot i z motyk膮 w r臋ku zbli偶y艂a si臋 do dziecka.
- C贸偶e艣 sprawi艂? - spyta艂a.
- Com mia艂 sprawi膰? Jeno Boege nawymy艣la艂 mi od polskich 艣wi艅 i da艂 mnie w pysk, i powiedzia艂, 偶e jak teraz Francuz贸w zwojowa艂y, to nas b臋d膮 nogami kopa膰, bo ony najmocniejsze. A ja jemu nic nie zrobi艂em, jeno on si臋 pyta艂, jaka jest najwi臋ksza osoba na 艣wiecie, a ja powiedzia艂em, 偶e Ojciec 艣wi臋ty, a on mi da艂 w pysk, a ja pocz膮艂em krzycze膰, a on nawymy艣la艂 mi od polskich 艣wi艅 i powiedzia艂, 偶e jak teraz Francuz贸w zwojowa艂y...
Franek pocz膮艂 powtarza膰 w k贸艂ko: 揳 on powiedzia艂, a ja powiedzia艂em"; wreszcie Magda zakry艂a mu twarz r臋k膮, a sama, zwr贸ciwszy si臋 do Bartka, pocz臋艂a wo艂a膰:
- S艂yszysz! S艂yszysz!... Id藕 ty, wojuj Francuz贸w, a niech ci dziecko potem Niemiec t艂ucze jak tego psa! niech mu wymy艣la!... Id藕 ty, wojuj... niech ci Szwab dziecko zabija: masz nagrod臋... niech ci plucha...
Tu Magda rozczulona w艂asn膮 wymow膮 zacz臋艂a tak偶e p艂aka膰 do wt贸ru z Frankiem, a Bartek wytrzeszczy艂 oczy, otworzy艂 g臋b臋 i zdumia艂 - zdumia艂 tak, i偶 s艂owa nie m贸g艂 przem贸wi膰, a przede wszystkim zrozumie膰 tego, co si臋 sta艂o. Jak to? A jego zwyci臋stwa?... Siedzia艂 jeszcze chwil臋 w milczeniu, nagle b艂ys艂o mu co艣 w oczach, krew rzuci艂a si臋 do twarzy. Zdumienie, r贸wnie jak przestrach, cz臋stokro膰 u prostak贸w przechodzi w w艣ciek艂o艣膰. Bartek zerwa艂 si臋 nagle i wyrzuci艂 przez zaci艣ni臋te z臋by:
- Ja si臋 z nim rozm贸wi臋.
I poszed艂. Niedaleko by艂o. Szko艂a le偶a艂a tu偶 za ko艣cio艂em. Pan Boege sta艂 w艂a艣nie przed gankiem otoczony gromad膮 prosi膮t, mi臋dzy kt贸re rozrzuca艂 kawa艂ki chleba.
By艂 to ros艂y cz艂owiek, lat oko艂o pi臋膰dziesi臋ciu, krzepki jeszcze jak d膮b. Nie by艂 zbyt t艂usty, twarz tylko mia艂 bardzo t艂ust膮, a w tej twarzy p艂ywa艂y du偶e rybie oczy z wyrazem 艣mia艂o艣ci i energii.
Bartek przyst膮pi艂 do niego bardzo blisko.
- Za co ty mi, Niemcze, dziecko bijesz? was? - spyta艂.
Pan Boege odst膮pi艂 od niego kilka krok贸w, zmierzy艂 go oczyma bez cienia boja藕ni i rzek艂 z flegm膮:
- Won, polska 搕urnia"!
- Za co dziecko bijesz? - powt贸rzy艂 Bartek.
- Ja i ciebie, bi膰, polska 揷hama"! Teraz my wam poka偶emy, kto tu pan. Id藕 do diabe艂, id藕 na skarg臋 do s膮d... precz!
Bartek schwyciwszy nauczyciela za rami臋 pocz膮艂 potrz膮sa膰 nim silnie, wo艂aj膮c chrapliwym g艂osem:
- Wiesz, com za jeden? wiesz, kto Francuz贸w spra艂? wiesz, kto ze Steinmecem gada艂? Za co dziecko bijesz, szwabska plucho?
Rybie oczy pana Boege wylaz艂y na wierzch, nie gorzej Bartkowych, ale pan Boege by艂 silny cz艂owiek i postanowi艂 jednym zamachem uwolni膰 si臋 od napastnika.
Zamach ten ozwa艂 si臋 pot臋偶nym policzkiem na twarzy zwyci臋zcy spod Gravelotte i Sedanu. Wtedy ch艂op straci艂 pami臋膰. G艂owa Boegego wstrz膮sn臋艂a si臋 dwoma nag艂ymi ruchami przypominaj膮cymi ruch wahad艂a, z t膮 r贸偶nic膮, 偶e wstrz膮艣nienia by艂y przera偶aj膮co szybkie. W Bartku zn贸w zbudzi艂 si臋 straszliwy pogromca turkos贸w i 偶uaw贸w. Na pr贸偶no dwudziestoletni Oskar, syn Boegego, ch艂op r贸wnie silny jak ojciec, pospieszy艂 mu z pomoc膮. Zawi膮za艂a si臋 walka kr贸tka, straszna, w kt贸rej syn pad艂 na ziemi臋, a ojciec uczu艂 si臋 wyniesionym w powietrze. Bartek, wyci膮gn膮wszy r臋ce do g贸ry, ni贸s艂 go, sam nie wiedz膮c dok膮d. Na nieszcz臋艣cie pod cha艂up膮 sta艂a beczka z pomyjami, skrz臋tnie zlewanymi dla 艣wi艅 przez pani膮 Boegow膮, i oto bulkn臋艂o w beczce, a po chwili wida膰 z niej by艂o stercz膮ce nogi Boegego, poruszaj膮ce si臋 gwa艂townie. Boegowa wypad艂a z domu:
- Pomocy ! ratunku !
Przytomna kobieta wywr贸ci艂a natychmiast beczk臋 i wyla艂a m臋偶a wraz z pomyjami na ziemi臋.
Z pobliskich dom贸w koloni艣ci po艣pieszyli na pomoc s膮siadom. Kilkunastu Niemc贸w rzuci艂o si臋 na Bartka i pocz臋li ok艂ada膰 go to kijami, to pi臋艣ciami. Powsta艂o og贸lne zamieszanie, w kt贸rym trudno by艂o odr贸偶ni膰 Bartka od wrog贸w; kilkana艣cie cia艂 zbi艂o si臋 w jedn膮 mas臋, poruszaj膮c膮 si臋 konwulsyjnie.
Nagle jednak z masy walcz膮cych wypad艂, jak szalony, Bartek d膮偶膮c co si艂 do p艂otu.
Niemcy skoczyli za nim, jednocze艣nie jednak da艂 si臋 s艂ysze膰 przera藕liwy trzask p艂otu i w tej偶e chwili pot臋偶na 偶erd藕 zako艂ysa艂a si臋 w 偶elaznych 艂apach Bartka.
Odwr贸ci艂 si臋 zapieniony, w艣ciek艂y, wzni贸s艂 r臋ce z 偶erdzi膮 do g贸ry: pierzchli wszyscy.
Bartek sun膮艂 za nimi.
Szcz臋艣ciem nie dogoni艂 nikogo. Przez ten czas och艂on膮艂 i pocz膮艂 rejterowa膰 ku domowi. Ach! Gdyby mia艂 przed sob膮 Francuz贸w! Odwr贸t ten unie艣miertelni艂aby historia.
By艂o tak: napastnicy w liczbie blisko dwudziestu ludzi, zebrawszy si臋, nacierali na nowo na Bartka. On cofa艂 si臋 z wolna, jak odyniec party przez psiarni臋. Chwilami odwraca艂 si臋 i zatrzymywa艂, a wtedy zatrzymywali si臋 i goni膮cy. 呕erd藕 przejmowa艂a ich zupe艂nym szacunkiem.
Ciskali jednak kamieniami, jeden z tych kamieni zrani艂 Bartka w czo艂o. Krew zalewa艂a mu oczy. Czu艂, 偶e s艂abnie. Zachwia艂 si臋 raz i drugi na nogach, opu艣ci艂 偶erd藕 i upad艂.
- Hurra! - krzykn臋li koloni艣ci.
Ale nim dobiegli, Bartek podni贸s艂 si臋 znowu. To ich wstrzyma艂o. Ten ranny wilk m贸g艂 jeszcze by膰 niebezpieczny. Zreszt膮 by艂o to ju偶 niedaleko pierwszych cha艂up i z dala wida膰 ju偶 by艂o kilku parobk贸w, p臋dz膮cych co si艂y na plac potyczki. Koloni艣ci cofn臋li si臋 do dom贸w.
- Co si臋 sta艂o? - pytali nadbiegaj膮cy.
- Niemc贸w krzyn臋 pomaca艂em - odpowiedzia艂 Bartek. I zemdla艂.
 
VIII
 
Sprawa sta艂a si臋 gro藕n膮. Gazety niemieckie umie艣ci艂y nader wzruszaj膮ce artyku艂y o prze艣ladowaniach, jakich doznaje spokojna ludno艣膰 niemiecka od barbarzy艅skiej i ciemnej masy, podniecanej przez antypa艅stwowe agitacje i fanatyzm religijny. Boege sta艂 si臋 bohaterem. On, nauczyciel cichy i 艂agodny, krzewi膮cy o艣wiat臋 na dalekich kra艅cach pa艅stwa; on, prawdziwy misjonarz kultury w艣r贸d barbarzy艅c贸w, pierwszy pad艂 ofiar膮 rozruchu. Szcz臋艣ciem, 偶e za nim stoi sto milion贸w Niemc贸w, kt贸rzy nie pozwol膮, aby itd.
Bartek nie wiedzia艂, jaka burza zbiera si臋 nad jego g艂ow膮. Owszem, by艂 dobrej my艣li. By艂 pewny, 偶e w s膮dzie wygra. Przecie Boege mu dziecko pobi艂 i jego pierwszy uderzy艂, a potem tylu na niego napad艂o! Musia艂 si臋 przecie broni膰. Rozbili mu jeszeze g艂ow臋 kamieniem. I komu? jemu, kt贸rego wymienia艂y rozkazy dzienne, jemu, kt贸ry 搘ygra艂" bitw臋 pod Gravelotte, kt贸ry gada艂 z samym Steinmecem, kt贸ry mia艂 tyle krzy偶贸w! Nie mie艣ci艂o mu si臋 to wprawdzie w g艂owie, jak Niemcy mogli o tym wszystkim nie wiedzie膰 i tak go pokrzywdzi膰, r贸wnie偶 jak nie mie艣ci艂o si臋 mu i to, jak Boege m贸g艂 obiecywa膰 Pogn臋bi艅com, 偶e ich teraz Niemcy b臋d膮 nogami kopa膰 za to, 偶e oni, Pogn臋bi艅cy, tak dzielnie bili Francuz贸w, ilekro膰 by艂a sposobno艣膰. Ale co do siebie, by艂 pewny, 偶e s膮d i rz膮d ujm膮 si臋 za nim. Tam przecie b臋d膮 wiedzie膰, co on za jeden i co on na wojnie robi艂. Cho膰by nie kto inny, to Steinmec ujmie si臋 za nim. Przecie Bartek przez t臋 wojn臋 i zbiednia艂, i cha艂up臋 zad艂u偶y艂, to膰 przecie nie odm贸wi膮 mu sprawiedliwo艣ci.
Tymczasem do Pogn臋bina przyjechali po Bartka 偶andarmi. Spodziewali si臋 wida膰 strasznego oporu, bo przyjecha艂o ich a偶 pi臋ciu z nabitymi karabinami. Mylili si臋. Bartek o oporze nie my艣la艂. Kazali mu na bryk臋 si膮艣膰: siad艂. Magda desperowa艂a tylko i powtarza艂a uparcie:
- Oj, trzeba偶 ci by艂o tych Francuz贸w tak wojowa膰? Masz偶e teraz, biedaku, masz.
- Cichoj, g艂upia! - odpowiada艂 Bartek i u艣miecha艂 si臋 po drodze do艣膰 weso艂o do przechodz膮cych.
- Ja im poka偶臋, kogo krzywdzili! - wo艂a艂 z bryczki.
I ze swymi krzy偶ami na piersiach jecha艂 jak triumfator do s膮du.
Jako偶 s膮d okaza艂 si臋 na niego 艂askawy. Zgodzono si臋 na istnienie okoliczno艣ci 艂agodz膮cych. Bartek osobi艣cie skazany zosta艂 tylko na trzy miesi膮ce wi臋zienia.
Pr贸cz tego skazano go na zap艂acenie stu pi臋膰dziesi臋ciu marek tytu艂em wynagrodzenia rodzinie Boege i innym 搊bra偶onym na ciele kolonistom".
揨brodniarz wszelako - pisa艂a w sprawozdaniu s膮dowym <<Posener Zeitung>> - nie tylko po odczytaniu mu wyroku nie okaza艂 najmniejszej skruchy, ale wybuchn膮艂 tak grubia艅skimi s艂owy i tak bezczelnie pocz膮艂 wyrzuca膰 pa艅stwu swoje rzekome us艂ugi, i偶 dziwi膰 si臋 tylko nale偶y, 偶e obecny prokurator nie uformowa艂 przeciw niemu nowej sprawy za obelgi wzgl臋dem s膮du i wzgl臋dem niemieckiego plemienia..."
Tymczasem Bartek rozpami臋tywa艂 w kozie spokojnie swoje czyny pod Gravelotte, Sedanem i Pary偶em.
Pope艂niliby艣my jednak niesprawiedliwo艣膰 twierdz膮c, 偶e i post臋pek p. Boegego nie wywo艂a艂 偶adnej publicznej nagany. Owszem, owszem. Pewnego d偶d偶ystego poranku jaki艣 pose艂 polski bardzo wymownie dowodzi艂, jak zmieni艂o si臋 post臋powanie z Polakami w Pozna艅skiem jak za m臋stwo i ofiary poniesione przez pozna艅skie pu艂ki w czasie wojny nale偶a艂oby dba膰 o prawa ludno艣ci w pozna艅skiej prowincji; jak na koniec p. Boege z Pogn臋bina nadu偶ywa艂 swej pozycji nauczyciela, bij膮c polskie dzieci, nazywaj膮c je polskimi 艣winiami i obiecuj膮c, 偶e po takiej wojnie nap艂ywowa ludno艣膰 b臋dzie kopa膰 nogami aborygen贸w.
I gdy tak pose艂 m贸wi艂, deszcz sobie pada艂, a poniewa偶 takiego dnia senno艣膰 ludzi ogarnia, wi臋c ziewali konserwaty艣ci, ziewali national-liberalni i socjali艣ci, ziewa艂o i centrum, bo by艂o to jeszcze przed walk膮 kulturn膮.
Wreszcie nad t膮 損olsk膮 skarg膮" Izba przesz艂a do porz膮dku dziennego.
Bartek tymczasem siedzia艂 w kozie, a raczej le偶a艂 w szpitalu wi臋ziennym, bo od uderzenia kamieniem otworzy艂a mu si臋 rana, jak膮 na wojnie otrzyma艂.
Gdy nie mia艂 gor膮czki, my艣la艂 jak 贸w indyk, kt贸ry zdech艂 od my艣lenia. Ale Bartek nie zdech艂, tylko nic nie wymy艣li艂.
Czasem jednak偶e w chwilach, kt贸re nauka zwie lucida intervalla, przychodzi艂o mu do g艂owy, 偶e mo偶e niepotrzebnie tak 損ra艂" Francuz贸w.
Na Magd臋 za to nadesz艂y ci臋偶kie godziny. Trzeba by艂o zap艂aci膰 kar臋: nie by艂o sk膮d wzi膮膰. Ksi膮dz pogn臋bi艅ski chcia艂 pom贸c, ale pokaza艂o si臋, 偶e w kasie nie mia艂 ca艂ych czterdziestu marek. Biedna to by艂a parafia ten Pogn臋bin, a zreszt膮 staruszek nigdy nie wiedzia艂, jak mu si臋 pieni膮dze rozchodz膮. Pana Jarzy艅skiego nie by艂o w domu. M贸wili, 偶e pojecha艂 w konkury do jakiej艣 bogatej panny do Kr贸lestwa.
Magda nie wiedzia艂a, co ma pocz膮膰.
O przed艂u偶eniu terminu nie by艂o co i my艣le膰. C贸偶 wi臋c? Sprzeda膰 konie, krowy? I tak by艂 przedn贸wek, czas najci臋偶szy. 呕niwo si臋 zbli偶a艂o, gospodarka wymaga艂a pieni臋dzy, a wyczerpa艂y si臋 ju偶 wszystkie. Kobieta r臋ce 艂ama艂a z rozpaczy. Poda艂a kilka pr贸艣b o zmi艂owanie do s膮du, wymieniaj膮c zas艂ugi Bartka. Nie otrzyma艂a nawet odpowiedzi. Termin si臋 zbli偶a艂, a z nim sekwestr.
Modli艂a si臋 i modli艂a, wspominaj膮c gorzko dawne czasy przed wojn膮, gdy byli zamo偶ni i gdy Bartek zim膮 jeszcze w fabryce zarabia艂. Posz艂a do kum贸w po偶yczy膰 pieni臋dzy: nie mieli. Wojna wszystkim da艂a si臋 we znaki. Do Justa nie 艣mia艂a i艣膰, bo i tak by艂a mu winna, a nie p艂aci艂a nawet procent贸w. Tymczasem Just niespodziewanie sam przyszed艂 do niej.
Pewnego popo艂udnia siedzia艂a na progu chaty i nie robi艂a nic, bo j膮 si艂y z rozpaczy odesz艂y. Patrzy艂a przed siebie na goni膮ce si臋 po powietrzu muszki z艂ote i my艣la艂a: 揓akie to ono robactwo szcz臋艣liwe, buja sobie i nie p艂aci itd." Czasem wzdycha艂a ci臋偶ko lub z jej poblad艂ych ust wyrywa艂o si臋 ciche wezwanie: 揙 Bo偶e! Bo偶e!" Nagle przed wrotami pokaza艂 si臋 spuszczony nos Justa, pod kt贸rym wida膰 by艂o spuszczon膮 fajk臋: kobieta poblad艂a. Just ozwa艂 si臋:
- Morgen!
- Jak si臋 macie, panie Just!
- A moje pieni膮dze?
- O m贸j z艂ocie艅ki panie Just, b膮d藕cie cierpliwi. Ja biedna, co ja zrobi臋? Ch艂opa mi wzi臋li, kar臋 za niego p艂aci膰 musz臋, rady sobie da膰 nie mog臋. Lepiej bym zmar艂a, ni偶 si臋 mam tak m臋czy膰 z dnia na dzie艅. Poczekajcie, m贸j z艂ocie艅ki panie Just!
Rozp艂aka艂a si臋 i schyliwszy si臋 uca艂owa艂a pokornie t艂ust膮, czerwon膮 r臋k臋 pana Justa.
- Pan przyjedzie, to od niego po偶ycz臋, a wam oddam.
- No, a sztraf z czego zap艂acicie?
- Czy ja wiem? Chyba krowin臋 sprzedam.
- To ja wam po偶ycz臋 jeszcze.
- Niech panu Pan B贸g zap艂aci, m贸j z艂oty panie. Pan, cho膰 luter, ale dobry cz艂owiek. Sprawiedliwie m贸wi臋! 呕eby inne Niemcy by艂y jak pan, to by ich cz艂owiek b艂ogos艂awi艂.
- Ale ja bez procentu nie dam.
- Ja wiem, ja wiem.
- To mi napiszcie jeden kwit na wszystko.
- Dobrze, z艂oty panie. B贸g panu zap艂a膰 i tak.
- B臋d臋 w mie艣cie, to sporz膮dzimy akt.
By艂 w mie艣cie i sporz膮dzi艂 akt, ale poprzednio Magda posz艂a radzi膰 si臋 proboszcza. Co tu jednak by艂o radzi膰? Ksi膮dz m贸wi艂, 偶e termin za kr贸tki, 偶e procenta za wysokie, i biada艂 bardzo, 偶e p. Jarzy艅skiego w domu nie ma, bo gdyby by艂, to by mo偶e pom贸g艂. Nie mog艂a jednak Magda czeka膰, a偶 jej sprzedadz膮 sprz臋偶aj, i musia艂a przyj膮膰 warunki Justowe. Zaci膮gn臋艂a trzysta marek d艂ugu, to jest dwa razy tyle, ile wynosi艂 搒ztraf", bo膰 przecie trzeba by艂o mie膰 w domu jaki grosz na prowadzenie gospodarstwa. Bartek, kt贸ry dla wa偶no艣ci aktu obowi膮zany by艂 stwierdzi膰 go w艂asnym podpisem, podpisa艂. Magda w tym celu umy艣lnie chodzi艂a do niego do 搆arceresu". Zwyci臋zca by艂 bardzo pogn臋biony, przybity i chory. Chcia艂 on jeszcze pisa膰 skarg臋 i przedstawi膰 swoje krzywdy, ale skargi nie przyj臋to. Artyku艂y 揚osener Zeitung" nader nieprzychylnie usposobi艂y dla niego opini臋 sfer rz膮dowych. Czy偶 bowiem w艂adze owe nie powinny by艂y rozci膮gn膮膰 opieki nad spokojn膮 ludno艣ci膮 niemieck膮, 搆t贸ra w ostatniej wojnie tyle z艂o偶y艂a dowod贸w mi艂o艣ci dla ojczyzny i po艣wi臋cenia"? S艂usznie wi臋c odrzucano skarg臋 Bartka. Ale nie dziw, 偶e to go pogn臋bi艂o ostatecznie.
- Ju偶 my teraz przepadniemy z kretesem - rzek艂 do 偶ony.
- Z kretesem - powt贸rzy艂a.
Bartek pocz膮艂 namy艣la膰 si臋 nad czym艣 usilnie.
- Krzywda mi si臋 dzieje okrutna - rzek艂.
- Ch艂opca Boege prze艣laduje - m贸wi艂a Magda. - Chodzi艂am go prosi膰, jeszcze mi nawymy艣la艂. Oj, teraz w Pogn臋binie Niemcy g贸r膮. Ony si臋 teraz nikogo nie boj膮.
- Pewno, 偶e ony najmocniejsze - rzek艂 smutno Bartek.
- Ja膰 prosta jestem kobieta, ale to ci powiem: mocniejszy jest B贸g.
- W nim ucieczka nasza - doda艂 Bartek.
Chwil臋 milczeli oboje, potem znowu spyta艂:
- No, a co Just?
- 呕eby B贸g najwy偶szy da艂 urodzaj, to mo偶e go jako艣 zap艂aciwa. Mo偶e te偶 i pan nam dopomo偶e, chocia偶 on sam ma d艂ugi u Niemc贸w. Jeszcze przed wojn膮 m贸wili, 偶e musi Pogn臋bin sprzeda膰. Chyba 偶e bogat膮 pann臋 we藕mie.
- A pr臋dko on wr贸ci?
- Kto go wie? We dworze prawi膮, 偶e nied艂ugo ju偶 z 偶on膮 przyjedzie. Niemcy go przycisn膮, jak wr贸ci. Zawdy to Niemcy! Dy膰 to lezie jak robactwo! Gdzie si臋 obejrzysz, gdzie si臋 nie dopatrzysz, czy na wsi, czy w mie艣cie - Niemcy, za grzechy chyba nasze! A ratunku znik膮d!
- Mo偶e te偶 co uradzisz, ty艣 przecie m膮dra kobieta.
- Co ja zradz臋, co? Czy to ja po dobrej woli bra艂a od Justa pieni膮dze? Na dobr膮 spraw臋, to膰 ta cha艂upina, w kt贸rej siedzimy, i te偶 grunt, to ju偶 jego. Just jest lepszy Niemiec od innych, ale on te偶 swoje dobro, nie cudze, ma na oku. Nie pofolguje on, jak i inny nie pofolgowa艂. Czy ja taka g艂upia, czy ja nie wiem, po co on mi wtyka pieni膮dze! Ale co zrobi膰 co zrobi膰! - m贸wi艂a 艂ami膮c r臋ce. - Rad藕 ty, kiedy艣 m膮dry. Francuz贸w umia艂e艣 bi膰, a co poczniesz, jak ci dachu nad g艂ow膮 nie stanie abo 艂y偶ki strawy do g臋by?
Zwyci臋zca spod Gravelotte uchwyci艂 si臋 za g艂ow臋.
- O Jezu, Jezu!
Magda miala dobre serce: wzruszy艂 j膮 ten b贸l Bartkowy, wi臋c rzek艂a zaraz:
- Cichaj, ch艂opie! cichaj! nie 艂ap si za 艂eb, skoro ci si臋 jeszcze nie zgoi艂. Byle B贸g urodzaj da艂! 呕ytko ci takie 艣liczniutkie, 偶e a偶 si臋 ziemi臋 chce ca艂owa膰, pszenica te偶. Ziemia nie Niemiec, nie ukrzywdzi. Cho膰 to i bez twoj膮 wojn臋 kiepsko ko艂o roli zrobione, to ci tak ro艣nie, 偶e a!
Poczciwa Magda u艣miechn臋艂a si臋 przez 艂zy.
- Ziemia nie Niemiec... - powt贸rzy艂a raz jeszcze.
- Magda! - rzek艂 Bartek patrz膮c na ni膮 swymi wy艂upiastymi oczyma. - Magda!
- Czego ?
- A bo ty艣 jest... niby...
Bartek czu艂 dla niej wdzi臋czno艣膰 wielk膮, ale nie umia艂 tego wyrazi膰.
 
IX
 
Magda naprawd臋 by艂a tyle warta, ile dziesi臋膰 gorszych od niej kobiet! Trzyma艂a troch臋 kr贸tko swego Bartka, ale przywi膮zana byla do niego prawdziwie. W chwilach uniesienia, jako na przyk艂ad wonczas w karczmie, m贸wi艂a mu w oczy, 偶e g艂upi, ale zwyczajnie wola艂a wszelako, by ludzie inaczej my艣leli: 揗贸j Bartek g艂upiego udaje, a on je chytry" - mawia艂a nieraz. Tymczasem Bartek by艂 tak chytry jak jego ko艅 i bez Magdy nie da艂by sobie rady ani w gospodarstwie, ani w niczym. Teraz oto wszystko by艂o na jej poczciwej g艂owie i jak zacz臋艂a drepta膰, zabiega膰, chodzi膰, prosi膰, tak i wyprosi艂a ratunek. W tydzie艅 po ostatnich odwiedzinach w wi臋ziennym szpitalu wpad艂a znowu do Bartka zadyszana, rozpromieniona, szcz臋艣liwa.
- Jak si臋 masz, Bartek, kasztanie! - zawo艂a艂a z rado艣ci膮. - Wiesz, przyjecha艂 pan! O偶eni艂 ci si臋 w Kr贸lestwie; m艂oda pani dycht jag贸dka. A nabra艂 ci te偶 za ni膮 wszelakiego dobra, oj! oj!...
Dziedzic Pogn臋bina o偶eni艂 si臋 rzeczywi艣cie, zjecha艂 z 偶on膮 na miejsce i rzeczywi艣cie nabra艂 za ni膮 sporo 搘szelakiego dobra".
- No i co z tego? - spyta艂 Bartek.
- Cicho, glupi! - odrzek艂a Magda. - O, tom si臋 zadysza艂a! O Jezu!... Posz艂am si臋 pani pok艂oni膰, patrz臋: wysz艂a do mnie jak kr贸lewna jaka, m艂odziusie艅ka, kiej 艂o艅ski kwiateczek, 艣liczniuchna jak ta zorza... A to upa艂! A tom si臋 zadysza艂a!...
Magda podnios艂a fartuch i pocz臋艂a obciera膰 twarz spocon膮. Po chwili m贸wi艂a zn贸w przerywanym g艂osem:
- Sukni臋 ci mia艂a jak ten chaber niebiesiuchn膮... Podj臋艂am j膮 za nogi : r膮czk臋 mi da艂a... poca艂owa艂am, a r膮czki to ci ma pachn膮ce i malu艣kie jak u dziecka!... Dycht jaka 艣wi臋ta na obrazku i dobra jest, i wyrozumia艂a na bied臋 ludzk膮. Pocz臋艂am j膮 prosi膰 o poratowanie... 呕eby jej B贸g da艂 zdrowie!... A ona powiada: 揅o w mojej mocy powiada - to zrobi臋." A g艂osik to ci ma taki, 偶e jak przem贸wi, to ci臋 a偶 s艂odko艣膰 ogarnie. To dopiero ja pocz臋艂am prawi膰, jak to w Pogn臋binie nar贸d nieszcz臋艣liwy, a ona powiada: 揈j, nie tylko w Pogn臋binie...", i dopiero ja si臋 rozbecza艂am, i ona te偶. A偶 pan nadszed艂, zobaczy艂. 偶e ona p艂acze, i jak j膮 we藕mie ca艂owa膰: g臋ba nie g臋ba, oczko nie oczko. Panowie nie takie jak wy! Dopiero ona mu powiada: 揨r贸b, co mo偶esz, dla tej kobiety." A on powiada: 揥szystko na 艣wiecie, czego zechcesz..." Niech偶e j膮 Matka Boska b艂ogos艂awi, on膮 jag贸dk臋 z艂ot膮! niech j膮 na dzieciach b艂ogos艂awi i na zdrowiu. I zaraz pan powiada: 揨awinili艣cie ci臋偶ko, bo艣cie si臋 w niemieckie r臋ce podali, ale - powiada - poratuj臋 was i na Justa dam."
Bartek pocz膮艂 drapa膰 si臋 w kark.
- Dy膰 pana te偶 Niemcy mieli w r臋ku.
- No to co! ale pani bogata. Pa艅stwo by teraz wszystkich Niemc贸w w Pogn臋binie mogli kupi膰, to i panu wolno gada膰. 揥ybory - powiada pan - nied艂ugo b臋d膮: niech patrz膮, by za Niemcami nie g艂osowali, a ja na Justa dam i Boegego przykr贸c臋." A pani go za to za szyj臋 wziena, a pan si臋 pyta o ciebie i powiada: 揓e艣li s艂aby, to ja z doktorem pogadam, 偶eby mu napisa艂 艣wiadectwo, jako teraz nie mo偶e siedzie膰. Je艣li go nie zwolni膮 ca艂kiem, to - powiada - odsiedzi w zimie, a teraz do roboty na 偶niwa potrzebny". S艂yszysz? Wczoraj pan w mie艣cie by艂, a dzi艣 doktor jedzie do Pogn臋bina z wizyt膮, bo go pan zaprosi艂. On nie-Niemiec. I 艣wiadectwo napisze. W zimie b臋dziesz sobie siedzia艂 w karceresie, jako ten kr贸l, b臋dzie ci ciep艂o i 偶re膰 darmo ci dadz膮, a teraz p贸jdziesz do dom, do roboty, i Justa zap艂aciwa, a pan mo偶e i nijakiego procentu nie b臋dzie chcia艂, a jak nie oddamy wszystkiego w jesieni, to u pani wyprosz臋. Niech偶e j膮 Matka Boska!... S艂yszysz?...
- Dobra pani. Nie ma co! - rzek艂 ra藕no Bartek.
- Padniesz偶e ty jej do n贸g, padniesz, a nie, to ci chyba ten 偶贸艂ty 艂eb ukr臋c臋! Byle B贸g urodzaj da艂! A widzisz, sk膮d poratowanie? od Niemc贸w? da艂y ci cho膰 grosz za te twoje g艂upie mentale? co? Da艂y ci po 艂bie i tyla. Padniesz 偶e ty pani do n贸g, m贸wi臋.
- Co nie mam pa艣膰! - odpar艂 rezolutnie Bartek.
Los zdawa艂 si臋 znowu u艣miecha膰 zwyci臋zcy. W kilka dni p贸藕niej zawiadomiono go, 偶e z powod贸w zdrowia na teraz zostaje zwolniony z kozy a偶 do zimy. Przedtem jednak landrat kaza艂 mu si臋 stawi膰 przed sob膮. Bartek stawi艂 si臋 z dusz膮 na ramieniu. Ten ch艂op, kt贸ry z bagnetem w r臋ku bra艂 sztandary i armaty, pocz膮艂 si臋 teraz ba膰 ka偶dego munduru wi臋cej ni偶 艣mierci, pocz膮艂 nosi膰 w sercu jakie艣 g艂uche, bezwiedne poczucie, 偶e go prze艣laduj膮, 偶e mog膮 zrobi膰 z nim, co zechc膮, 偶e jest nad nim jaka艣 si艂a ogromna i nie偶yczliwa, i z艂a, kt贸ra, gdyby si臋 jej opiera艂, to go zetrze. Sta艂 wi臋c oto przed landratem, jak ongi przed Steinmetzem, wyprostowany, z brzuchem wci膮gni臋tym, piersi膮 wydan膮 naprz贸d i bez tchu w piersiach. By艂o tak偶e i kilku oficer贸w: wojna i karno艣膰 wojenna stan臋艂y Bartkowi w oczach jakby 偶ywe. Oficerowie patrzyli na niego przez z艂ote binokle z dum膮 i pogard膮, nale偶n膮 prostemu 偶o艂nierzowi i polskiemu ch艂opu od pruskich oficer贸w; on sta艂 dech wstrzymuj膮c, a landrat m贸wi co艣 rozkazuj膮cym tonem. Nie prosi艂, nie namawia艂, rozkazywa艂, grozi艂. W Berlinie pose艂 umar艂, nowe wybory rozpisano.
- Du polnisches Vieh! spr贸buj tylko g艂osowa膰 za panem Jarzy艅skim, spr贸buj !
Brwi oficer贸w 艣ci膮gn臋艂y si臋 w tej chwili w gro藕ne lwie zmarszczki. Jeden, ogryzaj膮c cygaro, powt贸rzy艂 za landratem: 揝pr贸buj!", a w zwyci臋skim Bartku dech zamiera艂. Gdy us艂ysza艂 po偶膮dane: 揚oszed艂 precz!" zrobi艂 p贸艂 obrotu w lewo, wyszed艂 i odetchn膮艂. Dano mu rozkaz, by g艂osowa艂 za panem Szulbiergiem z Krzywdy Wielkiej. Nad rozkazem nie namy艣la艂 si臋, ale odetchn膮艂, bo szed艂 oto do Pogn臋bina, bo na 偶niwa m贸g艂 by膰 w domu, bo pan obieca艂 sp艂aci膰 Justa. Wyszed艂 za miasto. K艂os ci臋偶ki z wiatrem o k艂os uderza艂 i szele艣ci艂y wszystkie mi艂ym dla ch艂opskiego ucha szelestem. Bartek s艂aby by艂 jeszcze, ale s艂o艅ce go grza艂o. Hej! jak to na 艣wiecie pi臋knie! my艣la艂 sterany 偶o艂nierz. I do Pogn臋bina ju偶 niedaleko.
 
X
 
Wybory! Wybory! Pani Maria Jarzy艅ska ma ich pe艂n膮 g艂ow臋, nie my艣li, nie m贸wi i nie marzy o niczym wi臋cej.
- Pani dobrodzika to wielki polityk - m贸wi do niej s膮siad szlachcic, ca艂uj膮c jak smok jej ma艂e r膮czki, a wielki polityk rumieni si臋 jak wi艣nia i odpowiada ze 艣licznym u艣miechem:
- O, my agitujemy, jak tylko mo偶emy!
- Pan J贸zef b臋dzie pos艂em! - m贸wi przekonywaj膮co szlachcic, a 搘ielki polityk" odpowiada:
- Chcia艂abym bardzo, chocia偶 nie tylko o J贸zia chodzi, ale (tu 搘ielki polityk" piecze znowu niepolitycznego raka), ale to sprawa og贸lna...
- Czysty Bismark! jak Boga kocham! - wo艂a szlachcic i znowu ca艂uje male艅kie r膮czki, potem radz膮 oboje nad agitacj膮.
Szlachcic bierze na siebie Krzywd臋 Doln膮 i Mizer贸w (Krzywda Wielka stracona, bo dziedzicem jej pan Szulberg), a pani Maria ma zaj膮膰 si臋 przede wszystkim Pogn臋binem. A偶 jej si臋 g艂贸wka pali, 偶e odgrywa tak膮 rol臋. Jako偶 czasu nie traci. Co dzie艅 wida膰 j膮 na wielkiej drodze mi臋dzy cha艂upami: sukienka podniesiona w jednej r臋ce, parasolka w drugiej, a spod sukienki wygl膮daj膮 malutkie n贸偶ki, drepcz膮ce z zapa艂em w wielkich celach politycznych. Wst臋puje do cha艂up, pracuj膮cym ludziom m贸wi po drodze: 揃o偶e, dopom贸偶!" Odwiedza chorych, ujmuje sobie ludno艣膰, pomaga, gdzie mo偶e. Robi艂aby to i bez polityki, bo ma dobre serce, ale dla polityki tym bardziej. Czego by ona nie zrobi艂a dla tej polityki?! Oto nie 艣mie tylko przyzna膰 si臋 m臋偶owi, 偶e ma niepowstrzyman膮 ochot臋 pojecha膰 na wiec w艂o艣cia艅ski; u艂o偶y艂a sobie nawet w g艂贸wce mow臋, jak膮 wypada艂oby na wiecu powiedzie膰. Co to za mowa! co za mowa! Wprawdzie pewno by nie 艣mia艂a jej wypowiedzie膰, ale gdyby wypowiedzia艂a, to no! Za to, gdy do Pogn臋bina dosz艂a wiadomo艣膰, 偶e w艂adze wiec rozp臋dzi艂y, 搘ielki polityk" rozbecza艂 sie ze z艂o艣ci w swoim pokoju, podar艂 jedn膮 chusteczk臋 i ca艂y dzie艅 mia艂 czerwone oczy. Na pr贸偶no m膮偶 prosi艂 jej, by nie 揹emenowa艂a si臋" do tego stopnia. Nazajutrz agitacja w Pogn臋binie prowadzona by艂a z wi臋kszym jeszcze ferworem. Pani Maria nie cofa si臋 teraz przed niczym. Jednego dnia jest w kilkunastu chatach i wymy艣la tak g艂o艣no na Niemc贸w, 偶e a偶 m膮偶 musi j膮 powstrzymywa膰. Ale nie ma niebezpiecze艅stwa. Ludzie przyjmuj膮 j膮 z rado艣ci膮, ca艂uj膮 po r臋kach i u艣miechaj膮 si臋 do niej, bo taka jest 艂adna, taka r贸偶owa, 偶e gdzie wejdzie, jasno si臋 robi. Z kolei przychodzi i do cha艂upy Bartka. 艁ysek jej nie puszeza, ale Magda daje mu w zapale drewnem w 艂eb.
- O ja艣nie pani! moje z艂oto, moje 艣liczno艣ci, moja jag贸dko! - wo艂a Magda, tul膮c si臋 do jej r膮k.
Bartek zgodnie z postanowieniem rzuca si臋 jej do n贸g, ma艂y Franek ca艂uje j膮 naprz贸d w r臋k臋, nast臋pnie k艂adzie palec w usta i pogr膮偶a si臋 w ca艂kowitym podziwie.
- Spodziewam si臋 - m贸wi po powitaniach m艂oda pani - spodziewam si臋, m贸j Bartku, 偶e b臋dziecie g艂osowa膰 za moim m臋偶em, nie za panem Szulbergiem.
- O moja zorzo! - wo艂a Magda - kto by ta za Siulbergiem g艂osowa艂! Niech go tam paralius! - Tu ca艂uje pani膮 w r臋k臋. - Niech si臋 ja艣nie pani nie giewa, ale cz艂ek, gdy o Niemcach m贸wi, to i j臋zyka nie mo偶e utrzyma膰.
- M膮偶 w艂a艣nie m贸wi艂 mi, 偶e zap艂aci Justa.
- Niech go B贸g b艂ogos艂awi! - Tu Magda zwraca si臋 do Bartka. Czego stoisz jak dr膮g? On, prosz臋 pani, strasznie niemowny.
- B臋dziecie za moim m缗糴m g艂osowa膰? - pyta pani - prawda? Wy艣cie Polacy, my Polacy! b臋dziemy si臋 trzyma膰.
- 艁eb bym mu ukr臋ci艂a, 偶eby nie g艂osowa艂! - rzecze Magda. Czeg贸偶 stoisz jak dr膮g? On strasznie niemowny. Rusz偶e si臋!
Bartek ca艂uje znowu pani膮 w r臋k臋, ale milczy ci膮gle i jest ponury jak noc. W my艣li stoi mu landrat.
Dzie艅 wybor贸w zbli偶a si臋 i nadchodzi. Pan Jarzy艅ski pewny jest wygranej. Do Pogn臋bina zje偶d偶a si臋 s膮siedztwo. Panowie wracaj膮 ju偶 z miasta, dali ju偶 g艂osy i czeka膰 b臋d膮 teraz w Pogn臋binie na wiadomo艣膰, kt贸r膮 przywiezie ksi膮dz. Potem b臋dzie obiad, wieczorem za艣 pa艅stwo wyjad膮 do Poznania, a nast臋pnie i do Berlina. Niekt贸re wsie z okr臋gu wyborczego g艂osowa艂y jeszcze wczoraj. Rezultat dzi艣 b臋dzie wiadomy. Zgromadzeni wszelako dobrej s膮 my艣li. M艂oda pani troch臋 niespokojna, ale pe艂na nadziei i u艣miechni臋ta, jest tak uprzejm膮 gospodyni膮, 偶e wszyscy zgadzaj膮 si臋, i偶 pan J贸zef znalaz艂 prawdziwy skarb w Kr贸lestwie. Skarb ten nie mo偶e wprawdzie teraz usiedzie膰 spokojnie na miejscu, biega od go艣cia do go艣cia i ka偶e si臋 ka偶demu po sto razy zapewnia膰, 偶e 揓贸zio b臋dzie wybrany". Nie jest ona rzeczywi艣cie ambitn膮 i nie z pr贸偶no艣ci chce zosta膰 pani膮 pos艂ow膮, ale wymarzy艂a sobie w swojej m艂odej g艂贸wce, 偶e oboje z m臋偶em maj膮 do spe艂nienia prawdziw膮 misj臋. Serce wi臋c jej bije tak 偶ywo, jak w chwili 艣lubu, i rado艣膰 o艣wieca 艂adn膮 twarzyczk臋. Lawiruj膮c zr臋cznie w艣r贸d go艣ci zbli偶a si臋 do m臋偶a, poci膮ga go za r臋kaw i szepce mu do ucha jak dziecko, kt贸re kogo艣 przezywa: 損an pose艂!" On u艣miecha si臋 i oboje s膮 nad wszelki wyraz szcz臋艣liwi. Oboje maj膮 wielk膮 ochot臋 wyca艂owa膰 si臋 porz膮dnie, ale przy go艣ciach nie wypada. Wszyscy zreszt膮 wygl膮daj膮 co chwila za okno, bo sprawa jest istotnie wa偶na. Dawny zmar艂y pose艂 by艂 Polakiem i pierwszy to raz dopiero Niemcy stawiaj膮 w tym okr臋gu swego kandydata. Widocznie zwyci臋ska wojna doda艂a im odwagi, ale w艂a艣nie dlatego zgromadzonym w pogn臋bi艅skim dworze tym bardziej chodzi o to, by ich kandydat by艂 wybrany. Nie brak te偶 jeszcze przed obiadem patriotycznych przem贸wie艅, kt贸re szczeg贸lniej wzruszaj膮 m艂od膮 pani膮, jako do nich nieprzywyk艂膮. Chwilami ma ona napady obawy. A je艣li zrobi膮 jakie malwersacje przy obliczaniu g艂os贸w? Ale przecie w komitecie zasiadaj膮 nie tylko Niemcy! Starsi obywatele t艂umacz膮 w艂a艣nie pani, jak si臋 obliczanie g艂os贸w odbywa. S艂ysza艂a to ona ju偶 sto razy, ale jeszcze chce s艂ysze膰. Ach! bo przecie chodzi tu o to, czy ta miejscowa ludno艣膰 b臋dzie mia艂a w parlamencie obro艅c臋 ezy wroga? Za chwil臋 si臋 to rozstrzygnie, nawet za ma艂膮 chwil臋, bo na drodze powstaje nagle k艂膮b kurzu. 揚roboszcz jedzie!" proboszcz jedzie"! - powtarzaj膮 obecni. Pani blednie. Na wszystkich twarzach zna膰 wzruszenie. S膮 pewni zwyci臋stwa, a jednak ostatnia chwila przy艣piesza bicie serc. Ale to nie proboszcz, to w艂贸darz wraca konno z miasta. Mo偶e co wie? Przywi膮zuje konia do ko艂ka i 艣pieszy do dworu.
Go艣cie z gospodyni膮 na czele wypadaj膮 na ganek.
- S膮 wiadomo艣ci? S膮? Nasz pan wybrany? Co? Chod藕 tu! Wiesz na pewno? Rezultat og艂oszony?
Pytania krzy偶uj膮 si臋 i padaj膮 jak race, a ch艂op rzuca czapk臋 do g贸ry.
- Nasz pan wybrany!
Pani siada nagle na 艂awce i przyciska r臋k膮 faluj膮ce piersi.
- Wiwat! wiwat! - krzycz膮 s膮siedzi. - Wiwat!
S艂u偶ba wypada z kuchni. - 揥iwat! Pobite Niemcy! Niech 偶yje pose艂! I pani pos艂owa!"
- A proboszcz? - pyta kto艣.
- Zaraz tu b臋dzie - odpowiada w艂贸darz - jeszcze reszty obliczaj膮...
- Obiad dawa膰! - wo艂a pan pose艂.
- Wiwat! - powtarzaj膮 inni.
Wchodz膮 zn贸w wszyscy z ganku do sali. Powinszowania panu i pani p艂yn膮 ju偶 spokojnie, sama pani tylko nie umie pohamowa膰 rado艣ci i bez wzgl臋d贸w na 艣wiadk贸w rzuca m臋偶owi r臋ce na szyj臋. Ale nie bior膮 jej tego za z艂e; owszem, rozczulenie ogarnia wszystkich. - No, jeszcze 偶yjemy! - m贸wi s膮siad z Mizerowa.
Tymczasem przed gankiem rozlega si臋 turkot i do sali wchodzi ksi膮dz proboszcz, a za nim stary Maciej z Pogn臋bina.
- Witamy! Witamy! - wo艂aj膮 zgromadzeni. - No, jaka wi臋kszo艣膰?
Ksi膮dz milczy przez chwil臋 i nagle rzuca jakby w twarz tej powszechnej rado艣ci szorstkie i kr贸tkie dwa wyrazy:
- Szulberg... wybrany!
Chwila zdumienia, grad pyta艅 przyspieszonych i trwo偶nych, na kt贸re ksi膮dz odpowiada znowu:
- Szulberg wybrany!
- Jak? Co si臋 sta艂o? Jakim sposobem? W艂贸darz m贸wi艂, 偶e nie! Co si臋 sta艂o?
W tej chwili pan Jarzy艅ski wyprowadza biedn膮 pani膮 Mari臋, kt贸ra gryzie chusteczk臋, by nie wybuchn膮膰 p艂aczem lub nie zemdle膰.
- O nieszcz臋艣cie! nieszcz臋艣cie! - powtarzaj膮.
W tej chwili od strony wsi dochodz膮 jakie艣 zm膮cone g艂osy jakby radosnych krzyk贸w. To Niemcy pogn臋bi艅scy obchodz膮 tak rado艣nie swoje zwyci臋stwo.
Pa艅stwo Jarzy艅scy wracaj膮 zn贸w do sali. S艂ycha膰, jak przy drzwiach m艂ody pan m贸wi do pani: 揑l faut faire bonne mine." Jako偶 m艂oda pani ju偶 nie p艂acze. Oczy ma suche i bardzo silne rumie艅ce.
- Powiedzcie偶 teraz, jak si臋 to sta艂o? - pyta spokojnie gospodarz.
- Jak偶e si臋 nie mia艂o sta膰, ja艣nie panie - m贸wi stary Maciej skoro i tutejsze ch艂opy pogn臋bi艅skie g艂osowali za Szulbergiem.
- Kto taki?
- Jak to? tutejsi?
- A jak偶e. Ja sam widzia艂em i wszyscy, jak Bartek S艂owik g艂osowa艂 za Szulbergiem...
- Bartek S艂owik? - m贸wi pani.
- A jak偶e. Teraz ci go inni wymy艣laj膮. Ch艂op tarza si臋 po ziemi, p艂acze, baba go wymy艣la. Ale膰 ja sam widzia艂em, jak g艂osowa艂.
- Ze wsi takiego wy艣wieci膰! - rzecze s膮siad z Mizerowa.
- Bo ja艣nie panie - m贸wi Maciej - inni te偶, co byli na wojnie, to te偶 glosowali jak i on. Gadaj膮, 偶e im kazali...
- Nadu偶ycie, czyste nadu偶ycie, niewa偶ny wyb贸r, przymus, szachrajstwo! - wo艂a艂y r贸偶ne g艂osy.
Nieweso艂y by艂 obiad tego dnia w pogn臋bi艅skim dworze.
Wieczorem pa艅stwo wyjechali, ale ju偶 nie do Berlina, tylko do Drezna.
N臋dzny, przeklinany, sponiewierany i znienawidzony Bartek siedzia艂 tymczasem w swojej cha艂upie, obcy nawet dla 偶ony w艂asnej, bo i ta nie przem贸wi艂a do niego ca艂y dzie艅 ni s艂owa.
 
*
 
Jesieni膮 B贸g urodzaj da艂 i pan Just, kt贸ry w艂a艣nie obj膮艂 w posiadanie Bartkow膮 koloni臋, rad by艂, 偶e wcale niez艂y zrobi艂 interes.
Pewnego dnia sz艂o z Pogn臋bina do miasta troje ludzi: ch艂op, baba i dziecko. Ch艂op by艂 pochylony bardzo, podobniejszy do dziada ni偶 do zdrowego cz艂eka. Szli do miasta, bo w Pogn臋binie nie mogli s艂u偶by znale藕膰. Deszcz pada艂, baba szlocha艂a okrutnie z 偶alu za stracon膮 cha艂up膮 i ca艂膮 wsi膮. Ch艂op milcza艂. Na ca艂ej drodze pusto by艂o: ani wozu, ani cz艂eka; krzy偶 tylko wyci膮ga艂 ponad ni膮 zmoczone od deszczu ramiona. Deszcz pada艂 coraz wi臋kszy, g臋stszy i ciemnia艂o na 艣wiecie.
Bartek, Magda i Franek szli do miasta, bo zwyci臋zca spod Gravelotte i Sedanu mia艂 jeszcze w zimie odsiedzie膰 w kozie za spraw臋 Boegego.
Pa艅stwo Jarzy艅scy bawili ci膮gle w Dre藕nie.



 

 







Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
Nowele10
Scharakteryzuj nowel臋 jako gatunek typowy dla literatury~ECA
Nowele15
NOWELE
Nowele19
Konopnicka, Nowele
Nowele8
Nowele3
Om NoweleMariaKonopnicka
Nowele6
Nowele17

wi臋cej podobnych podstron